Nazywam się Janina Garbień, pseudonim „Jasia”. Moje nazwisko w czasie Powstania brzmiało Janina Jasikówna.
Urodziłam się w 1925 roku.
Dziewiętnaście lat.
W Powstaniu pełniłam różne funkcje, to, co wynikało z sytuacji.
Byłam na terenie dzielnicy Powiśle. Ale początkowo, jak stał jeszcze nasz dom, to mieszkałam przy Halach Mirowskich, przy placu Mirowskim.
Właśnie wtedy ukończyłam szkołę podstawową. Miałam czternaście lat i zdałam do Gimnazjum imienia królewny Anny Wazówny na Kredytowej 2, do bardzo ekskluzywnego gimnazjum.
Moja szkoła, która mieściła się na ulicy Dzielnej… Uczyło nas wielu wspaniałych nauczycieli i byłyśmy wychowywane w duchu patriotycznym. Na pewno to miało ogromny wpływ na dalsze losy, moje myślenie i moje działanie.
Oczywiście, wisiało w powietrzu, że wojna na pewno wybuchnie. 1 września, właśnie wtedy byłam w tej szkole i myślałyśmy sobie początkowo, jak już były naloty, że to jest próbny alarm. Tylko próby. Ale okazało się, że leciały wtedy już prawdziwe bomby i niestety tylko dwa dni byłam w tej szkole.
Szkoła była zamknięta. To był później szpital niemiecki. Wszystkie zresztą gimnazja i wyższe szkoły były zamknięte. A ja, tak jak moja ulubiona koleżanka, zapisałam się do III Miejskiej Zawodowej Żeńskiej na Pradze.
Mieszkałam na ulicy Krochmalnej 12, a pod dziesiątym kiedyś mieszkał Isaac Bashevis Singer, ale ja się później o tym dowiedziałam. Mieszkałam tam aż do utworzenia getta. Później musieliśmy się przeprowadzić, a przeprowadziliśmy się tylko na drugie podwórko, na plac Mirowski 9. Tam mieszkałam do wybuchu Powstania. Przez nasze podwórko przechodził mur.
Rodzice wtedy żyli, a ja nie byłam cały czas… Nie mogłam wytrzymać w tej szkole, ponieważ bardzo nie lubiłam szycia, a to była szkoła zawodowa, gdzie trzeba było szyć. Więc tylko rok tam wytrzymałam. Szesnastoletnie dziewczynki musiały odbyć praktykę rolną, tak zarządzili Niemcy. Ja wtedy wyjechałam na Podlasie, gdzie szesnaście kilometrów za Białą Podlaską, na parafii, był mój kuzyn, ksiądz Prodowski. On mi załatwił zaświadczenie od sołtysa, że odbyłam praktykę rolną. Praktykę rolną odprawiało się w takich majątkach, które były zabrane Polakom [...]. Potrzebowali robotników, więc stąd uczennice musiały odbywać taką praktykę rolną, musiały tam pracować.
Ja nie pracowałam wtedy tam, bo dostałam zaświadczenie od sołtysa. To załatwił ten mój kuzyn, ksiądz. Ale mnie się tak podobało na Podlasiu, że już nie chciałam wracać do tej szkoły, do tego szycia nieszczęsnego, i tam przerabiałam szkołę handlową, korespondencyjną. Z Poznania przysyłano mi skrypty i tam właśnie…
Do Warszawy przyjeżdżałam często, chociaż to nie było takie łatwe, bo trzeba było mieć [zaświadczenie]. Zresztą różne były takie okresy, ale w tym czasie tylko sześćdziesiąt kilometrów od Warszawy można było pojechać bez jakiegoś specjalnego zaświadczenia. Ale jakoś tam się kombinowało i przyjeżdżałam do Warszawy. A już na dłużej przyjechałam w lipcu 1944 roku.
Jeszcze w tej szkole, w pierwszej klasie myśmy miały zadania konspiracyjne.
Ale później ja już straciłam kontakt.
Miałyśmy zbiórki, na przykład w kościele Świętego Floriana. Chodziłyśmy tak pojedynczo czy w małych grupkach, a już w kościele ustawiałyśmy się parami. Chodziłyśmy przede wszystkim do szpitala, do tych rannych żołnierzy z 1939 roku. Poza tym, to jeszcze… Ja w tym nie brałam udziału, to moja siostra młodsza, która skończyła tę szkołę, ale ja jej też przy tym pomagałam. Nie byłyśmy wcale nawet poinformowane o wszystkim, co się dzieje. Takie było zadanie, na przykład: siedziałyśmy na ławce i pilnowałyśmy, czy Niemcy nie idą. Chłopcy w tym czasie zdemontowali napisy na pomniku Kopernika. A myśmy miały tylko takie zadanie, że jak zobaczymy Niemców, to mamy wyjąć chusteczki i na przykład udawać, że czyścimy nos.
Na placu Mirowskim. Przyjechałam po to, żeby nauczyć się pisać na maszynie, bo w tej szkole tego wymagano. Później właśnie wybuchło Powstanie, i nie ukończyłam tego kursu. W dniu Powstania przyjechałyśmy rano z mamą i dwoma siostrami spod Warszawy. Myśmy były pod Warszawą, koło Magdalenki, w takiej wiosce Władysławów. Oczywiście, jak to w okupacji, przywoziło się ze wsi to, co można było przywieść, żywność. Zmęczone, ciuchci nie było już, nie wiedziałyśmy, dlaczego nie było ciuchci, więc na piechotę szłyśmy. Bardzo zmęczone położyłyśmy się, ja nawet zasnęłam.
Obudziły mnie strzały. Wybiegłam na podwórko, a tam na podwórku ogromna, niesamowita radość. Chłopcy z opaskami. Niemców pod Halą już nie ma. Wszyscy [mieszkańcy] zebrali się na podwórku. Takiej radości, jak wtedy, to naprawdę nie przeżyłam chyba nigdy. Wszyscy się cieszyli, że już Niemców nie będzie, że Polska będzie wolna. Pamiętam, że tam w piwnicach były jakieś składy, magazyny, bo to Hala Mirowska. Jakaś przekupka wyrzuciła kapustę z piwnicy i mówi: „Bierzcie ludzie, gotujcie dla siebie i dla chłopaków!”. Wszyscy czym mogli, dzielili się. Moje siostry miały zielone sukienki, takie z wojskowego drelichu, wyprasowały je, powiesiły na wieszaczkach w kuchni, na sznurku, i powiedziały, że ubiorą się na defiladę. Ja nie miałam takiej sukienki, ale tak samo się radowałam, cieszyłam się.
Ta radość nie trwała długo, bo tam były pierwsze walki, pierwsze bombardowania, pierwsze bomby tam poleciały. Nie wiem, czy to był drugi, czy trzeci dzień Powstania. Zapaliły się budki, które stały pod halami, a nasz dom był bardzo blisko hal. Trzecie piętro, ale płomień dochodził do trzeciego piętra. Ja chciałam zdjąć firanki w pokoju u mojego brata i bratowej, takie piękne firanki wisiały, bałam się, że się spalą. Rozdarłam tę firankę niechcący, bo taki straszny był żar, że trudno było wytrzymać. Bardzo się martwiłam, że jak przyjedzie Basia, to co ona powie, że firanka rozdarta. Na drugi dzień nie było już ani firanki, ani okna, ani tej części naszego domu.
My, na szczęście, byłyśmy wtedy w schronie w piwnicy, ale zostałyśmy tylko w tym, co miałyśmy na sobie. Poszłyśmy na ulicę Łucką, bo tam była dobra przyjaciółka naszej mamy. Trzeba było się już przedzierać pod ścianami, bo Niemcy strzelali, ostrzeliwali. Poza tym jeszcze z dachów, ze strychów tak zwani gołębiarze strzelali do ludzi, do cywilów. Jakoś dostałyśmy się na tą Łucką. Po drodze był też nalot i rzucali zapalające pociski, nie tylko pociski, tylko całe skrzynki leciały tych pocisków. Pamiętam, że była tam stajnia, która stanęła od razu w płomieniach. Ktoś otworzył drzwi tej stajni, konie uciekały ze rżeniem i stawały dęba, ale potem niektóre z nich, nie wiadomo dlaczego, z powrotem do tych płomieni wskakiwały. Musiałyśmy się tam zatrzymać. Ale tam nie było możliwe [zostać na dłużej] u tej naszej znajomej, więc poszłyśmy dalej, na Pańską, tam też już w piwnicy nie było miejsc, bo wszyscy ludzie, którzy mieszkali wyżej, pozajmowali miejsca w piwnicach. Parę godzin tam się zatrzymałyśmy i poszłyśmy dalej na Pańską. Tam już było zupełnie inaczej, tam były magazyny jakiejś fabryki krówek.
Tak. Tam znaleźliśmy miejsce, oczywiście na podłodze. Pokotem się leżało, ciasno było. Pamiętam, że [była] tam taka kobieta z malutkim synkiem. Nie wiem, ile on miał, kilka miesięcy. Ona nie miała pokarmu, nie miała co mu dać jeść, to dziecko cały czas płakało. Jakaś kobieta uskrobała troszkę słoninki, zawinęła w szmatkę, i dała temu dziecku, i to dziecko uspokoiło się. Albo [dawała] cukier – na zmianę, to słoninkę, to cukier dostawało to dziecko i jakąś tam kawę zbożową do picia.
To było około 15 sierpnia. Na Pańskiej nie chciałyśmy dłużej być. Zresztą już były te „krowy”, takie pociski. Ludzie przecież palili się w bramach. Tam było też strasznie. Więc postanowiłyśmy, że przedrzemy się na Powiśle, gdzie mieszkał brat mojej bratowej, na ulicę Konopczyńskiego. On był woźnym w szkole na Konopczyńskiego. To jest szkoła, która stoi do dziś, a tylko dlatego, że na pierwszym piętrze było dowództwo AK, a górne pietra to byli jeńcy niemieccy. Oni byli przecież doskonale poinformowani, co się dzieje. Samoloty latały tak nisko, zresztą mieli pewnie różnych szpiegów. Tak że szkoła nie była bombardowana, a myśmy, sami głodni, karmili tych jeńców. Pamiętam, że nalewałam zupę do takich menażek i tak bardzo chciałam zanieść mamie, która była w schronie, i mojej siostrze, która była ranna. Ale nie było o tym mowy, żebyśmy same decydowały o tym. Wtedy poznałam takiego młodego Powstańca, Jurek miał na imię, i on mnie zapytał: „Czy ty umiesz szyć na maszynie?”. Ja mówię: „Umiem”. „A czy chciałabyś szyć torebki, takie na granaty?”. „Oczywiście, tak!”. On mnie zaprowadził na Sienkiewicza, nie pamiętam dokładnie [numeru], chyba 2. Tam była taka wytwórnia materiałów wybuchowych, i tam właśnie przedzierałyśmy się piwnicami, przekopami, pod barykadami – do tej wytwórni.
Tak, tam było sporo kobiet.
Nie wiem, co inne robiły – ja te torebki. Kiedyś, właśnie po latach, jak już wróciłam do Warszawy, zobaczyłam album „Dni Powstania” i były w tym albumie dwa moje zdjęcia. Jedno, jak my się przedzieramy pod barykadą, a drugie właśnie w tej wytwórni materiałów wybuchowych, przy stole.
Wiem – Stanisław Kopf, którego zresztą spotkałam w Niemczech w szpitalu, bo on do mnie przyszedł z kolegą do szpitala, i później w Warszawie też. Jak spotkałam go, zapytał: „A, to pani przy tym dużym stole była?”. To zdjęcie właśnie, i potem wpisał mi dedykację do książki.
Nie. Broni było mało, dla tych chłopców nawet.
Dopóki można się było tam przedzierać. Potem już nie można było.
Ktoś inny to robił.
Nie miałam z nimi kontaktu, ja tylko zupę nalewałam, a ktoś inny zanosił. Natomiast jak już nie można było… Siedziałyśmy tylko schronie albo w mieszkaniu Piotrusia, który na niskim parterze miał mieszkanie. Tam byłyśmy, tam spałyśmy albo też właśnie w schronie, który mieścił się w domu przy Bartoszewicza, to było to samo podwórko.
Jeszcze chciałabym opowiedzieć o tym, jak było tuż przed czasem, kiedy nas Niemcy zabrali. Piotruś, on również, zresztą jak wszyscy – pomagali, co mogli, to robili, pomagali żołnierzom.
To był mojej bratowej brat.
Tak. A jego żona była u nas w dniu Powstania, bo przyszła pod Halę, aby nazbierać liści kapuścianych dla królików. Ale już nie mogła wrócić do domu, bo wybuchło Powstanie. Ona drugiego dnia wyszła od nas i nie wróciła do domu. Piotruś ją tam już opłakał, a on został z dwojgiem dzieci. Krysia miała siedem lat, Miecio chyba z pięć. On był z tymi dziećmi. Oczywiście cały czas pomagał Powstańcom. On też wiedział, że ja chodzę do tej wytwórni. Pewnego dnia ja tam przyszłam, bo przecież byłam w ciągłym ruchu, chodziłam tam, gdzie trzeba było. Patrzę, Piotruś siedzi na taborecie i odrzyna sobie scyzorykiem guziki od munduru (dawniej nawet woźni mieli mundury, guziki z orzełkami) i łzy mu lecą. Ja sobie tak pomyślałam: „Ciekawe, czy tak płakał, jak zginęła jego Józia” – ale pewnie już ją dawno opłakał. A tu przy tym odrzynaniu guzików… I powiedział: „Jasia, wyjmij swoją legitymację z kieszeni”. Ja ciągle chodziłam w tej jesionce, którą miałam, która ocalała, miałam tam właśnie legitymację. On te swoje guziki włożył w gazetę i pod szafę. Ja swoją legitymację również wyjęłam i tam, gdzie jego guziki, głęboko schowałam pod szafę.
Zaraz następnego dnia, właśnie jak z jego domu wybiegłam do schronu zobaczyć, co się dzieje z mamą i siostrą, która była ranna, wbiegam do schronu, a ze schronu wychodzą Niemcy z karabinami. Chłopcy stoją pod ścianą, nie mają opasek, zdjęli opaski i zupełnie jak prześcieradła białe twarze. A mnie właśnie Niemiec jakiś pociągnął za rękę i oczywiście musiałam Hände hoch, a potem co mam w tych kieszeniach. A ja miałam kieszenie wyładowane cukrem, cukrem jeszcze niepokrojonym na kostki, tylko w takich długich kawałkach. Mogły to być granaty, on nie wiedział przecież, co to jest. Ja ten cukier wyjęłam… To były takie momenty, cały czas coś się działo. Cały czas bomby leciały wtedy, to był nalot. Ten Niemiec pociągnął mnie powrotem do tego schronu, jakimiś przejściami, do pałacu Staszica.
Tak, wyprowadził mnie. Inaczej nie wiem, gdzie bym się znalazła. W schronie nikogo już nie było. Tam było wejście od Bartoszewicza i tu od strony Konopczyńskiego, od podwórka. Nawet wtedy on mnie tak uspokajał, tak mi mówił spokojnie, że ja już się przestałam bać. Zaprowadził mnie do okna, pokazał, żebym wyskoczyła, to było pierwsze piętro, ale na dole był gruz, były te kolumny zwalone i pełno gruzu. Nawet mi pomógł, trzymał mnie za rękę, a ja zsunęłam się na te gruzy. A Krakowskim Przedmieściem, Nowym Światem szedł cały tłum ludzi, Niemcy ich prowadzili pod karabinami, ja dołączyłam do tego tłumu. Takie straszne też wrażenie, bo zobaczyłam, że Pan Jezus, który stał przed kościołem Świętego Krzyża, leżał na ulicy.
Ja tylko słyszałam o tym.
Nie. Właśnie takie mieliśmy szczęście, myśmy wyszły chyba 5 sierpnia z placu Mirowskiego, tam koło Hal Mirowskich. A potem dowiedziałyśmy się, że tego samego dnia… Myśmy wyszły rano, a tego samego dnia po południu już tam byli Niemcy, rzucali granaty do piwnic, do tych schronów. W Halach Mirowskich bardzo wielu ludzi zginęło.
To był chyba 6 września.
Zaprowadzili nas na Uniwersytet, tam odnalazłam mamę i siostry. One wcześniej były z tego schronu zabrane. Później, za jakiś czas popędzili nas do Pruszkowa na piechotę.
Pomagała bardzo, i wszyscy z wielkim entuzjazmem. Już później, pod koniec, jak ze Starówki przez ten schron przechodzili Powstańcy, bardzo zmęczeni, zniszczeni, to ludzie mówili: „Przestańcie już, dajcie spokój, bo nas tu wszystkich wybiją”. Mnie tak było żal tych Powstańców. Już wtedy nie mogłam chodzić do wytwórni.
W schronie, tylko ukradkiem po wodę gdzieś blisko można było chodzić. Przez te barykady i przez te przekopy, już to było niemożliwe.
Myśmy tam sami byli, Niemcy zabrali nas ze schronu.
Z piwnic były porobione schrony, a te schrony miały różne przejścia, przekopy piwniczne. Niemcy weszli od strony Bartoszewicza i tamtędy wyprowadzili wszystkich ludzi, bo na podwórku od tego drugiego wejścia myśmy tego nie widzieli.
Jeśli chodzi o Żydów, to ja współpracowałam z takim Chaimkiem. To jeszcze było przed Powstaniem, nawet w getcie, ale to jest osobna opowieść.
Chaimka znałam od dziecka, bo mieszkaliśmy na Krochmalnej i on tam też mieszkał. Przyjaźniliśmy się, to był bardzo mądry chłopczyk, bardzo go lubiłam. Później, w czasie wojny w 1939 roku myśmy razem nosili worki z piaskiem do piwnic. Worki z piaskiem to była ochrona przed odłamkami jakimiś. Pamiętam, że ta piwnica, w której byłyśmy, to była taka suterena, tam był magiel. W tym maglu było mnóstwo ludzi – ciasno, duszno. Często myśmy wychodzili, nawet wtedy, kiedy były alarmy i gdzieś tam dalej bombardowali. W 1939 roku nasz dom ocalał. Gdzieś tam blisko upadła bomba, u nas tylko zegar stanął i ściana była pęknięta, ale dom cały stał. Pamiętam, że myśmy często stali w bramie miedzy podwórkami i widzieliśmy, że czasami tak było, że dom był zburzony, a brama, wzmocniona jakaś konstrukcja, stała. Myśmy sobie tak tłumaczyli, że może tu jest bezpieczniej, tak jak w schronie. Chociaż na pewno tak nie było. A później, jak Niemcy zamknęli getto, myśmy musieli się przeprowadzić. Chaimek przyszedł do nas – często przychodził – i mama go częstowała jakąś zupą, dawaliśmy mu chleb. Nie tylko on, ale wielu Żydów przechodziło przez różne przejścia na strychu czy przez piwnice.
Chaimek kiedyś zaproponował taką współpracę: trzeba było podejść do muru, a chociaż ten mur przechodził przez nasze podwórko, ale czasami bywało tak, że jak te niemieckie budy jeździły, to nie zatrzymywali się, tylko zwalniali bieg, Niemcy wyskakiwali i kto był przy murze, to od razu strzelali. Ale były też momenty spokoju. Trzeba było upatrzyć taki moment, podejść do muru w wiadomym miejscu. Nisko przy ziemi były ruchome cegły. Te cegły oni wyjmowali i podawali taką uszytą, bardzo mocną torbę z mocnymi uszami i w tej torbie były pieniądze i karteczka, co trzeba kupić. Przeważnie to była mąka albo kasza, albo też marmolada. Marmoladę wtedy można było kupić w takich pięciokilowych blokach. Czasami było takie zamówienie. Ale trzeba było wziąć te pieniądze, tę torbę, uciec spod muru do klatki, a potem pójść do Hali. W Hali Mirowskiej wtedy jeszcze można było kupić produkty żywnościowe. Można było kupić mąkę, oczywiście to było drogie, nie wszystkich było na to stać, ale można jeszcze było kupić. I potem trzeba było przez bramę, której pilnowali granatowi policjanci – dwóch stało koło bramy – przenieść te pięć kilo mąki. Jak się niosło jakieś paczki, to oni sprawdzali, czy się nie niesie żywności. Przez ten mur więksi handlarze, którzy całymi worami przerzucali towar do getta, opłacali policjantów, którzy odwracali się i udawali, że nie widzieli tego. I myśmy mogły wtedy przemknąć się z tą pięciokilową torbą, którą trzeba było później zawiesić na linie z hakiem. Oni przerzucali przez mur taką mocną linę, na końcu był hak i trzeba było ją zawiesić. Czasami hak był za wysoko i trudno się było wspiąć na palcach. To było niebezpieczne i ryzykowne. Kiedyś, kiedy ja już zawiesiłam tę mąkę na haku, już ona znikła, ja już uciekałam do klatki schodowej i kątem oka zobaczyłam dwóch Niemców, którzy wyszli… W tym domu była restauracja i od podwórka też było wejście do restauracji. Ci Niemcy wyszli stamtąd i za mną, a ja uciekałam po dwa schody, szybko i tak sobie myślę… Mieszkaliśmy na trzecim piętrze. Zanim ja dobiegnę i jak stanę przy drzwiach, to oni mnie złapią, zanim mi otworzą, zresztą narażę całą rodzinę. Nikt nie wiedział o tym, że handluję, nikt nie wiedział w domu. Jedynie tylko ta Basia, bratowa moja, bo ona też to robiła, a poza tym nikt w domu nie wiedział. Tak myślałam, na strych jak pobiegnę, to wiem, że strych otwarty, ale tam mnie też znajdą. Tak nagle, błyskawiczna taka myśl, obciągnę kurtkę i schodzę na nich, prosto na tych Niemców. Oni nie mogli sobie wyobrazić, że ja będę… Oni mnie wzięli za kogoś innego. Ja tak, powoli koło nich, oni po dwa schody szybko, głowy mieli opuszczone, potrącili mnie tylko i ja sobie zeszłam, powoli, a potem biegiem do tych hal. Długo chodziłam, zanim wróciłam do domu.
Nie wiem. Kiedyś wracałam spod hali i niosłam taki olbrzymi bukiet bzu, a Chaimek stał naprzeciwko, na klatce schodowej, zobaczył mnie i mówi: „Jasia, rzuć mi ten bez”. Ja owinęłam go jeszcze tak mocniej i przerzuciłam, on podniósł ten bez, popatrzył i ukłonił się. Potem już nigdy go nie spotkałam. Nie wiem, co się stało, czy ten bez go zdradził, bo przecież na Krochmalnej bzy nie kwitły. Nie było wtedy bzów, więc mógł to być dowód łączności ze stroną aryjską. Zawołała mnie kiedyś taka starsza Żydówka, ja jej nie znałam, ale po imieniu zawołała mnie: „Jasia, zejdź do dziury!” – tak się mówiło. Zeszłam, wyjęłam torbę i tam było napisane takimi niewprawnymi literami, takie śmieszne zdanie: „Cebula, co innego nic”. Tak ona napisała, ta Żydówka. Myślałam, że będzie jakaś wiadomość od Chaimka, że coś się dowiem o nim. Tylko ta karteczka była. Ja tę karteczkę pokazałam mojej młodszej siostrze, ale nie mówiłam, że mam tą cebulę przynieść. Oczywiście przyniosłam pięć kilo cebuli, zawiesiłam na haku. Już więcej nikt, ani ta Żydówka, ani Chaimek [nie pojawił się]. Później wyjechałam do Podlasia.
Ja byłam z mamą i dwoma siostrami, jedna z nich była ranna. One były przeważnie w schronie albo też w mieszkaniu u Piotrusia, na tym niskim parterze [...].
Z żywnością to różnie było. Dzielili się ludzie tym, co mogli, przynosili kaszę, nawet mąkę. Ja kiedyś piekłam chleb, ponieważ nauczyłam się piec chleb, jak byłam na Podlasiu. Oczywiście to było za mało, byliśmy zawsze głodni. Jeśli chodzi o ubranie, to mieliśmy tylko to, co na sobie, nic więcej.
Było jeszcze wiele, wiele entuzjazmu i wiele radości, ja byłam taka dumna. Jak szyłam te torebki na granaty, miałyśmy taką stołówkę w domu „Pod Orłami”. Ten dom stoi do dzisiaj. Tam właśnie była stołówka. Mieliśmy przeważnie taką fasolę z puszek, ale to takie ważne nie było, ważne było to, że się siedziało z młodymi chłopcami pełnymi entuzjazmu do walki.
Jurka, który zginął na naszych oczach. Wtedy były już walki o każdy dom.
Tylko samo imię, Jurek. On podbiegł z karabinem do okna, tam był szpital powstańczy, ale Niemiec był pierwszy i pierwszy strzelił mu prosto w pierś, tak blisko był.
Oczywiście tak. Zbierali się ludzie, kapliczki były w podwórkach.
Były takie, które stały tam wcześniej, a były też zbudowane przez mieszkańców. Odbywały się tam modlitwy. Ja kiedyś byłam też na mszy w kościele, chyba w kaplicy na Miodowej, ale nie potrafię powiedzieć, czy to [dokładnie] tam było. Był tam ślub Powstańca z sanitariuszką, wtedy też był nalot, posypał się tynk, ale to była taka podniosła uroczystość. Wróciliśmy do wytwórni po tym ślubie. Ludzie modlili się w schronach, ale też były wspólne modlitwy na podwórkach przy kapliczkach, do czasu kiedy jeszcze można było.
Oczywiście, tak. Prasa była, czytało się, oczywiście. A nawet były występy teatralne i te wiersze, które dotychczas pamiętam.
Aktorzy, oczywiście. Dzieci, które tam się też prowadziło.
Tak.
Tak. Były i koncerty. Słuchało się radia, radia „Londyn” i pieśni, które płynęły z radia też słuchaliśmy.
Nie pamiętam.
Były różne gazety, ale nie pamiętam tytułów.
Myśmy ciągle oczekiwali na pomoc i dziwiliśmy się, dlaczego ona nie nadchodzi. A jeśli chodzi o kontakt z Niemcami, to w Pruszkowie, jak byłyśmy w obozie, w tej olbrzymiej hali, gdzie było tak ciasno, to jak się leżało i chciało usiąść, to później już nie można było się położyć, bo ktoś inny... jakieś inne ręce, nogi czy głowa była na tym miejscu. Ja tam nie mogłam wytrzymać, było tak duszno. Moje siostry i mama mówiły, żebym nie wychodziła, a ja jakoś przedarłam się przez te splątane ciała i wyszłam, powiedziałam, że wolę zmarznąć, jak siedzieć w tym dusznym pomieszczeniu. Wyszłam i tam stała niedaleko ławeczka, usiadłam sobie na tej ławeczce. Jakiś starszy Niemiec usiadł koło mnie i powiedział, żebym poczekała, to on mi przyniesie coś do jedzenia, i rzeczywiście przyniósł mi kromkę chleba posmarowaną grubo metką. Ja jeszcze wtedy nie znałam tej wędliny i sobie pomyślałam, że Niemcy nie tylko zabijają ludzi, ale jeszcze i surowe mięso jedzą. On starał się nawet mnie zabawić, miał latarkę, a co chwilę z tej jednej czy drugiej hali wychodził ktoś załatwić się, siusiu zrobić i takie szmery były, a on wtedy kierował tam tę latarkę, i podnosiła się ta osoba. Jego to śmieszyło, mnie nie było do śmiechu. W każdym razie poszedł sobie. Taki miałam jeszcze kontakt z Niemcami.
Wspominam pierwsze dni radości – to była olbrzymia radość. A potem [mile wspominam], jak szyłam te torebki. Byłam taka zadowolona, czułam się potrzebna.
Jak na Pańskiej widziałam w bramie spalonych ludzi od pocisków, od „krowy”.
Cały czas lecące bomby i walące się domy. Pamiętam, jak kiedyś wracałam – po jednej i drugiej stronie paliły się domy. Było tak gorąco, że trzeba było szybko uciekać, bo można się było spalić. To też było bardzo straszne.
Rozdzielili nas. Siostra ranna miała zabandażowaną głowę i zakrwawioną, i mama [jako] starsza – zabrali je gdzieś indziej, za inne druty, a ja z siostrą zostałyśmy. Jeszcze przez jakiś czas miałyśmy z nimi kontakt, przez te druty rozmawiałyśmy. Potem już nie, potem nas zabrali na jakiś plac i podjechał pociąg, i zabrali nas do tego pociągu. Nie wiem, jak długo jechałyśmy, bardzo długo. Wagony były oczywiście zamknięte, raz nas wypuścili, żebyśmy się załatwiły, w pole, gdzie były buraki cukrowe. Myśmy narwały tych liści, ale bałyśmy się ich jeść, zresztą starsze kobiety mówiły, żeby tego nie robić, bo będziemy miały biegunkę. Nie jadłyśmy tych liści.
Zawieźli nas do Erfurtu, tam nam porobili zdjęcia, dali nam numery i jakiś oficer niemiecki wygłosił do nas mowę – był tłumacz. Mówił, że jeżeli będziemy pracować dla zwycięstwa III Rzeszy, to będą nas traktować dobrze. Dali nam miski, które były zakurzone, myśmy tylko te miski wytarły i czekałyśmy z tymi miskami w kolejce. Dali nam jakąś gęstą zupę, jakiś krupnik. To był nasz posiłek po dłuższym czasie. Już nie pamiętam, jak długo nas wieźli, czy dwa dni, czy więcej tym pociągiem.
Pierwszy przydział do pracy był w fabryce samolotów, mieściła się ona pod olbrzymią górą, zamaskowaną. Nas tam prowadzili. Chyba przez dwa miesiące nie widziałyśmy światła dziennego. Nas tam zaprowadzali rano, jeszcze ciemno było, i wieczorem wracałyśmy do baraków, które jeszcze nie były wykończone, w których jeszcze nie było podłóg i robili to też jeńcy, Rosjanie i Polacy.
To była miejscowość Kalle [?], nie ma tej miejscowości na mapie. Myśmy tam były po wojnie, z córką tam pojechałyśmy, teren jest zamknięty, a ta fabryka pod górą jeszcze istnieje.
Około dwóch miesięcy, a potem nas zawieźli do Ilsenburga. Tam były lepsze warunki, przeszłyśmy przez kąpiel, odkażanie odzieży, odwszenie, bo tam wszystkie miałyśmy wszy. Byłyśmy w baraku, gdzie było nas sześćdziesiąt. Były takie łóżka trzypiętrowe po dwóch stronach, przez środek był stół, ławy i piecyk do ogrzewania.
Zaprowadzili nas do hali fabrycznej, gdzie był okropny hałas, bo te bormaszyny, nity… Tak że jak się stało blisko siebie, to trzeba było krzyczeć do siebie. Niemcy nas prowadzili przez halę fabryczną i po prostu tak nas popychali do jakiegoś stanowiska. Mnie tam popchnęli, a tam było dwóch Włochów, jak się potem dowiedziałam: Armando i Rossano. Rossano wziął mnie za rękę, posadził na stojaku drewnianym. Ja [byłam] głodna i oszołomiona, i nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, ale on zaczął do mnie mówić takim zupełnie innym językiem jak ten okropny niemiecki szwargot i wrzask. On mówił do mnie, a ja nic nie rozumiałam z tego, w każdym razie to było takie uspokajające. On miał za zadanie nauczyć mnie… Oni nazywali to steki, to były takie jakby żebra do skrzydeł, do samolotów.
Aż do końca wojny, tak. Do 13 kwietnia 1945 roku, kiedy to właśnie Anglicy nas stamtąd wyswobodzili.
Ja to też tak nieszczęśliwie... Jak nas Niemcy wyprowadzili raniutko i prowadzili nie wiadomo gdzie, czy do obozu koncentracyjnego, bo to był obóz pracy, czy też... nie mieliśmy pojęcia, gdzie nas zaprowadzą. Myśmy postanowiły uciekać – pięć nas było takich mądrych. I wtedy, kiedy był odpoczynek na rowie, to myśmy się oddaliły. Niby w krzaczki załatwić się, a potem gdzieś tam na górę i tam się ukryłyśmy, też w krzaczkach i tam zasnęłyśmy. Raniutko obudziły nas strzały. Patrzymy, a na szosie amerykańskie czołgi. To myśmy poczuły się już wolne, wielka radość. Tymczasem nadleciał samolot, zapikował niziutko, tak nas okrążył i odleciał. Zaczęłyśmy zbiegać z tej góry, a samolot wrócił i znowu zapikował, i karabinem maszynowym po nas. Ja dostałam powyżej kolana, oczywiście przewróciłam się, chciałam wstać, a ja mam drugie kolano [postrzelone] – noga mi się zgięła, bo kość przestrzelona. Oczywiście wielki ból, krzyk i płacz. Danusia, koleżanka moja, dostała w piętę, ale lekko tylko draśnięta była. Samolot odleciał.
Nie wiadomo było, co robić: czy uciekać, gdzie uciekać, w którą stronę? Siostra wyjęła z torby jakąś białą koszulę i zaczęła nią machać. I wtedy Niemcy z wioski Drübeck – tam się okopali i bronili jakieś dwie godziny tylko, ale to wystarczyło, że do nas zaczęli strzelać. Myśmy wyjęły tą koszulę, może nie wiedzieli, kto my jesteśmy. Oni się jeszcze biją, my się już poddajemy i na nas skierowali działa, i tak blisko upadł pocisk [...]. Moje koleżanki i siostra… Był taki lej, i nas ziemią zasypało z tej dziury, z tego pocisku. Mówiłam do tych moich koleżanek: „Uciekajcie na drugą stronę, zostawcie mnie”. Żadna nie uciekła, wszystkie były koło mnie. Moja siostra zbiegła z tej góry, a Danusia klęczała nade mną i cały czas mówiła, co się dzieje, mówiła: „Nie płacz już, już siostra dobiega, już jest blisko, już rozmawia z Amerykanami”. „Nie płacz już, zaraz będą, bo już idą z noszami”. Zaraz Danusia nic nie mówi, ja mówię: „Danusia, co się dzieję?”. Musieli wrócić, bo Niemcy tak zaczęli do nich strzelać, że musieli wrócić z tymi noszami. Za jakiś czas zajechał jeep z drugiej strony góry i wysiedli sanitariusze wojskowi, i zabrali nas na ten samochód. Z drugiej strony góry zawieźli nas do szpitala polowego. Dziwna rzecz, jeszcze wcześniej myśmy po różnych rozbitych niemieckich fabrykach, co mogłyśmy zdobyć... Ja sobie zdobyłam, ciepłe, białe majteczki z długimi nogawkami. I one były przestrzelone i nie było ani kropli krwi, nie wiem dlaczego, te mięśnie się ścisnęły. Dopiero później, jak tym w polowym szpitalu rozprostowali mi nogę, to całe bandaże były we krwi.
Na żądanie wyszłam trochę wcześniej, choć powinnam być dłużej w szpitalu. Jeszcze były lampy, jeszcze były okropnie bolesne masaże, bo mi prostowali czy zginali to kolano. Potem znalazłyśmy taką miejscowość, Osnabrück, gdzie był obóz polski. Ja nie mówiłam jeszcze o szpitalu, o kilkumiesięcznym pobycie.
Od 11 kwietnia 1945 roku – jeszcze wojna trwała – do połowy sierpnia 1945 roku. Tak długo byłam w szpitalu. Miałam nogę łamaną drugi raz, bo się krzywo zrosła i gips do połowy [ciała]... Przez dwa tygodnie nie mogli mnie znaleźć – ani moja siostra, ani Rossano. Bo z polowego szpitala Amerykanie zabrali mnie do prawdziwego szpitala w Goslar. W końcu mnie odnaleźli. Rossano już wtedy przychodził do mnie codziennie, chociaż odwiedziny były tylko w czwartki i niedziele, ale jakoś to załatwił, że mógł... Raz popchnął siostrę, drugi raz jej dał kwiaty albo czekoladę, i mnie odwiedzał. Przynosił listy swoje, uczyłam się włoskiego...
Tak. Kiedyś przyniósł Ewangelię i obydwoje przysięgaliśmy sobie, że pojedziemy do Rzymu. Napisaliśmy list do jego rodziców, oczywiście on to ułożył, a ja tylko przepisałam. Włosi musieli również stopniowo [wracać]; ci, którzy byli w obozach, wracali do Italii. Polacy również wracali do Polski, czy też zapisywali się na wyjazd gdzieś indziej. On był raz już dwanaście kilometrów od Italii – tak mi powiedział – i wrócił. Potem następny obóz likwidowali, on znowu się przeniósł do innego, ciągle mnie odwiedzał. W końcu jeszcze raz przyniósł Ewangelię i ja przysięgałam, że jak tylko wyjdę, to pojadę do Włoch. Nie było wtedy żadnych problemów, oczywiście pociągi przepełnione, ale nie było żadnych wiz. Kiedyś przyszedł Rossano, wtedy kiedy ja czekałam na lekarza, który miał mi łamać tę nogę. Jakiś tam był specjalista z frontu. Ja o kulach wyszłam do ogrodu szpitalnego, razem z Rossano. Spojrzałam na te kule i mi się łzy zakręciły w oczach, a on – on zawsze był gwałtowny – rzucił te kule, jedną w jedną stronę, drugą w drugą, żebym ich nie widziała. Potem musiał długo szukać tych kul, żebym mogła powrócić. Powiedział mi wtedy: „To jest nieważne, czy ty będziesz chodziła, czy nie, dla mnie możesz być ślepa i kulawa, ale zawsze będziesz moją Janiną”. Tak mi powiedział. Wtedy też przysięgałam, że jak za kilka dni czy za jakiś czas czy za kilka tygodni, jak on musiał już jechać, to ja drugi raz przysięgałam (przyniósł mi zresztą pierścionek), że pojadę: Roma via candia sessanta sei agustini, że tam do niego pojadę. Jak ze szpitala wyszłam, moja starsza siostra była cały czas przy mnie. Ja ją przez dwa tygodnie namawiałam (ona chciała już wracać do Polski), a ja jej powiedziałam: „Słuchaj, pomóż mi, pomóż mi dojechać do Włoch”. I tak się stało.
Myśmy były... To była strefa angielska [...]. Amerykanie nas zdobyli, ale później to była strefa angielska. Trzeba było przejść na południe do amerykańskiej. Ja przejechałam pod jakimiś paczkami ukryta w samochodzie, przez granicę, która nie była mocno strzeżona, a ona przeszła. Byłyśmy w zatłoczonym pociągu, który nas wiózł do Rzymu. Ale we Frankfurcie nad Menem moje kolano spuchło, noga mnie bolała. Siostra powiedziała: „Niemożliwe, nie możesz tak jechać”. Wysiadłyśmy tam w tym Frankfurcie z pociągu. I to zadecydowało o moim dalszym losie. Nie pojechałam już do Włoch. Usłyszałyśmy mowę polską, jacyś amerykańscy żołnierze (Polacy) rozmawiali ze sobą. Siostra podbiegła do nich i powiedziała, że ma tutaj ranną, czy mogliby nam jakoś pomóc. „Nie ma problemu, zawieziemy was, jest tu obóz, gdzie są Amerykanie i Polacy, którzy dla nich pracują”. Tam był lekarz, lekarz powiedział, żeby pozostać co najmniej dwa miesiące na rehabilitacji, na masażach, na lampach i że moja podróż niestety musi się odsunąć w czasie. W tym obozie poznałam takiego krakowiaka Janka, który był bardzo troskliwy. Przychodził, przynosił nam brykiety do palenia w piecu, bo to były jeszcze w dalszym ciągu baraki. Ale już nie takie warunki jak wtedy, kiedy byli Niemcy. Siostra i on zaczęli mnie namawiać: że to jest bardzo trudne, że nie wiadomo, czy odnajdę Rossana, poza tym jestem w takim stanie, z tą chorą nogą trudno będzie mi pojechać. Janek założył się ze mną o tysiąc marek, że nie wyjdę za żadnego Włocha. No i ten zakład przegrałam, chociaż mu nigdy nie oddałam tych marek.
Wróciliśmy do Polski dopiero w 1946 roku, na jesieni. Mój mąż pracował u Amerykanów.
Tak, wyszłam za mąż w Niemczech.
Właśnie za tego Janka z Krakowa wyszłam za mąż. Zapisaliśmy się najpierw na wyjazd do Kanady, ale później zadecydowaliśmy, że wrócimy do Polski.
Nie wyglądało to tak ładnie i wesoło. Jak przyjechaliśmy, to był taki punkt etapowy Dziedzice. Tam nam stemplowali wszystkie nasze dokumenty, ja miałam jeszcze...
Myśmy od Czechosłowacji, z tamtej strony jechali. I tam wszystkie te dokumenty – mam je przecież – stemplowane były w Dziedzicach, że nie są to jakieś... Chodziło o to, że wtedy ludzie uprawiali szaber z zachodnich ziem, a myśmy również wracali i mieliśmy różne rzeczy. Kiedy mąż pracował u Amerykanów, można było wszystko kupić za czekoladę, za kawę „neskę” w puszkach albo za papierosy. Pieniądze nie były nic warte. Więc myśmy sporo rzeczy mieli, zegarki, maszyny do szycia, materiały wieźliśmy. I to wszystko było zalegalizowane, że my wracamy z obozu, a nie z szabru, z ziem zachodnich. Przyjechaliśmy do Warszawy, gdzie była moja mama, brat i starsza siostra, która wróciła wcześniej, i druga też. Milicja nas zatrzymała.
Zatrzymali nas w drodze, myśmy jeszcze nie dojechali do domu.
W Warszawie, ale my nie dojechaliśmy. Tutaj na Konopczyńskiego, szkoła była niezburzona, obok dom też. Tam była moja siostra jedna i druga, brat i mama. Myśmy tu chcieli dojechać. Ale po drodze nas zatrzymała milicja, oczywiście chcieli nam to wszystko zarekwirować, bo powiedzieli, że jest to szaber z zachodu, mimo że mieliśmy wszystkie dokumenty, ausweisy. A mąż mój był w Buchenwaldzie, [był] więźniem Buchenwaldu i też miał wszystkie zaświadczenia, dowody. Po nim też mam pamiątki, mam markę z Buchenwaldu i zdjęcia też, oni je robili po wyzwoleniu. W Buchenwaldzie te piece... Mąż musiał częścią podzielić się z tymi milicjantami. Oddać im część tego, co wieźliśmy z sobą. Tak że to nie było miłe przywitanie.
Myśmy tylko wrócili do Warszawy, a tam nie było gdzie mieszkać. Postanowiliśmy przenieść się do Krakowa. Pod Krakowem była rodzina mojego męża. I tam było trochę łatwiej. Tam mieszkaliśmy przez cztery lata. Ja tam zaczęłam się uczyć, [skończyłam] taki kurs wprowadzający w zagadnienia przedszkolne, półroczny, i zaczęłam pracować w przedszkolu. Co było też korzystne – ponieważ mój mąż pracował prywatnie, miał wtedy prywatną pracownię krawiecką, a trzeba było płacić nadmetraż. Ci, którzy mieli duże mieszkanie, a nie pracowali na państwowej posadzie, to musieli płacić nadmetraż, co było dość drogie. A jak ja zaczęłam pracować w przedszkolu, to zaświadczenie miałam i już nie trzeba było tego nadmetrażu płacić. Ale potem jednak postanowiliśmy wrócić do Warszawy.
To był rok 1950. Wtedy już był mój syn i z nim wróciliśmy do Warszawy.
Tak.
Jak tu chciałam zacząć pracę w przedszkolu, to wszystkie moje świadectwa ślubu były nieważne. Ponieważ kościelny ślub, to ksiądz się pomylił i wpisał datę urodzenia mojego męża, a to była data ślubu. Więc był nieważny. Natomiast cywilny ślub był po niemiecku, więc musiałam to przez tłumacza przysięgłego [tłumaczyć]. No i poszłam do Wydziału Oświaty, tam była pani Sawicka, ona właśnie: „A dlaczego tak późno wróciliśmy, a kogo tam mamy na zachodzie, kto tam został?”. I takie różne były pytania.
Jeszcze chciałam się zapisać... mąż mój, jako że był więźniem Buchenwaldu, należał do Związku Byłych Więźniów Politycznych. Potem on się przekształcił w [Związwek] Bojowników o Wolność i Demokrację. Ja też chciałam się zapisać, legitymacji nie miałam, bo przecież legitymację zostawiłam pod tą szafą, ale miałam świadków: była Danusia, która była razem ze mną w czasie Powstania, ona na Elektoralnej mieszkała, i w obozie. A ja poszłam na Rakowiecką. Tam był urząd dzielnicowy i tam się chciałam zapisać. Sympatyczny był pan, który mnie przyjął i [mówi] tak: „Pani chce się zapisać do Związku Byłych Więźniów [Politycznych], a czy ma pani jakichś świadków?”. Ja mówię: „Tak, mogłabym się o jakichś świadków postarać”. A on: „A co pani chce, ludzi wkopać?”. Dlatego ja nie chcę już należeć i nie chcę ludzi wkopywać. Wtedy się nie zapisałam, dopiero później, po jakimś czasie.