Krystyna Bukowska „Jola”, „Hrabianka”
Urodziłam się w Kutnie w 1920 roku. Moje nazwisko Krystyna Błędowska, z męża Bukowska. Przed wojną mieszkałam w Bydgoszczy. Chodziłam tam do gimnazjum i do liceum. Następnie, jak już były niespokojne czasy, ojciec zdecydował (ponieważ Bydgoszcz była bardzo zdominowana przez Niemców), że będzie bezpieczniej, skoro w takim narastającym tempie przybliżała się wojna, że wyśle nas do Kutna, gdzie moja matka miała rodzinę i gdzie łatwiej było przeżyć. Wobec tego pojechałam z bratem i moją mamą do Kutna, i tam nas zastała wojna. […] Chowałyśmy się, bo dom rodzinny był koło dworca, więc wszyscy się obawiali, że dworzec będzie bombardowany, wobec tego wyjechaliśmy na wieś. Dom nie był zbombardowany, ale później, jak front się zbliżał, wyjechałyśmy całą rodziną do Warszawy, w świat, na wieś. Na wsi już też dłużej nie można [było] być, i dostałyśmy informację, że najbezpieczniej jest jechać do Warszawy, ponieważ Warszawa będzie broniona. Okazało się to wielkim błędem, […] miałyśmy bardzo ciężką drogę do Warszawy. W bombardowaniu straciłyśmy wszyściusieńko, co miałyśmy. W Warszawie koleżanka mojej mamy udostępniła nam mieszkanie. Mieszkałyśmy [tam] w osiem osób w jednym pokoju. Pod bombami stało się po chleb, po wodę – koszmarne warunki.
Jak wojna się zakończyła, po potwornej defiladzie Hitlera w Alejach Ujazdowskich ruszyły pociągi towarowe, postanowiłyśmy wrócić do Kutna. Wróciłyśmy do Kutna, po jakimś czasie przyjechał ojciec, ponieważ Niemcy wyrzucili go z mieszkania w Bydgoszczy. Wszystko było stracone, nic nie ocalało. Pozwolili mu z małym neseserkiem wyjechać. Przyjechał do Kutna i siedzieliśmy jakiś czas u rodziny w Kutnie. Tam był rodzinny młyn i ojciec tam pracował, [gdy] Niemcy [zajęli młyn]. Wszyscy Polacy stracili pracę. Ponieważ w Kutnie byliśmy widoczni – to małe miasto – rodzice wysłali mnie do Warszawy, do babci, która mieszkała na Puławskiej Warszawie, musiałam zacząć jakąś egzystencję.
- Proszę jeszcze powiedzieć o swoich rodzicach. Co robili?
W Bydgoszczy była fabryka narzędzi, artykułów elektrotechnicznych – „Ciszewski i Spółka”. Mój ojciec był dyrektorem tej fabryki, więc nie miał żadnych szans na pozostanie tam w czasie okupacji. Rodzice wysłali mnie do Warszawy, bo Kutno to małe miasto, bali się, że mnie wywiozą na roboty. Mrzonki jakieś były, że będę mogła studiować, bo byłam już po maturze, że jakoś sobie to życie tam ułożymy. [Mieszkałam] u babci na ulicy Puławskiej [razem] z bratem. Zaczęłam pracować pokątnie. […] W kawiarni czy jakiejś restauracji kelnerowałam, coś tam robiłam; jakiś handelek pokątny.
Skontaktowałam się z przyjacielem mojej rodziny, [generałem] Skroczyńskim, [pseudonim „Łaszcz”]. Byłam jego łączniczką do momentu Powstania. To znaczy on mnie przydzielał do jakichś zadań […]. Mieszkał w Warszawie, miał kartę inwalidzką, nie wiem, dlaczego nie poszedł do niewoli, nie pamiętam, jak to było. Od 1940 roku pełniłam funkcję łączniczki.
- I jakie miała pani zadania?
Nosiłam meldunki po całej Warszawie. Potem, w 1943 roku, 5 czerwca byłam aresztowana w kościele pod wezwaniem Świętego Aleksandra. Był taki [bardzo] głośny ślub, [który] brał oficer marynarki, [który] nie poszedł do niewoli, ukrywał się w Warszawie i ponieważ był jakiś czas w Bydgoszczy, bardzo się przyjaźniliśmy. On mnie kiedyś spotkał, odwiedzał nas, przychodził do moich rodziców pod pretekstem spotkania się ze mną, ale z walizeczką. Moja mama była [przejęta], ojciec zdenerwowany, [ponieważ] czyścił u nas broń. Mama go dożywiała, [zawsze] mówił: „To pozwolicie państwo, że ja tutaj sobie zrobię porządek”. Jak moja mama zobaczyła to wszystko porozkładane, to o mało zawału nie dostała, ale żywiła go i jakoś to wszystko [się udało]. Potem Mietek, szampański chłopiec, postanowił się ożenić. Mówi: „Słuchaj, żenię się”. Ja mówię: „No fajnie”. Był na tyle nieostrożny, że wydrukował zaproszenia. Był w „Kedywie”. Wydrukował zaproszenia, więc byłam taka zadowolona, bo w czasie okupacji ślub, zaproszenia, w ogóle niesamowita historia!
Ślub odbył się 5 czerwca 1943 roku w Kościele pod wezwaniem Świętego Aleksandra na placu Trzech Krzyży. […] Miałam [wiele] meldunków, wszystkie kieszenie pozapychane, zaproszenie oczywiście [też]. Bardzo dużo było chłopców, marynarzy, w ogóle bardzo fajne towarzystwo. W pewnym momencie ktoś mówi: „Niemcy otoczyli kościół!”. Myślę sobie: „U, niedobrze”. Wobec tego zjadłam wszystko, co tylko miałam przy sobie, wszystkie meldunki, tekturową oprawkę, zaproszenie ślubne […]. Z koleżanką, która również była z Bydgoszczy, mówimy: „Nina, co robimy? Nie ma co robić, bo kościół jest otoczony”. Pozwolili wziąć ślub, para młoda wyszła, ona z kwiatami. Prawdziwe nazwisko [młodego] Uniejewski, ale papiery miał na Raczyński. [Panna młoda] była córką [znanego] malarza, pana Suchanka, z pięknym bukietem herbacianych róż... Oddzielnym samochodem gestapo [zabrało młodą parę], a nas – nie wszystkich, część – zabrano do „budy”. Chłopcy pochowali broń za konfesjonały – straszny moment. Zawieźli nas na Pawiak. Na Pawiaku ustawili nas w szeregu i kapuś gdzieś tam z okienka, widocznie dawał [gestapowcom] znaki. Jedni na lewo, drudzy na prawo. Część zwolnili, a mnie zatrzymali z dziesięcioma osobami i [zaprowadzili nas] do celi.
Siedziałam na Pawiaku od 5 czerwca 1943 roku do 12 sierpnia 1943 roku. [Gdy] wyszłam z Pawiaka, odsunęli mnie od pracy łączniczki, nie było pewne, czy, powiedzmy, ktoś za mną nie chodzi, nie pilnuje […]. Wysłano mnie na wieś [na pewien czas].
Na „Pawiaku” siedziałam w maleńkiej celi, było nas kilkanaście dziewczyn.
- Kim były pani współtowarzyszki?
Ze mną była ta koleżanka, która była na ślubie […]. A chłopcy – ja nie byłam związana z tą grupą „Kedywu” –wszyscy poszli do separatek, a my siedziałyśmy w ogólnej celi. Część z nich poszła na rozwałkę, a nas wypuścili. Chodziłam dwa czy trzy razy na przesłuchania. Wozili mnie na Szucha, ustawiali na ścianie, biała ściana, na [której] była taka – nie wiem, jak to się nazywa – plansza w kształcie człowieka do ćwiczeń strzeleckich, musiałam stać i odpowiadać, co robiłam na ślubie. Mówię: „Jak to, co robiłam na ślubie? Przechodziłam, zaciekawiło mnie i weszłam”. „Kogo znałam?”. „Nikogo nie znałam”. „Znałaś!”. „Nie znałam”. [Dostałam] w mordę raz, [potem] drugi raz. Mówię: „Nie znałam nikogo, weszłam z ciekawości, zobaczyć ślub”.
I tak byłam dwa razy chyba wożona na Szucha, raz na Pawiaku mnie przesłuchiwali, tylko raz po buzi dostałam. Siedziało się w nocy, czekało na tak zwaną rozwałkę. Niemcy chodzili, i to był stukot taki straszliwy, ten łomot na korytarzu po kamiennych schodach. Na Pawiaku jak na Pawiaku – fatalnie, jedzenie fatalne. Zgłaszałam się do szorowania schodów, to były żelazne schody i szorowało się je piaskiem, do połysku. Pilnował nas Ukrainiec, piękny chłopiec. Nazywałyśmy go „Malowanka”. Był taki potworny, taki wstrętny, taki paskudny, główny nadzorca chodził w białych rękawiczkach. Wchodził do celi, siedziałyśmy, bo nie wolno nam było leżeć w ciągu dnia […]. Było nas w celi dziesięć albo i więcej, nie pamiętam. Białą rękawiczką sprawdzał, czy jest czysto. Jak nie [było] czysto, to do apelu. Kibelek w celi. Wychodziło się – raz dziennie […] na spacer na podwóreczko, [gdzie] chodziło [się w kółeczko].
[...] Paczki dostawałam od rodziców. Była wartowniczka Marysia, i przez nią rodzice dotarli na Pawiak, przez takiego mojego adoratora, i przysyłali mi paczki, [w których była] słonina, cebula... Kartki pisałam z Pawiaka do rodziców, że bardzo proszę o tekturowe opakowanie paczki i czerwoną kredkę. Pisałam po niemiecku. Jak ja pisałam po niemiecku? Prawidłowo! W tej chwili nie bardzo rozumiem, co pisałam. Rodzice się dziwili: „Do czego ci była ta tekturka?”. A my z tekturek wycinałyśmy karty, rysowałyśmy czerwoną szminką czy ołówkiem i grałyśmy w karty. Proszę sobie wyobrazić, że któregoś [ranka powiedziałam do] koleżanki, z którą byłam razem aresztowana, (moja przedwojenna koleżanka Nina Miłowska): „Nina, dzisiaj wychodzimy z więzienia”. Ona [na to]: „Czyś ty zwariowała, dlaczego?”. Mówię: „Zobaczysz, ubierzmy się”. Ubrałyśmy się, to znaczy nie było się w co ubierać tak za bardzo, usiadłyśmy na pryczy i czekamy. Po jakiejś godzinie – to jest nieprawdopodobne, nikt mi nie uwierzy – łomot w drzwi. „Na wolność wychodzi: Krystyna Błędowska, Nina Miłowska, Lenczowska i Hanka Pruszkowska” – […] rzeczywiście wyszłyśmy tego dnia z Pawiaka.
Wyszłyśmy z Pawiaka, stanęłyśmy na ulicy i […] tak się cieszyłyśmy, [że] zamiast lecieć do domu, stałyśmy i rozmawiałyśmy, takie młode, głupie dziewczyny! Kazali nam się zgłosić na Szucha po dokumenty [na następny dzień]. Ja mieszkałam wtedy na Żoliborzu z rodzicami. Dostać się na Żoliborz bez dokumentów, bez kenkarty, to było bardzo ryzykowne [ze względu na] łapanki. Na drugi dzień pojechałam na Szucha, pod strachem Boga, oddali mi kenkartę. Ja byłam tak zadowolona, że powiedziałam: „Do widzenia”, a gestapowiec mówi: „Co? Chcesz się z nami zobaczyć jeszcze raz?”.
Na Pawiaku ze mną siedziała dziewczyna. Nawet pamiętam, jak się nazywała – Skóra. Nie siedziała [tylko] ona leżała, była tak skatowana potwornie, że leżała [bez ruchu] na pryczy. Skrwawioną ją przywozili z przesłuchań. Ona nie była z tak zwanego ślubu –ślub to była bardzo znana sprawa, nawet miałam kilka artykułów to opisujących. Była tak skatowana, potwornie udręczona, że właściwie nie wiem, czy w ogóle przeżyła. Nabrała do mnie zaufania i mówi: „Słuchaj! Jeżeli wyjdziesz na wolność, to [chcę], żebyś [kogoś] zawiadomiła. Podam ci adres”. Do dziś to pamiętam, podała mi adres jakichś państwa na Bielanach, w alei Zjednoczenia. „Powiedz, że ja żyję. Jak długo – nie wiadomo, ale w tej chwili żyję, i żeby byli spokojni” – to znaczy, że nie sypnęła nikogo. Proszę sobie wyobrazić, jak wyszłam z Pawiaka, po kilku dniach pojechałam pod ten adres, co było ryzykowne. Ci ludzie mnie tak nieprzyjemnie przyjęli, specjalnie, powiedzieli: „To jakaś pomyłka, nie znamy żadnej Józefy Skóry. Pani się pomyliła, to jest nieprawda. To jakaś prowokacja”. Ja mówię: „Tylko przekazuję to, co mi podała”. Po [moim] wyjściu z Pawiaka moje dowództwo zdecydowało, że muszę zniknąć na pewien czas z Warszawy, i wysłali mnie na wieś. Na wsi byłam gdzieś pod Warszawą, już nie pamiętam, jak nazywała się ta miejscowość. Tam byłam chyba dwa tygodnie. Wróciłam, zameldowałam się i wróciłam do normalnej pracy konspiracyjnej.
Zaczęłam pracować w kawiarni [„Pod Kasztanami”] na placu Trzech Krzyży, przez dziewczyny, które poznałam na „Pawiaku”.
To była kawiarnia „Pod Kasztanami”. To było tam, gdzie jest Instytut Głuchoniemych. Po lewej stronie była restauracja „Pod Kasztanami”, którą prowadził pan Suchanek, ojciec panny młodej – to [były] znajomości „pawiakowe”, kuchnią zajmowała się Lucyna Messal [...]. To była najwspanialsza przedwojenna diwa operetkowa. Zajmowała się ona kuchnią, a myśmy kelnerowały. Napiwki szły do wspólnego worka, wieczorem się dzieliłyśmy. Pracowały ze mną dwie żony oficerów i te dwie koleżanki, które poznałam na Pawiaku. Wróciłam do pracy łączniczki, miałam [bardzo] dużo meldunków właśnie 1 sierpnia i po prostu [się] nie wyrobiłam.
- A jak pani pamięta Warszawę z czasu okupacji?
W Warszawie mieszkałam u babci na ulicy Puławskiej, potem rodzice przyjechali i wynajmowali mieszkanie raz tu, raz tam. Mój brat jako bardzo młody człowiek został wciągnięty do konspiracji, był w harcerstwie. Był w Batalionie „Zośka”, ja pracowałam jako łączniczka, a ojciec imał się najrozmaitszych prac. Mieszkaliśmy na Żoliborzu, mieszkaliśmy na ulicy Złotej, przy placu Narutowicza. Ciągle się zmieniało mieszkanie, bo pieniędzy nie było na wynajmowanie. Jak wybuchło Powstanie, mieszkaliśmy na Złotej.
- A z czego się Państwo utrzymywali?
Ojciec pracował, ja pracowałam, gdzie się dało, moja mama jakąś stołówkę [prowadziła]. Ojciec miał przyjaciela, pana Bojarskiego. To był jego kolega – jeszcze rodzinna znajomość sprzed wielu, wielu lat przed wojną – który miał firmę budowlaną. Nie wiem dokładnie, czym oni się zajmowali. Ojciec u niego pracował, bo był z zawodu inżynierem. A brat – mój brat był bardzo dzielnym chłopcem. […] Brat pisał pamiętnik, który mam. [...] „Zośkowcy” byli bardzo aktywni, ja byłam z nimi długi czas w kontakcie, ale niestety się już wykruszają. Ten główny „zośkowiec”, opiekun, już nie żyje. Po Powstaniu skontaktowałam się z generałem „Łaszczem” […].
- Co pani robiła 1 sierpnia?
Pierwszy sierpnia mnie zastał „Pod Kasztanami”, w restauracji. I ja już wiedziałam, że nie miałam żadnych szans dostania się na Mokotów [do mojego oddziału]. Starałam się o jakiś przydział, gdzieś się zaczepić na okres Powstania i właśnie miałam przygodę z AL-em.
- Czy mogłaby pani opowiedzieć o tym bardziej szczegółowo?
Przebiegłam przez Aleje Jerozolimskie koło BGK, pod obstrzałem – nie wiem, jak mi się udało, bo kule świstały między nogami. Przebiegłam na drugą stronę Alej Jerozolimskich i tam ulicą Bracką starałam się dostać do Komendy Głównej, bo wiedziałam, że to będzie ulica Moniuszki, plac Napoleona, te rejony. I wtedy spotkałam kolegę sprzed wojny, wszyscy się wtedy znali, [zapytał mnie]: „Gdzie tak lecisz?”. Mówię: „Słuchaj! Nie mogę się dostać na Mokotów i nie mam przydziału w tej chwili”. On mówi: „To wobec tego chodź, mój oddział jest tutaj. Chodź, my cię weźmiemy, ja znam komendanta”. Wprowadził mnie do jakiegoś pokoju w mieszkaniu zajętym na kwaterę i mówi: „Bardzo dobrze, wobec tego cię przyjmujemy, tylko musisz złożyć przysięgę”. Ja mówię: „Jaką przysięgę? Ja już składałam w konspiracji przysięgę”. Leżały opaski na stole, ja patrzę, a to jest AL. Jestem zdenerwowana, myślę sobie: „Matko Boska! Co ja mam zrobić?”. Mówię „Tak, zaraz przyjdę, tylko chciałabym wyjść do toalety”. Jak poszłam do toalety, to już mnie więcej nie zobaczyli. Uciekłam stamtąd.
Nie pamiętam, czy to był plac Napoleona, czy ulica Moniuszki, w tamtym rejonie była Komenda Główna. Postarałam się dotrzeć do generała „Łaszcza”, on mówi: „Dobrze, że jesteś”. Ja mówię: „Nie mogę się dostać do mojego oddziału, co mam robić?”. On mówi: „Ja ci dam nowy przydział”. I dał mi przydział właśnie do „Gurta”. Poszłam do „Gurta”, to już był zdrowy ostrzał na ulicy Marszałkowskiej. Dotarłam do kwatery na ulicy Złotej, tam się zgłosiłam, byłam łączniczką sztabu III Batalionu. Dowódcą był kapitan „Dworski”, nazwisko Bukłowski. Byłam w jego sztabie łączniczką cały czas, aż do momentu kapitulacji. Głównie chodziłam piwnicami do Kwatery Głównej, czyli ulicy Moniuszki, plac Napoleona, te rejony. To był mój główny rejon […]. Byłam ranna, leżałam w szpitalu na ulicy Złotej parę dni, wyszłam ze szpitala i wróciłam do akcji.
- Jak pani wspomina dowództwo?
Moim dowódcą bezpośrednim był kapitan „Dworski”, jego zastępcą „Kuba” Skoczek. „Prus” to był mecenas Gniewiecki, po wojnie miałam z nim kontakt. Właściwie cały czas z nimi współpracowałam. Od „Gurta” mam koleżanki, […] byłam przy „Dworskim” cały czas.
- Ale jak wyglądała praca? Jak pani wspomina układy z dowództwem?
Dowództwo to byli bardzo wspaniali ludzie! Naprawdę. Układy z nimi wspominam przeuroczo. Jak byłam w Londynie, dowiedziałam się, że właśnie jeden z nich mieszka w Londynie, skontaktowałam się z nim, widziałam się z nim. Wspominaliśmy z łezką te czasy. Z „Dworskim” widziałam się w Warszawie, on już nie żyje w tej chwili. Były kontakty bardzo dobre z tymi koleżankami, z którymi razem byłyśmy w sztabie, bo tylko te znałam od „Gurta”. (Wiele osób od „Gurta” nie znałam oni byli rozsiani po całym Śródmieściu, więc nie miałam kontaktu z nimi). Byłam [członkiem od „Gurta”] w wielkiej przyjaźni i w obozie tworzyliśmy też jedną grupę, taką rodzinkę.
- Co dalej się działo w trakcie trwania Powstania?
W czasie Powstania dowiedziałam się, że mój brat zginął, chłopcy przynieśli tę wiadomość. [...] W czasie Powstania moja praca była dosyć monotonna, kanałami nie chodziłam, tylko piwnicami, moja główna trasa to było Śródmieście: ulica Złota, druga strona ulicy Chmielnej, ulica Moniuszki. W jedną i drugą stronę biegałam z meldunkami.
- Jak wyglądały pani warunki mieszkaniowe?
Kwaterę miałam na ulicy Chmielnej […]. Nawet tam chodziłam po wojnie, ale nie mogłam odnaleźć, to wszystko zburzone prawdopodobnie jest – [ale] nie mogę znaleźć. To był taki mały domeczek w podwórku i tam spałyśmy w pokojach, nie było właściciela. Chyba były trzy pokoje, jakaś łazienka okropna i salonik, w którym stał fortepian. Chłopcy, [gdy] znosili zabitych, to w nocy już nie grzebali, tylko kładli na fortepianie. I w nocy, [gdy] się wychodziło do toalety, to można było zahaczyć o nogę. [...] Tak było.
- Co państwo w tym czasie jedli?
Jedzenie, na czym polegało? Dostawało się zupę, kaszę „pluj”, zna pani to określenie? Była kasza „pluj” i raz po raz przychodziła rewelacyjna wiadomość, że zabity jest koń. Chłopcy biegli i mówili, że dzisiaj wyżerka jest niesamowita, bo koń zabity – ja nie jadłam. Dziewczyny, które zajmowały się kuchnią, robiły zupę „pluj”, gdzieś tam zdobyły kaszę, jakiś okropny chleb, no tym się żywiło. A że człowiek był młody, to na to tak nie zwracał uwagi, tylko: „Zwycięstwo! Zwycięstwo nasze!”. I już sprawa jest załatwiona. Tym człowiek żył i było naprawdę wesoło czasami – to trudno uwierzyć.
Chodziłam na przykład przez ulicę Marszałkowską, między ulicą Złotą a drugą stroną Złotej, po drugiej stronie była barykada, którą chodziłam jak po swoim terenie. Kiedyś szłam pod tą barykadą, taka schylona, i spotykam swojego znajomego […]. Spotkałam [go] pod barykadą i on mówi: „Krysia!”. Ja mówię: „Zbyszek! Co za spotkanie! Siadaj, pogadamy”. Siedzieliśmy [sobie] pod tą barykadą, on mówi: „Wiesz, mam ćwiartkę bimbru”. [Na to] ja mówię: „To daj!”. Wypiliśmy […]. „No to cześć. Ty w swoją stronę, ja w swoją”. On tam gdzieś biegł [w swoją stronę, ja w swoją]. Ja znów głowę przy ziemi i […] biegłam, na Moniuszki czy plac Napoleona do generała „Łaszcza”.
- Proszę powiedzieć, co państwo robili w czasie wolnym?
Spotykaliśmy się, jak była wolna chwila, spotykaliśmy się i gadaliśmy, bo naprawdę człowiek sobie nie zdawał sprawy. […] Żyło się taką nadzieją, że to jest w ogóle […] kwestia dni. Przyjaźnie się zawiązywały, przyjaźnie, które trwały. Gdyby nie odeszły te dziewczyny, to byśmy do dzisiaj były w bliskim kontakcie. No i potem dzień kapitulacji – to był koszmar.
Ludność cywilna? Ja nie miałam żadnych nieprzyjemności z ludnością cywilną. Chodziłam piwnicami, gdzie ci ludzie biedni siedzieli. Bardzo sympatyczni byli dla nas. Nie było żadnych, wie pani: „Co wy żeście narobili!” – tego nie było. Czasami słyszę o tym – ja się nigdy z tym nie spotkałam. Nigdy. Co jeszcze mogę powiedzieć?
- To już wszystko z Powstania Warszawskiego? Nie przenosiła się pani już nigdzie później?
Nie. Ja byłam calusieńki czas, miałam swoją trasę i byłam łączniczką między dowództwem mojego oddziału a Komendą Główną. Czasami się zdarzały [wyjścia] gdzieś do jakiegoś innego oddziału, ale to były sporadyczne wypadki, których ja nie [pamiętam]. Chodziłam, tam [gdzie] mnie wysyłali, ale nie pamiętam dokładnie gdzie.
Higiena? Byłyśmy w tym domku, gdzie była woda, była studnia, i tam się myłyśmy.
Nie. Ja raz po raz biegałam do domu, bo na końcu Złotej mieszkali moi rodzice. Więc ja tam raz po raz chodziłam, ale nigdy sama, tylko prowadziłam gromadę. Moja mama w czasie okupacji suszyła chleb i miała marmoladę z buraków. Więc zabierałam chłopców, koleżanki i szli do nas do domu na ucztę, ale to były takie wejścia na pięć, dziesięć minut. Musieliśmy prosić o pozwolenie: „Czy mogą pójść coś zjeść?”. Higiena, no to było bardzo nieciekawie, ale woda była, więc można było się umyć. Nie było łazienek. [...] Dla mnie to takie nie do opowiadania, bo mi się wydawało wszystko normalne. Gorzej pamiętam sprawy higieny w obozie i na Pawiaku, jakoś mi to bardziej utkwiło w pamięci.
Jak było na Pawiaku? Siedziałam w celi, mniejsza jak ten pokój, chyba nas było dziesięć. Spało się na takich rozkładanych łóżkach, to były prycze takie na ścianę odstawiane. Na noc spanie, a w dzień nie wolno było leżeć na tych pryczach. Leżała tylko właśnie ta dziewczyna, która była taka pobita, skatowana. Ona nie mogła wstać, więc leżała. A my siedziałyśmy, jak to w więzieniu. Od posiłku do posiłku. Od wyprowadzenia do latryny. Raz na dzień na spacer.
- A jak pani pamięta koniec Powstania?
Koniec Powstania? Koniec Powstania był bardzo tragiczny. Wszyscy płakaliśmy, nie spodziewaliśmy się. Byliśmy młodzi, wydawało się nam, że to jest niemożliwe. Żadnej pomocy – że nikt nam nie pomógł. Żadne zrzuty nie pomogły, z bronią było bardzo kiepsko. Kapitan „Dworski” zdecydował, ale nie zdążył nam napisać, [załatwić stopni oficerskich]. Ale on tego nie zdążył zrobić, […] dostałyśmy po dziesięć dolarów odprawy. Decyzja była taka, że idziemy wszyscy do niewoli. Poszliśmy do Ożarowa na piechotkę. Najgorszy był moment, jak przechodziło się przez plac Grzybowski. Stały kosze, [do których] chłopcy broń rzucali – to było okropne. A z Ożarowa (w Ożarowie siedziałyśmy chyba jedną noc tylko) wsadzili nas do pociągów i wywieźli do Lamsdorfu.
- I jak było w obozie? Proszę tak pokrótce opowiedzieć.
W obozie, w Lamsdorfie? Ja byłam w kilku. Pierwszy obóz to był Lamsdorf. Przyjechałyśmy, chłopcy już byli. [Jeńcy] byli po dwóch stronach szosy […]. Chłopcy [wołali]: „Witajcie dziewczyny!”. Takie wzruszające momenty. Rozlokowali nas w barakach tuż przy jeńcach radzieckich. Jeńcy radzieccy byli w koszmarnej [formie], to były szczątki ludzi. Siedziałyśmy, nawet niedługo w Lamsdorfie – nie pamiętam ile [czasu]. Jedzenie to zupa z buraków, ćwiartka […] chleba, kostka margaryny – nie zawsze, łyżka marmolady z buraków. Na obiad była zupa – tam „goniły się” jakieś buraki, brukiew.
Obok byli jeńcy radzieccy i proszę sobie wyobrazić, że którejś nocy – odgrodzeni byliśmy drutami kolczastymi i wszędzie reflektory […]. Dziewczyny krzyczą: „Ktoś jest w baraku!”. Pierwsza rzecz – przyszli gwałcić. Okazuje [się], że nic podobnego. Jeniec radziecki przecisnął się przez te druty pod napięciem i przyszedł szukać chleba. Straszne to było. Z drugiej strony był obóz, gdzie byli Belgowie, chyba [też] Holendrzy... Niedługo byłyśmy w Lamsdorfie.
Potem nas przewieźli do Mühlbergu. W Mühlbergu już było trochę lepiej, dlatego że tam był obok – znaczy za drutami – teren, gdzie byli jeńcy holenderscy i różnych [innych] narodowości. Oni [rzucali nam] przez druty kawałek chleba, [papierosy]. Znajomości nawiązały się na odległość. Potem się okazało, że tam obok, z drugiej strony, są polscy jeńcy i nagle się okazało, że jest masa krewnych. Polacy sobie wszędzie poradzą […]. Niemcy zgodzili się na to, żeby oni podzielili się z nami racjami żywnościowymi, bo myśmy jeszcze wtedy nie miały paczek „czerwonokrzyskich”, więc jedzenie było bardzo złe. Pozwolili nawet na spotkanie, […] już ktoś o nas pomyślał.
Po Mühlbergu pojechałyśmy, przewieźli nas, już się rozdzieliłyśmy, bo jedne poszły na komenderówki, do pracy, a [reszta pojechała] do Altenburga. W Altenburgu mieszkaniowe warunki były nienajgorsze, dlatego że to był dawny teatr. Jakieś takie salki [i] było względnie przyjemnie, warunki mieszkaniowe były względne, bo nie było tak strasznie zimno, ale niedługo byłyśmy w Altenburgu. […] Już paczki czerwonokrzyskie przyszły do Altenburga – [z Altenburga] przewieźli nas do Oberlangen. To był obóz na granicy holenderskiej, na torfowiskach, na bagnach […]. Klimat fatalny. To był obóz dawny poniemiecki dla więźniów Niemców. Niemcy, którzy tam pracowali, na tych torfowiskach, przy wykopywaniu torfu, nie mogli być tam dłużej – już nie pamiętam dokładnie, jaki okres czasu: czy rok, czy półtora – ze względów zdrowotnych. Musieli być odsyłani w głąb Niemiec. Tam powstał obóz jeniecki [dla nich]. Tam było [wszystko] bardzo dobrze zorganizowane, były kółka zainteresowań, [kursy] języków. […] Jedzenie było okropne, ale [ratowały nas] paczki czerwonokrzyskie. Potem, 12 czerwca, obóz był wyzwolony przez generała Maczka, to już zna pani tę historię, tak?
Jak obóz został uwolniony – przez Polaków oczywiście – od razu nawiązywało się jakieś sztuczne rodzinne więzy […]. Naszą grupką, tak zwaną rodzinką, zajęli się piloci – Polacy z RAF-u, którzy stacjonowali niedaleko. Zabierali nas […] sobotę po południu, i opiekowali się nami. A dzień... A przepraszam, jeszcze wyzwolenie muszę opowiedzieć. […] Słyszałyśmy strzelaninę, już czuło się, że front się zbliża, już Niemcy byli troszeczkę tacy grzeczniejsi. Dzień wyzwolenia – pamiętam, był akurat [chyba] obiad. Siedziało się przy stołach i [nagle] dziewczyny mówią: „Amerykanie [za drutami]!”. I teraz co robić? Czy biec do drutów, czy pilnować zupy? Bo jak się odejdzie od zupy, to ktoś zje. Wychodzimy, a tu [okrzyki]: „Ojej! Ile bab!”. […]
- Jeszcze pani historie osobiste z tego czasu proszę opowiedzieć.
Moje? Moje historie poobozowe?
- Poobozowe to za chwilę, jeszcze z obozu.
Z obozu? Uczyłam się angielskiego w obozie.
Koleżanka, [która mnie uczyła] (ja nie miałam szczęścia do angielskiego, ja się ciągle uczyłam tego angielskiego uparcie) po wyzwoleniu wyjechała gdzieś z oficerami, żołnierzami. Na minę wjechali w lesie, wyleciała w powietrze.
- A czemu nazywano panią „Hrabianką”?
Przezwisko „Hrabianka” miałam w obozie. Dlatego że ja miałam, mimo wszystko, porządek na pryczy. Te garnuszki, te puszki, te słoiczki, i do szału mnie doprowadzał [bałagan]. Ja się myłam w kawie czasami, jak nie było ciepłej wody. Kawę brało się w takich puszkach [z] Czerwonego Krzyża, po herbatnikach. Ja tę kawę brałam i myłam się. Mówią: „Zwariowałaś?”. Ja mówię: „Trudno, wolę nie pić, wolę się umyć”. Miałam na pryczy porządek i goniłam te dziewczyny, żeby nie miały wszy, żeby sobie wyciągały to wszystko, żeby zachować resztki jakiejś kultury. [Jedna z nich] powiedziała: „Wiesz, ty chyba jesteś hrabianka”. Mówię: „No widocznie jestem”. Prałam w tej zimnej wodzie […]. Wycierałam, zamiatałam jakimiś gałązkami. Chodziłam na komenderówki. Zgłaszałam się na komenderówki, chodziłam [po] torf na torfowiska, bo się paliło w piecykach torfem. A poza tym, jak chodziłam na komenderówkę na wieś, to mogłam zabrać papierosy […] i coś kupić u bauerów. Za paczkę papierosów można było dostać kawał słoniny czy parę przyzwoitych kartofli […]. Cebulę, głównie cebulę się kupowało, chleb i słoninę, żeby coś [zjeść]. Niemcowi, który nas prowadził, też trzeba było coś dać, żeby siedział spokojnie, żeby pozwolił nam pójść do bauera coś kupić. Chodziłam, sprzątałam latrynę – wie pani, co to jest latryna? Latrynę sprzątałam, gdzie co można było, to robiłam, żeby coś zdobyć. To kawałek mydełka – no to hrabianka, wymyć się musi. W dalszym ciągu, jak pani się zapyta w Oberlangen, [która to jest] „Hrabianka”, to wiedzą, która to jest.
- […] Mogłaby pani teraz opisać swoją drogę do Warszawy?
To jest bardzo długa historia. W obozie, nad ranem – już nie pamiętam – miałam służbę na wartowni. Z obozu chciałam się jak najszybciej wydostać, ponieważ już jakieś tam wiadomości przychodziły o polskim rządzie w Londynie […]. Wiedziałam, że brat mojej ciotki jest ministrem oświaty w rządzie londyńskim, ksiądz Kaczyński. Miałam też dużo tupetu widocznie, bo napisałam do niego, do Londynu, ktoś tam zaniósł list, że ja bym chciała wydostać się z obozu i coś robić – w takiej bezczynności nie można żyć, że chciałabym studiować za granicą, że może on mi pomoże. Czekałam na wiadomość – tej wiadomości nie było i nie było. [W między czasie] pojechałam do Lubeki z koleżankami, bo tam [był] mąż mojej kuzynki. Posiedziałyśmy [tam] parę dni, wracam do Oberlangen, [mówią mi:] „Słuchaj Krystyna! Niesamowita historia! Przyleciał jakiś samolocik z Londynu i byłaś na liście do zabrania do Londynu. Miałaś załatwiony przejazd”. Ale przeznaczenie, to wszystko przeznaczenie, mówię: „No trudno. Nie pojechałam, to nie pojechałam”.
No i później... Mój chłopak przedwojenny – właśnie mój mąż – był wtedy już we Włoszech. Odszukał mnie przez Czerwony Krzyż i dostałam wiadomość, żebym się starała przyjechać do Włoch z obozu, bo do Polski jeszcze wtedy się nie jechało. Jeżeli ja nie będę miała okazji dostania się do Włoch przed takim a takim terminem, to on będzie się starał. Był w wojsku, więc niełatwo było wziąć walizeczkę i jechać. [Pisał:] „To ja będę się starał przyjechać do obozu, do ciebie i zabrać cię”. Ale ja wiele się nie zastanawiałam, [gdy trafiło mi się]. Byłam na służbie – bardzo nieładnie to było – i nad ranem przyjechał samochód z 2 Korpusu. Przywieźli listy szukających rodzin i listy od rodzin […]. [Zapytałam]: „Skąd wy jesteście?”. Oni: „Z Włoch”. Ja mówię: „Och! Tego mi trzeba było”. Mówię: „Czy byście zabrali trzy dziewczyny do Włoch?”. A on mówi: „No oczywiście, ale kiedy będziecie gotowe?”. Ja mówię: „Jestem na warcie. Muszę się odmeldować, iść obudzić komendantkę”. To nie jest taka prosta sprawa. „20 minut?”. Mówię: „Spróbuję”. Komendantka mnie zwolniła, mówię: „Idę obudzić Lusię i Zosię – bo tak miały na imię [moje] koleżanki – czy one chcą jechać do Włoch”. Do baraku lecę, mówię: „Zocha! Lusia! Chcecie do Włoch?”. [One na to:] „Ale oczywiście, ale kiedy?”. Ja mówię: „No już”. I zerwały [się szybko] […]. Zostawiłyśmy to, nie miałyśmy co zostawiać właściwie, ja nawet nie miałam butów, bo byłam w takich drewnianych holenderskich butach, a moje buty były u szewca – Niemca. I teraz jak ja mam te buty odebrać? Ale oszukaństwo, to tylko warszawiacy i warszawianki potrafią. Ci z 2 Korpusu mówią: „Jak tu się wydostać z tego obozu?”. Mówię: „Ja prowadzę najkrótszą drogą”. I sobie myślę: „Trzeba koło tego szewca przejechać”. Mówię: „Oj! Świetnie! Jedziemy tędy – ja mówię – wyskoczę”. On mówi: „Ty! Słuchaj, tylko niedługo”. „Jak nie będą gotowe – mówię – trudno, biorę dziurawe”. Wyskoczyłam, zabrałam buty, te holenderskie buty zostawiłam, wsiadłam do samochodu.
Miałyśmy po dziesięć dolarów, nie znałyśmy włoskiego, nic. Z tyłu siedzimy, jedziemy. „Gdzie wy chcecie jechać?”. – „Do Włoch”. – „No, ale Włochy duże”. – „Zobaczymy, pomyślimy” Przejechałyśmy przez Niemcy, u Niemców [nocowaliśmy], u bauerów znajdowało się jakieś kwatery. Na noc barykadowałyśmy się, bo mówili, że tam mogą być nieprzyjemne przygody. Więc na noc stawiałyśmy miskę z wodą na oknie, a na drzwiach stawiałyśmy taką umywalkę. Że jak się będą Niemcy – ci, którzy tam po lasach się gdzieś ukrywają – do nas dobijać, to usłyszymy. Tak trzy dni jechałyśmy przez Niemcy, bo oni jeszcze wstępowali [do] różnych oddziałów. I dojechałyśmy do Murnau, w Murnau już było bardzo fajnie, jadłyśmy przyzwoicie; już było bezpiecznie, spokojnie. I z Murnau przez Innsbruck dojechałyśmy do Włoch. A we Włoszech [zapytali nas]: „Dokąd jedziecie?”. Więc musieli się dowiedzieć, trzeba było wtedy weryfikację przejść, czy [z nas nie] jacyś szpiedzy czy jakieś naciągaczki. Oni nam pożyczyli znowu wtedy po dziesięć dolarów i na pierwszym skrzyżowaniu [powiedzieli nam]: „Cześć!”. I myśmy zostały na szosie. Teraz „na palec” trzeba jechać dalej. Tylko nam powiedzieli gdzie, ewentualnie, są polskie oddziały Andersa, gdzie możemy pojechać i się tam zameldować, coś tam z nami zrobią.
I myśmy tak autostopem przez całe Włochy jechały. Dojechałyśmy do... Właściwie takie ostatnie pożegnanie z Polakami to było w Weronie, romantycznie nawet. Dojechałyśmy do Werony i z Werony trzeba było dalej jechać. Ale potem zobaczyłyśmy morze, myślimy: „Jezu, morze, ciepło. Mamy dziesięć dolarów – kupę pieniędzy”. Poszłyśmy na plażę. […] Siedzimy sobie na słonku, [na plaży] stała budka z winem […]. Nie wiedziałyśmy, że w południe we Włoszech nie wolno wina pić. Wypiłyśmy i usnęłyśmy w łodzi. Włosi nas obudzili, że już wieczór, musimy znowu jechać „na palec” dalej. Dojechałyśmy do Maceraty. […] Tam już się zaczęło rzeczywiście wspaniale, […] w Maceracie był taki punkt „pestek”. Tam [nas] już przyjęto, zweryfikowano, dali dokumenty, umundurowali, nakarmili.
Ja z Maceraty dałam znak przez pocztę polową do mojego ówczesnego znajomego, [który] był pod Rzymem na ćwiczeniach. To było, jak poszłam w niedzielę na mecz w Maceracie, myślę: „Jak się skontaktować tą pocztą polową? Ja w ogóle nie wiem, gdzie on jest”. Spotkałam kolegę męża […]. On mówi: „Jurka szukasz?”. Ja mówię: „Tak”. –„Wiesz co? Słuchaj! Już – jest niedziela – biegniemy na pocztę polową, dadzą wiadomość, że ty już we Włoszech jesteś”. Przychodzi, mówi: „Tak, Jurek […] przyjedzie za dwa dni spod Rzymu, bo był na ćwiczeniach w Rzymie”. I przyjechał, zameldował się u komendantki jako narzeczony – już narzeczonym był od tego momentu. A ja we Włoszech dostałam przydział […] pracy do referatu prasy i propagandy. Tam jeździłam na tak zwanej grajszafie, wie pani, co to jest? To były samochody z głośnikami […]. Myśmy jeździli po północnych Włoszech i audycja się zaczynała w ten sposób: „Czołem, kochani żołnierze! – jakiś krakowiaczek czy tam poleczka i potem – Wiecie, co się dzieje w Polsce? Nie jedźcie bo…” – takie a takie wiadomości, co się dzieje. Żeby się nie repatriowali, żeby za szybko się nie decydowali, to były takie patriotyczne pogadanki, ja to czytałam.
We Włoszech poznałam generała Andersa, generała Szyszko-Bogusza, dlatego że mój mąż był w 12. pułku ułanów i tam mnie zabierał na jakieś spotkania. […] Było parę tych żon, pań pułkowych, ja byłam najmłodsza wtedy i bardzo przyjemnie mnie tam przyjęli. To było w Cingoli, gdzie pułk stacjonował, i w Cingoli brałam ślub. To było obok Maceraty, Macirata była na dole, a do Cingoli się wjeżdżało, na szczyt góry
stacione climatica, to była właśnie Cingoli. I w Cingoli, w katedrze miałam piękny ślub: czerwony dywan przez cały rynek, ułani po jednej stronie i po drugiej, koledzy z „grajszafami” przyjechali, wszystkie głośniki puścili na cały regulator – miałam piękny ślub w mundurze. A potem zdecydowaliśmy, właśnie nie było bardzo wiadomo, co robić, ale ja byłam już w ciąży, więc przestałam już jeździć – byłam na urlopie macierzyńskim, jak się teraz mówi. Zastanawialiśmy się, co robić, ponieważ ja straciłam brata w czasie Powstania, rodzice byli sami, mąż był jedynakiem, więc nie było czego szukać po świecie. Zdecydowaliśmy, że wracamy do Polski.
Wróciliśmy, to znaczy z Włoch nas przerzucili do Anglii – córka moja się urodziła w Anglii. Do Polski wróciliśmy w 1948 roku. To było okropne – ten powrót. Byliśmy w Glasgow, w obozie Prestwick, statkiem „Eastern Prince” – przyjechaliśmy do Gdańska Wrzeszcza, nie zdawaliśmy sobie zupełnie sprawy, jak to będzie wyglądało. Cały dzień nic się nie działo, natomiast w nocy – ja miałam malutkie dziecko sześciomiesięczne – […] były kontrole. To znaczy wszystkie formalności załatwiało się w nocy: rewizja bagażu, zdjęcia – mam jeszcze te zdjęcia w nocy robione w Gdańsku Wrzeszczu. No i tam się siedziało... Musieliśmy jechać do Kutna, bo tam miałam rodzinę, bo tak to nie mieliśmy dokąd jechać. […] I [tak] sobie przyjechaliśmy do Kutna. W Kutnie mąż musiał coś robić, jakąś pracę znaleźć. Pojechał do Warszawy, zaczął czegoś szukać, ale spotkał państwa Jemielewskich. To byli rodzice kolegi męża, który został za granicą, ale prosił, żeby [ich] tu odwiedzić, żebyśmy się skontaktowali. […] Udaliśmy [się do nich] i on powiedział: „Słuchaj, co ty możesz robić, znając trzy języki i będąc w 2 Korpusie? Co tu robić? Więc do handlu zagranicznego, ale tylko dlatego, że znasz trzy języki, to ja cię poprę”. I mąż zaczął pracować w „Varimeksie”.
- Czy pani chciałaby dodać jeszcze coś na koniec, na temat Powstania?
Na temat Powstania? Co ja mogę na temat Powstania? No dzień w dzień taki sam, walka – noszenie meldunków. To jest wszystko.
- A czy była pani potem prześladowana po wojnie z tego powodu?
Po wojnie? Ja – nie. Mąż do pewnego stopnia. Ja się nie przyznałam, co ja robiłam we Włoszech, za AK nie miałam żadnych problemów. Pracowałam w Izbie Rzemieślniczej, gdzie nie było takich ostrych rygorów. […] Mąż zorientował się, że dla niego nie ma żadnych szans w handlu zagranicznym i złożył wymówienie. Wymówienie nie zostało przyjęte, po dwóch tygodniach on został wydalony. Po „Varimeksie” pracował w łączności. Oni ten dom [budowali], dostaliśmy to mieszkanie po długim okresie, bo mieszkaliśmy w fatalnych warunkach po [przyjeździe do Warszawy], mąż pracował w łączności. Potem, za Gomułki, dostał wezwanie, żeby się zgłosił do handlu zagranicznego. No i już [tam] pracował [do końca].
Warszawa, 19 listopada 2009 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich