Tadeusz Kolendowicz, urodziłem się 30 sierpnia 1922 roku.
Tak, to jest Wielkopolska. To jest blisko byłej granicy. Proszę pana, to jest sto kilometrów stąd. Jak jadę na groby rodziców, to jadę przez Zduny, Krotoszyn i Koźmin.
Ojciec pochodził z Borku. To jest miasto [położone] dziewiętnaście kilometrów od Koźmina. Był murarzem, potem mistrzem murarskim i wreszcie budowniczym. Bo inżyniera budowlanego to nie było w całym województwie. I ojcu się dość dobrze powodziło, wybudował dom, ożenił się przedtem.
Tak. To był duży dom. Osiem pokoi dużych, kuchnia, łazienka, podpiwniczony.
Ja byłem najstarszy. Miałem dwie siostry i brata. Brat był najmłodszy. Wszyscy musieliśmy wywędrować do Wrocławia, ponieważ ojciec po powrocie do Koźmina zmarł w 1948 roku. A matka zmarła sześć lat później. I dom został bez gospodarza. Mieliśmy gosposię, która jeszcze była przed wojną i potem wróciła po wojnie do nas. W końcu trzeba było coś zrobić z domem. Rodzeństwo chciało mieszkać w dużym mieście i trzeba było dom sprzedać.
Tak. To znaczy ja rozpocząłem seminarium nauczycielskie. To seminarium zlikwidowano po czterech latach mojej w nim nauki. Przeszliśmy do szkoły powszechnej.[...] Dawniej było także gimnazjum w Koźminie, ale to gimnazjum zlikwidowano. Więc ja dojeżdżałem − i także niektórzy z moich kolegów − do Krotoszyna. To czternaście kilometrów było. Autobus tam i z powrotem nas woził.
Skończyłem cztery klasy gimnazjum. To był pewien wyjątek. I wybuchła wojna. Wojna wybuchła 1 września, do Koźmina chyba przyszli dziewiątego, a dziesiątego nas wysiedlili.
Dziesiątego grudnia, tak.
Tak.
Myśmy się tam trochę spodziewali, ale to wszystko raus, raus. I tylko Handgepäck. Wszystko, co można było wziąć do ręki, na plecy.
Z trzy godziny. Nic więcej nie można było wziąć. Nawet jak wziąć? Ma się ręce tylko i plecy. I tyle.
Tak jest.
Do takiej sali w Koźminie, gdzie już były niektóre rodziny z Krotoszyna i Koźmina. Nie mogę powiedzieć, ile tych rodzin było. Ale kilka, kilkanaście. No i na dworzec do pociągu. Oddzielnie: kobiety do wagonów osobowych, mężczyźni do wagonów towarowych. I zamknęli nas. Bez szyb się jechało. W ciemno, nie wiadomo gdzie. Z przystankami. Stało się długo. Chyba ze trzy dni jechaliśmy. I przyjechaliśmy do miasta Ryki. To jest między Warszawą i Lublinem. Tam były furmanki. Myśmy nigdy nie byli w Lubelskim. No i gdzie? To niech pan jedzie.
Nic. Nikt nie miał żadnych znajomych.
Wszyscy przeżyli, to mogę powiedzieć. Ale różnie bywało. Bardzo przyzwoity gospodarz był. Zamieszkaliśmy w takim budynku, do którego nas przywiózł. Do siebie do domu. Pewnie miał taki nakaz. To był właściciel budynku, w którym była szkoła. Szkoła wiejska: kuchnia i duża izba. A myśmy się pognieździli tam. Nas było sześć i jeszcze jedna rodzina. Rodzina z dwójką dzieci. Czyli dziesięć osób.
My żeśmy nie przypuszczali, że wojna będzie tak długo trwać. Później przyszło lato. Mi przybyło lat, byłem najstarszy. Miałem osiemnaście lat. Potem trochę tu, trochę tam − zacząłem szukać pracy. I potem poprzez znajomego, który mieszkał w Warszawie i znał język niemiecki, więc tam dostał zatrudnienie, dostałem pewną posadę w młynie pana Kruga. Pracowałem dwa lata, to znaczy do Powstania Warszawskiego. Bo jak się czuło, że Sowieci zbliżają się, to powołali się wszyscy. I do Warszawy.
Proszę pana, co ja tam zarabiałem… Trudno powiedzieć, że utrzymywałem rodzinę. Na lotnisku pracowałem przez jakiś czas przed atakiem Sowietów.
Ta miejscowość nazywała się Zawitała. A potem rodzice się ze mną przeprowadzili razem bliżej lotniska. Bo ojciec był zatrudniony na lotnisku i ja byłem. Bo ojciec znał język niemiecki, ja nie. Ale tam mieliśmy zatrudnienie. Na lotnisku. No i jak potem ofensywa sowiecka ruszyła, to się to wszystko rozsypało. Skończyła się praca.
Ja do Warszawy trafiłem w połowie czerwca 1944 roku.
Nie. Bo ten znajomy, który zatrudnił mnie w młynie, miał tam swoją metę. To był [niezrozumiałe] człowiek. A jak się dostałem potem do oddziału? Nie od razu. Po kilku dniach spotkałem znajomego również z tej Sterdyni, gdzie pracowałem. To była Sterdynia, to nie był ten młyn. I spotkałem znajomego, który też tam jakoś się dowlókł i dorobił się stanowiska komendanta takiego oddziału. Dowódcą tego komendanta był [niezrozumiałe] kapitan. I był jeszcze drugi oficer, podporucznik. A reszta to była ta zbieranina.
Którego dnia to nie pamiętam.
Nie. Przed Powstaniem to ja byłem w Sterdyni, a tu przyjechałem na samo Powstanie.
Nie. Przyjechałem z całą rodziną. I u niej zamieszkałem.
W tej chwili nie byłem. Wyjechałem do miasta i już nie wróciłem do domu, gdzie mieszkałem. Potem po dwóch, trzech dniach spotkałem tego znajomego, który mi zaproponował wejście do tego oddziału.
Spokojnie dosyć. Bo atak na początku był skierowany na Stare Miasto. Niemcy zniszczyli Stare Miasto. To trwało gdzieś dwa tygodnie, może trzy tygodnie, nie pamiętam. To już ja byłem w tym moim ośrodku „Sokół”.
Tak. Jako żołnierz. Poza tym moim znajomym, który był dowódcą, to ja nie miałem znajomych.
Przypomnę sobie. Ale potem się wszystko rozpierzchło po kapitulacji. Ja czekałem dwa dni na wypłatę. Bo mieli wypłacać [żołd] żołnierzom. Ponieważ to za długo trwało, to ubrałem jakiś płaszcz, miałem tutaj zawiniętą rękę, udawałem, że mam złamaną. Wyszedłem z ludnością cywilną do Pruszkowa. Po dwóch dniach Niemcy załadowali nas do pociągu. Mieli nas wywieźć nie wiadomo gdzie.
Myśmy obsadzili ten bank, ale tam walk nie było.
Ale w tym rejonie, tak. Ja jeszcze dokończę tę historię mojej ucieczki. Pociąg stał przy płocie. A jeden taki chodził dookoła i kiedy on był po przeciwnej stronie, to ja wyskoczyłem oknem. Wydostałem się z Pruszkowa i trafiłem do Milanówka. Bo wiedziałem, że tam będą ci moi znajomi z Warszawy, którzy mieli tam dom. Tam u nich się zatrzymałem.[...] . Ci moi gospodarze to kiepsko mnie widzieli. Dobrze byłem obdarty.
Nie, nie byłem.
Nie, łącznika nie. Obserwatora z karabinem. Z tym że w tym karabinie to nie było naboi. Na dwa, trzy karabiny, to jeden był trochę uzbrojony, a reszta była tylko do patrzenia.
Nie. Z wyjątkiem tego dowódcy. W ogóle to myśmy się rozpadli. Niektórzy zostali i zostali przetransportowani do Niemiec. A on się nazywał Cyniak. On znikł. On chyba żył. On się wydostał z Niemiec i pewnie wyjechał do Australii. Tak mówiono. Bo on był żonaty. Żona potem tu była i szukała go. Ale nie znalazła. Ani ja, ani ona.
Tak. To odpowiedziałem. Urwał się ślad. I nic, żadnego listu, żadnej wiadomości nie było.
Najbardziej to mi się wryło w pamięć przyjęcie do tego oddziału. Bo ja nie wiedziałem, co mam z sobą robić.
Nie, uroczystości nie było.
Tak. Ja nie wiem, czy składałem przysięgę.
Nie. Potem odszukałem tu, po wojnie, już w czasie studiów, znajomych, którzy także byli tam. Tam było dosyć dużo kobiet.
Trudno powiedzieć, żeby był życzliwy, ale nie był nieżyczliwy. Obojętny. Cała ludność siedziała w piwnicach. Reszta budynku była opuszczona, a piwnice były zamieszkałe. No, chyba wszyscy mówią tak. Chyba tak mówią, bo inaczej nie mogło być.
Proszę pana, ja miałem wtedy dwadzieścia dwa lata. W moim wieku i w młodszym nawet, to niewielu było mężczyzn [Powstańców]. Oni siedzieli w piwnicach. Natomiast wojsko to była sama młodzież. Byli młodsi ode mnie. Ja miałem dwadzieścia dwa lata. Byli starsi także. Ale trzydzieści chyba najwyżej.
Nie. Ja tylko widziałem ich z daleka, po hełmach. A tak żołnierzy nie spotkałem. Gdybym spotkał, tobym się dostał do niewoli chyba albo by mnie ukatrupili.
Nie, nie byłem świadkiem. Czytałem potem o tych zdarzeniach, które miały miejsce, o mordach [dokonanych przez] Niemców na Starym Mieście.
Nie, myśmy nie spali w piwnicach. Na parterze spaliśmy na takich materacach. To był sierpień i wrzesień i to były ciepłe dni. Nie tak jak teraz maj, tylko to były ciepłe dni.
Rano się wstawało i szło się do służby na posterunki. Były posterunki, ale teraz nie pamiętam, o której się zmieniały. Bo te posterunki, które były obsadzane przez nas, obsługujących, to się zmieniały. Były zmiany.
Byli Niemcy. Ale prawdopodobnie byli także „ukraińcy”. W każdym razie nie byli sami. Ale to był jeden budynek tylko.
Nie, on był odcięty. Bo to był budynek narożny. I także od strony ulicy 1 Maja.[...]
Niemcy byli odcięci. Bo za tym budynkiem były również budynki; to były nasze budynki. Ja tam miałem kilka razy wartę.
Chciałbym co, to bym dostał, ale na początku było lepiej, a potem było gorzej. Tam była Grossówna w tym naszym oddziale.
Grossówna to była aktorka filmowa. Ona się tam znalazła. To one tam gotowały zupę, z czego można było ugotować.
Były coraz gorsze. Chleba owało. W tej chwili nie wiem, co się jadło.
Kopało się studnie. Była wykopana studnia. Były kolejki do wody. I się tę wodę brało. Tak że nie chciałbym drugi raz brać udziału w tym Powstaniu.
Proszę pana, [jak trzeba było,] to się robiło groby na podwórzu. No bo gdzie? Wykopało się grób i był pogrzeb. Pamiętam pogrzeb młodego porucznika. On miał matkę, a matka miała psa. Matka rozpaczała nad jego grobem. A już we wrześniu chodziła prawie oszalała, bo tego psa zabili i zjedli. Nie było wyjścia. Ja nie jadłem tego psa. To mały piesek był. A co się stało później z nią, to nie wiem. A dowódcą był kapitan albo major bez nogi. A zastępcą był porucznik, ten co był zabity i miał tę matkę z psem. Oni byli umundurowani. Takie stare mundury, ale były.
Nie. Cywilne ubranie.
Powstanie się zakończyło 2 czy 3 października, a ja wyszedłem dwa dni później. Trzy najwyżej.
Z ulgą. Nie było co jeść. Widać było bliski koniec.
Wyszedłem z ludnością cywilną. Tak.
Nie, nie doczekałem się. Może tam płacili później, ale wątpię. Pewnie płacili w dolarach. W dolarach mieliśmy dostać, ale chyba nikt nie dostał. Chyba.
Z moją rodziną spotkałem się po wojnie, w Koźminie.
Po Powstaniu zatrzymałem się u znajomych w Milanówku. Sznajder się nazywali. Jak Sowieci się zbliżali (on miał jakieś tam kontakty), to jego syn z żoną i małym dzieckiem też tam się znalazł i zostaliśmy przekwaterowani. On znalazł mieszkanie koło Skierniewic. Blisko traktu. Tam, ile to było? Dwa tygodnie, trzy tygodnie, może cztery tygodnie.
Prawie rok nie widziałem rodziny. Rodzina potem zmieniała jeszcze swoje mieszkanie z tej wsi, gdzie została przesiedlona, do tej drugiej. Potem zamieszkała w Rykach. A z Ryk (tam chyba raz byłem) przenieśli się do Lublina.
Przetrwał. Byłem jednym z pierwszych wysiedleńców, który tam przybył. Tam miałem moją babcię, do której się zgłosiłem.
Tak. Tam mieszkał burmistrz Koźmina. Trochę się bałem, bo nie wiadomo było, co będzie. Jak przyszedłem, to dom był otwarty. Wszystko było w domu. Nie widać było żadnego rabunku czy uszkodzeń. I zająłem ten dom.
Nie. Ależ skądże. Oni uciekli. Nie było żadnego Niemca w Koźminie.
Rodzina wróciła po dwóch miesiącach dopiero. Ojciec z matką, no i tych troje dzieci.
Ja wtedy zapisałem się do szkoły w Krotoszynie, która przygotowywała nas, mających cztery klasy, do matury. Ja miałem w Krotoszynie krewnych, którzy nie byli wysiedleni, i tam u nich zamieszkałem. Ale to też tylko na kilka dni, a na soboty i niedziele wracałem. A tam pozwolenie na zamieszkanie dostał nasz znajomy i jakaś służąca się zgłosiła. Taka przedwojenna. No i tam była.
Do Wrocławia na samym początku pieszo. Czternaście kilometrów pieszo.
Nie, to było dosyć szybko. Z miesiąc, może dwa. Ale nie jestem pewien. Ta duża matura to była pewnie w lipcu. Ja mam tutaj papiery. A potem już słyszało się o otwarciu szkoły, która się organizowała we Wrocławiu.
Byłem ostatnio zaproszony na zjazd. Wie pan, z entuzjazmem nie patrzę, ale z potępieniem też nie. Byłem tym Powstańcem, no i jestem. Kiepsko się ta Warszawa rozwija. A Wrocław to co innego. Nie był tak zniszczony jak Warszawa, ale mimo wszystko.
Poszedłbym. To obowiązek był. Ja nie spotkałem nikogo w moim wieku czy w okolicach mojego wieku, kto by nie brał udziału w Powstaniu. Udział w Powstaniu to była powinność.