Krystyna Bień „Marysia”, „Krysia”
Nazywam się Krystyna Bień, byłam w formacji PŻ, to jest „Pomoc Żołnierzowi”, i zostałam przydzielona do Batalionu „Ruczaj”, do 1. kompanii „Tadeusza”, III pluton w Powstaniu.
- Pani Krystyno, chciałbym zacząć od początku. Co pani mogłaby nam powiedzieć o swoim dzieciństwie, rodzinie, wychowaniu, szkole? W ogóle początki. Jak pani rosła w patriotycznym wychowaniu, które doprowadziło do udziału w Powstaniu?
Byłam córką oficera wojsk polskich. Miałam dwie siostry. Często zmieniałam miejsce pobytu, bo mój ojciec był przenoszony. Urodziłam się w Poznaniu, potem byłam w Bydgoszczy, potem w Warszawie chodziłam do szkoły, potem w Krakowie, w Toruniu i wreszcie w Warszawie. W Warszawie skończyłam szkołę powszechną, [następnie] byłam w Gimnazjum imienia Aleksandry Piłsudskiej na Żoliborzu, bo tam mieszkaliśmy. Tam zastała nas wojna w 1939 roku. Mój ojciec, że tak powiem, dostał rozkaz wyjazdu na wschód, bo był inspektorem uzbrojenia.
- A w jakim stopniu tata służył?
Był majorem. Pożegnał się z nami któregoś września – nie wiem, trzeciego czy czwartego – i miał wyjechać. Myśmy miały zostać w Warszawie. Jak [tatuś] przyjechał na dworzec i tam miał transportem [Ministerstwa Spraw Wojskowych] wyjechać, to zobaczył, że wszyscy koledzy są z rodzinami. Zadzwonił do mamy, żeby spakowała się, wzięła to, co można, i żeby przyjechała i razem pojedziemy. Mama spakowała to, co było pod ręką, oczywiście letnie rzeczy, parę takich [drobiazgów] i pojechaliśmy. Razem z ojcem jechaliśmy na wschód, przez Krasnystaw do Lwowa, gdzie mama miała rodzinę, bo sama pochodziła ze Lwowa. Mój ojciec ciągle służbowo gdzieś jeździł. Wreszcie trafił do Tarnopola [a] my z ojcem, i tam nas zastał dzień 17 września.
- Tata był już oddzielony? Tata był w swojej jednostce, tak?
Nie, cały czas był tam razem [z nami]. Tam był jakiś sztab wojskowy, a my tylko tak przy nim. Tam właśnie 17 września przyszedł goniec i zameldował, że Rosjanie przekroczyli granicę. [Odbyła się długa narada], bo to było gdzieś w nocy, pamiętam, a rano gdzieś o szóstej [wszyscy] wyjechali. Zdecydowali się jechać w kierunku granicy rumuńskiej. Myśmy oczywiście zostały w Tarnopolu. Po kilku dniach wrócił pułkownik Zamecki, który razem z ojcem wyjechał, i dowiedziałyśmy się, że [wszyscy] zostali wzięci do niewoli jedenaście kilometrów pod Tarnopolem, a pułkownika gdzieś Żydzi w jakimś miasteczku przebrali i [ukryli] i mógł wrócić. Ojciec pojechał dalej. Myśmy jeszcze [jakiś czas były] w Tarnopolu. Tam umarła moja siostra, a potem…
Byłam najstarsza, tak. Siostra jedna młodsza o dwa i pół [roku], a tamta miała osiem lat [jak] umarła. Myśmy wróciły do Lwowa, bo tam była siostra mamy. Tam dowiedziałyśmy się, nie pamiętam [skąd, może] ojciec przysłał pierwszą kartkę, że jest w Starobielsku w niewoli rosyjskiej. Tak, dostałyśmy kartkę, że jest w niewoli rosyjskiej, więc wysłałam kartkę i wysłałam ją szyfrem, gdzieś z książki Makuszyńskiego, że pierwsze litery tworzyły jakieś zdanie. Oczywiście, tam były błędy, że, powiedzmy, nie „ch” to „h”; to, co mi było potrzebne do tego i pytałam: „Czy jesteś głodny?”. Taką wysłałam kartkę. Na to przyszła odpowiedź ojca, tym samym sposobem. Pisał, że cały obóz czytał, że[jest] szczęśliwy, że dostał tą kartkę: „Głodny nie jestem, ponoć mamy jechać na zachód”. Tym samym [szyfrem]. I rzeczywiście to się sprawdziło. Potem się kontakt już urwał. Ponieważ mieszkałyśmy u cioci i tam jeden pokój był zarekwirowany przez dwóch młodych Sowietów, nie wiem skąd oni byli. Myśmy usiłowały [przez nich] do Starobielska posłać kalosze i skarpetki. Ta paczka poszła, ale nie wiem czy w ogóle dotarła, czy nie, bo kontakt się już później urwał. My jako
bieżeńcy, cały czas [żyliśmy] w strachu, bośmy nie dostali [paszportów].
Bieżeńcy, bo myśmy byli z Generalnej Guberni, a nie zameldowani [we Lwowie]. Myśmy nie dostali paszportów, [takich jakie] miała ludność [miejscowa], więc cały czas baliśmy się wywózek, które były [na porządku dziennym].
- A informacje o tym, co się w ogóle dzieje z Polską we wrześniu, mieliście na bieżąco czy to było…
Jakieś wiadomości tam pewno [dochodziły]. Wiemy, że Generalna Gubernia była [wydzielona]. Myśmy chciały wrócić do siebie, do domu, do Warszawy. Dowiedziałyśmy się, że jest komisja polsko-niemiecko-sowiecka – już nie pamiętam gdzie, w Przemyślu chyba. Nie wiem, czy mama miała nasze świadectwa [szkolne], czy [jakieś inne dokumenty]. Na podstawie [tych] dokumentów, że jesteśmy z Warszawy, myśmy przeszły przez komisję i uciekłyśmy [w porę], nie informując tych Sowietów, [którzy z nami mieszkali]. Później, jak się dowiedziałyśmy [od cioci], że kilka dni po naszym wyjeździe przyszli po nas do wywózki. Nam się udało, że tak powiem, w ostatniej chwili przez [granicę] legalnie przejść. Moja ciotka jedna przeszła przez zieloną granicę wcześniej, ale też żadnych kontaktów nie miałyśmy, [czy się udało], a myśmy już tak legalnie [przeszli]. Wróciłam do Warszawy i tutaj byłam [przez] całą okupację.
- Wróciliście do swojego mieszkania przedwojennego?
Nie. Dlatego że nasze mieszkanie przedwojenne było spółdzielcze i tuż przed wojną właściciel chciał wrócić i prosił, żebyśmy je opuścili. Rodzice szukali mieszkania i mieliśmy się przenieść do innego mieszkania, ale nie [zdążyliśmy]. Wobec tego moja ciotka, która wróciła wcześniej, przeniosła część naszych rzeczy, bo część była rozkradziona, do mieszkania siostry właśnie mojej ciotki, która z nami [wracała]. Bo wyjechałyśmy: mama, mamy siostra jedna [i] druga, mój brat cioteczny i my dwie, po prostu [całą rodziną]. Mąż mojej ciotki był znowu w niewoli niemieckiej, też był oficerem. I co? Wróciłyśmy. Tutaj zaczęłam chodzić na komplety do gimnazjum, w którym były organizowane tajne komplety.
- Edukacji oficjalnej już nie mogła pani kontynuować?
Nie, były takie jakieś, niby to się nazywało kurs handlowy czy [inny], nie [pamiętam], jakieś kursy były przykrywką do naszych kompletów. To się odbywało w naszej szkole dawnej, w hotelu oficerskim na Żoliborzu. To były jakieś kursy, nie wiem już... W każdym razie na te kursy oficjalnie [chodziłam], a po domach były komplety gimnazjalne. [Przed wojną] skończyłam pierwszą klasę gimnazjum, a właśnie już później drugą, trzecią, do matury to już robiłam na tajnych kompletach po różnych naszych domach.
- Czyli utrzymywaliście się podczas okupacji tak bardziej rodzinnie?
Mieszkały właśnie te trzy siostry i my – dzieci.
Myśmy nie pracowały. [...] Wiem, że ciotka się zajmowała handlem [łańcuszkowym]. Ktoś dał [na przykład] kupon do sprzedania i to [sprzdawało się dalej]… Mnie znowu matka mojej koleżanki namówiła, żeby mama piekła ciastka [na sprzedaż]. Więc myśmy piekły w domu ciastka i z tego żyłyśmy, bo tak to nie miałyśmy żadnych [innych dochodów]. Myśmy się uczyły, mama nie [pracowała].
- A gdzie było to nowe mieszkanie?
[Mieszkałyśmy u] mojej ciotki, to było róg Mierosławskiego i Pogonowskiego, tam gdzie jest teraz RKU. To zostało później zburzone w czasie Powstania. Tam upadła bomba i tam zginęła właśnie moja ciocia jedna [i] druga, mieszkańcy, a mama, mój brat cioteczny, który miał dwanaście lat, jak był w Powstaniu, i moja siostra zostali jakoś odkopani i [uratowani]. [Ja o tym] nie wiedziałam, bo byłam w [tym czasie] na Mokotowskiej.
- A jeszcze chciałbym o okupacji właśnie porozmawiać. Pani miała wtedy piętnaście czy szesnaście lat. Jak wyglądała okupacja pani oczami i co pani pamięta?
Co pamiętam?! [Wieczny] strach. Pamiętam, takie [pierwsze] wrażenia… Jak byłam we Lwowie, to tam cały dzień, mama wysyłała dzieci a to do sklepu po żywność czy coś, żeby nie być w domu, bo w ciągu dnia podjeżdżały wozy i wywozili. Jak wróciliśmy tutaj do Warszawy, to na dworcu, pamiętam, kolejarze ostrzegli nas, że tu są łapanki w dzień w tramwajach, [na ulicy]. Pamiętam, strasznie się bałam przejazdu z dworca do domu.
I tak szczerze mówiąc, to właściwie nie wychodziłam z [domu], nie jeździłam [poza Żoliborz], jak nie było potrzeby. Bardzo bałam się w ogóle jazdy i łapanek. Słyszałam o różnych takich [łapankach, rewizjach], w domach ale u nas, [szczęśliwie nic takiego się nie zdarzyło. Raz weszli Niemcy, nie pamiętam w jakim celu. Bałyśmy się, bo właśnie piekłyśmy ciastka]. Ale przyszli, zobaczyli fotografię wujka, męża mojej ciotki, oficera, który był w oflagu, w Woldenbergu. Spytali [o] coś, popatrzyli i wyszli. Nie zrobili nam żadnej rewizji. Tak że osobiście [uniknęłam takich represji] tylko słyszałam o [nich]…
Ale na komplety też chodziłam pod strachem Bożym, bo [odbywały się one] w różnych [miejscach], u różnych koleżanek. Do miasta nie wyjeżdżałam, dopiero później, jak zdałam maturę w 1943 roku [i] zapisałam się na takie kursy Politechniki Warszawskiej na Wydział Architektury. Oficjalnie to się nazywało Kursy Rysunku Technicznego imienia inżyniera Jagodzińskiego. To była właśnie tajna Politechnika. Wtedy pierwszy raz, zaczęłam wyjeżdżać w ogóle do [miasta i] zawsze pod strachem Bożym.
W międzyczasie właśnie, dowiedziałam się, że są podziemne organizacje [konspiracyjne]. Chciałam się też zaangażować, ale nie bardzo było wiadomo gdzie, [bo nie miałam żadnych kontaktów. Dopiero]. przez moją koleżankę ze szkoły, która była łączniczką w Komendzie Głównej, [jak] się później dowiedziałam [nawiązałam kontakt]. Ona mnie i moją koleżankę ze szkoły, [skierowała] właśnie do PŻ. Tam widocznie było zapotrzebowanie [na ochotniczki. I [tam] myśmy się zapisały.
- Czyli z początku konspiracji pani była…
To już [było] w listopadzie 1943 roku, jeszcze przed [Powstaniem]. Tam się dostałam do PŻ, którego celem było właśnie organizowanie przygotowania do Powstania, przygotowanie gospody żołnierskiej. Tam [przeszłyśmy przeszkolenie: kurs pierwszej pomocy i obchodzenia się z bronią, i gotowania, przygotowywania [i] zorganizowania szpitalika. Miałyśmy co jakiś czas zebrania.
Tam była po kursach przysięga przed władzami PŻ, bo to były dwie panie, już nie pamiętam, jak się nazywały, pani „Zofka”, kapitan chyba, i jeszcze jedna. A z koleżanek, to bezpośrednimi [przełożonymi] były (miały chyba stopień oficerski) „Gerda”, to była Helena Piaskowska; „Żaba” to była Krysia Majewska. Potem była jeszcze „Anana”, nie znam nazwiska, „Stefa”, i ta moja koleżanka, która była ze mną, to „Renata”, to była Bożenka Zagrocka, obecnie Karlińska. Z nią mam też kontakt teraz, więc wspominamy [tamte czasy]. Do pracy konspiracyjnej dostałam się wcześniej przed Powstaniem i celem było właśnie przygotowanie do Powstania.
- Już w 1943 roku mówiło się o ewentualnym Powstaniu i o zapleczu?
Tak. I właśnie to było przygotowanie.
- Czy chodzenie na takie kursy, szkolenia wiązało się z jakimiś niebezpieczeństwami bezpośrednimi? Czy miała pani jakieś sytuacje?
Tyle że mogłam być w łapankach. Nie miałam ze sobą żadnych [materiałów konspiracyjnych], to nie było przenoszenie [ich], nie [byłam łączniczką], tylko myśmy chodziły na szkolenia [w wyznaczonym miejscu. Było więc tylko niebezpieczeństwo łapanek albo rewizji w miejscu spotkań].
W mieszkaniu pani Haliny Bełkowskiej, jak pamiętam, na Koszykowej, gdzie później była przygotowana gospoda, i to było na Mokotowskiej 39. W jej mieszkaniu prywatnym na pierwszym piętrze. A później to korzystałyśmy, gdzieś tam na dole była sala, nie wiem, czy to przedtem był sklep, czy [magazyn]. Myśmy [tam] wydawały posiłki, a przygotowywało się na kwaterze właśnie u niej. To było prywatne mieszkanie. Tam były zbiórki.
- Zaraz do pracy gospody przejdziemy. Czy będąc już w Warszawie, miały panie kontakt jakikolwiek z tatą, który był u Sowietów?
Nie, nic nie miałyśmy i tylko dowiedziałyśmy się później o tej komisji, że był Katyń, więc cały czas, już nie pamiętam dzisiaj, czy myśmy się dowiedziały z gazety, że był czy nie był, w każdym razie wiedziałyśmy, że na pewno tam zginął. Ci, co mieli tam bliskich, to odnajdywali na listach niemieckich. W tej chwili nie pamiętam, czy myśmy… Może nawet i nie był na tych listach pierwszych. Pamiętam taki fakt, że kiedyś przyszedł do nas kolejarz. Mój ojciec był z Krakowa i mój dziadek, ojciec ojca, mieszkał pod Krakowem w Kokotowie. Przyszedł kolejarz, który powiedział, że [oni] pracują gdzieś tam w takim miejscu, gdzie przychodzą z Rosji, że przyjeżdżają i że tam przyjechał mój ojciec, i że chce wrócić tutaj, ale nie ma ubrania, po prostu żeby mu coś dać. Myśmy nie miały żadnych rzeczy ojca. Zaczęliśmy [więc] szukać po znajomych. [Udało nam się przygotować:] garnitur, spodnie, marynarkę, sweter, buty, pieniądze i myśmy jemu to dały po to, żeby ojciec wrócił. Pamiętam, że przez długi czas w oknie siedziałam i czekałam, że [tatuś] wróci. W ogóle nie chciałam nigdzie chodzić, bo czekałam na ojca. A jak się później po jakimś czasie dowiedziałam, że ten kolejarz [to był oszust]. Aha, [na początku] nie bardzo wiedziałyśmy, kto to jest. Pokazałyśmy mu fotografie, które stały na biurku, ojca mego i wujka. Jeden wojskowy i drugi wojskowy, i pytałyśmy [o ojca]. Bezbłędnie wskazał na ojca. [Myślałyśmy wtedy]: „To widocznie jest prawda”. Wobec tego wszystko przygotowałyśmy i dałyśmy. Jak się później okazało, był [on] u dziadka, a ojciec mój był podobny do dziadka jak dwie krople wody. Dowiedział się, że właśnie ojciec jest w niewoli [rosyjskiej] i przyszedł po prostu nas [wykorzystać].
- Przejdźmy już w takim razie do Powstania, a dokładnie do pierwszego dnia. Jak pani pamięta 1 sierpnia? Gdzie pani wtedy była?
1 sierpnia byłam właśnie na kwaterze.
Znaczy tam [było szkolenie] przygotowywałyśmy, robiłyśmy papierosy [i] przygotowywałyśmy [kwaterę do Powstania]. Byłam wtedy tam. Pamiętam, że o godzinie [nie] wiem, która to była, pierwsza, [może] druga, już miałyśmy iść do domu, rozchodzić się.
- Nic nie wiedziałyście jeszcze w tym momencie?
Nie. Nic nie wiedziałyśmy i właśnie jak już miałyśmy wychodzić, przyszedł goniec i powiedział, że o piątej rozpoczyna się tego dnia Powstanie. Jeszcze zwróciłam się do komendantki mojej, że przecież jestem w ogóle nieprzygotowana, bo byłam w letniej sukience, w drewniakach … Owszem, miałyśmy zawsze chlebak, ale to malutki chlebak, więc nie wiem, co tam miałam, co nosiłyśmy zawsze na zbiórki. A w ogóle to byłam zupełnie nieprzygotowana. [Zapytałam], że może jeszcze pojadę do domu i wrócę, bo to była godzina druga, a Powstanie miało być o piątej. [Niestety nie dostałam pozwolenia]. I tak zostałam z tym wszystkim. Teraz [czekałyśmy] na godzinę piątą.
- A rodzina wiedziała o pani udziale w konspiracji, tak? Mama?
Czy mama wiedziała? Mama chyba nie bardzo wiedziała, dlatego że nie mówiłam mamie. Tak że mama chyba nie wiedziała, gdzie jestem. Mama tylko się martwiła (podobno, jak się dowiedziałam później), gdzie jestem, że mnie nie ma w domu. A chodziłam już wtedy na tajną Politechnikę, więc mama nie bardzo wiedziała, [gdzie] jestem. A ja nie wiedziałam, co się dzieje [w domu]. Też nie miałam [żadnych wiadomości w tym] czasie… To znaczy wtedy przyszłam prosto z domu [i już tam nie wróciłam]. Potem pierwszy dzień to co zapamiętałam? Pamiętam, o tej godzinie piątej, bo [z niecierpliwością czekałyśmy] na godzinę piątą. Stałyśmy w oknach, które wychodziły na Mokotowską i to wrażenie – młodzi ludzie pędzący dosłownie, widać było, że pod pazuchą noszą broń. Wszyscy pędzą, żadnej reakcji Niemców. W ogóle ta ulica jest jak gdyby nasza. To moje, do dzisiaj pamiętam, właśnie wrażenie takie, że w ogóle Niemca nie widać, nic, a ci [młodzi z pochowaną bronią gdzieś biegną] – takie miałam pierwsze wrażenie. Już nie pamiętam, czy to było pierwszego dnia, jak to się skończyło wieczorem, w każdym razie pierwszy ranny to chyba [był] następnego dnia, właśnie w pomieszczeniu na dole; pamiętam, że w piętę był ranny i krew tryskała.
- Punkt opatrunkowy również był przy tej gospodzie? Czy to był…
Obok był szpitalik zorganizowany. Myśmy były [pod numerem] 39, a 41 był ten szpitalik. Rannych przynosili tu także do nas. Przynieśli pierwszego rannego w piętę, krew mu ciekła i myśmy miały mu opatrzyć rany. Jak ktoś kiedyś mnie spytał o najbardziej śmieszny dzień z Powstania, jak sobie dziś uzmysławiam, [to mogła być ta chwila], bo jak [zobaczyłyśmy] tego rannego, to naprzód moja koleżanka, a potem ja – zemdlałyśmy po prostu na widok tego [krwawienia]. Tak sobie pomyślałam, że my niby przygotowane do tego, żeby rannych opatrywać… Ale później już człowiek się uodpornił na to wszystko. To takie były pierwsze wrażenia, a potem już zajmowałyśmy się przygotowaniem posiłku gorącego, jednego [w ciągu dnia].
- Jeżeli by pani mogła przybliżyć, jak były w ogóle te gospody zorganizowane? Jak to wyglądało? Czy to były posiłki dla poszczególnych oddziałów?
To było dla tych wyznaczonych [oddziałów]. Myśmy miały przydział właśnie do tego zgrupowania, 1. kompanii, III plutonu.
- Czyli różne zgrupowania miały swoje gospody?
No właśnie tak. Nie wiem, ile osób z tego korzystało. Przychodzili na ten jeden posiłek, a [oprócz tego myśmy mialy] zgromadzone [zapasy]. To co pamiętam: to były suchary, cukier w kostkach. Kiedyś przynieśli nam od „Haberbuscha” wory pszenicy, prosa, czy [jęczmienia], czy licho wie co, z łuskami. Dlatego później [nazywałyśmy tą potrawę zupą] „pluj”, bo to się pluło, bo były łuski. To było czasami nawet trochę stęchłe, bo było w worach od „Haberbuscha”. Czasami to nawet, przyznam się szczerze, liszki wyławiałyśmy z tej zupy. [Poza tym wydawane] były suchary, cukier właśnie i ta zupa gorąca. Tak się nawet czasami zastanawiałam właściwie, jak ci Powstańcy w ogóle przeżyli to wszystko [przy tak skromnym posiłku]. Widocznie na kwaterach mieli jeszcze dodatkowe [jedzenie]. Pamiętam, [że raz], może dwa ktoś nam przyniósł świeży chleb, to rozdałyśmy [go]; i raz pod koniec Powstania, znowu ktoś z ludności cywilnej przyniósł mąkę i robiłyśmy kluski, świeże. A tak to właściwie gorące posiłki ograniczały się do jednej zupy „pluj”.
Od początku, tak.
- A czy gospody były również ośrodkami kulturalnymi, jak się czasami gdzieś czyta, że te gospody organizowały koncerty?
[U nas] nie. [Na] koncerty to pamiętam same wychodziłyśmy. Pamiętam jeden taki koncert, który był zorganizowany gdzieś na rogu Piusa [i] Mokotowskiej, nie wiem z jakiej okazji. Wiem tylko, że tam występował Krukowski, ktoś jeszcze z tych znanych pieśniarzy. Miałyśmy zaproszenie i same tam szłyśmy. Pamiętam, pod barykadą, gdzie się przechodziło ze strachem, bo „gołębiarze” [strzelali] na Mokotowskiej. Tam [śpiewano] patriotyczne pieśni. Wiem, że [to] było wzruszające, a myśmy [u nas] nie miały [koncertów]. To znaczy może i takie było założenie niektórych punktów, dlatego że na mojej legitymacji akowskiej to miałam potem wpis, że [mój przydział], to jest wydział informacji, więc widocznie przydział właśnie taki zupełnie nieokreślony, jakiś inny.
- Czasami mówi się, że gospody dystrybuowały pisma powstańcze. U was w tym punkcie konkretnie nie?
Nie, myśmy tego nie [robiły], tylko raczej [wiedziałyśmy] o tym, ale same bezpośrednio nie [zajmowałyśmy się tym], nie rozdawałyśmy na punkcie, gdzie byłam [żadnej prasy].
- A czy pamięta pani, ile dziewcząt było w pani punkcie?
To znaczy w PŻ?
To było tak – moja koleżanka „Renata”, były dwie nasze przełożone, to cały czas były, „Gerda” i „Żaba” i oprócz tego „Anana” i „Stefa”.
No i ja.
- Czyli pani służba przez cały okres Powstania kręciła się wokół tego punktu. Nie było zmuszania do przeniesienia punktu i tak dalej? Jak to wyglądało?
[Byłyśmy przywiązane do tego jednego punktu i tam gotowałyśmy] i wydawałyśmy [posiłki]. Na górze przygotowywałyśmy gorący posiłek, na dole rozdawałyśmy. Raz, pamiętam, że gdzieś z posiłkiem szłyśmy [na] róg Chopina [i] alei Róż. Tam była akcja [i powstańcy] nie mogli przyjść, [więc] myśmy z tym jedzeniem tam [szły], ale to raz wyszłyśmy, poza naszą gospodę, tak jak [to] pamiętam.
- Proszę powiedzieć o pani wrażeniach jako dziewiętnastoletniej dziewczyny, która ma odpowiedzialną funkcję – wyżywić żołnierzy, jak przychodzili z pola boju ranni i tak dalej. Co pani pamięta?
No właśnie to było coś okropnego, bo myśmy cały czas żyły [w niepewności]. Jak wychodzili na akcję, to nic, tylko człowiek potem [pytał], ilu [wróciło, ilu] zginęło, jak to się udało, gdzie, co? Tylko [od chłopców miałyśmy te] wiadomości [i na nie czekało się]. Wiadomo było, że [będzie] gdzieś akcja. Ja powiem szczerze, że nawet nie orientowałam się [gdzie], ponieważ mieszkałam na Żoliborzu prawie od dzieciństwa [i] w ogóle Warszawę mało znałam i nie [znałam tych miejsc]. Tylko obiły mi się o uszy – PAST-a, Chopina, aleja Róż. I tylko od nich wiedziałam, że gdzieś idą tu czy tam i jak wracali, cały nasz nastrój był właściwie związany z tym, czy akcja się udała, czy się nie udała, i ilu zginęło czy ilu jest rannych.
- I na bieżąco o działaniach „Ruczaja” byłyście informowane?
Nie. Myśmy się tylko dowiadywały, że idą [na akcję], bo myśmy nie były sanitariuszkami, że razem z [oddziałem] szłyśmy na akcję, tylko tu siedziałyśmy.
- Czy służba w tym punkcie wiązała się z jakimś niebezpieczeństwem? Czy była pani bezpośrednio zagrożona przez Niemców w tamtym miejscu?
[Były] bombardowania i później nieszczęsne „krowy”, [które] nam na głowy [mogły się zwalić]. Kiedyś tam [wpadła] „krowa” […]. Jak zaczęły walić „krowy”, to było okropne, to schodziłyśmy do piwnicy. Pamiętam, że bardzo się bałam.
Raz trafiła tak, że mnie i koleżankę odrzuciło gdzieś. Właśnie w to pomieszczenie [trafiła], gdzie myśmy posiłek przygotowywały; tynk poleciał ze ściany.
- Ale udało się uniknąć [zranienia]?
No, jakoś tak. Tyle że nas gdzieś poodrzucało, ale szczęśliwie nic więcej się nie stało.
- Proszę powiedzieć o ludności cywilnej w tamtym regionie – ich pomoc, czy też państwa pomoc im. Jak wyglądały relacje między Powstańcami, waszym punktem a ludnością cywilną?
[Z] powstańcami to nie miałam [jakiś bliskich kontaktów], bo byłam [stale] na tym [jednym] miejscu. Tylko tyle, że jak przychodzili [chłopcy], to jedzenie [wydawało się i] właśnie [wtedy dowiadywałyśmy] się, jak akcja poszła, co [się działo], takie [rzeczy]. Z ludnością cywilną właściwie też nie było [bliskich kontaktów], bo [myśmy] się nie [poruszały], nie [wychodziłyśmy] z tego punktu, ale raczej [postawa] była przychylna. Część [ludności] dawała nam prowianty, właśnie mąkę ktoś kiedyś dał. [Ale] też słyszałam, że narzekali, że podpalamy Warszawę czy niszczymy Warszawę, ale to były takie sporadyczne [przypadki].
- Czy istniały służby zaopatrzeniowe, które dostarczały na bieżąco, uzupełniały wasze zapasy?
Nie. To tylko [opieraliśmy się] na tych, co [mieliśmy i sporadycznych darowiznach].
Na tym, co mieliśmy. Tak.
Tak, wydawałyśmy suchary, cukier i zupę.
- Czy zetknęła się pani podczas Powstania z działalnością religijną, z radiem powstańczym? Czy miałyście do takich rzeczy dostęp?
Nie. Wiadomości takie, to tylko tak nas chyba [o tym] informowano. Pamiętam tylko, że modliłyśmy się, że była kapliczka na podwórzu, bo to było wejście od podwórza, i tam odbywały się modlitwy. A tak to więcej nie miałyśmy kontaktu.
- Proszę wobec tego powiedzieć, do którego dnia obsługiwałyście gospodę?
Do ostatniego dnia.
Do kapitulacji. Tak.
- Czyli tamten region nie został zdobyty przez Niemców, nie został oddany przez cały okres Powstania?
Nie. PAST-a została zdobyta przez „Ruczaja” i tamten okręg był [cały czas w rękach Powstańców]. Raz pamiętam to tylko, jak czołg wjeżdżał z placu Zbawiciela [w ulice Mokotowską i] podjeżdżał [w naszą stronę]. Chłopcy rzucali butelki na ten czołg, [więc] zawrócił i nie zdobył [naszego terenu]. Cały ten nasz rejon tutaj to jakoś szczęśliwie [ocalał]. Na Chopina myśmy tam przechodziły, to [też] był w rękach Powstańców.
Tak.
- A czy miałyście informacje, że Powstanie de facto później już we wrześniu upada?
Nie no, wiedziałyśmy, bo dowiedziałyśmy się o kanałach, że [ludzie nimi] przechodzą, że Żoliborz padł. Byłam przerażona, bo przecież miałam rodzinę na Żoliborzu, nie wiedziałam, co się z nimi dzieje; że właśnie potem [powstańcy] kanałami przechodzili; że tam padło i już się zaczęły te „krowy”; [słyszałyśmy też] o zrzutach, że trafiły nie do nas, a do Niemców. To były już dosyć tragiczne wiadomości. Człowiek wiedział, że to już zaczyna się [koniec]. Tu się łamie, tam się [łamie]. Już człowiek chyba zaczynał sobie zdawać sprawę [z tragedii]. Z entuzjazmem [podchodziło się] do tego wszystkiego na początku – jakoś człowiek był święcie przekonany, że to krótko będzie trwało i że na pewno skończy się [szczęśliwie. Ale zaczynał zmieniać zdanie].
- Kilka dni i Warszawa odbita.
Tak. Gdzie by to człowiek pomyślał, że to [będzie] tak długo i że tak się skończy. A tutaj to już się zaczęło [myśleć, że] po tylu dniach tego wszystkiego, że nie wiadomo, jak to będzie. To się zaczęło, że tak powiem, mówić o kapitulacji.
- Jak otrzymałyście rozkaz o kapitulacji?
Dostałyśmy wiadomość, że jest kapitulacja, i dali nam do wyboru, że możemy wyjść z ludnością cywilną albo możemy wyjść z naszym oddziałem.
I przyznam się szczerze, że to były też takie rozważania – człowiek nie bardzo wiedział, co ma robić właściwie. Jedno było niepewne i drugie było niepewne.
- Czy Niemcy uznają kombatantów?
Tak, o tym się właśnie nie wiedziało, czy uznają, czy nie, czy człowieka [postawią] tu pod ścianę, czy tam pod ścianę, bo też dochodziły wiadomości przecież, co robili z ludnością cywilną. I tak nie bardzo wiedziałam, co mam robić. Żoliborz, wiem, że padł. Nie wiedziałam, co z moją rodziną, czy w ogóle [żyje], czy gdzieś pojechała. Miałam taką możliwość, że mogłabym pojechać właśnie do dziadka pod Kraków. Zdawałam sobie sprawę, że jeżeli mama czy rodzina ocalała, to pewno pojedzie tam, ale nie byłam pewna tego, nie wiedziałam. Po dłuższych [rozważaniach] z koleżanką moją, tak [myślałyśmy], że już jak się zaangażowałyśmy tutaj, to już pójdziemy z oddziałem – tu niepewne, tam niepewne, wszystko jedno. I zdecydowałyśmy się pójść z oddziałem.
- I jeszcze takie pytanko – czy pani siostra młodsza, jak pani powiedziała, dwa i pół roku młodsza, tak?
Tak.
- Czy również brała udział w konspiracji?
Nie.
- Nie miała pani w ogóle żadnej informacji, co się stało z pozostałymi ludźmi z rodziny?
Nie, nic. Dopiero w obozie, jak wysłałam kartkę do dziadka, bo [myślałam] sobie, że to jedyny możliwy kontakt, to się właśnie dowiedziałam, że moje ciotki zginęły, że bomba [wybuchła w naszym domu i], że moja mama, mój brat cioteczny i moja siostra [zostali uratowani] – dopiero wtedy się dowiedziałam.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądała kapitulacja, moment wyjścia. Jak Warszawa wyglądała po Powstaniu w pani oczach?
Zdecydowałyśmy się na wyjście [z oddziałem]. Pamiętam, że szłyśmy już nie pamiętam jaką ulicą, w każdym razie do Marszałkowskiej i Śniadeckich, do Nowowiejskiej. Jak wyszłyśmy na Marszałkowską, to w ogóle nie wiedziałyśmy, gdzie jesteśmy. To [było], że tak powiem, [jedno gruzowisko]. To było wszystko rozwalone i w ogóle człowiek się nie orientował. Nie wiedziałam zupełnie, gdzie [idę]. Później Śniadeckich, na rogu Śniadeckich i Nowowiejskiej była trybuna, tam stał chyba „Bór” Komorowski i Niemcy. Tam oni, że tak powiem, [odbierali przemarsz naszych szeregów], bo myśmy szli [szeregami].
Tak, odbierali. Myśmy szli w szeregach, chłopcy, my, całymi szeregami się przechodziło. Po obu stronach Nowowiejskiej, pamiętam, stali Niemcy z karabinami, każdy [z bronią przed sobą], taki [przemarsz], że prawie jak na defiladzie. Pamiętam taki przykry moment złożenia broni przez nasz oddział. To się odbywało na podwórku, na Koszykowej, tam [w okolicy] Ministerstwa Spraw Wojskowych, na Koszykowej. Część broni zakopali, część [uszkodzili], więc tam niedużo było tej broni, ale pamiętam, że się wchodziło [na podwórze] i tam rzucali broń. To był też bardzo tragiczny moment. Potem, trudno mi powiedzieć, jak to było, [którędy się szło, ale w każdym razie szliśmy, nie wiem, czy to była Chałubińskiego dzisiaj, w każdym razie obok działek. Tam myśmy [zbierali], co się komu tam udało, marchewkę, wyrwaną z ziemi [i pomidora, który] został, bo to już [była jesień]. Kawałek tej marchewki [jadłam] pamiętam, z ziemią, pomidora [znalezionego] wśród tych działek… [Szliśmy] gdzieś chyba do Dworca Zachodniego. A nie, skąd! Myśmy szli do Ożarowa. Później zaczęło padać i tak [szliśmy w deszczu]. Pamiętam, że tam podstawiali czasami wozy na rzeczy, jak ktoś nie mógł nieść, i tak doszliśmy do Ożarowa, cały ten nasz [oddział]. Ale którędy [dokladnie], to nie umiem powiedzieć.
W Ożarowie była hala fabryczna, betonowa podłoga i słoma. Nas tam rozłożyli. Pamiętam, że ponieważ byłam ze zdrowiem zawsze na bakier i każde zaziębienie zawsze przechorowałam ciężko i właściwie w zimę to połowę czasu nie chodziłam do szkoły, bo zawsze byłam chora i zaziębiona, a tu przyszłam cała przemoczona, płaszcz przemoczony, koc przemoczony, więc położyłam się na słomie na betonie, przykryłam się mokrym [płaszczem], przeżegnałam się i powiedziałam: „To już chyba koniec mój. Tego to już na pewno nie wytrzymam”. Ale się okazało, że wytrzymałam, nawet kataru nie dostałam.
Tak. Jedno, co [zostało dobre], to chyba właśnie, że się zahartowałam. Tam kilka dni chyba byliśmy, bo, pamiętam, że tam rozdawali gorącą, nie wiem, herbatę czy napój, czy coś podobnego.
- A jedzenie jakieś dawali?
Nie pamiętam. Pewno coś dawali, nie pamiętam, w czym [się jadło]. Musieli coś dawać, bo przecież byśmy chyba nie przeżyli, ale dokładnie tego nie pamiętam – ani w czym, ani jak, ani co.
- Z pani koleżanek z gospody żadna nie była ranna?
Nie. [Ale] właśnie – ja się trzymałam z moją koleżanką ze szkoły i [obie] byłyśmy chore, bo dostałyśmy pod koniec [Powstania] czyraki pod pachą. Ona z takimi czyrakami i ja z tymi czyrakami i z opatrunkami [szłyśmy], więc jeszcze w ogóle miałyśmy dodatkowo [kłopot], ale jakoś…
- I co się później z wami działo?
Stamtąd? Stamtąd potem zostałyśmy wywiezione bydlęcymi wagonami do Niemiec, do pierwszego obozu Sandbostel X B.
- To był jeniecki, kombatancki obóz?
To był stalag. Po drodze gdzieś tam nas wysadzili i miałyśmy mykwę. Cały transport nasz, ileś kilometrów szliśmy do mykwy, gdzie tam na golasa przed Niemcami w hali pod prysznicami przechodziliśmy, tam nas [umyto]. Ubrania musiałyśmy oddać, to szło do odwszalni. Wychodziło się mokrym, bo nie było czym się wytrzeć; ubrania osuszone, ale jeszcze wilgotne, a to był październik. Stałyśmy chyba kilka godzin na tym zimnie (bo to już było zimno), mokre, w tych ubraniach po mykwie; i czekałyśmy znowu na powrót do wagonów. Czekałyśmy przede wszystkim, aż cały transport się umyje i przejdzie mykwę, i z powrotem [wróciłyśmy] do wagonów. Tam [znowu] czekałyśmy, bo wagony jakoś się spóźniały, to tam znowu czekałyśmy. Tam to już chyba noc była, ciemno. I znowu bydlęcymi wagonami pojechałyśmy do obozu, do stalagu. Tam nas zakwaterowano w baraku 90. Byłyśmy pod ochroną naszych kolegów z 1939 roku. Oni tam trzymali straż, byli w baraku cały czas, pilnowali, żeby nam się [nic nie stało].
- Cały okres wojny tam siedzieli i byli tam więzieni?
To byli jeńcy z 1939 roku, Polacy. Obok nas byli Belgowie, Francuzi, dalej wiedzieliśmy, że jest [barak] rosyjski, sowiecki. Mówię, że tam oni nas bronili, bo tam to podobno byli w okropnych warunkach Sowieci, tak jak myśmy się dowiedziały, że tam podobno pili wodę kolońską, że w ogóle [zdarzał się] kanibalizm, że podobno strasznie ich traktowali. A my, ponieważ [sąsiadowałyśmy] właśnie z Belgami i z Francuzami, to [z nimi utrzymywałyśmy] kontakt przez druty. Trzeba powiedzieć, że tak – oni nam przysyłali menażki z ryżem, z [czekoladą, z innymi dobrymi rzeczami], bo chodzili na komenderówki, zdobywali jedzenie, byli tam od 1939 roku i była taka wymiana [listów] między nimi. Sama też korespondowałam z Francuzem, ponieważ znałam francuski ze szkoły, zdałam maturę z francuskim, więc to się w ten sposób odbywało, że [Francuz] do mnie pisał, ja pisałam do niego, on mi odpisywał, a jednocześnie prosiłam, żeby zwracał mój list z podkreślonymi błędami, bo wykorzystywałam [ten kontakt] jako [naukę], [bo] jednocześnie chciałam swój francuski trochę poprawić. I rzeczywiście taka korespondencja była i też dostawałam właśnie menażki z ryżem, z czekoladą, z czymś tam [dobrym]. Tak że tutaj to [nam pomagali jak mogli]… A nasi chłopcy, że tak powiem, nas pilnowali w barakach, żeby tam nikt nie wszedł.
- I jak długo pani tam była?
Tam byłam od października do nie pamiętam, [końca grudnia]. Przed samymi świętami Bożego Narodzenia, 22 [grudnia] czy coś, przewieźli [nas] do następnego obozu. Tam to byłyśmy na sali, jedna duża sala, gdzieś tam było, ja wiem, czterdzieści, pięćdziesiąt [kobiet]. Miałyśmy wiórki pod ścianami naokoło, tak [tam] leżałyśmy. Myłyśmy się tam w miednicy.
- A ogrzewanie jakieś było?
Chyba było, skoro tak nie odczułyśmy [zimna]. Nie pamiętam, żebym tam zmarzła, w przeciwieństwie potem do następnego obozu. Pamiętam moment taki, jak na środku było ciągle wyczesywanie wszy z głowy. Na środku rozkładałyśmy papiery i każda po kolei tam, powiedzmy, [była sprawdzana] – [tak ja] pamiętam. Pamiętam, żeśmy robiły przedstawienia na korytarzu, na [którym] właśnie nasi koledzy z 1939 roku [dyżurowali]. Raz, pamiętam, byliśmy na przedstawieniu − teatr organizowany chyba przez jeńców z 1939 roku. Tam nas wyprowadzili i gdzieś tam był ich teatrzyk. Pamiętam, że raz tam byłyśmy [zaproszone].
- Nie musieliście pracować w tym stalagu? To był typowy jeniecki [obóz]?
Tak.
- I co później się w grudniu stało, jak…
W grudniu nas przewieźli do obozu Oberlangen, to był obóz VI C. To był dawny obóz koncentracyjny niemiecki, poniemiecki, bo tam były naokoło bagna, w ogóle taki teren [podmokły, meandrowy]. To było niedaleko granicy, to było Oberlangen bei Lathen i to było blisko granicy holenderskiej. Tam [był] normalny obóz otoczony drutami, [tylko] dla nas, bo tam przewieźli wszystkie kobiety z Powstania z różnych [obozów]. Było ile? Z pięć baraków chyba. Byłam w baraku trzecim. To był duży barak na chyba dwieście osób. Tam miałyśmy prycze trzypiętrowe z siennikami. I co?
- Jak tam warunki wyglądały?
Warunki takie, właśnie tam były umywalnie. To były pomieszczenia, gdzie były koryta żelbetowe czy żelazne z zimną wodą, [i para leciała po każdym myciu], bo to po zimnej wodzie, betonowa podłoga, wybite okna w umywalni, ale jakoś zahartowałam się – mówię właśnie – nawet kataru ani razu nie miałam. Głowę myłam w [ciepłym płynie, który] nam przynosili do picia − miętę czy [jakiś napar]. To raz na jakiś czas miętę przeznaczałam na umycie głowy, a mycie [odbywało się] właśnie w zimnej wodzie tam w [umywalniach]. W barakach stały kolumienki, piecyki.
Piecyki, takie kolumienki, ale jedna kolumienka na cały barak...
Tak. Jak zdobyłyśmy gdzieś ziemniaki z komenderówek, tośmy plasterki przylepiały na ten piec i piekłyśmy dodatkowo, poza tym, co dostawałyśmy. A dostawałyśmy zupę brukwiankę, taka wodnista brukwiankę, albo z jarmużu, okropna; łyżeczka marmolady…
Tak. I kawałek z kwadratowego chleba, to z cztery centymetry tego chleba i kosteczka margaryny, taka cztery na cztery na centymetr. To było raz na dzień wydawane takie jedzenie. Ja jadłam wieczorem, a moja koleżanka rano, bo to na jeden posiłek to wszystko [wystarczało], i ta właśnie zupa. Raz nam dali w Wielki Piątek krupnik, którego nie zapomnę do dzisiaj, który smakował jak najlepsza zupa. Krupnik, w którym były kartofle, bo tak to w ogóle trzeba było szukać tam jakichś [dodatków], i kawałki mięsa. To w Wielki Piątek [dostałyśmy]. Ale ponieważ to był Wielki Piątek, to myśmy tego nie jadły, tylko odłożyłyśmy i dopiero zjadłyśmy w Wielką Sobotę. Odgrzewałyśmy na puszkach, [z ogniem] pod spodem i tak odgrzewałyśmy sobie.
A właśnie z takich [innych rzeczy, to] ponieważ kilka razy dostałyśmy część paczek unrowskich, które nam oddali znowu jeńcy z 1939 roku, podzielili się z nami, więc tam były marmolada, dżemy, papierosy. Myśmy to chowały na święta. I właśnie tak jak sobie wspominamy teraz z koleżanką, że nie jadłyśmy przez cały czas [postu] i jak przyszły święta, tośmy kanapki robiły z chleba, który też oszczędzałyśmy po kawałku i potem na dwa milimetry taki chlebek posmarowany dżemem czy czymś zaoszczędzonym [jaki był smaczny i jaki syty]. Chodziłyśmy po obozie i mówiłyśmy: „Nasze mamy pewno myślą, że my tu głodne, a my jesteśmy tak najedzone tym wszystkim”. Bo myśmy tak pościły przez cały czas. To tak już na wesoło bardziej.
- Czy będąc w obozie, szukała pani informacji o swojej rodzinie, która została w Warszawie?
Właśnie chyba wysłałam, bo nawet znalazłam tutaj kiedyś (nie wiem, czy nie przekazałam jej) kartkę do dziadka, bo tam znałam [adres]. Dostałam odpowiedź właśnie stamtąd i dowiedziałam się o mojej rodzinie, że moje ciotki zginęły, a mama z moją siostrą [i ciotecznym bratem] jest u dziadka.
- I co się później z panią działo w tym drugim obozie? Czy była pani tam do wyzwolenia?
Tak, tam byłam do wyzwolenia. Tam 12 kwietnia wyzwolili nas Polacy z dywizji Maczka. To też było takie niezapomniane, bo to, pamiętam, piękny dzień, myśmy zresztą już się spodziewały, że to jest koniec wojny, bo mówili o tym. Jak samoloty leciały, to już myśmy [cieszyły się], że to są alianckie, że to już nie są [niemieckie]. Taki piękny dzień, myśmy się opalały przed barakami, bo to już [nie] było [rygoru obozowego], bo już, pamiętam, nasz
Zahlmeister i chyba władze niemieckie, obozowe gdzieś już chyba byli ewakuowani. Jakoś już było rozprężenie. Już jedzenia prawie nie dostawałyśmy. W pewnym momencie właśnie ktoś krzyknął, że tutaj jacyś żołnierze idą. Pamiętam, byłam wtedy chyba słaba, chora, leżałam na pryczy, nie wychodziłam i wybiegłam [wtedy] przed [barak] i zaczęła się [wymiana zdań]:
Do you speak English? czy
Parlez-vous français? , czy coś, a tam usłyszałam, że ktoś po polsku mówi i okazało się, że to Polacy. To był bardzo wzruszający moment. Oni otoczyli tak ten [obóz], a potem zgromadzili nas na głównej alei, przez którą czołg wjechał na teren obozu. Myśmy się ustawiły w szeregach i dowódca, który z czołgiem przyjechał, przeszedł w takiej jak gdyby defiladzie. To też wzruszające, bo się okazało, że ci panowie, którzy przyjechali nas odbić, to odnajdywali jeden siostrę, drugi żonę.
Tak, bo [okazało] się, oni tylko wiedzieli, że tam… Chyba jakoś zboczyli, nawet chyba bez rozkazu podobno dowódcy, tylko dowiedzieli się, że jest obóz kobiecy gdzieś tam i pojechali na zwiad. I [mówili później], z daleka zobaczyli jakieś dziewczyny [w furażerkach], które salutowały. A myśmy przechodziły musztrę, więc myśmy miały furażerki z biało-czerwonymi emblematami, i [mówili], że tak się [zastanawiali, kto to tak salutuje po polsku] i wjechali. Wtedy dopiero się dowiedzieli, że to jest obóz polski. Z ich strony było takie miłe [zaskoczenie] i z naszej strony też, że nas odbili [Polacy]. Zresztą potem cały czas miałyśmy kontakt z generałem. Przychodził na nasze wszystkie spotkania.
Zapomniałam, jak się [nazywał], niedawno umarł. Franciszek… Nie pamiętam jak. Mam gdzieś tam zapisane, ale [chodził] na wszystkie nasze spotkania, bo myśmy potem – z obozu Oberlangen właśnie – tak się zżyły, żeśmy później po powrocie do Polski stworzyły środowisko Oberlangen i zawsze wszystkie [się spotykałyśmy]. Teraz nawet zaproszenie dostałam znowu na rocznicę odbicia obozu, 12 kwietnia. Spotykamy się na opłatek, na [jajko], po prostu tworzymy rodzinę z tamtego okresu.
- W jakiej kondycji fizycznej pani była po wyzwoleniu obozu?
Byłam, przyznam się szczerze, bardzo słaba. Z tego odbicia, to pamiętam, że koleżanki wychodziły, [z baraków, opalały się], a ja leżałam na pryczy, bo osłabiona byłam. A potem to znowu jak nas odbili i zaczęli do tego obozu przyjeżdżać wszyscy [alianci] – Anglicy, Francuzi, wszyscy, którzy byli w okolicy – i zaczęli nam zwozić jedzenie i zaczęli tam przywozić i chałwy, i czekolady, i w ogóle [gotowane tłuste posiłki], bo tam od Niemców chyba ściągali, [co] się [dało: prosiaki i drób i tym podobne, to wtedy się] pochorowałam znowu, na wątrobę…
Przejedzenie. Tam kotły były pełne, przywozili właśnie świniaki, kury, wszystko. To jedzenie było niesamowite. A nasi Polacy, bo to była dywizja Maczka, to też każdy, co mógł, to [nam ofiarowywał] i chałwę, i czekoladę, i [wszystkie słodycze]. Chcieli nam wynagrodzić [niewolę] i nas obdarowywali po prostu tym wszystkim [co mieli]. Ale znowu potem się czułam niezbyt dobrze.
- Z jednej przesady w drugą.
Tak, niezbyt dobrze z tego powodu. Przez jakiś czas byłyśmy w tym obozie, właśnie nas tam [tak] karmili. Potem nas przenieśli do obozu Niederlangen, bo jak się skończyła wojna, to teraz był problem, co dalej z nami [będzie]. Powiem szczerze, znowu taki moment, który utkwił mi w głowie, że dosłownie prawie jakby świat mi się zawalił, bo właściwie nie bardzo wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Człowiek wyobrażał sobie, że idzie do Powstania, żeby wywalczyć Polskę, a tu się okazało, że strefa wpływów sowieckich, że rząd komunistyczny, a że tak powiem, nie bardzo byliśmy [ich] zwolennikami. Ponieważ przeżyłam Tarnopol i rządy sowieckie w Tarnopolu i później we Lwowie, to wiedziałam, co to znaczy. I świadomość, że mój ojciec tam pewno zginął w Katyniu – nie bardzo wiedziałam, czy mam wracać do Polski, [bałam się].
Wobec tego, co ze sobą zrobić? Ponieważ nam proponowali różne [możliwości], na przyklad podchorążówkę we Włoszech, zapisanie się [i] zgłoszenie się do Navy albo do RAF-u, do Anglii, na dalszą służbę kobiet i wszystko to w ramach Polish Air Forces − to sobie pomyślałam, że w takim razie zgłoszę się do marynarki, że pojadę do Anglii, a tam wiedziałam, że jest w Liverpoolu szkoła architektury i że tam jest dużo Polaków. Myślę sobie: „To będę [tam kontynuować naukę]”, ponieważ zaczęłam te studia [w Polsce], i zgłosiłam się do marynarki. Tu się rozdzieliłyśmy − moja koleżanka pojechała do Włoch, do podchorążówki, a [mnie] wywieźli do obozu przejściowego [w] Lannoy w Roubaix koło Lille we Francji. Tam miałyśmy czekać na transporty, ale z transportami to nie było tak łatwo i wcale tak łatwo się nie [podróżowało], bo trzeba było do Anglii nas przerzucić. Poszło kilka transportów ale zaczęły się takie trudności, że nie bardzo mogłam [wyjechać do Anglii]. Wobec tego zaproponowano mi jeszcze, że może mogą mnie oddelegować na studia do Brukseli. To już myślę: „Nie będę czekać” – bo to październik, to znowu rok szkolny się rozpoczyna. Mnie bardziej zależało na dalszych studiach, niż na [dostaniu się do marynarki], o to mi głównie chodziło. I zdecydowałam się na to, żeby zgłosić się na studia do Brukseli. Rzeczywiście zdałam egzamin, to była École Supérieure Nationale d’Architecture et des Beaux Arts w Brukseli. Tam zostałam oddelegowana w ramach polskich sił zbrojnych na te studia. Mieszkałam w domu studenckim na Meyerbeer.
- To były architektoniczne studia, tak?
Architektoniczne. Tam były różne [kierunki. Niektóre] koleżanki [szły] na medycynę, [inne] chodziły na architekturę [i] na [inne] różne [kierunki]. Myśmy mieszkały w domu właśnie na Meyerbeer, to był [polski] dom akademicki. No i chodziłam na studia. Tam skończyłam [pierwszy rok].
Gdzieś od października [1945 roku] do [czerwca 1946 roku] skończyłam pierwszy rok i zdałam na drugi rok, ale już [wtedy] miałam chyba łączność z mamą.
- A właśnie, czy mama dowiedziała się po wyzwoleniu, że pani żyje, że jest na obczyźnie?
Tak, później nawiązałyśmy właśnie [kontakt] przez dziadka. Mama została sama z moją siostrą jedną, bo drugą córkę straciła [w Tarnopolu]. Powiedziała, że się dowiedziała, że nie nostryfikują studiów z zagranicy i namawiała mnie, żebym wróciła. Też nie bardzo wiedziałam, co [robić], ale myślę sobie, tak jakoś czułam, że jestem chyba potrzebna mamie i zdecydowałam się wrócić. To właśnie było, jak już odjeżdżał ostatni transport repatriacyjny.
- W którym to mogło być roku?
W 1946 roku.
No, w 1946, bo w 1945 [roku] zaczęłam studia, zdałam, i to był chyba listopad 1946 roku. Przedtem byłam zarejestrowana w ambasadzie naszego rządu emigracyjnego, a tu musiałam pierwszy raz pójść [i zgłosić się] do tak zwanej czerwonej ambasady, PRL-owskiego rządu. Zgłosiłam się tam i chciałam, żeby mnie [zapisali] na [ostatni] transport repatriacyjny. Ale taki miły pan tak mnie zaczął [wypytywać], dlaczego tak koniecznie chcę jechać, że przecież mogę jeszcze zostać, że później mogę przecież pojechać na własną rękę. Mówię, że „Na własną rękę, to ja nie mam pieniędzy, to nie mogę”. A że tutaj się rozpoczyna rok szkolny, to chciałam po prostu zahaczyć o nowy rok, żeby studia kontynuować w Polsce, [na co on, nalegał, że] mi pomogą, że mi jakoś ułatwią. Mówię: „Nie, dziękuję” – już tak czułam, że żadnej pomocy od nich nie mogę przyjąć. Nalegałam na to, żeby tym transportem koniecznie wyjechać. Ale on: „Nie” – bo nie można, bo już jest zamknięty. Pamiętam, że poszłam na górę gdzieś tam, nad nim ktoś [inny decydował], nie wiem, i znowu przedstawiłam, że chcę kontynuować studia, że się rozpoczynają, że mi zależy na tym. Tamten [urzędnik] jakoś dał mi to zezwolenie.
Zezwolenie [jest], no i dobrze. Wyjazd, transport, ja się zgłaszam, przechodzę przez bramkę, gdzie się zdawało kartki [żywnościowe] (bo myśmy miały kartki żywnościowe w Belgii) i tam stał ten pan właśnie, który mnie odrzucił wtedy, i z takim przekąsem [mówi]: „A jednak pani jedzie”. A ja mówię: „Jadę”. I tu się zaczęło.
Pojechałam, jechałam transportem z koleżankami, z kolegami. W Dziedzicach jacyś panowie po cywilnemu z listą chodzili od przedziału do przedziału i ludzi wyciągali i między innymi mnie kazali wyjść. Dokąd? Nie wiadomo. Co? Z tej listy. Koledzy, z którymi jechałam w przedziale, powiedzieli, że mnie nie wypuszczą, że niech tu przyjdzie ktoś w mundurze, żeby było wiadomo, gdzie idę. I rzeczywiście przyszli mundurowi z karabinami. Wyszłam i skierowali mnie na boczny tor. Stał pullman, wagon, i tam [nas rozdzielili] do [przedziałów], po jednej osobie w każdym przedziale.
- Już się zaopiekowały służby?
Tak, po jednej osobie w każdym przedziale. Nic nie wiem, o co chodzi. Wiem tylko, że jak wyjrzałam, to z jednej strony stał [żołnierz] z karabinem i z drugiej strony na końcu też stał z karabinem. A jak raz wyjrzałam, to też wyjrzała z sąsiedniego przedziału jakaś pani. Zobaczyłyśmy się i okazało się, że to koleżanka. Mówię: „Ojej, a co ty tu robisz?!”. Zaczęłyśmy gadać, a tam jeden [ze strażników krzyknął]: „Cicho! Do przedziału!”. – „To nie [salon”. − Tak jakoś] powiedział. – „To nie salon, [no to] tylko areszt!”. W każdym razie buch do [przedziału] i tyle. I jechałam. Wysiedliśmy na dworcu [w Warszawie]. Właśnie ekspresem, tym osobnym wagonem, przywieźli nas tego samego dnia wieczorem, w nocy właściwie, do Warszawy [i samochodem z dworca z obstawą] na Koszykową.
- Czy tam była jakaś komenda czy…
UB na Koszykowej. Właśnie pierwsze wrażenie – zakratowane okna, jakaś taka wielka sala, ale tam znowu koleżankę jakąś spotkałam [i wszystkich zatrzymanych z transportu]. Bardzo grzeczni byli. Aha, w ogóle tutaj, [w Polsce], cały czas nie [dostaliśmy] nic do jedzenia, jak tylko do granicy polskiej [dojechaliśmy], to w ogóle nic. Ja się pytałam, czy oni mogą [nam dać] napić się. [Powiedzieli], że oni mają, ale w tej chwili to już bufet zamknięty, że tu u nas wszystko jest, ale bufet jest zamknięty, to [w tej chwili nic] nie mają. Pamiętam, że chyba pół kubka czarnej kawy mi przynieśli i nic więcej. Tam [czekaliśmy] i w końcu zostałam gdzieś wezwana. Aha, wzięłam tylko podręczną walizkę swoją.
A resztę bagażu powiedzieli, że dowiozą i przekażą. Nie miałam nic więcej, tylko tą podręczną [walizkę]. Wezwał mnie pan, znowu miły bardzo, szedł ze mną i zatrzymałam się przed drzwiami, gdzie na górze było okratowane okienko. Tutaj myślę sobie tak: „Teraz jak mnie tam wepchną i zamkną drzwi, to będę krzyczeć” – bo się zlękłam. Ale nie. Weszłam, otworzyli drzwi, wprowadzili mnie do jakiegoś gabinetu i przyszedł wojskowy, już nie pamiętam, kapitan, major, [czy pułkownik]. Siadłam po jednej stronie [biurka], on po drugiej stronie i zaczęło się przesłuchanie – gdzie byłam, co robiłam, w jakiej formacji AK. Mówię: „Nie, nie należałam do AK”. „A jak się pani znalazła tutaj?”. Mówię: „Wie pan, bo się bałam wyjść z ludnością cywilną, to mi się wydawało, że lepiej z wojskiem wyjść. Do AK nie, skąd, nie należałam. W Powstaniu nie brałam udziału, nic”. W ogóle się wszystkiego wypierałam. [Dalej] mnie wypytywał, a co robiłam w Brukseli. Mówię: „Uczyłam się”. „A należała pani do organizacji?”. – „Tak, do »Bratniaka«”. – „A, do »Bratniaka«”. Mówię: „Wie pan, »Bratniak«, to jak wiem, jest organizacją studencką”. W końcu do niego mówię tak: „A właściwie czy może mi pan –kapitan czy jakiś inny – powiedzieć, dlaczego tutaj właściwie jestem? Bo cały czas w »Bratniaku« wisiały ogłoszenia: »Wracajcie do kraju, ziemia polska potrzebuje was«. Jestem architektem i myślę, że mamy tutaj dużo do zrobienia, więc nie bardzo rozumiem, dlaczego [jestem zatrzymana]. W »Bratniaku« właśnie takie [ogłoszenia były]. A w Dziedzicach to »Ziemia ojczysta wita was«, a ja tutaj”. A on, że tylko chcieli się dowiedzieć i znowu jeszcze. Aha, „A pani się uczyła, a kto płacił za tą naukę?”. Mówię: „Nie wiem, pewno rząd”. „Jaki?”. „Pewno ten, który tam był – mówię – a zresztą, proszę pana, ja nie wiem, kto płacił. Mnie to nie obchodziło. Najważniejsze, że się chciałam uczyć i się uczyłam. A kto płacił? Wiem, że i Polonia, Polacy się składali na to, żeby nam pomóc. Nie wiem”. Takie tego rodzaju pytania były. No nic. Wreszcie skończył, wyszedł. Za chwilę [wrócił]. A jeszcze przed tym miałam rewizję. Miałam rewizję osobistą, tu, tu, od dołu, od góry, wszędzie. Nie tknęli mojej walizki, w której na samej górze była legitymacja AK [i paszport z ambasady emigracyjnej]. A potem, jak spotkałam koleżankę, to nie miała rewizji osobistej, tylko miała wybebeszoną całą walizkę. To znowu cud, że [mi], nie otworzyli w ogóle tej walizki, gdzie [były dowody tego], czego się wszystkiego wypierałam, a tam to wszystko było. Potem ten wyszedł, przyszedł następny. Oczywiście, takie same pytania i znowu od początku, więc tak chyba z trzy razy było. Wreszcie powiedziałam: „Proszę pana, właściwie dlaczego tu jestem?! Czy może mi pan powiedzieć, o co chodzi?!”. Na to on mówi tak: „Właściwie nie powinienem pani mówić, ale jest pani posądzona o szpiegostwo”. Na to histerycznym śmiechem wybuchnęłam i powiedziałam: „To macie piękny wywiad, jeżeli mnie posądzacie o szpiegostwo. Raczej bym może pomyślała, że dolary przewożę czy coś, bo jestem porządnie ubrana”. „Dobrze, to może dzisiaj pani pójść do domu”. Mówię: „Tak, ale jak pójdę, jak ciemno, dwunasta czy pierwsza, czy druga godzina w nocy?”. „To odwieziemy”. I rzeczywiście odwieźli.
Do mieszkania, tak. Odwieźli mnie do mieszkania mamy. A nie, [cioci, bo] już mama mieszkała wtedy gdzie indziej, bo moja ciotka zginęła. Tamto [mieszkanie] zostało [zbombardowane], a mama już mieszkała teraz gdzie indziej.
W Warszawie, tak. Odwieźli mnie, tylko kazali mi przyjść jeszcze następnego dnia. Następnego dnia znowu wypytywanie, podpisywanie protokółu. Jeszcze ten jeden to mi mówił tak: „A, że tak się z panią miło rozmawia, może pani pomożemy? Aha, bo pani [chce starać się o pracę”. Mówię: „Tak, będę [pracować]”. „A za co pani będzie żyła?”. A ja mówię na to, bo ciągle biłam na to, że studiuję i że w ogóle na nic nie będę miała czasu. Mówi: „No dobrze, a z czego pani będzie żyła?”. A ja mówię: „Jak to z czego? Przecież jestem architektem, to chyba pracę tutaj dostanę”. „Wie pani, to też ciężko, ale możemy pani pomóc”. Mówię: „Nie, dziękuję, sobie jakoś poradzę”. – „A, to jeżeliby pani chciała, to pani pomożemy”. Zaczął się wtedy wypytywać o ojca [i] też [przeżyłam moment strachu], bo powiedziałam: „Mój ojciec nie żyje”. – „Tak? A zginął gdzieś?”. Mówię: „Nie no, w Katyniu”. A tam przechodził jakiś [ubowiec]: „Co pani Katyń?!” – i się na mnie obruszył, prawie że się chciał rzucić. Ten [mój rozmówca] mówi: „Daj spokój”. Mówię: „A co ja takiego powiedziałam? Słyszałam, że był Katyń, a ponieważ wiem, że był w niewoli, to może zginął w Katyniu”. Jeszcze mówię: „Przecież nie powiedziałam, kto to zrobił”. Bo już tak [na] mnie naskoczył, że nie wiem. No i nic. Aha, [urzędnik, który mnie przesłuchiwał], dał mi protokół, zaczęłam podpisywać, a on mówi tak: „A pani nie czyta tego i podpisuje?”. A ja mówię: „A powinnam?”. I dopiero zaczęłam czytać, więc może się zorientowali, że już z taką gapą [mają do czynienia], to może [dać spokój]… Ale w każdym razie kilka razy miałam te przesłuchania. Kilka razy tam podpisywałam protokół niby z tej rozmowy, a potem przez jakiś czas ciągle spotykałam tego pana przypadkowo. Tak. Ciągle w mieście czy [koło domu]: „A, dzień dobry pani” – więc wydaje mi się, że przez jakiś czas oni mnie tam jeszcze pewno obserwowali. Ponieważ już się w nic nie mieszałam, tylko rzeczywiście zostały mi studia i nic więcej, to po jakimś czasie [dali mi spokój], tak że właściwe też, szczerze mówiąc, jakoś udało mi się prześlizgnąć [przez jakieś represje]. W ogóle, tak jak sobie teraz to rozpatruję, to właściwe przez cały ten okres od 1939 roku, to się prześlizgnęłam przez wszystkie takie naprawdę ciężkie [sytuacje], bo i takie naloty pamiętam na pociąg cośmy z Warszawy jechali, to bombardowanie (co się wiecznie uciekało w pole, w krzaki, bo był bombardowany [pociąg]) czy potem w czasie wywózek – przecież też mogłam we Lwowie, w Tarnopolu być wywieziona. Nie zostałam. Tu miałam w Warszawie w czasie okupacji łapanki, to wszystko – nic. W obozie – nie, tu – nie. Naprawdę, chyba Pan Bóg czuwał nade mną.
- Jeszcze proszę tak króciutko w dwóch zdaniach – czym później pani się zajmowała po wojnie?
Po wojnie to skończyłam Wydział Architektury Politechniki Warszawskiej i zaczęłam pracę zawodową.
Tak.
Tak, w Ośrodku Budownictwa Ogólnego na Wierzbowej. Tam pracowałam [jako architekt] do emerytury.
- Czy pani przede wszystkim żałuje udziału w Powstaniu? Czy jakby można [było] cofnąć czas, to dalej by pani wzięła udział? Jak pani to wspomina emocjonalnie?
Nie żałuję i mnie się wydawało, że to jest [nasz] obowiązek. Nikt się nie spodziewał, że to [będzie tak długo trwało], bo, powiedzmy, teraz to są takie zarzuty, zresztą bardzo to przeżywam zawsze w każdej rozmowie, jeżeli się spotykam z takimi [zarzutami], że przez nas tyle młodych ludzi zginęło. Czy to było warto, czy nie warto? Wiecznie są na ten temat [dyskusje]. Rzeczywiście, człowiek sobie wtedy nie zdawał sprawy, czy to warto, czy nie warto. Po prostu wiedziałam o tym, że trzeba było iść. Pamiętam, Niemcy mieli na roboty brać, wiedziałam, że Rosjanie są tuż pod Warszawą. Dwa dni czy trzy dni przed Powstaniem byłam w Otwocku, a Rosjanie byli już w Karczewie. Z tą panią, u której byłam kilka dni na urlopie, to piechotą z Otwocka szłam do Anina i dopiero tutaj wsiadłam i wracałam do Warszawy, żeby właśnie… Bo miałam tutaj zbiórki, więc nie mogłam dłużej być [poza Warszawą], to już piechotą szłam, bo już tam w Karczewie byli Rosjanie. Wiedziałam, że oni, tak jak się mówiło, mogą wejść i co? I oni by Warszawę wyswobodzili. Człowiekowi się wydawało, że to chyba…
Że to raczej myśmy chcieli, że tak powiem, wyzwolić, a ja się nie [zastanawiałam]. W ogóle mi do głowy nie przyszło, że to będzie trwać [tak długo]. Zresztą rzeczywiście była taka sytuacja, że Niemcy tak już byli troszeczkę [w odwrocie], tak się wiedziało o tym, że to wszystko tak wygląda. Człowiek nie wiedział, nie był we władzach [AK]. Nie zdawałam sobie sprawy, że to tak długo i że to tyle ofiar. Tutaj to trzeba by było się rzeczywiście zastanowić, ale nie wiadomo, jak by było, jakby Powstania nie było. Nie wiadomo też, jak by to się potoczyło [i ile osób zginęłoby w inny sposób].
Warszawa, 18 lutego 2010 roku
Rozmowę prowadził Arkadiusz Seta