Wybuch wojny to był szok – jak samoloty zaczęły latać. Kiedy wojna wybuchła, mieszkałam na Pradze, nad samą Wisłą, na ulicy Brukowej. W tym budynku był sąd, obok był duży ogród, naprzeciwko był ogród miejski przy dyrekcji wodociągów. Za wałem zaraz była Wisła, był port i w pobliżu był most Kierbedzia. Od razu jak wojna wybuchła, teren był ostrzeliwany. Mieszkałam z rodziną – z siostrą i jednym bratem, bo starsi [bracia] już byli żonaci. Jak tylko się udało, wróciłam do szkoły. Kiedy wojna wybuchła, byłam uczennicą drugiej klasy prywatnego gimnazjum Jadwigi Taczanowskiej – tablica ku jej pamięci jest w kościele Wszystkich Świętych [...]. To było prywatne gimnazjum, tam dyrektorką była historyczka Borcholcowa – żona jednego z historyków – pisali książki do historii. To był kierunek humanistyczny. Jak wojna wybuchła, to stamtąd – bo jak mówiłam, teren był dość newralgiczny – uciekliśmy z domu całą rodziną: z ojcem, moją siostrą i młodszym bratem. Uciekaliśmy poza Warszawę. Nie mieliśmy gdzie, to zaszliśmy aż na Podlasie do Węgrowa, bo tam miała rodzinę żona mojego najstarszego brata. Działania wojenne to ja właściwie mogę powiedzieć, że ulgowo przeżyłam, bo byliśmy poza Warszawą, więc tylko bombardowania... Inne historie to na początku... A jak się zaczęło robić bardzo gorąco, to ludzie uciekali, myśmy też [uciekli]. To były całe tłumy –nieraz jak się widzi na zdjęciach, to tłumy szły na piechotę, uciekały z Warszawy. Więc mój ojciec zabrał najmłodsze dzieciaki: mnie, moją siostrę i młodszego brata i tam zawędrowaliśmy. 1939 rok przeżyłam właściwie poza Warszawą.
Niedługo po tym, jak się skończyły działania wojenne, w październiku. Tam byłyśmy z ojcem, tu została mama z dalszą rodziną – to było takie rozerwane. Nie widzieliśmy, co się dzieje, tam była rodzina mojej najstarszej bratowej, więc się w tym Węgrowie zatrzymaliśmy. Mieliśmy przynajmniej gdzie przenocować. Nie wiem, czy to był mądry pomysł, czy nie, ale w każdym razie tłumy ludzi wtedy wędrowały, nie patrząc na to, czy to jest rozsądne, czy nierozsądne. Później tak samo, na piechotę wróciliśmy do Warszawy. A tak to się siedziało i trudno powiedzieć, co się robiło [...].
W następnym roku okazało się, że nasza szkoła zaczyna działać – z tym że działała pod inspiracjami szkół zawodowych, więc ja co roku chodziłam do innej szkoły: wychowawczyń przedszkolnych, gospodarstwa domowego – w każdym razie mieliśmy legitymacje szkolne, a oprócz tego właściwie cały zespół był bardzo dobry pedagogicznie. Przerabialiśmy cały kurs gimnazjalny, zarówno gimnazjum jak i później liceum.
Nie, to różnie było. Ona to organizowała i wynajmowała – czy przy jakiejś szkole, czy wynajmowali jakieś pokoje. I w każdym razie, grupami... Więc całą okupację ja byłam uczennicą. Maturę zdawałam dosłownie na dwa tygodnie przed wybuchem Powstania. Chodząc przy tym do szkół i gospodarstwa wiejskiego, i najróżniejszych, mieszkałam w dalszym ciągu na Pradze, na Brukowej, przez most Kierbedzia na Marszałkowską, szkoła była na Marszałkowskiej, w tamtej okolicy wynajmowali jakieś lokale, gdzie można było zorganizować klasy. Nieraz to była szkoła oficjalna, po to abyśmy miały legitymacje szkolne. Dlatego się chodziło i do handlowej, i do wychowawczyń przedszkolnych, i do gospodarstwa. Jak były gdzieś kuchnie, to żeśmy gotowały, ale oprócz tego przerabiałyśmy zupełnie normalny kurs gimnazjum i liceum.
Tak. Nasza grupa siedziała w pokoju w wynajmowanym lokalu i pisałyśmy tematy, które były [podane. Matura wyglądała] normalnie – nie w szkole, ale zasadniczo czułam się jakbym normalnie chodziła do szkoły. Były nauczycielki, które przed wojną uczyły. Może co jakiś czas któraś się zmieniła, ale Borcholcowa, która miała doktorat z historii, która była dyrektorką (właścicielką była Jadwiga Taczanowska), [nie zmieniała się]. Profil był historyczny, szkoła była bardzo narodowa – patriotyczna, mimo okupacji byłyśmy wychowywani w duchu bardzo patriotycznym. Zdawaliśmy sobie sprawę że się narażamy, że nie można było się przyznać, że się tam uczy; podręczników się nie nosiło, tylko jakieś kartki, notatniki. Mieszkałam na Pradze – a szkoła była najpierw na Marszałkowskiej, później przenieśliśmy się – nie pamiętam gdzie, w każdym razie jak była szkoła wychowawczyń przedszkola, to przy przedszkolu udostępnili nam salę, żebyśmy mogły się tam uczyć. O tyle było dobrze, że mamy legitymacje, że chodzimy do szkoły – że nie jesteśmy bezrobotne, bo już takie czternaście, piętnaście lat, to już podlegały [wywozom na roboty]. Już Niemcy się czepiali, ale tu szczęśliwie się udało. I normalnie maturę zdawałam w czerwcu–lipcu 1944 roku.
Jak najbardziej, atmosfera w moim domu była bardzo patriotyczna. Mój ojciec był rozkochany, jeśli tak można powiedzieć, [w Piłsudskim], był piłsudczykiem. W dużym pokoju, na honorowym miejscu, nad kredensem, wisiał portret marszałka i to był zawsze „dziadziuś marszałek”. W takim duchu patriotycznym byliśmy chowani. Dlatego ja, idąc do liceum, to się zastanawiałam, czy iść do humanistycznego, czy do przyrodniczego, ale maturę zrobiłam humanistyczną.
Z konspiracją to już w szkole, ale w tej chwili nie potrafię powiedzieć, bo mam luki. Ale tam byli ludzie, którzy do czegoś namawiali, coś proponowali. Była stworzona grupa sanitariuszek i część wykładów miałyśmy w szkole, gdzie się uczyłyśmy, a oprócz tego miałyśmy praktyki w szpitalu. Było załatwione, że w szpitalu – między innymi u Dzieciątka Jezus, grupa dziewczyn przychodziła i opatrunki robiłyśmy, przy operacjach uczestniczyłyśmy. Takie przeszkolenie sanitarne uzyskałyśmy w czasie okupacji.
Nie, obok nauki szkolnej. To było w ramach nauki, ale nie w programie szkolnym. szkoła to była szkoła, miałyśmy normalne przedmioty, które musiałyśmy zdawać, i maturę miałyśmy – to nie była „lipa”, tylko naprawdę była szkoła i naprawdę była matura, którą zdawałam na dwa tygodnie przed wybuchem Powstania. To była naprawdę uczciwa gra. Duże przeszkolenie sanitarne miałyśmy u Dzieciątka Jezus, tam je odbywaliśmy.
Chyba tak, ale nie powiem... W szkole nie, tego już nie pamiętam, bo jakoś nigdy się nie zastanawiałam, nawet nie usiłowałam sobie przypomnieć, jak to było. W każdym bądź razie później mieliśmy kłopot, bo jak dostaliśmy przez jakiś kontakt [informacje] – kolega, koleżanka przychodzili i przynosili wiadomości ustne, bo nic nie było – i jak już miało wybuchnąć Powstanie, to wtedy na cztery czy pięć dni [przed wybuchem] przyszli i powiedzieli, gdzie musimy iść do punktu zbornego, bo się będzie zaczynało.
Że trzeba będzie... Przecież czekaliśmy na to, że będziemy walczyć o wyzwolenie i tak byliśmy nastawieni.
Nie, jeśli chodzi o broń, to nie.
Tak, tylko sanitarne. Nawet udział w szpitalu, żeby zobaczyć, jak wygląda operacja, uczono, jak robić opatrunki. Nas uczono tylko na takie pomocnicze sanitariuszki.
W tej mojej grupie były same [dziewczyny].
To były małe grupy. Teraz już nie pamiętam, ale jak już wybuchło Powstanie, to nie pamiętam, ile nas [było]. Jeszcze przed wybuchem... Oprócz tego w tej grupie, gdzie się uczyłyśmy, to były koleżanki nie tylko z naszej szkoły, tylko dołączone... Była grupa konspiracyjna, przysięgę się składało – byłam zaprzysiężona. Jak już miało wybuchnąć Powstanie, to przyszedł, można powiedzieć, rozkaz, że trzeba się zgłosić na punkt zborny.
Nie, to nie było harcerstwo.
Nie wiem, jaka to była organizacja – kto to zorganizował. Ponieważ to była konspiracja, no więc nie wiem, kto to zorganizował.
Tak, chodziło o to, żeby coś robić. Ponieważ ja nie byłam harcerką – harcerstwo mi nie bardzo leżało. Może atmosfera w domu była jakaś taka… Bo to bardzo była piłsudczyzna, więc to był inny narodowy charakter, patriotyczny, ale taki inny, więc ja harcerką nigdy nie byłam, bo mnie nie ciągnęło. Później była organizacja wojskowa – kiedyś tam należałam, ale od harcerstwa byłam daleka. I w tej właśnie organizacji została stworzona grupa konspiracyjna i tam żeśmy przechodzili szkolenie.
Wiedzieli i nie wiedzieli, bo oficjalnie się o tym nie mówiło, ale nieoficjalnie wiedzieli.
Nie oponowali. Jak przyszło wezwanie i przyszli po mnie, że mam iść do Powstania, to nie było to wielkim zaskoczeniem i nie było wielkich oporów.
Ja miałam się wstawić na ulicę Sosnową, w prywatnym mieszkaniu, na trzecim piętrze, to chyba Sosnowa 20... Nie pamiętam w tej chwili numeru. I kilka się nas tam zgłosiło – a tam nikogo nie było.
Nie, ktoś nas tam wpuścił – ale ta właścicielka, która to organizowała, wyjechała po coś pod Warszawę i nie wróciła.
Jeszcze przed 1 sierpnia była ta pierwsza mobilizacja. Zebrała się nas grupa i zgłosiła się pielęgniarka Irena – nie wiem czy to pseudonim, czy rzeczywiście [tak miała na imię], która zaczęła to organizować.
I ja już tam zostałam.
Dwa razy chyba odwiedziłam [dom], ale wracałam i tam zostałam. Wybuch Powstania tam mnie zastał.
Nijak.
Nie, nie było – te wszystkie rzeczy, to były na punktach, jakby z jakąś torbą sanitarną chodzić, to by się od razu podpadało Niemcom czy naszej granatowej policji, to było by podejrzane. Więc wręcz odwrotnie, to było tak zakonspirowane, żeby się nikt tego nie domyślił.
Jak wszyscy – myślałam, że to potrwa kilka dni, pokonamy Niemców i się skończy, Nikt nie przypuszczał, że to tyle potrwa. Ta, która miała się tym zająć, nie przyszła, więc zostałyśmy same. Dwie koleżanki bliżej mi znane – później doszły jeszcze mniej mi znane – zebrało się nas około dziecięciu. Jedna tam była pielęgniarką – siostra Irena, która się w ogóle na czymś znała, która to zaczęła budować. Jesteśmy tu – Powstanie wybuchło, a mu jesteśmy w prywatnym mieszkaniu, na drugim czy trzecim piętrze, bez niczego, bez żadnego zaopatrzenia, nie wiemy, co mamy robić. Wtedy ktoś coś zaczął organizować [...].
Zaczęło się od tego, że zaczęłyśmy szukać lokalu, gdzie można taki punkt sanitarny zrobić, bo przecież nie w mieszkaniu na trzecim piętrze. Na rogu Złotej i Sosnowej (na tyłach Pałacu Kultury, tam teraz można zobaczyć tabliczkę: „Tu była ulica Sosnowa”) były dwa piękne, połączone domy, jeden od Złotej, drugi od Sosnowej, a zasadniczy adres naszego punktu sanitarnego to była Sosnowa 8, a Złota 45 to już było inne dowództwo. Tam były duże magazyny sklepowe i w piwnicach były wysokie magazyny. Myśmy te magazyny przekształcały w sale opatrunkowe, szpitalne [...]. Zostałyśmy włączone w jakąś grupę – nie wiem jaką. Była ta siostra Irena, która w jakiś sposób tym dyrygowała. A myśmy starały się o łóżka i o wszystko, bo niczego nie było.
Starali się. To różnie: i od prywatnych, i od przychodni. W każdym razie ja siedziałam w piwnicy. Nie wiem, co się działo, gdzie chodzili, co robili. Siedziałam, prawie stamtąd nie wychodząc. Jak przynieśli nam pierwszych rannych, to trzeba było łóżka zorganizować – kto się tym zajmował, nie wiem. Dostarczono nam trochę pościeli, dostarczano nam środki opatrunkowe, zaczynaliśmy z niczego, bez kierownictwa, bez nadzoru. Zebrała się grupa, która się znalazła ni z tego, ni z owego.
Ten punkt stworzyłyśmy [same], później doszedł i lekarz, i pielęgniarki doszły – ale właściwie to nasza grupa – nas było pięć i siostra Irena pielęgniarka – z niczego to zrobiłyśmy. Punkt był o tyle dobry – że to był ośmiopiętrowy budynek, dość bezpieczny, nawet podczas bombardowania tak głęboko nie spadają bomby. Więc pod tym względem... Taki był zamknięty i podwórko było zamknięte, więc punkt był dobry.
Nie. Słyszałam tylko, że coś się dzieje, ktoś przyszedł z wiadomością, że się zaczęło. Kilka dni posiedziałyśmy tam – czekałyśmy, że ta pielęgniarka przyjedzie, która to miała organizować. Byłyśmy w jej mieszkaniu, trochę tam znalazłyśmy materiałów opatrunkowych, z tym przeszłyśmy na [nowy punkt]. Wiadomo było, że na trzecim piętrze nie będzie punktu sanitarnego. Więc same podfruwajki – jak niektórzy mówią, zaczęłyśmy w jakiś sposób [to organizować]. Ktoś sie później nami zainteresował – jakiś lekarz i coś nam dano. Po kilku dniach włączono nas i zaczęto nas dożywiać – bo początkowo też nie było.
Jak się udało coś znaleźć czy coś od kogoś kupić, czy ktoś się podzielił – ludzie wzajemnie sobie dzielili.
Nie, mieszkańcy byli niezadowoleni, że u nich w piwnicach się to dzieje. Jedni uważali, że na dachu trzeba dać znak Czerwonego Krzyża i to będzie chroniło; inni mówili, że trzeba to utrzymać [w tajemnicy], żeby nikt o tym nie wiedział, bo to może narazić mieszkańców. Z niektórymi mieszkańcami były kontakty. Spać nie było na czym, organizowaliśmy sobie składane łóżka – ale jak się zdobyło, to powstawała sala z rannymi. Myśmy na zapleczu miały swoje pomieszczenie. Raz jeden nam się udało, że ktoś z mieszkańców zlitował się nad nami i pozwolił nam po ludzku się wyspać. Do mieszkania prywatnego na trzecie piętro poszliśmy spać w normalnych łóżkach. Ktoś z ludności cywilnej – mieszkańców zaprosił nas.
Myśmy nie wiedziały właściwie, jaki mamy przydział wojskowy, bo myśmy to same tworzyły, później dostaliśmy lekarza. Ale w dalszym ciągu nie wiedziałam od kogo, jakie to jest. Ludność dawała różne rzeczy i wtedy dostaliśmy jakąś ilość niebieskiej flaneli i ktoś z tego domu uszył nam piżamy – dla nas. Jak dostaliśmy te piżamy (to było we wrześniu), zaproszono, pozwolono nam normalnie się wyspać, w normalnym mieszkaniu, w normalnych łóżkach [...]. I tam sobie spałyśmy. Mimo że przeważnie noce były spokojne, wtedy był nalot czy ostrzał, coś wtedy było, więc nie mogłyśmy się wyspać, więc poderwałyśmy się, a wiadomo, że jak to jest, to trzeba lecieć na dół, bo zaraz będą ranni. Więc zbiegłyśmy na dół – a ja zaraz czuję, że mi coś leci po nodze, patrzę, a mi leci krew. Odłamkiem dostałam w nogę – w prawą nogę, po kości odłamek mi przeszedł. Od razu zrobili mi opatrunek – raptem zrobiłam się ranna. Dwa dni poleżałam i do normalnej roboty. W każdym razie taką miałam przygodę. Goiło mi się źle – to był wrzesień. W każdym razie jak wychodziłam z Powstania, to jeszcze noga nie była całkowicie zagojona, dlatego że to przeszło przez oba mięśnie i po kości.
Nie. Naprawdę nie pamiętam.
Nieraz i kilkanaście osób bywało, a nieraz było tak, że przychodzili, robiłyśmy pierwszy opatrunek i przechodzili dalej do szpitalików zorganizowanych, bo u nas to był właściwie taki punkt, to nie był szpital. To był punkt, gdzie dużo nam przynoszono rannych, ale jakoś nie bardzo specjalnie [pamiętam szczegóły]. Jeden wypadek był taki, że ktoś był ranny w głowę, ale to trzeba było przenieść do innego szpitala, żeby rzeczywiście można mu było [pomóc].
Leżeli, myśmy ich karmiły. Obiady przynoszono, śniadania i kolacje to same organizowałyśmy – zdobywało się. Obiady przynoszono. Prowadziło się całą dokumentację. Co się teraz z tym stało, to nie wiem, wszystko było rejestrowane, to byli żołnierze, którzy przychodzili. Dostawałyśmy leki i środki opatrunkowe, w to nas zaopatrywano. Tam na Złotej 35 było kierownictwo, któremu podlegałyśmy. Sosnowa 8 to był punkt opatrunkowy w ramach tego śródmiejskiego.
Człowiek wtedy nie myślał o tym. Po prostu coś jest, coś trzeba zrobić i się nie myślało, ani polityką się człowiek nie zajmował. Byliśmy dość odcięci od świata. Bo jeśli to było związane z jakimś punktem, z oddziałem wojskowym, to wtedy był większy kontakt, a myśmy byli taką grupą nie wiadomo jak powstałą. Jak myśmy to otworzyły, to kierownictwo, które miało to robić, nie zgłosiło się. Ta grupka dziewczyn, która się zebrała, która na to wezwanie przyszła, została skazana, żeby samodzielnie coś tam robić.
Musiałyśmy i do końca działało.
No opowiadali. Ci żołnierze, którzy przychodzili, też opowiadali. Wanda Leśniewska – nie wiem, jak ona się po mężu nazywa, moja koleżanka, robiła sobie notatki i mówiła że ma to opracowane, wtedy ona pisała i o mnie, i o tych naszych piżamach tam opowiadała i o tym, że ja tam byłam ranna. Ja mówię: „Wanda, daj mi to przeczytać, pokaż mi” – to nie.
Ojciec ją przyprowadził, bo ojciec był działaczem... Mieszkali w Piastowie, przed Powstaniem on się z nią zgłosił, on wtedy poszedł do [Powstania] – a ją przyprowadził do nas. Ona tu była. Taka młoda dziewczyna – jeszcze od nas młodsza. Wiem, że ona w dalszym ciągu spisuje swoje wspomnienia. Jak już Powstanie upadło, to żeśmy – między innymi ja z nią i jeszcze dwie koleżanki – postanowiły, że nie pójdziemy do niewoli, tylko wychodzimy z ludnością cywilną. Później z nią szłam dalej.
Były bombardowania, ale do tego można się było przyzwyczaić, do tego huku...
Względnie bezpiecznie, ale wychodziliśmy, jeżeli w danym terenie było dość spokojnie. To było blisko Dworca Głównego, który był najbardziej atakowany, ale byliśmy jednak poza nim, w kierunku bliżej Marszałkowskiej. Tu już takich wielkich działań nie było. Do nas właściwie zgłaszały się takie odpadki albo był za lekki wypadek, żeby go zatrzymać w poważnym szpitalu, to wtedy dawali do takich punktów. To był taki niby szpitalik, ale zasadniczo punkt sanitarny, który od początku do końca tam działał.
No, poruszali się. Dostaliśmy takie robocze ubrania, spodnie i bluzy.
Tak. Jak się już tam umieściliśmy, to nam dali takie ubrania, bo [byłyśmy] w sukienkach czy spódniczkach, jak się zgłosiłyśmy do Powstania... Po wybuchu Powstania, jak organizowaliśmy ten punkt na Złotej, to nam to dano.
Czy to było PW, czy to było z krzyżem w tej chwili sobie nie przypomnę. W każdym bądź razie jakieś opaski nosiłyśmy, bo jak się wychodziło, to trzeba było mieć. Raczej były to zwykłe biało-czerwone – ale głowy nie daję.
To zależy, albo się szło na spacer, żeby nogi rozprostować – jeżeli było spokojnie, to się przeszło.
Ludzie też, jak nie było... Ostatecznie musieli. Jakiś handel był, przecież ludzie musieli żyć. To nie był teren bardzo ostrych walk, Złota to teraz zaplecze Pałacu Kultury, na tym terenie ten nasz punkt był.
Nie, nie miałam żadnego kontaktu z rodziną, kompletnie żadnego. W tamtej okolicy rodziny nie miałam, ja sama mieszkałam na Pradze, a rodzinę jeżeli miałam, to po drugiej stronie Marszałkowskiej, w tamtych okolicach.
No nie, telefony nie działały, więc kontaktów żadnych nie mieliśmy. A ponieważ byliśmy taką placówką mało znaną, mało głośną w tamtym okresie, to było na zapleczu, więc donosili nam głównie rannych z okolic Dworca Głównego. Tam jak były działania, przynosili tych lżej rannych, nie te najcięższe wypadki, bo tu nie było warunków, żeby pomagać czy robić operacje. Trudno powiedzieć, [by to był] szpitalik, bo chorych żeśmy tam przetrzymywali. Jak było potrzeba, to kilka dni leżeli. Ale to był punkt opatrunkowy – z uwagi na to że był lekarz i jedna siostra Irena, która była dyplomowaną pielęgniarką i to było wszystko. A nas tam było około dziesięciu.
Rróżnie to było, [zależy] jaka była potrzeba – jak był transport rannych, kto był, to szedł. A kiedy indziej to trzeba było sprzątnąć, różnie – musiałyśmy być samowystarczalne.
Nie, ja jedna.
Ta sama załoga.
Lubiłyśmy się. Ja z Wandą zaprzyjaźniłyśmy się – ją odwiedzał ojciec, ona była najmłodsza i jakoś tak sobie... Później zdecydowałyśmy się... Ona mieszkała w Piastowie, i ona z ojcem tu z Piastowa przyszła do Powstania. Ojciec był zaangażowany – coś tam działał i on ją przyprowadził do naszego punktu sanitarnego. I ona u nas została. On ją odwiedzał i nieraz nam coś podrzucił – nie wiem, jakie miał stanowisko, ale w każdym będź razie nieraz z żywności zdobył i przyniósł coś ekstra, bo on miał większe kontakty.
Naturalnie, to była podstawowa [zupa], kaszka „pluj”, ziarno jęczmienne zmielone, nawet nieodsypane te otręby, tylko razem gotowane – no więc te otręby trzeba było wypluć, dlatego to była kaszka “pluj”. Oprócz tego dostawało się pieczywo, chleb i nieraz coś do chleba – kawałek margaryny, nieraz się zdarzyło, że kawałek mięsa. Zabezpieczone mieliśmy, że na obiad kaszkę “pluj” dostawaliśmy.
W tamtej okolicy... Nie pamiętam, później to się donosiło kubełkami skądś, ale na początku to chyba w piwnicy woda z kranu była, ale później to już trzeba było donosić. Gdzieś były studnie i z tych studni trzeba było tę wodę donosić. Tak samo środki opatrunkowe, musieli nam dostarczać. Byliśmy skazani na to, co nam dadzą. Mówiliśmy jak „z łaski”, byliśmy takim punktem mało znanym. Tam działaliśmy, byliśmy potrzebni, ale jakiejś wielkiej roli...
Jak są ranni, to trzeba się nimi zająć. A z drugiej strony nie miałabym co zrobić ze sobą – mówiąc uczciwie... Co ja mogłabym wtedy zrobić? Nikogo ani niczego tam nie miałam, byłam świeżo... Dosłownie dwa tygodnie przed wybuchem Powstania zdałam na kompletach maturę, w tajnym nauczaniu. Ale co ja byłam – uczennicą przyuczoną do pielęgniarstwa, później nabrałam trochę doświadczenia przy opiece tymi rannymi. Na tym polegała ta moja działalność.
Nie, raczej jak nam coś podrzucono, coś nam powiedziano, że coś się dzieje. Byliśmy takim punktem mało opisanym, mało znanym.
Pamiętam, to była wielka rzecz. Jak PAST-ę zdobyto, to wtedy była wielka radość, to wtedy był jedyny punkt zwycięski, jeśli tak można powiedzieć, bo przeważnie kończyło się niepowodzeniami, więc zdobycie PAST-y to było coś wielkiego, więc się tym radowaliśmy.
Nie, w naszej okolicy nic się nie działo, a dalej nie chodziliśmy. Byliśmy odcięci w tym kręgu... Później już Żelazna, większe szpitaliki [...].
To wtedy przychodzili żołnierze.
Do tego punktu.
To zależy, niektórzy... Jak parter, pierwsze piętro... Teren pod względem bombardowań czy ostrzałów był dość bezpieczny, tam żadnego bombardowania nie przeżyliśmy. Był jeden właściwie ostrzał, kiedy zostałam ranna w nogę, bo lazłam przez podwórko, po coś tam szłam i jakiś odłamek odleciał – trafił mnie, schodzę do piwnicy i coś mi po nodze cieknie – podciągam spodnie, patrzę: leci krew.
W tym momencie nie czułam bólu, tylko patrzę, że krew leci...
Kompletnie żadnej.
Nie, jeżeli coś dochodziło, to jak PAST-ę zdobyli. Jak coś się udało, to się wtedy słyszało.
Nie potrafię powiedzieć, mieliśmy nieduży kontakt, byliśmy małą grupką, prawie że odizolowaną i mało znaną, mało się o tym mówiło.
Bywały, odbywały się msze polowe, na które żeśmy chodzili, czy nieraz jakiś kapłan przychodził – więc pod tym względem to było zabezpieczone. W ramach możliwości – nie byliśmy opuszczeni.
Czekałyśmy i później straciłyśmy już wiarę w pomoc.
Nie.
Wiadomo było, że Rosjanie nie przyjdą, bo jakby mieli przyjść, to by dawno przyszli, bo jak przez dwa miesiące nie przyszli, to na co można było czekać?
Co żołnierze, to co z kuchni nam przynieśli, to żeśmy jedli, ta kaszka “pluj” i chleb.
Nie potrafię pani w tej chwili powiedzieć.
Byliśmy trochę już przygotowani do tego, wiedzieliśmy, że sprawa jest beznadziejna, że nic z tego... Że to wcześniej czy później... Ale do końca się liczyło, że a nuż, widelec, ci Rosjanie się przełamią i przyjdą, i coś rzeczywiście pomogą [...]. Później to już było takie zniechęcenie, zdeterminowanie, nie wiadomo co robić. Upadło już Powstanie, to wszystko też się zaczyna rozłazić. I później był problem, czy iść do niewoli, czy nie iść do niewoli. I my cztery koleżanki... Teraz to żałuję, że nie poszłam do niewoli, bo bym miała większe uprawnienia. Nie poszłam do niewoli między innymi dlatego, że ta koleżanka Wanda, którą ojciec przyprowadził, ona mieszkała w Piastowie, to jest blisko Warszawy i jak wyszłyśmy z ludnością cywilną, to do tego Piastowa w dwa dni dotarłyśmy.
Już nie pamiętam. Czy jednego dnia…
To był tłum ludzi, Niemcy pilnowali porządku.
Ja miałam przygodę z nią [Wandą]. Okazało się później, jak żeśmy wędrowali, nie wiem w którym momencie, ale ja zgubiłam kenkartę czy mi ktoś ukradł – ja zostałam bez kenkarty. I teraz wychodząc... Bo gdybym wyszła do niewoli, to od razu by mi wojsko jakieś papiery załatwiło, a tak ja albo zgubiłam, albo mi ktoś ukradł, w tym momencie człowiek o tym nie myślał. Tu trzeba wyjść, a ja nie mam papierów, wtedy byłam w dużym strachu. Ale mówię: „Idziemy”. Wanda, co w Piastowie mieszkała, mówi: „Jakoś dorobimy”. I rzeczywiście, tutaj jej dużo zawdzięczam i jej mamie... Jeszcze z Dworca Zachodniego jechało się pociągiem do Pruszkowa [...] i zatrzymał się pociąg pod sygnałem w Piastowie, a ponieważ ona mieszkała w Piastowie – to ja z nią wysiadłam. Tam nas co prawda zatrzymał żołnierz, ale okazało się, [że to] był Austriak, który ją wylegitymował, wypuścił nas, ale wziął sobie od niej adres, gdzie ona [mieszka] i przyszedł do nich do domu. Wychodząc z Powstania, dostaliśmy po ileś tam dolarów, więc tymi dolarami można się było odkupić, ja miałam kłopot, że byłam bez kenkarty, więc jej mama która była działaczką konspiracyjną, załatwiła mi lipne zaświadczenie tożsamości. Zrobiono zdjęcie i zaświadczenie, w którym trochę podrobiliśmy, że byłam tam... Nie w październiku, tylko z tego października zrobiono czerwiec. I ja w oparciu o to zaświadczenie przetrwałam. I później wyszłam z Warszawy. Żeby nie to, to nie wiem, co by zrobili – wtedy jak zobaczyłam, że nie mam dowodu, to żałowałam, że nie poszłam do niewoli, bo bym miała... Jak się okazało, że ja nie mam... W którym momencie ktoś mi mógł ukraść? Różnie to było. Więc to była taka nieprzyjemna przygoda.
Przyszedł po pieniądze. Ale byłyśmy wdzięczne, że nas w ogóle... Uciekałyśmy z transportu, więc za to... To było już duże przestępstwo.
Do Warszawy... Ja się najpierw zatrzymałam u niej w Piastowie. Ponieważ wiedziałam, że sprawiam kłopot... Miałam jeszcze rodzinę po tamtej stronie Warszawy, we Włochach. Miałam tam cioteczną siostrę mojego taty [...]. W każdym razie, ja im podziękowałam i poszłam do swojej rodziny, u której się mogłam zatrzymać. Dobrze, że miałam jeszcze trochę dolarów – bo nam sporo dali, to starczyło jakoś po tej wymianie... Dawałam im i mówiąc szczerze, trochę im pomogłam finansowo, dlatego że ja miałam te dolary, których oni nie mieli. Ale jak tylko zaczęło się... Widać, że jest koniec. I widziałam stamtąd, że Niemcy uciekali, jak maszerowali, i później widziałam, jak już wojska polskie i sprzymierzeńcy szli i wyzwalali Warszawę od strony Pruszkowa. Od strony Pruszkowa wchodzili do Warszawy.
Dziewiętnastego stycznia szłam do Warszawy, bo myślałam: coś tam znajdę, ktoś tam będzie – bo po obcych ludziach się pętać? Każdemu jakiś kłopot sprawiam. Wyszłam – tłum ludzi szedł, wojska przeszły – zaraz za tym szedł tłum. I zatrzymali nas na rogu Marszałkowskiej przed hotelem „Polonia”. Tam była już trybuna i tam było powitanie wojsk radzieckich wyzwalających Warszawę.
Na tę uroczystość trafiłam, tam godzinę czy dwie trzymali – bo nie wypuszczali, więc trzeba było czekać, tam dużo ludzi, którzy szli... A ja chciałam iść szukać rodziny w Warszawie – przede wszystkim rodzinę miałam na Pradze. Nie wiedziałam, jaka jest sytuacja, ale chciałam przede wszystkim do rodziny – do domu chciałam iść. Śmieję się, że odbierałam defiladę wojsk radziecko-polskich, wyzwalających zburzoną Warszawę. I miałam wtedy w oczach, jak wyglądały te tereny, jak ja wychodziłam z Warszawy i jak ja wracałam do Warszawy.
No kolosalna! Całe to zniszczenie, które było, to było przede wszystkim po Powstaniu. W Powstaniu Warszawa tak nie była zniszczona, przynajmniej ten odcinek, o którym ja mogę mówić, ta strona zachodnia Alei Jerozolimskich i tak dalej – była kolosalna różnica. Jak się skończyła defilada, puścili cywilów, wszystko się rozeszło, szukali swoich domów i tak dalej. Ja poszłam nad Wisłę. Wisła stała – bo to były silne mrozy, więc Wisła była zamarznięta, i ja po tym lodzie przeszłam na wysokości Saskiej Kępy [...]. Najbliżej tam mieszkała ciotka – na Targowej pod numerem 36. Wieczorem tam doszłam, dowiedziałam się, że rodzina żyje, że rodzice żyją i gdzie są – bo naszego domu już nie było. I tak się zakończyła moja tułaczka.