Zofia Brun „Zosia”
- Najpierw zapytam panią o rodziców. Kim byli rodzice?
Pochodzę z rodziny przemysłowców. W rodzinie mojej mamy była fabryka tasiem i sznurowadeł w Warszawie na ulicy Gęsiej, założona pod koniec XIX wieku. Urodziłam się w Warszawie. Moi rodzice również byli urodzeni w Warszawie.
Tata na początku, jak sobie przypominam, był zastępcą dyrektora browarów w Bydgoszczy, Browarów Chełmińskich; w tej chwili już chyba tych browarów nie ma. Po sześciu latach pobytu [w Bydgoszczy] przyjechaliśmy do Warszawy. Tata wtedy miał przedstawicielstwa różnych firm i jeździł. Właściwie bardzo niewiele go spotykałam w domu, dlatego że zawsze był gdzieś w podróży służbowej. Mama zajmowała się domem. Była gosposia, było tak, że dzisiaj wraca się do tych czasów […] przed wojną, ale zaraz po wojnie takiej sytuacji się nie spotykało.
- Jaki wpływ na pani wychowanie i światopogląd wywarła rodzina – chyba najwięcej matka?
Czy ja wiem? I mama, i tata, z tym że ja zaczęłam się interesować polityką – to jest śmieszne – mając dwanaście lat. Byłam chora na szkarlatynę, leżałam w łóżku, przebywałam tylko z mamą – [bo] to choroba zakaźna – i wtedy gosposia przynosiła gazety. Ja interesowałam się, co się dzieje, bardzo przeżywałam to, że Polacy weszli na Zaolzie, te wszystkie przeżycia, aneksja Austrii i tak dalej. Pamiętam, jak wołało się wtedy: „Wodzu, prowadź nas na Kowno!” – i takie były hasła. Jeśli chodzi o moich rodziców, to mój ojciec nie wierzył, że wojna wybuchnie, uważał, że do tego nie dojdzie. Dopiero jak tata dostał wezwanie do wojska od 3 września, wyjechał. Miał swoje zgrupowanie z Małkini. Jak dotarł do Małkini 3 września, to już wojska nie było, bo wojsko już wyszło stamtąd i jechał podwodą z jakimś wojakiem. Ciągle gonił swoje wojsko. Nie dogonił i 17 września, jak się dowiedział, że Sowieci weszli, to zawrócił i w pierwszych dniach października zjawił się w domu.
- Proszę pani, gdzie pani chodziła do szkoły przed wojną?
Przed wojną do szkoły powszechnej chodziłam do prywatnej szkoły Gaczyńskiej i Kacprowskiej na ulicy Chłodnej, róg Waliców, a w 1938 roku zdałam do szkoły państwowej [imienia] Marii Konopnickiej, która mieściła się w Warszawie na ulicy Barbary. Tam skończyłam pierwszą gimnazjalną, wybuchła wojna i od chyba połowy października czy początku listopada Konopnicka zaczęła organizować szkołę i chodziłam gdzieś na Rozbrat do szkoły, która ocalała.
- Czy to była szkoła, czy to były komplety?
Nie, nie, to jeszcze była szkoła. Później ta szkoła została zamknięta i została uruchomiona szkoła prywatna pani Michalskiej na ulicy Moniuszki. Nazywała się szkoła gospodarstwa domowego. Tam chodziłam do trzeciej i czwartej klasy gimnazjum. Potem do pierwszej licealnej już zaczęłam chodzić na komplety Konopnickiej. Komplety te odbywały się u mojej koleżanki w domu, natomiast w moim domu były komplety polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Spotykałam uczestników tych kompletów i profesorów, niekiedy lekcje zaczynały się jakoś później i spotykałam się [z nimi]. Między innymi uczestnikami były takie osoby jak Władysław Bartoszewski, […] jeszcze kilka jest takich znanych osób. Wiem, że Kamila Baczyńskiego tam się spotykało i chodził też na ten komplet Tadeusz Gajcy.
- Proszę pani, czy oprócz chodzenia do szkoły, oprócz nauki zajmowała się pani jeszcze jakąś pracą zarobkową, jakimiś innymi zajęciami?
Zarobkową nie, tylko uczestniczyłam w harcerstwie. Od 3 września zaczęłam chodzić z moją siostrą na Dworzec Główny, który mieścił się na wysokości hotelu „Polonia” i z hotelu „Polonia” przenosiłyśmy wrzącą wodę, herbatę i kawę, bo już wtedy przyjeżdżały pociągi z uchodźcami spod granicy niemieckiej, i roznosiłyśmy to. Ponadto było dużo ludności cywilnej, jadącej tymi pociągami, tak że karmiłyśmy dzieci i starałyśmy się jakoś umyć. Na początku wszystko było. Później każdego dnia było coraz trudniej i chodziłyśmy na ten Dworzec do 13 września. 13 września został zbombardowany dom mojej babci, która mieszkała bardzo blisko nas, bo ja mieszkałam na ulicy Wroniej, w miejscu, gdzie w tej chwili jest pałac Episkopatu Polski. (Na terenie tego domu został wybudowany ten pałac Episkopatu). Już wtedy przestawałyśmy chodzić; mama nie zgodziła się na to, żebyśmy przechodziły, tym bardziej że był już ostrzał i przechodziło się ulicami, gdzie były porobione barykady. Uznała, że nie będziemy chodziły i siedziałyśmy przez cały czas w piwnicy naszego domu.
- Czy tą działalność na dworcu – to, co pani mówiła o przynoszeniu wody i wrzątku – można zaliczyć do początków konspiracji?
Tak, bo w momencie, kiedy Niemcy zajęli Warszawę, spotkałyśmy się i moja drużynowa, a właściwie zastępowa, ustaliła, że będziemy się spotykały, ale że musimy właśnie być niewidoczne, że nie wolno się nam afiszować, że musimy się ukrywać. Pamiętam, że w późniejszym czasie – trudno mi jest określić od kiedy – miałyśmy na przykład takie zlecenia, że chodziłam na plac Piłsudskiego (oczywiście on się inaczej nazywał, wtedy był Hitler-Platz). Tam stały samochody wojskowe; te samochody miały przyczepione tablice informacyjne z żubrem, z jakimiś tam hasłami rysunkowymi i to musiałam zapamiętać: ile było tych samochodów wojskowych o takim oznakowaniu. Te wiadomości przynosiłam do mojej zastępowej, która mieszkała na ulicy Żurawiej, i przekazywałam te dane. Nie tylko ja jedna chodziłam, tylko w różnych godzinach inne harcerki też. Teraz jak się spotykamy z „konopniczankami” z naszego okresu nauki, to okazuje się, że one też chodziły na ten plac Piłsudskiego. Tak że taka była nasza działalność. Oprócz tego na przykład chodziłyśmy do domu dla małych dzieci na ulicy Senatorskiej i tam bawiłyśmy się z tymi dziećmi, opowiadałyśmy im tam coś. W domu starałyśmy się coś dla nich upiec, więc piekłyśmy ciasteczka, z czego wtedy było można coś zrobić. Zresztą okazało się, że dzieci były tym zachwycone i wyczekiwały nas. Śpiewałyśmy, tańczyłyśmy z tymi dziećmi; były to miłe spotkania. Później jeszcze chodziłam na szkolenie sanitarne do Szpitala Maltańskiego.
Na Senatorskiej, w takiej wnęce. Tam chodziłam na praktykę sanitarną. Pamiętam z takich moich wielkich przeżyć: doktór Dreyza robił operacje migdałków jakiemuś młodemu człowiekowi i ja miałam trzymać nerkę pod brodą, a on krwawił bardzo. Co chwilę słyszałam, jak doktór krzyczał: „Siostro, wyżej te nerkę!”. Ja starałam się tę nerkę podnosić, ale jakoś ciągle mi ręka opadała i w końcu usłyszałam jakby z daleka głos: „Zabierzcie tę idiotkę, bo jeszcze zemdleje i będę musiał ją ratować”. No i wyprowadzono mnie z tej sali.
Tam były bardzo przykre przypadki. W ogóle nie wiem, dlaczego nie mówi się o tym, że w latach czterdziestych – to był chyba 1942, 1943 rok – były naloty sowieckie na Warszawę i zrzucano bomby na centrum Warszawy, powiedzmy, na ulice Sienną; później nawet to była już dzielnica żydowska. Ale to polegało na tym, że przywożono bardzo wielu rannych […] i tam było sporo i rannych dzieci, i kobiet, tak że to były bardzo przykre przeżycia, bo niejednokrotnie zdarzało się, że te osoby kończyły życie. […] Byłam przy amputacji nogi, bo ktoś, kto przewoził mięso pociągiem, przed Dworcem Wschodnim wyskoczył z pociągu, bo Niemcy stali, wpadł pod nadjeżdżający pociąg i miał zmiażdżoną nogę. Pamiętam, że wynosiłam te nogę. Nie zdawałam sobie sprawy, że kończyna człowieka może tak wiele ważyć, że trudno ją dźwignąć.
- Proszę pani, gdzie panią zastał wybuch Powstania? Jak to wyglądało?
Ja miałam być na placu Trzech Krzyży u „głuchoniemych”, ale na trzy dni przed Powstaniem moja siostra przeniosła mnie na Wolę do swojej jednostki. Dowiedziałyśmy się rano, że zaczyna się Powstanie, i już wtedy moja siostra organizowała chyba dwie dorożki, którymi przewożone były środki opatrunkowe, lekarstwa i coś, co miało być przygotowane na punkt sanitarny. Byłam na ulicy… Zaraz sobie przypomnę. Był to budynek jakiegoś zakładu przemysłowego, jakiegoś warsztatu. Na parterze była dosyć duża sala, gdzie urządziłyśmy punkt sanitarny. Na pierwszym piętrze był kantorek, gdzie o godzinie czwartej miałyśmy składać przysięgę, którą odbierała moja siostra, i w tym momencie usłyszałyśmy strzały. To było po godzinie czwartej. Był z nami lekarz specjalizacji ginekolog i jak się zaczęły te strzały, to nasz pan doktór wypił częściowo spirytus, który był naszykowany dla chorych. Wtedy byłam tak szalenie oburzona jego postępowaniem! Dzisiaj to byłabym bardziej wyrozumiała. Dziwiłam się, że on w takiej sytuacji… Zresztą, bardzo szybko przed piątą byłyśmy już zawiadomione, że jest ranny i okazało się, że ten chłopiec był z Armii Ludowej, więc pierwszego rannego miałyśmy nie akowca, tylko z AL-u. […]
Dostałyśmy rozkaz, że mamy opuścić ten lokal i kierować się w stronę szpitala. Poszłyśmy na ulice Płocką do szpitala i tam nie chciano nas zatrzymać. Bano się, że jak Niemcy wpadną do szpitala, to mogą rozstrzeliwać i jakieś sankcje mogą być spowodowane naszym pobytem. Ale jakoś siostra uprosiła i leżałyśmy pokotem na podłodze w jakimś laboratorium chemicznym. Było nas, nie wiem, chyba ze trzydzieści, tak że punkt był dosyć duży. Następnego dnia o świcie, po kilku godzinach obecności w tym szpitalu na Płockiej, poszłyśmy do Szpitala Karola i Marii. W Szpitalu Karola i Marii już się zatrzymałyśmy i ja bardzo szybko po przyjściu do tego szpitala zostałam przydzielona na salę, która już była przygotowana. Bo to był szpital dziecięcy. Były wyniesione małe łóżeczka i dzieci były przeniesione do takiego budynku, który przeznaczono dla dzieci, a zrobiono szpital dla Powstańców.
Miałam zająć się mężczyzną, który był bardzo ciężko ranny w głowę i chodziło o to, żeby utrzymać jego ręce, żeby nie zrywał sobie opatrunków na głowie. On był nieprzytomny, ale chwilami starał się podnieść, zrywał się i krzyczał. Okazało się, że był ranny przy zdobywaniu fabryki żarówek „Osram”, przyniesiony do naszego szpitala i lekarz przewidywał, że on bardzo szybko zakończy życie, ale on jakoś trwał, leżąc w łóżku. Sala była duża, bardzo wysoka, okna zaczynały się jakieś pół metra od ziemi i miały ze trzy metry wysokości. Ja siedziałam na wprost okna i moje przerażenie nie miało granic, bo zdawałam sobie sprawę, że w każdej chwili może wpaść jakiś pocisk i mogę być ranna.
Chyba 3 sierpnia kazano mi pójść na ulicę Okopową do szkoły, w której mieścił się punkt powstańczy. Przedtem ta szkoła już była zajęta przez Niemców i tam były zorganizowane jakieś koszary, bo pamiętam, że były łóżka piętrowe. Jak ja poszłam do tego budynku – a miałam przynieść baseny dla chorych – to widziałam śpiących naszych Powstańców. Poszłam na drugie piętro po te baseny i dano mi chyba cztery baseny; były metalowe, emaliowane, ciężkie. Nanizano je na sznurek i powieszono mi na szyi. Były kamienne schody, zaczęłam schodzić, sznurek się urwał i baseny zaczęły się staczać po schodach z ogromnym hałasem. Usłyszałam krzyk: „Niemcy, Niemcy!” – i Powstańcy zaczęli wyskakiwać z łóżek do wyjścia. Nie byłam w stanie ich opanować, bo ja sobie zdawałam sprawę, że to raczej nie jest żaden atak, tylko hałas spowodowany tymi moimi basenami. Nawet w pierwszej chwili to było dla mnie śmieszne, ale potem zaczęłam się zastanawiać, co ja właściwie ujrzałam. Było tych chłopców sporo, kilkunastu, i zaczęłam zastanawiać się, co oni mieli z uzbrojenia: był jeden karabin, ze dwa rewolwery, które trzymali w ręku – bo oni nie byli przygotowani, byli rozebrani do snu – i może dwie czy trzy osoby miały chyba butelki zapalające czy coś takiego, a poza tym [mieliby iść] z gołymi rekami na ten ewentualny atak Niemców, więc to było dla mnie przerażające. Uzmysłowiłam sobie sytuację, w jakiej jest nasze wojsko.
Jeszcze nie powiedziałam, że na dwa dni przed Powstaniem byłam na moście Poniatowskiego i widziałam jadący sznurem tabor niemiecki przewożący rannych. Ci Niemcy byli w stanie opłakanym, na przykład niektórzy szli boso, ranni w nogę – noga w gipsie czy zabandażowana – podpierali się jakimiś kijami. W ogóle trudno był osobie wyobrazić, w jakim stanie jest ta armia niemiecka, bo zawsze to wojsko widziałam nienagannie ubrane i przygotowane, a tu zobaczyłam kompletny rozkład ludzi wracających z frontu, rannych. Wydawało mi się wtedy, że, no cóż, jak wybuchnie Powstanie, to ci Niemcy już są w takim strasznym stanie, że nie będzie możliwości, żeby się bronili, to my jakoś możemy wygrać Powstanie. Ale potem okazało się, że było inaczej, że my zupełnie nie byliśmy uzbrojeni i przygotowani do tej walki.
- Działając w szpitalu, sprawując opiekę nad rannymi, czy pani spotykała rannych Niemców?
Było siedmiu rannych, leżących, utrzymanych w idealnym stanie, tak że słyszałam od osób, które były po zajęciu szpitala przez Niemców, że nawet wojskowi tłumaczyli, żeby nie robić krzywdy naszej służbie ani rannym, bo byli bardzo dobrze traktowani przez naszą służbę zdrowia jako jeńcy.
- Proszę pani, w pierwszych dniach Powstania Wola przeszła makabryczne katusze. Wiemy, że szpitale były też poddawane represjom.
Tak było.
- Jak to się stało, że pani przetrwała i wyszła z tego?
5 sierpnia dostałyśmy rozkaz opuszczenia szpitala i powiedziane było, że możemy się kierować w miarę możliwości do swoich domów. Ja poszłam do swojego domu na Wronią i zabrałam ze sobą kuzynki, które były w tym samym oddziale, w którym byłam.
- To był tylko oddział sanitarny, natomiast personel pozostał?
Nie orientuję się. Jeśli chodzi o personel, to myślę, że w wielu wypadkach były to nieduże ilości personelu, który się zajmował dziećmi, a po prostu były służby wojskowe kobiet i one opuszczały ten szpital. Ale o ile się orientuję, to kiedy później Niemcy wpadli do tego szpitala, to jednak tam w pewnym sensie była rzeź ludzi, którzy zostali w szpitalu. Zresztą po przeciwnej stronie ulicy Wolskiej był szpital Świętego Łazarza. Szpital Karola i Marii Niemcy zdobyli chyba 6 sierpnia, już po naszym wyjściu, natomiast do Łazarza chyba przyszli 5 sierpnia i tam wymordowali i rannych, i tych, którzy pracowali jako obsługa sanitarna.
- Wyszła pani z kuzynkami i co było dalej?
Moja siostra poszła na Stare Miasto z naszym rannym dowódcą; nazywał się chyba porucznik „Wit” , jeśli mnie pamięć nie myli. Po dwóch dniach wróciła do nas na Wronią, bo dostała ataku ślepej kiszki, i nie pamiętam, którego dnia sierpnia, ale stosunkowo niedługo byłyśmy w domu. Niemcy zajęli nasz dom. Wyprowadzili nas, wszystkich mieszkańców, na ulicę Leszno i tam staliśmy i czekaliśmy w bardzo dużej liczbie mieszkańców, bo właściwie jak okiem sięgnąć, cała ulica była pełna osób cywilnych, które opuszczały swoje domy. Stojąc na rogu Wroniej i Leszna, widziałam, jak Niemcy podpalili nasz dom. Nasz dom był cały, nie był w ogóle uszkodzony i Niemcy mieli takie jakby szpryce, polewali to i podpalili dom. Tak że byłam świadkiem, jak nasz dom zaczął płonąć. Wyprowadzono nas do kościoła na Woli. Tam spaliśmy jedną noc i poszliśmy pieszo na stację kolejową, wsiedliśmy do jakiegoś pociągu jadącego do Pruszkowa i wyładowano nas w Pruszkowie do obozu.
Jeszcze chciałam powiedzieć o moim przeżyciu, jakie miałam podczas pobytu w szpitalu. Otóż chyba 4 sierpnia dostałyśmy rozkaz, że mamy pójść i wynosić zmarłych; taka kapliczka była, jakiś nieduży budyneczek. Moje przeżycie nie miało granic. Pierwszą ranną, o której słyszałam, że została ranna, [była] sanitariuszka – jakaś bardzo piękna dziewczyna. Została ranna i zmarła 1 sierpnia; mówiono o jej wspaniałej urodzie. Nagle, wynosząc tych zmarłych, ja się zorientowałam, że to jest właśnie ta siostra, która zmarła. Ponieważ były upały w tym okresie, to wielu zmarłych już zaczęło się rozkładać, wiec był fetor okropny. W ogóle jak się poruszało tych rannych, to się z nich wylewała i krew, i ropa, i tak dalej. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. W momencie kiedy tylko znalazłam się poza tym budynkiem, dostałam torsji i dosłownie kończył mi się świat, a nade mną stał wojskowy i krzyczał, żebym w tej chwili brała się za wynoszenie, bo mnie zastrzeli, bo nie wykonuję rozkazu. Uratowały nas z opresji sztukasy, które nadleciały. [Zaczęło się] ostrzeliwanie i rzucanie bomb, wszyscy pobiegli do schronów i myśmy jakoś wróciły na swoje miejsca. Co się dalej stało z tymi zmarłymi, czy ci zmarli zostali gdzieś wywiezieni, czy na cmentarz ewangelicki, czy gdzieś w pobliżu, nie wiem. W każdym razie zdałam sobie sprawę, jak ludzkie życie może być krótkie i co się z nami dzieje w momencie, kiedy my to życie kończymy. […]
- Proszę pani, zebrano was na ulicy Leszno i zaprowadzono przez kościół na Woli do Pruszkowa.
Tak.
- Rozumiem, że dla pani już Powstanie się skończyło.
Tak.
Miałam znajomych w Brwinowie, ponadto moja bardzo bliska przyjaciółka mieszkała w Grodzisku Mazowieckim. Przez dwie doby byłam w Brwinowie, dodzwoniłam się do mojej koleżanki, która się dowiedziała, że ja jestem i natychmiast przyjechała do Brwinowa. Porozmawiała z moją ciotką, która się mną opiekowała, bo moja mama z tatą i z siostrą została wywieziona do Niemiec, tak że ja byłam sama, nieporadna. Nie byłam osobą, która umiała się przebić. Na przykład w momencie kiedy zamieszkałam u mojej przyjaciółki, to absolutnie nie brałam się za jakąś prace zawodową, żeby zdobywać środki na utrzymanie czy coś. Inna sprawa, że sytuacja materialna mojej przyjaciółki była dobra, gdyż jej mąż był współwłaścicielem garbarni w Grodzisku, a wtedy garbarnie przynosiły bardzo duże zyski. Byłam u niej do następnego roku.
W styczniu jak weszli Rosjanie, to poszłam do swojego domu zobaczyć, jak on wygląda. Był kompletnie spalony. Ponieważ to był nowoczesny dom i miał betonowe stropy, mogłam wejść na drugie piętro do naszego mieszkania i zobaczyć, jak to wszystko wygląda dramatycznie. Straciłam wszystko.
- Czy pani ta mniej więcej datę, kiedy zostały panie wywiezione do Pruszkowa?
Myślę, że to był 10–12 sierpnia.
Tak wcześnie. Ale spotykałam osoby, które mi opowiadały swoje przeżycia z Woli. Tam Niemcy, w momencie jak zajmowali domy, wyprowadzali wszystkich mieszkańców na podwórze i rozstrzeliwali, więc kiedy ja już byłam w domu, ta sytuacja się zmieniła. Wśród domów w mojej okolicy już nie było takiej sytuacji, że wszyscy mieszkańcy byli rozstrzelani. Mnie się wydaje, że to się odbywało do ulicy chyba Młynarskiej; do tamtego okresu, można powiedzieć. Były też inne sytuacje, bo, powiedzmy, z zakładów pracy, które były po przeciwnej stronie Wolskiej, to wiem, że na początku sierpnia wyprowadzano wszystkich robotnikach, którzy byli w tych zakładach. Pamiętam, że była taka sytuacja, że przed czołgami jadącymi ulicą Wolską pędzono mieszkańców i tych zatrudnionych. Potem poznałam kuzyna mojego męża, który właśnie był u Franaszka i był pędzony przez Niemców. Niemal na naszych oczach pędzono tych ludzi przed czołgami.
- Czy pani zaprzyjaźniła się z kimś w czasie Powstania?
Teraz, po wojnie, okazało się, że w tym samym czasie była w szpitalu moja koleżanka od Konopnickiej. W tamtym okresie po prostu byłam wśród osób, które znałam, bo były tam moje kuzynki. Zadzwoniłyśmy do domu, że jesteśmy w tym szpitalu. Pamiętam, że gosposia kilka razy nam przynosiła do szpitala jakieś jedzenie. Potem to już było niemożliwe, bo jak się przechodziło przez ulicę Okopową, to był ostrzał. Niemcy na jakichś domach mieli swoich wojskowych, którzy ostrzeliwali przechodzących, tak że jak ja na przykład szłam z tego Szpitala Karola i Marii do siebie, do domu, to kilka godzin czekałyśmy w jakiejś bramie na Okopowej, żeby na czworakach przejść na drugą stronę Okopowej, żeby można było dojść do domu. Już było bardzo niebezpiecznie.
Tak, wróciłam do domu.
- Proszę pani, co pani później robiła? Czy pani pracowała? W ogóle czy pani już miała ukończone studia?
Nie. Miałam maturę zrobioną w 1944 roku, z tym że w 1943 i 1944 jeszcze robiłam pierwszy rok konserwatorium w klasie maturalnej. Jak po Powstaniu znalazłam się w Warszawie, to poszłam do mojej rodziny, która mieszkała na Saskiej Kępie; ich dom ocalał. Tam ciocia zaczęła mną kierować – właściwie dwie ciocie – i w 1945 roku zostałam przyjęta na stomatologię w łodzi. Ukończyłam pierwszy rok stomatologii, w międzyczasie moja mama wróciła do Warszawy z obozu
via Szwecja. Ja oczywiście byłam na utrzymaniu ciotek. Potem mama z siostrą zamieszkały też na Saskiej Kępie i nie było możliwe, żebym ja kontynuowała swoje studia w Łodzi. Przeniosłam się do Warszawy; uważałam, że zostanę przyjęta na drugi rok. Okazało się, że była różnica w programie: ja miałam na pierwszym roku anatomię, a w Warszawie była histologia, której ja nie miałam.
Jednym słowem, nie chcieli mnie przyjąć na drugi rok i cały rok byłam na wolności. Już wtedy poznałam swojego męża, dobrze się bawiłam. Okazało się, że zdawałam egzamin konkursowy, nie przyjęto mnie na pierwszy rok i siostra zdecydowała, że pójdę na SGH. To był skok w bok niesamowity; ja w ogóle nie miałam nigdy nic wspólnego z księgowością, z jakimiś problemami ekonomicznymi, ale wciągnęłam się. Mąż uczył mnie trochę księgowości – jak się prowadzi rachunki, na czym to polega. Ukończyłam to SGH, ostatni rok był SGPiS-u już.
- Czy będąc na studiach, nie spotykała się pani z jakąś presją, z inwigilacjami ze strony organizacji młodzieżowych?
Ze strony organizacji młodzieżowych to była sytuacja taka, że jak skończyłam SGH i zaczęłam robić pracę magisterską, to nagle wezwano mnie do sekretariatu i sekretarka pokazała mi pismo organizacji młodzieżowej, wymieniające około trzydziestu osób z mojego roku, które zaczęły pisać pracę magisterską, jako tych, którym się nie należy to wykształcenie, bo mamy złe pochodzenie – i tego egzaminu nie zrobiłam. Ponieważ zaczęłam pracować w „Orbisie” i zorientowałam się, że większość osób nawet matury nie ma, doszłam do wniosku, że jak ja mam – powiedzmy – to wykształcenie wyższe i dyplom, to już jestem dosyć wysoko. Mimo że nigdy nie byłam partyjna ani nikt w mojej rodzinie nie był partyjny, to zawsze byłam na kierowniczym stołku i ja nie przyznawałam się nigdy do tego, co robiłam podczas okupacji. Już wtedy pisałam: pochodzenie – inteligencja pracująca. Nikt mnie nigdy nie ściągał do takiego pokoju, gdzie była komórka, która się interesowała różnymi kolejami ludzkich losów. Na przykład mój zwierzchnik był pociągany na różne rozmowy i pamiętam, że jak przychodził z tych rozmów, to był sinoblady i rozdygotany. Nie mówił mi nigdy, zresztą ja też nie mówiłam nigdy o swoich losach, ale domyślałam się, że miał za sobą jakieś wojsko, jakąś pracę w konspiracji pewnie. Wiadome były jego losy.
- Czyli jak pani pracowała w „Orbisie”, już miała pani spokój?
Tak.
- Długo pani pracowała w „Orbisie”?
Tylko dwadzieścia osiem lat. Bardzo mile wspominam tę instytucję, ale znałam też osoby, które twierdziły, że nie mogą przechodzić Alejami przy Brackiej, bo im się nóż otwiera w kieszeni. Ja miałam bardzo miłe stosunki, miałam bardzo dużo zaprzyjaźnionych, życzliwych osób i nawet te osoby, które uważało się, że zatrudnione są na dodatkowe etaty, to nigdy nie robiły żadnych donosów na nas czy coś takiego. Nieraz mówiło się jakieś dowcipy czy coś i nie było z tego powodu żadnych presji.
- Proszę pani, rozumiem, że właściwie temat naszej rozmowy już został wyczerpany, ale może pani ma jeszcze jakieś wspomnienia, w których była pani zestresowana jakimiś wydarzeniami albo wręcz przeciwnie – coś miłego, coś, co zostało przy sercu.
Z przykrych rzeczy to była taka sytuacja, że moja koleżanka, która była moją zwierzchniczką w harcerstwie, wyszła przed dom (na ulicy Żurawiej mieszkała) i została wzięta pod pachy przez jakichś dwóch mężczyzn, wsadzona do samochodu, wywieziona i nigdy nie dowiedzieliśmy się, co z tą Krysią Dengiel – bo ona tak się nazywała – się stało.
To był pewnie 1943 rok. Ja teraz mam bardzo bliski kontakt z „konopniczankami”, co miesiąc się spotykamy i są bardzo miłe stosunki. Jest nas coraz mniej, ale właśnie jest cały szereg takich osób, o których nie wiemy, co się [z nimi] stało; do nich należy ta moja harcerka.
- Proszę pani, może jeszcze coś?
Mogę tylko jeszcze powiedzieć, jak różnie kształtują się charaktery ludzkie. Mam te swoje osiemdziesiąt cztery lata i zdaję sobie sprawę z tego, że wiele przeżyłam, widziałam. Na przykład podczas okupacji znałam osobę, to przystojna kobieta, która miała kontakt z Niemcami i dzisiaj to by się powiedziało, że [to] osoba wolnych obyczajów czy coś takiego. Proszę sobie wyobrazić, że ta osoba, która, powiedzmy, miała ten kontakt z Niemcami, potrafiła szalenie dużo robić i pomagać osobom, które potrzebowały pomocy. Między innymi załatwiała listy, które wysyłało się do więzienia, czy przynosiła grypsy z więzienia; miała takie kontakty. Tak że ludzie są bardzo złożeni, skomplikowani i potrafią mieć bardzo różne cechy – i złe, i dobre – które się mieszczą w jednej osobie.
Ponadto, no cóż, nawet w okresie okupacji, wtedy kiedy było tak bardzo trudno z wyżywieniem i niebezpieczeństwo łapanek i wszystkiego, to na przykład myśmy spotykali się z młodzieżą, urządzaliśmy składkowe spotkania, zabawy, tańczyliśmy. Tu z drugiej strony były łapanki, Niemcy, a jednak potrafiliśmy wykrzesać z siebie radość, żeby mieć jakieś odprężenie od tego, co się działo. Widziałam na własne oczy ludzi powieszonych na ulicy Leszno naprzeciwko sądów. Tam koło sądów się przechodziło, był zrobiony jakby drewniany pomost, przechodziliśmy i widziałam powieszonych ludzi. Z tym że zawiadamiało się różne osoby i to był jakiś akt oddania hołdu tym, którzy byli zamordowani. Były kolejki i czekaliśmy na to, żeby przejść tamtędy. Można było się przeżegnać, można było zmówić modlitwę. […]
Ponadto ja mieszkałam koło getta i ze strychu mojego domu widziałam, co się działo na ulicy, która była koło naszego domu; widziałam tych przebiegających Żydów, strzały, upadające osoby. Później fabryka, którą mieliśmy, była na terenie getta i kiedyś – z takich rzeczy, które wspominam i nawet wstyd mi jest, że byłam taka nierozsądna – pamiętam, że kiedyś szliśmy z kuzynką i z kolegą ulicą Chłodną i tam było wejście do getta. Ja powiedziałam: „Słuchajcie, patrzcie: można wejść do getta, wpuszczają”. Weszliśmy tam. Ja mówię: „Pójdziemy na ulicę Gęsią, ja wam pokażę fabrykę”. W momencie kiedy weszliśmy do getta, zorientowałam się, jak to wygląda – że ludzie leżą pokotem, dosłownie skóra i kości, a jednocześnie przechodzą osoby ubrane elegancko, roześmiane – i był niesamowity kontrast, bo te osoby nie dzielą się czymś, tylko w ogóle nie zważają na tych, co tam leżą głodni i umierający. Później widziałam wózek, na którym wieziono tych zmarłych. To były osoby półnagie, zwisające ręce ciągnące się po chodniku – potworny widok zupełnie. W momencie kiedy doszliśmy do naszej fabryki i weszliśmy, to zobaczyłam, jak ciotka, która nas ujrzała, złapała za słuchawkę telefoniczną, zadzwoniła do mojej mamy i powiedziała: „Helusiu, przyjdź od razu do bramy! Zosia przyszła z Wiesią i z kolegą. Trzeba ich odebrać, bo przecież wiesz, co się stać może!”. Rzeczywiście, zdałam sobie sprawę, że myśmy mogli zostać w tym getcie, bo wystarczyło wziąć nasze kenkarty, podrzeć i w ogóle ślad już by po nas zaginął. Właściwie to był mój pomysł, żeby wejść tam – bardzo nierozsądny, głupi i nieprzemyślany. Po prostu wstyd mi było, że w tamtych czasach mogłam być tak strasznie nierozsądna i niemądra. […] To by było na tyle. […]
- Proszę pani, bardzo dziękujemy za wywiad. Rozmowa z panią była bardzo przyjemna, dała wiele nowego. Jest pani pierwszą osobą, z którą rozmawiałem, która była na Woli w pierwszych dniach Powstania, która to przeszła i przeżyła.
Jeszcze muszę panu powiedzieć, że znałam osoby, które brały udział w walkach na cmentarzu ewangelickim. Jest to dla mnie o tyle ciekawe, że ja w ogóle weszłam do rodziny ewangelickiej i mamy groby Brunów na cmentarzu ewangelickim. Tam jest kaplica Halpertów, gdzie w pierwszych godzinach Powstania już byli Powstańcy. Później Niemcy zaczęli ostrzeliwać – chyba od 2 sierpnia – i co się tam działo, to zostało opisane […], ale kuzyn mojego męża też tam był. Jednocześnie grobowiec, który jest Brunów… Krzyż ma ślady tych walk, które się odbywały na cmentarzu ewangelickim, bo odłamki zniszczyły [go] w wielu miejscach. Pamiętam z opowiadań, jak walczono bardzo blisko Szpitala Karola i Marii. Zresztą przyprowadzano czy przynoszono rannych, bo okazało się, że – jak się teraz dowiedziałam z jakiegoś pisma – przez kilka dni tam się toczyły walki, na tym cmentarzu. Też się zastanawiałam, dlaczego Powstańcy nie wyszli z tego cmentarza, tylko bronili się i jeszcze dodatkowe osoby przychodziły im z pomocą, donoszono im amunicję i oni walczyli z Niemcami, a to przecież nie był chyba odcinek bardzo ważny. Nie wiadomo.
Warszawa, 24 września 2009 roku
Rozmowę prowadził Mieczysław Rybicki