Zofia Kańska „Zojka”
- Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie.
Urodziłam się 28 lipca 1922 roku, w Warszawie, na ulicy Czerniakowskiej i mieszkałam w tym domu do Powstania. Chrzczona byłam w kościele na Łazienkowskiej, w podziemiu, tak charakterystycznie pamiętam, bo kościół był dopiero zbudowany, chyba w 1935 roku, a chodziliśmy cały czas do podziemia. Komunię przyjmowałam na Solcu.
Chodziłam do szkoły powszechnej, na Zagórną. Po skończeniu szkoły powszechnej, chodziłam do gimnazjum zawodowego przy I Miejskiej Szkole Zawodowej Żeńskiej – czteroletniej, właściwie chodziłam tylko trzy lata, a czwarty rok, to już w czasie okupacji – nielegalnie.
Pochodzę z prostej rodziny, biednej, było nam bardzo ciężko. Ojciec przed wojną zachorował na raka, było bardzo ciężko w domu. Po dwóch latach, kiedy chodziłam do tej czteroletniej szkoły, należałam do PWK – bardzo mi się podobało. I wyjeżdżałam: w pierwszym roku byłam na obozie szkoleniowym w Izdebnej, a w drugim roku na obozie pracy nad Zbruczem, nad granicą. Byłam bardzo przeszkolona, bo lubiłam [strzelać]. W soboty jeździłyśmy na strzelnicę do Rembertowa.
W 1939 roku, jak się wojna zaczęła, zdawało mi się że jestem taka przeszkolona, a tymczasem wszystko było jakoś inaczej – trochę śmieszne. Panie, kobiety, które wychodziły, jak był alarm, do piwnicy z tobołami, to było śmiesznie. Ale jak z meldunkiem szłam, bo ja już należałam do PWK i przechodziłam koło Łazienkowskiej i wtedy był alarm, a ja gapa stanęłam – bo to trzeba było się zatrzymać, pod balkonami. Taka byłam mocno przeszkolona, a stałam... Nie mogę tego sobie darować do tej pory. Stałam pod balkonami i naprzeciwko miałam widok na... Tam nie było domów na Solcu i widać było, jak spadały bomby, nalot był na most i byłam tak przerażona, że bomby nie okrągłe. A koło mnie jakiś mężczyzna stał i tak delikatnie mnie przyciągnął, zabrał mnie spod tych balkonów. On chyba wyszedł z więzienia, coś mówił do siebie: „Co z tego że otworzyli...”. Ja dlatego tak mówię, bo to był mój chrzest bojowy. Może to dziwne jest, ale jak już ten alarm był odwołany, to ja już nie byłam Zosia Czajkówna, siedemnastoletnia, tylko byłam już dorosła – przez ten strach. On coś rysował butem i sam do siebie mówił: „Co z tego że otworzyli wrota, ale gdzie się teraz pójdzie?”. Ja przerażona, koło mnie stoi kryminalista – bandyta, pewno zbój, bomby nie okrągłe lecą. Byłam tak przerażona, że jak było odwołanie alarmu, to ja byłam zupełnie już inna, już byłam dorosła.
W 1939 roku cały wrzesień byłam w szpitalu Ujazdowskim. Mnie tak dziwnie mówić pani, opowiadać, jakie to straszne było przeżycie – przejście, jak pani pewnie nie wie, jak to jest. Furmanka na nieogumionych kołach [...]. No więc tak przywozili rannych, na takich furmankach. Jednego rannego w brzuch miałam przetransportować do szpitala Świętego Łazarza, a ta droga od Szpitala Ujazdowskiego, przy sejmie, tam gdzie jest Instytut Głuchoniemych do Książęcej, to był bruk, kocie łby. I te nieogumione koła i ten ranny, to można sobie wyobrazić jakie to było straszne. […]. Furmanka taka i ten bruk, i te nieogumione koła. Ja byłam siedemnastoletnią dziewczyną, co prawda ja byłam dojrzała, wysoka, dwa warkocze miałam, byłam raczej poważna. Rannego przywieźli, chłopak ze wsi – dlaczego to jest ważne, bo on na wsi to musi robić, a urwaną miał dłoń i wzrok... Sześcioro dzieci... Mnie to wszystko utkwiło.
Ten wrzesień to był taki długi, to tylko trzydzieści dni, a jednak tyle się nadziało. Oczywiście mogłabym tak zaimponować, że przez dwa dni to byłam do dyspozycji generałowej Sosnkowskiej i na tym skończyć, to tak ładnie. Ale wie pani, co ja robiłam; ktoś ofiarował dla oficerów antałek wina, ja rozprowadzałam po butelkach. Ale to tak ładnie, jak komuś opowiadałam, że ja przez dwa dni byłam do dyspozycji generałowej Sosnkowskiej, to tak ładnie brzmi.
Właściwie ten wrzesień to mi więcej może utkwił niż Powstanie, bo to było dla mnie wielkie przeżycie i ten kontakt. Na przykład chodzi o ludność cywilną. Ja mieszkałam na Czerniakowskiej i jak szłam do szpitala Górnośląską... W pierwszych dniach września jeszcze tam była piekarnia „Wilde” i jeszcze pieczono chleb, więc była straszna kolejka – całą noc kolejka stała za chlebem. I któregoś... Ja na szóstą chodziłam do szpitala, do szóstej, albo w nocy, od osiemnastej do szóstej rano. Kiedyś szłam rano, ta kolejka taka olbrzymia, a ponieważ wieczory – noce, już były chłodne, to ludzie tak się kręcili i nadleciał samolot – samolot zniżył się i po tych ludziach przejechał karabinem maszynowym, to co się działo, to nie da się opisać. Ranni, zabici. A ci którzy [stali] dalej, to biegli do bramy, a tamci znowuż blisko, to wynosili ten zaczyn w dłoniach i tak kapał ten rozcieniony chleb, to było straszne [...].
Ulica Górnośląska podchodzi pod górę i tam przed schodkami był kawałek trawki i był konik – kiedyś to się rozwoziło pieczywo konno, koń skubał trawkę i jak on przejechał, to ten koń też został zabity. Jak przechodziłam, to widziałam tych ludzi, a konia mężczyźni scyzorykami obszarpywali z mięsa. Jak wracałam tego dnia o szóstej wieczorem, to już cicho, pusto, tylko na ulicach ta skrzepnięta krew i czyściutki szkielet konia. Właściwie tu chodzi o Powstanie, a ja ciągle mówię o wrześniu.
- To też jest ważne. Mówiła pani, że kontynuowała naukę na kompletach?
Trzy lata, a czwarty rok – ponieważ to było gimnazjum, to Niemcy pozwolili przekształcić to na zawodową [szkołę]. To się nazywało jakoś tam: druga czy trzecia i tam nielegalnie... Ale się skończyło czwartą klasę. To był pierwszy rocznik, to była pierwsza klasa tego typu. Wspaniała dyrektorka, wspaniałe nauczycielki – bo potem była okupacja. Jeszcze rok szkoła była, a później założyłyśmy Spółdzielnię Pracy Przemysłu Odzieżowego „Rzemiosło” przy szkole. Przy szkole się działo dużo. Myśmy w dalszym ciągu były zżyte, dziewczyny, które należały do PWK, harcerki, myśmy się znały przecież. Do Powstania to pracowałam... Ale później wyrzucili nas... Szkołę wyrzucili – w różnych punktach szkoła była, ostatecznie przed Powstaniem to była na Niecałej. I my, ta Spółdzielnia Przemysłu Odzieżowego – kilkanaście dziewczyn, byłyśmy przy szkole.
Jeszcze chciałam zaznaczyć; ciągle mówię o ludziach, jak to było. Miałam też takie przejście... Było nam bardzo ciężko, ojciec chory na raka, umarł w 1939 roku na Boże Narodzenie, więc było bardzo ciężko i jak już skończyłam tę szkołę... Mojej koleżanki ojciec i brat robili wędliny, w ogóle zarobić to najlepiej można było na handlu, więc moja koleżanka mówi: „Weź się za handel, bo coś można dorobić”. Nie dość że nie zapłaciłam, to jeszcze ich walizkę dostałam – tą wędlinę w walizkę i weszłam do pierwszego sklepu na Przemysłowej, ale jak człowiek gapa to gapa, tam był mężczyzna za ladą i jeden przed ladą, ja się zapytałam: „Czy pan kupi wędlinę i kiełbasę?”. Ten za ladą prędko powiedział że nie, a ten przed ladą zapytał: „A jaką pani ma?”. Ja powiedziałam: „Bardzo dobrą”. On otworzył walizkę i powiedział: „Ja nie kupię tej wędliny, tylko panią na komisariat”. Bo nie wolno przecież było handlować, więc wyszliśmy, ja przerażona, już mi gwizdał pociąg, już do obozu wjeżdżam, no i trzeba by uprosić, a ja jakoś nie bardzo umiem – no nie umiem, trzeba by prosić, trzeba coś mówić, on się tylko pytał, dlaczego mam żałobę, kiedyś się nosiło taką ciężką żałobę, bluzkę czarną i spódnicę, więc [mówię]: „Ojciec umarł”. [Pytał], czy ja pracuję: „Ja dopiero skończyłam szkołę, będę pracowała”. Tylko tak mówię... Dochodzimy do Rozbrat – a Przemysłowa to była równoległa do Fabrycznej, na Fabrycznej był komisariat. Idziemy tak do Rozbrat... Dochodząc do Rozbrat ten facet tak obojętnie odwrócił głowę i powiedział: „Ja teraz skręcam w prawo, a pani niech skręci w lewo i nie bierze się więcej za handel”. Ładnie. W nawiązaniu do tego – bo później w czasie Powstania bardzo przykry był, taki wstydliwy przypadek z cywilną osobą, dlatego to powtarzałam [...]. Mnie się zdaje, że on ładnie [się zachował]. Ja już czułam gwizd pociągu, ja już bym jechała do obozu.
To był 1939 rok. Potem konspiracja. Jak wróciłyśmy zaraz po tych działaniach wojennych, w sejmie urzędowała moja komendantka z hufca, Jadwiga Stawiony, starsza aspirantka, tam się meldowałyśmy – ja się meldowałam.
Jeszcze o wrześniu: był taki chłopak ze wsi i stał przy bramie, strasznie smutny, zaczepił mnie kiedyś i powiedział że on ma stryjnę na Targowej i tak by chciał skomunikować się z nią. Więc dobrze: „Napisz list”. Okazało się, że on nie umie pisać, więc ja piszę, on dyktuje: „W pierwszych słowach mojego listu, niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Kochana stryjno, zawiadamiam że jestem ranny...” – i tak dalej. Ja to dałam koledze, który... To była służba obywatelska chyba i kolega mógł jeździć w dzień na rowerze, więc żeby zawiózł ten list na Targową. On wrócił, że nie ma takiego numeru. Ja temu chłopakowi jak przyszłam, mówię, że nie ma takiego numeru, on tak strasznie rozczarowany, więc ja znowu do tego mojego kolegi: „Na pewno jest, więc szukaj”. No nie. Więc ja, już dochodząc powiedziałam że nie ma takiego numeru, ale ja sama pójdę i znajdę – pieszo poszłam, ja taka bohaterka właśnie – ale wie pani, mam zadowolenie, pieszo poszłam, jak po służbie, przez most Poniatowskiego. Rzeczywiście, nie było takiego numeru, na Kruczej się kończyło. Wchodziłam do każdego domu i pytałam i znalazłam tę stryjnę, dozorczyni – też nie umiała pisać – też dyktowała: „W pierwszych słowach mojego listu, niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Zmartwiłam się, że jesteś ranny...”. I tak dalej. Pani sobie nie wyobraża, jak ten chłopak się ucieszył, niby głupstwo – to była moja zapłata, on się strasznie ucieszył, dziękował i cieszył się. Więc to były takie właśnie bohaterskie wyczyny.
Jeszcze w szpitalu – szpital był w ogóle ostrzeliwany, zniszczony był jeszcze we wrześniu. Kiedyś rano na służbę wchodzę, na oddział i tam żołnierze rozmawiają z siostrą, która tutaj nocowała, i pytają się... Bo przecież nie wiedzieli, jaka jest sytuacja, nie było radia, nie było żadnego kontaktu i tak się zwrócił do mnie: „O! Pani będzie coś wiedziała”. Bo ja wychodzę na zewnątrz. „Co jest?”. Więc ja powiedziałam: „Nie wiem, w każdym razie komendantka kazała nam nosić bluzki cywilne pod mundurem”. Ja miałam mundur peowiacki. „No, to znaczy że już koniec” – no i koniec.
Potem do szkoły się zgłosiłyśmy i nawiązał się kontakt – konspiracja, harcerki, połączyłyśmy się. Koleżanki były zatrzymane, bo składały kwiaty pod „Lotnikiem”, siedziały na Pawiaku. A ja z koleżanką miałam... Kiedyś były gazy w kinie. Kiedyś tak się mówiło: „Tylko świnie siedzą w kinie” – i puszczano gazy, więc ja miałam jako inspektor zobaczyć, jak to wszystko wygląda. Na drugi dzień myśmy poszły z powrotem z tymi biletami na film, to był [niezrozumiałe] trzynasty [...]. To takie dziewczęce były historie – śmieszne. A tak, no to szkolenie, szkolenie, szkolenie i szkolenie – i sanitarne, i łączność, i poza tym ja sobie wybrałam grupę wartowniczą. Od 1942 roku dostałam grupę dziewcząt – pięć i byłyśmy jako wartowniczki. Szkolenie było bardzo trudne i bardzo chętnie nam ludzie pomagali, odstępując lokal, tak to się ktoś narażał i... W każdym razie zebrania były w szkole, potem u koleżanki na Kruczej. Dużo było takich popierających, no i Powstanie. Ja już przed tym wiedziałam, że 1 sierpnia, o czwartej godzinie mam być na Mazowieckiej. [Była tam] nasza grupa wartowniczek, komendantka Teresa Szebeko (zginęła w pierwszych dniach Powstania). Noc przebyłyśmy, pierwszego dnia miałyśmy się zameldować w PKO, ale jakoś ta „Rakieta” – to są wszystko pseudonimy, nie wiedziała, co z nami zrobić. Wracałyśmy i spotkałam znajomego, który powiedział, że potrzebują do swojego plutonu łączniczki – to był już 2 sierpnia, więc ja wróciłam się, zameldowałam „Rakiecie”, że jestem tu i tu: kompania „Lechicza”, II pluton. I tam już byłam cały czas w Powstaniu.
Powstanie – to już tak wszyscy opowiadali o Powstaniu – tak ja mówię, że dla mnie to już trupy po tym wrześniu, to już... Ale chciałam pani powiedzieć, że największe wrażenie umierający to zrobił taki jeden… Można powiedzieć, że lekko umierał. Z placu przynieśli go na kwaterę i on właściwie już się kończył, tak lekko oddychał, kończył się, ale to było bardzo przykre, dlatego że przy nim był ojciec, ojciec jego – niektórzy tam urwani, tu mózg – wyrwało mózg, ale to było najgorsze, bo przy nim był ojciec, to było przykre.
My gotowałyśmy... Rozwalane były cegły, raz był ostatni kawał konia, to nam rozwalił pocisk, ale się jakoś opłukało, ale trzeszczał w zębach – trzeszczała ta zupa, na razie to była zupa, a potem już tylko kasza, kasza i kasza. Ludzie na Królewskiej... Był tam pan, który zorganizował kuchnię dla nas, dla naszych Powstańców, ale to wszystko na początku. Później Jasna, plac Dąbrowskiego – to wszystko ruina, ani ludzi nie było, ani żadnych zapasów, to wszystko było zawalone.
Tak że nie było już kontaktu, tylko zbudowano barykadę i rannych w nocy przenosiło się za Aleje – to się mówiło: „Za Aleje”. I tu taki przykry wypadek, o którym chciałam powiedzieć. Dużo się przenosiło tych rannych i była taka młoda dziewczyna, ranna w głowę i tak sobie leżała spokojnie, i do nas należało przenieść za Aleje i zostawić – z tym że zostawić i z noszami koniecznie z powrotem. I jakoś tak przykro było ją zostawić na tej ziemi, zanim tam przyjdą. Powiedziałam: „Słuchajcie, ponieważ tu są domy – tam domy stały: Bracka, Krucza – Wejdźmy, może tam materac się skombinuje”. Weszłyśmy na pierwsze piętro i widać, że to było takie mieszkanie kilkupokojowe – ci ludzie ubrani, wystraszeni – ja pytam się: czy może jest jakiś materac, bo mamy tu ranną, więc: „Nie, nie, nie, nie ma”. Ten pan mówi: „Nie mamy, nie mamy”. Tu były drzwi otwarte, jak weszłyśmy: „Jak nie ma, to nie ma”. Więc jak wychodziłyśmy, ja spojrzałam, a za drzwiami stos materacy. Ja miałam „piąteczkę” taką małą, ponieważ nasz dowódca plutonu wiedział, że ja jestem dobrze przeszkolona – zdobyta była ta „piąteczka” i ja miałam tę „piąteczkę”. Więc ja wzięłam tę „piąteczkę” i powiedziałam: „Bierzcie ten materac”. To jeszcze nie koniec – ten mężczyzna podszedł i poprosił – aż wstyd straszny mówić – żebym napisała pokwitowanie. Ja nie zmyślam. Ja mało mówię, ale mój syn powiedział, jak będziesz rozmawiała, to koniecznie to powiedz. Mnie wstyd. Ja na kartce napisałam: „Na potrzeby wojska pobrano materac. Zofia Czajkówna”. Przecież to było śmieszne! Ale jeszcze, jak już po Powstaniu rozmawiałyśmy, bo myśmy miały kontakt z moimi – z sekcji, i taka Janka, jedna złośliwa mówi: „»Zojka«, ja jestem przekonana, że być może na podstawie tej kartki, to ten facet zapisał się do ZBoWID-u”, no takie sytuacje były.
- W Centrum była pani do końca Powstania?
Do końca Powstania i poszłam do obozu, do niewoli.
- A jak pani pamięta zakończenie Powstania?
Było wiadomo, że już koniec. Ojciec tego chłopaka, który zginął, inżynier Bartold, on przed tym zawsze mówił: „Zapraszam was po zwycięskiej defiladzie na Bielany”. Bielany czy Młociny, on tam miał własności. Jak umarł ten jego syn, został zabity, to on odszedł od nas za Aleje, bo tam była żona i córka. Odchodząc, smutnym głosem powiedział: „I tak zapraszam was na odpoczynek”. Już wiadomo było, że nie po zwycięskiej defiladzie, ale... To już było wiadomo, że to koniec. Ale co zrobić... Jeszcze były te zrzuty – ja nie miałam do czynienia, ja nie przechodziłam kanałami, ja ciągle byłam w Śródmieściu, tylko straszne były te przejścia za Aleje, z rannymi. Jeden cygan – to był taki kawał chłopa, potężny, ciężki i miał tylko tu odłamek [wysoko na udzie] – nie mógł chodzić i myśmy się strasznie namęczyły, a on po kilku dniach wrócił, bo mu wyjęli i wrócił. Więc to było strasznie męczące, w ogóle już wszyscy byliśmy zmęczeni.
No więc idziemy razem do niewoli, to było w październiku, w pierwszych dniach – do Ożarowa, no i stamtąd do Fallingbostel, do Bergen-Belsen, z Bergen-Belsen na komenderówkę do Hanoweru i do Oberlangen. Tam byłam drużynową – też było strasznie ciężko – i kwatermistrzem. Kwatermistrzem to znaczy dzieliłam chleb na porcje. To była ciężka praca, chleb był nierówny, spleśniały, tu węższy, tu szerszy – oczy zapatrzone, bo był głód, to było strasznie nieprzyjemne.
I dzień odbicia 12 kwietnia. 1 Dywizja Pancerna odbiła nasz obóz, ale ja już byłam tak zmęczona tą dzielnością, bo się nazywało, że ja byłam dzielna. Byłam i drużynową w tym obozie, i tym kwatermistrzem i ja się rozchorowałam. W dzień odbicia kiedy wszystkie zwariowały i szalały, to ja dopiero cały ciężar poczułam i zachorowałam na anemię złośliwą i nic mnie nie obchodziła ta radość. Leżałam na izbie chorych, więc w ogóle inaczej przyjęłam niż wszystkie, bo wszystkie, to ze straszną radością.
A później dostałam przydział do brygady spadochronowej do Furstenau i w 1947 roku wróciłam do Polski z mężem. Wyszłam za mąż za spadochroniarza. Wróciliśmy do Polski. Tam, gdzie ja mieszkałam, był Park Kultury – wszystko było zniszczone, więc mieszkaliśmy w Nysie, tam była rodzina męża. Mąż był od 1939 roku na Zachodzie, a potem w 1950 roku wróciliśmy do Warszawy. Później pracowałam [niezrozumiałe], a w ogóle byłam chora na depresję, psychicznie i było mi bardzo ciężko. Potem mąż zachorował, był na rencie, później miał zawał, umarł w 1970 roku, w wieku pięćdziesięciu lat. Miałam dwoje dzieci. Tak że ja ciężko przeżyłam. Z tym że nie żałuję, ani przez chwilę nie żałuję, bo mogłam zostać tam na Zachodzie, ale mnie strasznie ciągnęło do tej mojej Warszawy, tej zniszczonej... Ale nie żałuję.
- A jak z perspektywy czasu wspomina pani czas Powstania?
[...] Czas Powstania... Przecież pani wie – wojna to jest samo zło, samo zło. Oczywiście, że nie żałuję, że brałam udział, a mój ojciec jak chodziłam... Mój ojciec był ze mnie dumny, mojej koleżanki ojciec to jej zabronił, bo tam strzelali po drodze, a ja tak. Powstanie, no trzeba było, to było konieczne.
- Wiele osób z którymi rozmawiałam, mówiło mi, że to był dla nich najpiękniejszy okres w życiu. Czy pani podobnie wspomina?
[...] To było straszne, ale piękne, z tym że ja mówię: dla mnie był ten wrzesień i jeszcze ten obóz... Ale jak można nazwać coś strasznego pięknym? Jak ktoś powie „piękne”, to uważają, że to wszystko było dobre, a to nie o to chodzi, nie chodzi o to. No więc w Powstaniu to były i piosenki, i miłości, i smutno, i wesoło, to było tak...
Warszawa, 2 marca 2010 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska