Zofia Bernhardt „Świteź”, „Mrówka”
Zofia Bernhardt, urodzona w Warszawie 28 października 1924 roku. Mój oficjalny pseudonim był „Świteź”, natomiast w czasie Powstania, w czasie okupacji byłam znana jako „Asia” albo „Mrówka”. Byłam w Zgrupowaniu „Róg”, Batalion „Bończa”, 101. kompania. Byłam sanitariuszką, ale pełniłam funkcje takie, jakie trzeba było robić, tak że byłam i łączniczką, jak trzeba, ale oficjalnie moje przeszkolenie było sanitariuszka.
- Proszę powiedzieć, co robiła pani przed 1 września 1939 roku?
Co robiłam przed 1 września... Byłam harcerką. Wróciłam z obozu wędrownego w połowie sierpnia. Natychmiast zostałam zwerbowana do dalszej pracy. Część moich zajęć polegała na odbieraniu telefonów w komisariacie OPL (obrona przeciwlotnicza), poza tym pełniłam służbę na Dworcu Gdańskim, pomagałam Czerwonemu Krzyżowi przy rozdzielaniu małych paczek, odbieraniu listów od żołnierzy odjeżdżających na front. To trwało gdzieś do połowy września.
- Pamięta pani, jaka atmosfera panowała przed wojną?
Oczywiście byliśmy zaskoczeni, bo chyba nie bardzo wszyscy wierzyliśmy, że wojna wybuchnie. Potem byliśmy przekonani, że oczywiście wygramy, bo jaka mogła być inna [opcja]? Wierzyliśmy w sprawiedliwość i w zwycięstwo. Poza tym nie było czasu na zastanawianie. Trzeba było coś robić, trzeba było być w coś zaangażowanym, służyć pomocą gdziekolwiek można było i utrzymywać ducha, bo tak nas wychowano, że nie można się załamywać, że trzeba nie myśleć o sobie. „To wszystko, co naszej Polsce oddamy” – to nie tylko się śpiewało, to była okazja, żeby się sprawdzić. Chętnie to robiłyśmy.
- Proszę opowiedzieć, jaki wpływ wywarła na pani wychowanie, rodzina?
Największym wzorem był dla mnie mój ojciec, który był legionistą. Poza tym wszyscy moi stryjkowie byli w legionach, tak że to byli ludzie oddani Polsce. Po prostu taka atmosfera domu była. Poza tym szkoła, gimnazjum, otoczenie. Pokolenie było przygotowane na to, że budujemy Polskę, że Polska jest wspaniała, że do nas to należy, żeby taką była.
- Gdzie chodziła pani do gimnazjum?
Chodziłam niestety tylko przez rok do gimnazjum „Współpraca” na Miodowej, to było prywatne gimnazjum, wspaniałe. Miałam wspaniałą załogę profesorów, świetnie było. Niestety bardzo krótko to trwało, bo w 1938 roku zaczęłam gimnazjum. 1 września… już wtedy miałam zajęcia na służbę harcerską, ale 1 września byłam na Miodowej, gdzie normalnie była zbiórka. Szło się ze sztandarami na mszę i na otwarcie roku. Niewiele koleżanek już dotarło, bo to był pierwszy nalot, który pomógł nam w uświetnieniu pierwszego dnia. Ze szkołą kontakt był krótki, bo po działaniach wojennych szkoły zostały otwarte na bardzo krótko, potem pod pretekstem tyfusu zamknięte ponownie. Dopiero po wielu miesiącach zostały odtworzone tak zwane kursy przygotowawcze do szkół zawodowych, dlatego że Niemcy nie chcieli, żeby się uczyć oficjalnie. Chodziłam na kursy przygotowawcze, ale bardzo krótko, to się przekształciło w nasze normalne zajęcia. To był pretekst, że robiłyśmy drobne rzeczy, plecionki w razie czego, gdyby była rewizja, zresztą Niemcy odwiedzali szkołę, a myśmy starały się mieć normalne lekcje. Małą maturę zrobiłam na kursach przygotowawczych właśnie w gimnazjum „Współpraca”. Gimnazjum „Współpraca” ma ładną lokację, jest ulokowane na Miodowej 14, to był Dom Kupców i Rzemieślników, który nadal istniał w tym czasie, a tylko część sal i pomieszczeń była używana dla nas na lekcje.
- Co działo się z panią od momentu wybuchu wojny? Czy po 1 września była pani w Warszawie?
Byłam w Warszawie cały czas. Z Warszawy nigdzie nie wyjeżdżałam. Całą okupację spędziłam w Warszawie.
- Jak pani wspomina okres do momentu kapitulacji?
Okres do kapitulacji... Później, kiedy już nawet dojście do miejsc zbiórek, bo zresztą już Dworzec Gdański nie był funkcjonującym jako dworzec, komisariaty OPL-u już nie istniały, bo domy były w płomieniach, już nie było po prostu potrzeby ostrzegania, bo nie nadążało się ostrzegać. Bomby leciały. Spędziłam [ten czas] w kamienicy, w której mieszkałam. Mieszkałam na Samborskiej 2. To był dom, gdzie mieszkali ludzie, tyle tylko że nie mieli broni, ale to byli ludzie, którzy byli w akcji, coś się ciągle działo. Organizowało się wspólne posiłki, gotowało się zupy w kociołkach. Dom był na skarpie, więc miał spadek do Wisły, i ogród, tak że można było wychodzić z domów, po prostu spędzaliśmy [ten czas], wspomagając się wzajemnie. Oczywiście były służby, które czuwały na dachach, w miarę możności ratowali przed spadającymi płomieniami. Ciągle była zorganizowana obrona na terenie własnego podwórka.
- Czy pamięta pani dzień wypowiedzenia wojny przez Anglię i Francję?
Pan mówi o 1939 roku?
Kto wypowiadał wojnę? Nikt nie wypowiadał wojny, po prostu spadły na nas bomby i pokazały się samoloty niemieckie nad Warszawą.
- Chodzi mi o przyłączenie się Anglii i Francji do wojny. Pamięta pani ten dzień?
Owszem pamiętam, to było na kilka dni przed wybuchem wojny. Wiem, że ojciec był w rezerwie, więc czekał, że lada moment go wezwą. Był zniecierpliwiony, że nie wzywają, bo był gotów cały czas. Pamiętam, że usłyszeliśmy kroki. Myśmy mieszkali wysoko, na facjatce, więc idących ludzi się słyszało. Przyszedł dozorca domu z policjantem, w ten sposób przynosiło się powołania do wojska. Ojciec jak już ich zobaczył, że wchodzą na klatkę schodową, już zaczął się żegnać z mamą, już: „Helenko...”. Zabrał swoje dokumenty. Okazuje się – powołanie było do mnie. To właśnie było powołanie na moją służbę w harcerskich drużynach. Wojna, to już się czuło przez cały sierpień, ale ciągle było, że się ułoży, że wojna naprawdę nie wybuchnie. Właściwie w wojnę nie chcieliśmy wierzyć. Nie chcieliśmy [wierzyć], że ona będzie. Wierzyliśmy, że układy trwają. Takie były nastroje. Wiem, że trzeba było już przygotowywać zapasy. Gromadzenie zapasów było uważane za niepatriotyczną postawę, bo siało panikę. Pamiętam, że ojciec nie pozwolił nam na robienie wielkich zapasów. Zostałyśmy praktycznie bez niczego. Były suchary, które zbieraliśmy, które się wysyłało na wieś potem na dokarmienia trzody. Zostałyśmy z sucharami, które bardzo nam ułatwiły dni oblężenia w Warszawie. Na przykład nie pamiętam, że w czasie oblężenia, mimo że nie było jedzenia, że byłam głodna. Albo nie było czasu myśleć, że jest się głodnym, albo tak sobie ludzie pomagali, że do mnie w czasie oblężenia Warszawy w 1939 roku nigdy nie dotarło uczucie głodu.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Nie, jestem jedynaczką. Niestety nie miałam rodzeństwa.
- Co robiła pani w czasie okupacji?
W czasie okupacji, po skończeniu małej matury na kursach przygotowawczych, ponieważ wtedy był ciągły lęk, że zabiorą nas na roboty do Niemiec, szczególnie młodych ludzi, trzeba było koniecznie mieć oficjalne zajęcie. Mnie się udało dostać nie do Wytwórni Papierów Wartościowych, ale do drukarni PKO, która była na Bugaju. Drukarnia PKO pod tą nazwą została zresztą do końca Powstania, z tym że Niemcy ją przejęli. Drukarnia PKO robiła druki i zarządzenia, którymi oczywiście posługiwano się w czasie wszystkich działalności w Warszawie, różne
Ausweisy, różne zaświadczenia, kartki żywnościowe i tak dalej. Nawet czasami drukowano pieniądze, bo pobliska drukarnia, mennica, która była na Sanguszki czasem miała tak dużo pracy, że dawali część druków i pieniędzy do drukowania u nas. Pracowałam na introligatorni, tak się nazywał dział. Niewiele można było się uczyć, ale mogłam pracować na różne zmiany, co mi ułatwiało. Starałam się pracować na nocną zmianę, bo to mi dawało czas w dzień, żeby chodzić na komplety. Później chodziłam na komplety, żeby uczyć się dalej. Poza tym jeszcze praca w introligatorni dawała mi jedne, ogromne korzyści: ciężko było wynieść druczki, a druczki pomagały bardzo, więc znalazłam sobie drogę i metodę, gdzie trochę druczków udało się przemycać.
- Czy wtedy już należała pani do konspiracji?
Już byłam w konspiracji. Byłam w konspiracji właściwie oficjalnie dopiero od 1942 roku, ale również nieoficjalnie – przez działalność ojca i stryjków, którzy mieszkali w tym samym domu, gdzie wszystko się odbywało, niby bez naszej wiedzy, ale przecież trudno było nie wiedzieć. Udało mi się dołączyć do oddziału mojego ojca. Udało mi się to w ten sposób, że ojciec raczej uważał, że powinnam chodzić do szkoły, że wystarczy, że im dostarczam druczki, a ja koniecznie chciałam być uznana jako żołnierz. Udało mi się dołączyć do 101. kompani, w której był mój ojciec. Przysięga miała być na Pradze, u kogoś z naszych ludzi. Rano w ciągu dnia, pamiętam, ojciec poprosił mamę, że chciałby zjeść obiad wcześniej. Niedzielny obiad był uroczysty, bo poza zupą było jeszcze drugie danie, normalnie to była tylko zupa, ale drugie danie to były gołąbki zrobione bez mięsa tylko z ziemniakami, ale to ciągle się wydawało, że to jest niedzielny obiad. „Bardzo dobrze się składa, bo też wychodzę”. – „To dobrze Zosiu. Wychodzimy razem”. Ponieważ na Starówce nie było tramwajów, mówię: „Idziemy tą samą drogą”. W końcu dochodzimy do placu Zamkowego, bo stamtąd można było już wziąć tramwaj na Pragę. Ojciec mówi: „Co to jest? Za mną idziesz?”. Mówię: „Nie, ja prawdopodobnie w tym samym kierunku”. Wiedziałam, gdzie idzie ojciec i po co idzie na Pragę, bo to była przysięga, którą składałam w obecności ojca, który był dowódcą plutonu i mojego stryjka, który również tam był. Widziałam, już znałam ludzi. Po tym dochodzimy do numeru bramy, ale numeru bramy myśmy nie podawali sobie nigdy w prawdziwym układzie, tylko zawsze albo mnożony przez liczbę, albo odejmowany. Wiedziało się na każde spotkanie, jaką użyć metodę, żeby podać adres albo adresy, [które] trzeba było czasem przez telefon podać albo nawet na kartce napisać. Nie można było prawdziwych adresów podawać, tylko trzeba było odczytywać tak, jak należało. Dopiero jak dochodziliśmy, ojciec na mnie spojrzał i mówi: „Aha, to ty! To po co tak długo zwlekałaś?”. Tak że składałam przysięgę w obecności mojego ojca i mojemu ojcu.
- Jak nazywał się pani ojciec?
Aleksander Aksenow. Miał pseudonim „Orlik”. Ojciec niestety w Powstaniu nie brał udziału, bo w marcu 1944 roku gestapo przyszło do domu, zrobili rewizję, znaleźli radio, znaleźli gazetki, ojca zabrali. Był w Stutthofie i zginął w Stutthofie.
- Czym jeszcze zajmowała się pani w czasie konspiracji?
W czasie konspiracji pracowałam w drukarni PKO, ale pensje były bardzo małe. Zaprzyjaźniłam się z psem komendanta drukarni. Miał panią, która psa wyprowadzała, była moją koleżanką ze szkoły. Wyprowadzała psa, pięknego wilczura, który był groźny, przygotowany do tropienia, śledzenia, a ponieważ się z nią spotykałam, twierdziła, że tylko pełni rolę opiekunki psa, ale nie wiem, czy tak do końca było. W każdym razie pies był miły i bardzo z pieskiem się zaprzyjaźniłam. Czasami nocą szwab jak przychodził sprawdzać sale, jak funkcjonują wszystkie działy, zabierał psa. Starałam się swoją pracę wykonać jak najszybciej, to już była nocna zmiana, spać mi się chciało, to zagrzebywałam się w ścinki z papierów, które odpadały od odcinanych maszyn introligatorskich i sobie dosypiałam, żeby potem w ciągu dnia mieć czas, żeby się uczyć. Później na ogół moi współpracownicy wiedzieli o tym, to jak już Zosia zasnęła, to już machali ręką. Czasem część mojej pracy zrobili za mnie. Kiedyś na salę wszedł straszny Niemiec z psem. Pies oczywiście szurnął do mnie od razu, wszyscy [zamarli], dech im zaparło, a piesek zaczął mnie lizać po twarzy. Objęłam go za szyję i Niemiec się wściekł. Strasznie się wściekł. Wezwał mnie do siebie: „Dlaczego? Skąd takie [zachowanie]?”. Powiedziałam, że: „Wychodzę czasem na spacery i pański pies jest taki piękny. Po prostu go poznałam”. O koleżance nie mówiłam, bo po co. Wtedy się zainteresował, dlaczego śpię, więc mówię: „Ja się uczę w ciągu dnia i po prostu byłam senna”. Coś go poruszyło. Powiedział: „Dobrze, to ci pewnie są potrzebne jakieś ścinki”. Czasem z wielkich arkuszy, z których wycinano różne karty, zostawały duże odcinki (o papier było trudno), więc pozwolił mi, żebym mogła sobie bloczki robić i wynosić bloczki do szkoły. Dał mi pozwolenie. [Można] sobie wyobrazić, jak łatwo było między bloczkami wyprowadzić druki potrzebne, zwolnienie, przepustkę. To były autentyczne druki, które nie były fałszowane, tylko po prostu na gorąco wyniesione z drukarni. Tak że to była wielka pomoc. Oddawałam to dla konspiracji i już sobie z tym robili, co trzeba.
- Proszę powiedzieć dokładnie, jak to wyglądało? Pani sama znajdowała druki w drukarni?
Nie. To było w ten sposób, że jak robiono bloczki z druków jednej kategorii, bloczek musiał mieć, był obliczony, bo to trzeba było obliczać, przeliczać i musiało być dokładnie tyle, więc się podkładało kartkę inną, żeby się liczącemu brzegi zgadzała ilość, ale to było jak na bloczku pusta kartka, którą się wyrywało i wyciągało. Tak że zawsze się ilość brzegów w bloczku zgadzała, ale nie zawsze był pełen bloczek. Trzeba było dużo innych osób w to wprowadzić, bo samemu nie można było wszystkiego zrobić.
- Licząca osoba to był Polak czy Niemiec?
Wśród nas na pewno byli folksdojcze, którzy może donosili, tak że między sobą trzeba było też bardzo uważać, ale na ogół większość była zatrudnionych Polaków. Niby nikt nigdy nic o niczym nie wiedział, nikt do konspiracji nie należał, ale każdy sobie pomagał, bo wiedział, że tak trzeba.
- Co jeszcze pani robiła w konspiracji?
W czasie konspiracji już miałam przydzielone funkcje. Miałam przeszkolenie sanitarne, które jak dziś o tym myślę, to było bardzo proste, właściwie niewiele pomogło przy tym, co potem się działo w czasie Powstania. Zasadniczo poza utrzymaniem siebie w gotowości do akcji, to niewiele. Na samym początku okupacji, jeszcze jak byłam w drużynie harcerskiej i funkcjonowały nasze drużyny, to była wielka akcja, przede wszystkim pomoc naszym żołnierzom września w szpitalu Ujazdowskim. Chodziłyśmy z pomocą, zbierałyśmy laski, zbierałyśmy ubrania dla nich. Czasem się udało chłopcom, którzy mogli chodzić, wyjść ze szpitala w naszych ubraniach, jako dziewczyny, bo potem szli do niewoli, więc trzeba było wyciągnąć ich ze szpitala Ujazdowskiego. To była też duża praca. Później trzeba było pomóc trochę sobie finansowo, przecież trzeba było trochę pieniędzy, opłaty za lekcje na kompletach były, bo przecież nauczycielki nie miały już pensji, więc trzeba było w jakiś sposób też im pomóc. Nam zostało z moją koleżanką dużo filcowych kapeluszy, bo myśmy zbierały kapelusze filcowe i szyły kapcie dla żołnierzy. Później jak już kapci nie było potrzeba, zostały nam filcowe kapelusze. Myśmy nauczyły się z kapeluszy robić różne bereciki. Robiło się rzeczy, które akurat sytuacja [wymagała], ktoś o coś prosił, to robiłyśmy. Robiłyśmy czapeczki z włóczki, szaliki, rękawiczki. Tak się trochę pomagało sobie finansowo. Właściwie w drukarni PKO pracowałam do końca Powstania, do 1 sierpnia, z tym że 1 sierpnia nie pracowałam na nocną zmianę, tylko pracowałam na dzienną. Wróciłam do domu, już po raz trzeci nas wzywano na próbny alarm. Były trzy próbne alarmy, gdzie byłyśmy przygotowane, że wyjdziemy z Warszawy. To było zaskoczeniem dla nas, bo tak nas ustawiano, żeby przygotować żywność na trzy dni, buty do marszu. Nikt nam nie mówił, jaka będzie sytuacja, że wyjdziemy z Warszawy i będziemy atakować wychodzące oddziały niemieckie, gdzie wywozili cały zrabowany sprzęt i jeszcze resztę swojej... Po raz trzeci alarm już był. Wróciłam akurat z mojej drukarni i dostałam polecenie, że mam się zgłosić na Brzozową. Pożegnałam mamę, torbę sanitarną miałam już gotową, wisiała na drzwiach, więc rzuciłam torbę sanitarną, zbiegłam na dół. Mamy nie było w mieszkaniu, czekała w ogonku, bo akurat chleb przywieźli czy mąkę. Pamiętam, pożegnałam się z mamą. Mówi: „Zosiu, wrócisz na kolację. Patrz, jest mąka, to pewnie kopytka zrobię”. Mówię: „Tak, mamo. Wrócę na kopytka...”. Już nie wróciłam... Już wtedy był prawdziwy alarm. Na Brzozowej 4 zaczęła się akcja o piątej.
- Proszę powiedzieć, co było później.
Co było później... Później to już było czekanie na pomoc z góry. W każdym bądź razie na Brzozowej, gdzie było nasze miejsce spotkania, dostałyśmy opaski biało-czerwone. Dostałyśmy jeszcze uzupełnienie do naszych torb sanitarnych i przydział. Mój przydział wtedy był, żeby zorganizować punkt sanitarny w domu na rogu Świętojańskiej i placu Zamkowego, ambasady rumuńskiej. Tam był nasz pierwszy większy punkt sanitarny. Pierwsze dni Powstania, z wyjątkiem jednej dramatycznej sytuacji, to były czołgi, które szły od Wisły, od mostu i barykada u wylotu Świętojańskiej i placu Zamkowego. Barykada, z którą byłam najbardziej związana, i potem nasza kwatera na Kanonii – była wspaniale zbudowana, bo była budowana z wyciąganych płyt chodnikowych i była bardzo mocna. Pamiętam, też wtedy ktoś bardzo mądry wymyślił, że przecież jak się zabarykadujemy, to nic nie będziemy widzieli, co się dzieje po tamtej stronie, bo okna od Świętojańskiej idą w bok, a my potrzebujemy mieć okna na plac Zamkowy, więc musimy sobie rozświetlić barykadę i wielkie rury powtykaliśmy w otwory płyt, które od tamtej strony musiały wyglądać niesamowicie groźnie, a my przez rury po prostu spoglądaliśmy na plac Zamkowy. Znaczy mówię „my”, bo to chłopcy byli na barykadach, a my [sanitariuszki] to tylko mogłyśmy podejrzeć, bo na razie nie miałyśmy co robić, jeszcze rannych nie było. Jakiś siebie może odłamkiem [zranił] – żeby opatrunek dostać, była jedna sanitariuszka, ale na razie prawdziwej akcji nie było. Urządzałyśmy punkty sanitarne i starałyśmy się zorientować, jakie są nasze możliwości. Wtedy pamiętam straszliwy widok: idące czołgi i ludzi z biało-czerwonymi opaskami na czołgach. Pierwsza myśl to była: no dobrze, zdobyliśmy czołgi i nasi... W miarę jak czołg się zbliżał, było widać, że ludzie są związani i krzyczeli do nas: „Ratujcie!”. Sytuacja była niewykonalna, przecież myśmy nie mieli jak do czołgu... Byliśmy przekonani, że czołg jak podejdzie bliżej, to wpakuje nam się w naszą barykadę i wejdzie w Starówkę. Mam wrażenie, że nasze rury od tamtej strony wyglądały jak działka. Czołgi doszły na kilkanaście metrów i zawróciły. Pamiętam, to było pierwsze zetknięcie z naszą bezsilnością, bo tak to sobie nie zdawaliśmy sprawy, że właściwie niczego nie mamy. Nam się wydawało, że sobie poradzimy, że jesteśmy w stanie się bronić, zatrzymać Niemców. Niestety taki był pierwszy zgrzyt.
- Pamięta pani kolumnę Zygmunta? Kiedy została wysadzona?
Kolumna Zygmunta chyba była [wysadzona] już po naszym wyjściu ze Starówki, bo dopóki myśmy... Już była strzaskana, ale to dopiero po naszym wyjściu ze Starówki.
- Pamięta pani kolumnę Zygmunta na początku sierpnia? Przez cały sierpień?
Tak, znaczy czy przez cały sierpień, może już nie... Przecież ostanie dni były takie, że my z rumowisk gruzów już nie mieliśmy przejścia dalej niż nasza barykada, która nas zatrzymała, bo Niemcy również szli od dołu, od Wisły, od skarpy, od Brzozowej i tam właśnie były nasze... Później to już przez mury nawet nie było łatwo wyglądać.
- Czy barykada istniała do końca Powstania?
Tak. Myśmy opuszczając, znaczy już była częściowo zrujnowana, bo później cała obrona katedry była przeważnie w rękach mojego Batalionu „Bończa”. Myśmy tam mieli służbę i to był odcinek, gdzie nasz batalion najbardziej się wykrwawił. Mieliśmy wspaniałego dowódcę kompanii – „Szczerbę”, to był aktor z zawodu, aktor, który w czasie Powstania był w roli, po prostu zachowywał się... Chodził w pięknym polskim mundurze, zawsze elegancki. Pamiętam moment, już chyba to był trzeci atak na katedrę: „Szczerba” na ambonie z temblakiem i zębami odbezpiecza granaty, to przecież była sytuacja, którą tylko nagrać na film. Chłopcy na krużgankach na chórze i tylko dyspozycje, od którego świętego strzałami kierować. Wszystko się odbyło w murach katedry. „Szczerba”, który nadal jest w roli obrońcy katedry, zachowywał się, jakby był na scenie, a to była prawdziwa scena.
- Jak poza tym wyglądała pani służba w czasie Powstania?
Jak wyglądała moja służba? Oczywiście byłam sanitariuszką. Z tym że ranni, z którymi mogłam sobie poradzić, to byli chodzący ranni, którzy byli w stanie przejść, więc potrafiłam założyć zwykłą opaskę uciskową czy przemyć ranę i dać zastrzyk. Właściwie na tym moja umiejętność, moja działalność polegała. Potem jak przychodziły rany, o których się ludziom nie śniło, było trochę gorzej, to już żadne kursy sanitarne nie były w stanie przewidzieć. Miałam kiedyś rannego, którego w kocu ściągnięto, bo już nosze nie były w ogóle możliwe, ściągnęłyśmy na nasz punkt sanitarny. Ranny strasznie krzyczał, wszystko go bolało, narzekał na rękę. Wtedy miałam dyżur. To był ciężki dzień, gdzie i lekarz był zajęty na innym odcinku i inne koleżanki, bardziej przygotowane jako sanitariuszki, miały też innych rannych i akurat mnie przypadł w udziale. Okazało się, że rana w ręku to było głębokie zadrapanie. Natomiast jak koc otworzyłam, okazało się, że ma rozpłatany brzuch i wnętrzności są prawie na zewnątrz. Co tu robić? Chyba, nie wiem, to ktoś inny za mnie zrobił, bo sama nie pamiętam. Po prostu wepchnęłam i płachtą, płatem skóry zakryłam jego brzuch. Widziałam tylko tyle, że się nie może ruszać, a on się strasznie niecierpliwił i wyklinał mnie: „Co za sanitariuszka? Mnie ręka boli, a ona blado wygląda?!”. Wtedy wzięłam bandaże i go przywiązałam do łóżka, na którym leżał, żeby się nie ruszał. Dałam mu zastrzyk z tężca, bo tylko tak widziałam, że infekcja. Wiedziałam, że nie można nic dawać do picia. Reszta już tylko od Pana Boga zależała. Przyszedł lekarz. Zdałam mu sprawę ze stanu rannego. Oczywiście od razu zabrał na salkę operacyjną... po prostu na miejsce, gdzie mógł coś zrobić. Myślę – teraz dostanę, że pewnie... Tak wymyślał, och, jak krzyczał. Słyszałam parę „ładnych” słów na Starówce, ale takiej wiązanki jak tu, nie słyszałam. W każdym bądź razie doktor Rola przyszedł i poklepał mnie po ramieniu. Mówi: „No! Zdałaś egzamin, zrobiłaś wszystko, co można było”. Okazało się, że nie miał rany brzucha, tylko upadł pewnie i ostrym narzędziem rozciął, widocznie to wszystko się nie miało, gdzie podziać i moje wepchnięcie, mówi: „Pewnie rąk czystych nie miałaś?”. Mówię: „No takie miałam ręce, jakie miałam”. Mówi: „No to teraz zmów różaniec albo dwa, już nic więcej nie można zrobić. Jeśli nie było infekcji, to przeżyje”. Przeżył! Ciągle nie chciał uwierzyć, że go nie chciałam leczyć, tylko ciągle mi wymyślał, że mu nie chciałam ręki opatrzyć. Dopiero jak wróciła mu świadomość i powiedział mu lekarz, że ręka to była błaha sprawa, a nie wiedział, bo gdyby wiedział o tym, to by dla niego był straszny szok przecież. To był pacjent, który przeżył. Spotkałam go po Powstaniu zresztą.
- Pamięta pani jego pseudonim, jego nazwisko?
„Błyskawica”. Przeżył. Potem już nabrał szacunku dla moich sanitarnych kwalifikacji. W każdym bądź razie zmarł dziesięć, piętnaście lat temu, ale przeżył. Przeszedł potem kanałami, bo długo nie mógł jednak chodzić. Udało mu się. Pomogłam mu zresztą przy przejściu kanałami. Przeżył.
- Przez cały ten okres była pani na Świętojańskiej?
Barykada była u wylotu Świętojańskiej, Placu Zamkowego. Myśmy zmieniały kwatery. Myśmy miały zawsze przydział na dany odcinek. Nasza komendantka wiedząc, gdzie jest akcja, czy może być potrzeba sanitariuszki, wysyłała punkt sanitarny, żeby był albo z chłopcami, albo o kilkadziesiąt kroków, żeby w razie pomocy można było go ściągnąć. Tak że myśmy szły z chłopcami, z tym że nie byłyśmy na linii frontu, gdzie trwała sama akcja, tylko byłyśmy w pobliżu, żeby ich ściągać do naszego punktu. Kiedyś tu gdzie jest „Bazyliszek”, w dobrym miejscu było, kiedyś też była restauracja, tam była jedna z naszych punktów sanitarnych. Zresztą to się przenosiło w miarę, jak się zaczęły domy walić nam na łeb. Ze Starówki wyszłam na Kilińskiego 2. Byłam też przy wybuchu czołgu. To było w tym samym miejscu, gdzie miałyśmy swoją bazę sanitarną.
- Czy może pani o tym coś więcej opowiedzieć?
O wybuchu czołgu? Z trudem, bo to jest straszne przeżycie. Wybuch czołgu był 13 sierpnia. Pamiętam, że wtedy zginął mój stryjek. Stryjek był dowódcą oddziału u „Bończy” – „Malarz”. Miał piękny pseudonim i wielka fama o nim chodziła, bo był organizatorem w czasie okupacji wielu wypadów. Trzymał naszą 101. kompanię. Zginął chyba tego dnia. Do nas doszły wieści: „Nasi zdobyli czołg. Chodźcie, chodźcie, bo czołg prowadzą, wspaniały czołg!”. Pamiętam, nie podzielałam entuzjazmu. Powiedziałam: „Nie, chyba już nie wyjdę na spotkanie, ten czołg i tak tu idzie w naszą stronę”. Właśnie szedł do nas. Pamiętam, że w momencie kiedy tak sobie pomyślałam, że czołg przyjdzie do mnie – wybuchł... Wybuchł i potem, widok niesamowity... Latające części ludzkich ciał w powietrzu, kurz, ogień, krzyki, które trudno było nazwać, wycia straszliwe. To trwało kilka minut. Pamiętam, że w ciemnościach próbowałyśmy dotrzeć do wyjścia. W końcu jak światło dzienne ujrzałam, pamiętam dziewczynę, która wychodziła i oko jej wisiało na nitce. Jak porządna sanitariuszka też jej ręką wcisnęłam oko. Potem przy wyjściu od razu pod nogami tylko trupy, ciała ludzkie, trudno było nawet ratować. W ogóle zupełnie straciłyśmy orientację, co należy robić i co się stało. Potem długie godziny polegały na tym, żeby jeszcze ludziom, którzy żyli, którzy byli w stanie reagować, robić opatrunki i przenosić do najbliższych szpitali. Ale trzeba było chodzić po ciałach ludzi, którzy już leżeli na Kilińskiego, w pobliżu nas było najbliżej do „Krzywej Latarni”. „Pod Krzywą Latarnią” mieliśmy swój punkt, gdzie można było ściągać ludzi i tam ratować.
- Dużo ludzi przeżyło wybuch czołgu?
Nie umiem powiedzieć, ile osób, ale chyba niewiele.
- Proszę powiedzieć, jak na pani służbę reagowała ludność cywilna?
Na Starówce? Starówka to był inny świat w porównaniu z innymi dzielnicami. Na Starówce właściwie nie było cywili, to byli tylko ludzie, którzy mieli broń i którzy nie mieli broni. Na Starówce wszyscy byli zaangażowani w działalność. Działalność była spontaniczna. To byli ludzie nadzwyczajni, pomoc była w każdej chwili, nie trzeba było nikogo nawoływać, żeby coś robili. Ludzie przychodzili, pytali, w czym mogą pomóc, czy w budowaniu barykad, czy w wierceniu studni do wody, czy żeby coś ugotować, przynosili jedzenie. Na Starówce nie byłam nigdy głodna, nigdy, już nie pamiętam, co jadłam. Wiem, że piłam czerwone wino „Pod Krzywą Latarnią”, mieliśmy „Fukiera”, tak że mieliśmy drinki. W ogóle ludność Starówki była wspaniała. Kontrast dopiero odczuliśmy po przejściu kanałami do Śródmieścia.
- Czy po przejściu kanałami do Śródmieścia spotkała pani mamę?
Tak, oczywiście, jeszcze przez pierwsze dni wpadałam już nie do domu, tylko do piwnicy, gdzie mama... W piwnicy domu, w którym mieszkałyśmy, mama też starała się pomagać, bo w domu nie było ani jednego mężczyzny, wszyscy byli w akcji, tylko były kobiety i drobne dzieci. Mama zawsze gotowała, szykowała, żeby pomóc. Jak już dom poszedł, bo najpierw był zburzony, potem spalony, Niemcy już byli w kościele Marii Panny, mamie udało się wydostać na Nowe Miasto, do węglarni, która miała w dole piwnicę. Pamiętam, że już wtedy chciałam mamę stamtąd wydostać i starałam się do niej dotrzeć na Nowe Miasto. Dotarłam do piwnicy, niestety mamy już nie było. Ktoś mi powiedział, że ludzi udało się wyciągnąć i że są w innych domach. Mamę spotkałam dopiero, jak dostaliśmy wymarsz do kanałów. Mama była na Długiej w jakimś domu. Pamiętam, że to spotkanie było pełne radości, jednocześnie widzę, że mama jest okręcona ręcznikiem na głowie. Mówię: „Mamo, jesteś ranna?”. Mama mówi: „E tam, ranna, a zobacz, głowę umyłam, bo ktoś w piwnicy zostawił beczkę z wodą”. Powrót do normalnych funkcji życiowych, kiedy się świat zawalił. Mama już się o dom nie pyta, o nic, tylko umyła głowę i dobrze. Mówię: „Mamo, moja komendantka powiedziała, że mogę cię z nami zabrać. Idziemy do kanałów, wychodzimy z Warszawy, wychodzimy ze Starówki”. Mama do kanału nie pójdzie. Powiedziała: „Zosiu, idź sama, ty masz obowiązek, masz taki rozkaz, idź. Ja do kanału nie pójdę”. Została. Mamę wywieźli ze Starówki, była w obozie, przechodziła przez obozy. Odnalazłam ją dopiero po dwóch latach, mama była we Włoszech, w Tranie, już byłam wtedy mężatką, już poznałam męża. Szukałam mamy przez Czerwony Krzyż. Mama również mnie [szukała] i nasze kartki się nie mogły spotkać. Mój mąż wtedy pojechał do Londynu. Sam poszedł do Czerwonego Krzyża, w kartotece, która stała gdzieś na biurku, zaczął przeglądać. Moja kartka i kartka mamy były obok siebie. Okazało się, że mama jest w polskim obozie w Tranie, w południowych Włoszech. Oczywiście natychmiast [wymieniłyśmy] listy. Wtedy listy nie chodziły normalną pocztą, tylko wojskową, polową pocztą. Mama też zniechęcona szukaniem mnie i iem wiadomości, zdecydowała się na powrót do Polski. To był pierwszy transport z Włoch, który pociągiem odwoził ludzi z obozów do Polski. Mama była w pociągu, kiedy ktoś z jej baraku przyniósł jej mój list. Była uszczęśliwiona, że ma kontakt, wysiadła z pociągu. To był pociąg, który trafił na minę i wszyscy ludzie z pierwszego transportu zginęli. Później mamę ściągnęliśmy do Anglii i już byliśmy z sobą do końca życia. Mama zmarła pięć lat temu, mając dziewięćdziesiąt sześć lat, do ostatnich dni pełna żywotności, pełna radości życia, dająca sobie radę i naprawdę, taka mama, której... W Los Angeles nie wszystkie moje koleżanki, prawie nikt nie miał mamy z sobą, tak że moja mama była taką mamą dla wszystkich moich koleżanek. Wszyscy ją nazywali babcią.
- Opowiadała pani, jak mama umyła głowę i wytarła ręcznikiem. Jak państwo sobie radzili z higieną w czasie Powstania na Starym Mieście?
Z higieną było bardzo prosto, po prostu jej nie było. O wodę było trudno, przecież nie mieliśmy dostępu, woda była wydzielana do picia. Mnie na przykład włosy koleżanka umyła w czerwonym winie. Wino było „Pod Krzywą Latarnią”. Pamiętam, że dziewczyna mówi pod koniec: „Ale Zośka »zawiniła«!”. Winem pachniałam, jak beczka. Kiedyś pamiętam, że w domu starałam się w piwnicy komuś zanieść i na klatce schodowej, czy w zaułku była wanna, pełna wody, bo takie były rozkazy jeszcze przed tym, żeby móc gromadzić zapasy wody, już mech porósł. Ucieszyłam się: „Woda w wannie!”. Wpada inna pani, nie z naszych... Okazało się, to była aktoreczka, śpiewaczka Hanka Brzezińska, była znana w czasie okupacji, śpiewała piosenki, była bardzo miła. Ucieszyła się też i ona się wykąpie. Mówię: „O nie, figa z makiem! To jest woda i kąpieli nie będzie żadnej, tylko to będzie przydzielone”. Tak że miałyśmy wielki spór o wannę. Powiedziałam, że jak chce dostać przydział wody, to niech dołączy do nas i pomaga. Rzeczywiście dołączyła. Ale to była szklanka wody do napicia, a umyć się nikt nie myślał. Moja mama się dorwała do wody, gdzie już wtedy nie było nikogo w piwnicy, już trzeba było wychodzić, bo to było wiadomo, że ludność cywilna będzie zabrana, myśmy już szli do kanałów, więc już wody nie było z kim dzielić, więc mama umyła głowę.
- Jak wyglądały kolejne dni do momentu opuszczenia Starówki? Różniły się czymś?
Przed wejściem do kanału była jeszcze próba przełamania się górą, więc to był też bardzo trudny moment, dlatego że myśmy też musieli się zgromadzić, myśmy wtedy liczyli, że będziemy mogli brać nawet leżących rannych z sobą. Pamiętam, że wtedy ranny, którym się opiekowałam, jeszcze wtedy był leżącym. Myśmy go przeciągnęły, punktami, nie wiem, jak myśmy miały wychodzić, bo z Kilińskiego przyszłyśmy do kościoła paulinów, kościół paulinów jest na rogu Długiej i Freta. W kościele paulinów czekałyśmy na dalsze kroki, bo oddziały się miały przebijać, a my z kolei z rannymi miałyśmy iść za nimi, więc nie wiedziałyśmy, kiedy moment nastąpi, ale cały czas byłyśmy w pogotowiu. Pamiętam, że mojemu rannemu trzeba było zrobić zastrzyk. Nie było jak zastrzyku zrobić, ani wygotować strzykawki, bo na czym? Ale przy ołtarzu jeszcze się paliły dwie świece, to ja [poszłam] po jedną świecę, bo widziałam, że nad płomyczkiem można sobie też igłę wyczyścić i zabrałam świecę. Najpierw troszeczkę mi ręka zadrżała, ale no trzeba i tak zapamiętałam, bo mi głupio było świecę z ołtarza ściągać. Jak przyjechałam pierwszy raz do Polski po dziewiętnastu latach, jak było można odwiedzić, oczywiście szło się we wszystkie miejsca, gdzie się przeżywało najtrudniejsze dni. Wchodzę do kościoła paulinów, patrzę na ołtarz, wszystkie świece się palą tylko nie moja, którą wzięłam. Wiem, że to był zbieg okoliczności, ale dostałam gęsiej skórki dosłownie, omam, lęk, wstyd, że świecę wtedy zabrałam. Pobiegłam do zakrystii i proszę na wszystko, żeby mi dali świecę. Uspokajają mnie, ksiądz, jakaś pani, że: „Proszę pani, jak zało świecy, to tam przyjdą opiekunki, one to załatwią”. Mówię: „Nie nie, muszę świecę sama położyć”. Dopiero jak im chaotycznymi słowami wytłumaczyłam, dlaczego mi na świecy tak zależy, to wyciągnęli świecę, pozwolili mi pójść do ołtarza i założyć świecę [na ołtarzu]. Tak że wyrównałam świecowe rozrachunki.
- Jak wyglądała ewakuacja ze Starówki?
Jak to przebiegało? Miałyśmy wyznaczone grupami wyjście do kanałów, przed nami już poszły inne drużyny. Myśmy czekały na swoją kolejkę na Długiej. Trzeba było tylko przejść parę kroków i u wylotu Długiej na plac Krasińskich trzeba było się czołgać. Czołganie musiało następować w wyznaczonym czasie, wtedy kiedy była przerwa między jednym obstrzałem a drugim, dlatego że już zacieśniał się… Oddziały, które jeszcze broniły wejścia do włazu… Miałyśmy tylko plecaki i nie można było być obładowanym. Myśmy miały plecaki wyniesione ze Stawek, na Stawkach były wielkie magazyny, któreśmy zdobyli kiedyś. Pamiętam, miałam jeszcze torbę sanitarną, w której już nie wiele było, ale miałam pamiętnik, krótkie notatki. Pamiętam, był bardzo okrutny i służbista – „Barry”, który był porządkowym, do włazu dyrygował. Zabrał mi torbę, że to za dużo. Plecaka nie mógł odpiąć, tak że [weszłam] z plecakiem, w którym nie wiem, co miałam. Potem się okazało, że to nie był wcale mój plecak, bo plecaki były jednakowe. W każdym bądź razie do włazu to już miałam instrukcje od osób, które przedtem wchodziły do kanału, żeby nogi w dół i opierać pod klamry i z chwilą, kiedy się stanie na równym, żeby mieć związane z sobą sznury, i żebyśmy szły, trzymając się sznurów, żeby nie zgubić się. Pierwszy szok był straszny, bo sobie wyobrażałam kanał... Nie wiem, jak sobie wyobrażałam. Wiem, że jako dziecko zaglądałam czasem do kanału, jak coś czyścili i widziałam wielką głęboką rurę i myślałam, że to cały czas jest nic tylko głęboka rura. Potem się okazało, że nie, że to prawda, są kanały i prowadzą inaczej. To było szokujące. Dostałam od kolegi pomoc, że dał mi cukierki i powiedział, żeby ssać cukierki i nie oddychać ustami. Przejście przez kanał było makabrą. Nasz oddział był szczęśliwy, bo nam przejście do Wareckiej zabrało tylko sześć godzin... To było bardzo trudne, bo przede wszystkim była niepewność, czy trafimy do właściwego wyjścia. Oczywiście o tym nikt nie myślał, ale to było... Oczywiście nie było kontaktu słownego, dlatego że każdy dźwięk, każde poruszenie słyszeli Niemcy na górze, myśmy słyszeli kroki, słyszeliśmy ich krzyki, tak że właściwie nie było nawet żadnych możliwości, żeby sobie przekazać, czy słowa otuchy, tylko chyba drgnienia sznura, że ktoś jeszcze jest na drugim końcu. Szczęśliwie całej grupie, z którą szłam, udało się wyjść. Wyjście na Wareckiej było promykiem szczęścia, a jednocześnie ludzie, którzy nas wyciągali z włazu byli już inni. W ich zachowaniu nie było koleżeńskości, tylko raczej ciężki obowiązek, że wyciągają jeszcze ludzi. Potem jeszcze [nie było] żadnych instrukcji, czekaliśmy, co robić dalej. Starałyśmy się otoczyć opieką swoich podopiecznych, bo byli i lżej ranni, którzy z nami wychodzili. Pamiętam najbliższy dom, do którego chciałam wejść. Na klatce schodowej pani już się oburzyła, że brudnymi butami brudzę jej schody. Wtedy nie wiem, czy się ucieszyłam, czy mnie było smutno, dlatego że to było tak, jakby opowiadała o innym świecie czy o innych obyczajach. Skąd nagle martwić się o zabrudzoną klatkę schodową, jak myśmy już domów nie miały, już nie było niczego. Pamiętam, później żeśmy do rana doczekały do świtu, kiedy doszły nasze władze, nasza komendantka. Spojrzenie na Śródmieście, gdzie są całe domy, nawet szyby w oknach, nawet jeszcze kwiatki na balkonach. Wstrzymywałyśmy oddech i pokazywałyśmy sobie palcami, że: „Popatrz, jak tu ładnie, jak tu wszystko jeszcze jest”. Potem nasza komendantka zgromadziła nas w kinie „Palladium” i stamtąd dostałyśmy nowe placówki na Powiśle. Moim przydziałem było konserwatorium i zarządzenie, żeby przygotować szpital i punkt sanitarny. Jak tu przygotować? W Śródmieściu o wszystko trzeba było mieć numerek, przepustkę, co było zaskoczeniem po Starówce, gdzie nie trzeba było mieć niczego, a wszystko było na zawołanie. Po prostu czułyśmy się niemal jak w obcym kraju przez pierwsze dni. Trudno nam było zrozumieć, że jest normalne życie, gdzie jest ustalona akcja, gdzie są rozporządzenia i druczki. Nas to bardzo gniewało. Pamiętam, że w końcu moje brudne buty i sandałki oblepione, już nie chce powiedzieć czym, też bardzo ciążyły. Zdecydowałam się, że się postaram o buty. Oczywiście o tym, żeby komuś przyszło do głowy, żeby nam dać buty, to co na Starówce by było spontaniczne, w Śródmieściu nie było. W bocznych ulicach był zburzony dom i jeszcze chyba płomienie dochodziły, ale był tam sklep z butami, więc uszczęśliwiona – będą buty. Ja i moje trzy koleżanki z tego samego patrolu i dwóch moich braci stryjecznych – to byli młodzi chłopcy, synowie „Malarza”, którzy cały czas z nami byli w czasie akcji – dotarliśmy do butów i zaczęłam sobie wybierać, które by na mnie pasowały. Wpada żandarmeria, polska żandarmeria, która w Śródmieściu była naprawdę żandarmerią. Pilnowała, żeby nikt nie szabrował. Oczywiście jedyne co nas spotkało: „Ale Starówka i szabrują!”. Ale żadne tłumaczenia, że nie mam butów, że wyszłam z kanałów, nie! Zamknęli nas w zwykłej klitce, oczywiście czekamy na sąd koleżeński. Nie wiem, jakby to się skończyło, w każdym bądź razie mój braciszek stryjeczny, miał dziewięć lat, udało mu się otworem, lufcikiem czy czymś wydostać. Pobiegł do naszej komendantki, i dał sprawozdanie, że spotyka nas smutne przyjęcie w Śródmieściu. Dopiero nasz oddział przyszedł i nas wykupił, dosłownie, wykupił wielkim targiem, bez sądów, tylko z zagrożeniem, że mamy tutaj inne sądy. Udało się, a butów nie dostałam. Nadal chodziłam w moich zabrudzonych sandałkach, którymi przeszłam kanały.
- Jak długo była pani w Śródmieściu?
Do końca.
- Czy później nie była pani na Powiślu?
Aha, na Powiślu. Na Powiślu w konserwatorium trwało to przez kilka dni, bo jeszcze z konserwatorium dostałam od mojej komendantki zadanie, żeby zejść na dół, Dobrą w dół i przynieść worki. Po co nam były? Po to nam były worki, że ponieważ nie było sienników ani niczego, że to się wypcha ścinkami czy czymś i będą służyły jako posłania dla naszych rannych w szpitalu, w którym miałyśmy organizować konserwatorium. Ja i moja koleżanka dobrnęłyśmy na wskazany punkt, ale o dziwo, już tylko zgliszcza – nie ma ludzi. Okazuje się, że część już była zajęta przez Niemców, a do nas to jeszcze nie dotarło. Jak nasza komendantka w końcu się dowiedziała, że nas wysłała na straconą placówkę, nie miała żadnych możliwości, żeby nas [cofnąć]. My uparcie: mamy robić worki, przynieść worki, to idziemy. Straszliwe strzały, strzelanina, nie wiemy, gdzie są nasi, gdzie są Niemcy, gdzie w ogóle dokładnie jesteśmy. Pamiętam, że się schowałyśmy do szkółki, to była szklarnia i tam miały być worki. Worki w szklarni miały być, ale myśmy do worków nie mogły dotrzeć, bo był straszny ostrzał. W każdym bądź razie po kilku godzinach czuję, że czuję kapustę. Mówię: „O tu gdzieś jacyś ludzie pewnie są, bo pachnie kapustą”. Moja koleżanka, która bardziej znała, mówi: „Słuchaj, Zocha, to są rozkładające się ciała, to ciało tak pachnie. To już nie bigos gotują, tu bigos był zrobiony dwa dni albo trzy dni temu”. W każdym bądź razie myśmy do worków dotarły. Jak dotarłyśmy do worków, to trzeba je przynieść, ale jak to przynieść? Nie ma mowy. W szklarni były wózeczki na kółkach, widocznie przewożono kwiaty. Myśmy worki zwaliły na wózeczki, związały sznurami i ciągniemy pod górę, a od Dobrej to nie bardzo się na górę ciągnie. Pamiętam, dotarłyśmy do konserwatorium, ku wielkiemu zdziwieniu, radości i okrzykom podziwu, bo już mówią: „Pani Jadwiga, odprawiała za nas mszę” – ale worki przyniosłyśmy. Zdążyłyśmy jako tako wyposażyć nasz szpitalik, nawet ugotowałyśmy zupę, o którą też był wielki spór, bo się okazało, że jakimś cudem z kotłem dotarłyśmy, czy ktoś miał wielki kocioł, ale nie było co do kotła. Druga grupa, która też w konserwatorium była od „Krybara”, konia dopadli i mieli dwie wielki końskie nogi, więc poszłyśmy w targ, że gotujemy zupę, my mamy kocioł, a oni dwie końskie nogi, będzie zupa, tak że w konserwatorium będzie kolacja czy obiad, czy cokolwiek. Okazało się, że nasze przygotowania konserwatorium, nie było nam pisane, żeby cokolwiek się działo, bo Niemcy już nam tak dosunęli, że z konserwatorium musieliśmy w popłochu znowu uciekać. Wtedy już naszą stałą kwaterą, placówką była Poczta Główna na placu Napoleona. W murach już przesiedziałyśmy do końca Powstania, z tym że w międzyczasie dostawałyśmy polecenia wyjście w Aleje, przenosiło się rannych, na inne funkcje, które w Śródmieściu potrzebne były – sanitariuszki czy jakakolwiek pomoc. Byłyśmy zawsze do dyspozycji, ale już z naszym oddziałem trwałyśmy do końca. Z Palcu Napoleona był wymarsz do niewoli.
- Czy miała pani czas w Śródmieściu, żeby uczestniczyć w życiu kulturalnym?
Owszem, było więcej koncertów w Śródmieściu. Braliśmy udział w wielu koncertach, na Starówce miałyśmy swoje, ale były organizowane już nie przez ekipy prawdziwych artystów, których było mniej. Jedynym prawdziwym nie-artystą, pisarzem był Wiech. Kiedyś w piwnicy szukałam książki Wiecha, pytałam się ludzi, czy ktoś nie ma książki, to poczytam chłopcom. Starszy pan, straszy – wtedy mi się wydawało, miał może wtedy czterdzieści lat, ale wtedy to był starszy, wstał, powiedział: „Nie proszę pani, ja książki nie mam, ale ja jestem Wiech, to może ja coś chłopakom opowiem”. Jestem przekonana, że to właśnie z tych spotkań wyszła „Cafe pod Minogą”, bo to było bardzo blisko. Wyszłam na Starym Mieście. Myśmy mieli własne koncerty, po prostu żeśmy się tak razem zbierali, ktoś z harmonijką zaśpiewał, ktoś coś powiedział. Wiersze na poczekaniu przecież Zbigniew Hałko pisał, w których wszyscy mu pomagali, bo jak mu słowa zało, to się mu dopisywało, brzydkie czasem nieraz. Później koncerty w Śródmieściu były już bardziej koncertom podobne. Byli ludzie z prawdziwych teatrów, gdzie można było, to [się odbywało]. Śpiewaliśmy chętnie, czy trzeba było, czy nie, bo to tak jakoś łatwiej się żyło wtedy, zresztą dopiero wtedy różne piosenki, które teraz uchodzą jako nasze, to myśmy się uczyły dopiero w czasie akcji, a z całej partyzantki najwięcej piosenek to w niewoli się nauczyłyśmy.
- Proszę powiedzieć, jakie jest pani najgorsze wspomnienie z czasów Powstania.
Najgorsze... Wyjście ze Starówki, wtedy kiedy przyszedł rozkaz, że dłużej Starówki utrzymać nie można, że opuszczamy, że musimy iść do kanałów.
- Który moment w czasie Powstania wspomina pani najmilej?
Najlepsze wspomnienie to były chyba pierwsze dni, kiedy jeszcze nie było rannych, kiedy jeszcze Niemcy nie bardzo wiedzieli, gdzie jesteśmy, tak że nie strzelali za głośno. Kiedyś mogłyśmy stanąć w szeregu, oficjalnie już, bez strzelania zza węgła i chowania się za murami, przejść paradą ze sztandarami przez Starówkę, plac Krasińskich, Długą, Miodową, to chyba było najlepsze. Wtedy wszystkie sztandary, jeszcze domy były całe i jakimś cudem przetrwały wszystkie biało-czerwone flagi. To był dzień wolności Starówki, to były pierwsze dni, to chyba były najlepsze wtedy. Wydawało nam się, że wygramy, że Warszawa nasza. Starówka była jeszcze nasza.
- Jaki obraz najbardziej utkwił pani w pamięci?
Chyba jak [odnosiliśmy] figurę Cudownego Chrystusa. Grupa, w której uczestniczyłam, też nie jako pomoc w niesieniu, bo to była strasznie ciężka figura, ale raczej wsparcie, [czuła] obowiązek odprowadzić na miejsce, to było bardzo trudne. Przejście ze Świętojańskiej, Freta do kościoła świętego Jacka, bo tam żeśmy złożyli Cudownego Chrystusa. Przecież nie można było przechodzić bez zginania się w pas, a trzeba było nieść figurę w pełnych siłach... Nikt nie zginął, nikt nawet nie był ranny. Myśmy donieśli, uczestniczyłam w doniesieniu figury do świętego Jacka, z tym że nie było nikogo, kto by odebrał i zachował to gdzieś w podziemiach, bo trzeba było ulokować w podziemiach. Figurę złożyliśmy u stóp, przy wejściu, gdzie leżeli ranni też. Chrystus leżący wśród rannych, tak samo jak oni czekał na swoją kolejkę, żeby się nim zająć i znieść go do piwnicy. Pamiętam, to tak mnie uderzyło wtedy, bo zasadniczo nie myślało się nigdy kategoriami strachu czy skojarzeń, po prostu nie myślało się w ten sposób, ale to pamiętam, wtedy szarpnęło mną mocno.
- Proszę powiedzieć, co działo się z panią od momentu zakończenia Powstania, od momentu kapitulacji?
Od momentu kapitulacji... Była gorycz i żal, bośmy sobie zdali sprawę, że zostaliśmy oszukani, że pomoc nie przyszła, że miasto jest zniszczone, że nie osiągnęliśmy tego, co było naszym dążeniem. Smutek, smutek i to że się zostawia stolicę i ludzi, bo ludność cywilna jeszcze zostawała. Myśmy wychodzili pierwsi. Niepewność, co się będzie z nimi działo.
Do Ożarowa, tak.
- Co się z panią działo później?
W Ożarowie przez kilka dni czekanie na wagony. Wagony przychodziły i wtedy dopiero dowiedziałam się, że jestem w 36. pułku, bo powiedzmy nasze przydziały ograniczały się do najbliższego oddziału, do najbliższej grupy, wtedy wyjazd był... Wpakowane w zwierzęce wagony. Jeszcze udawało się dostawać karteczki od ludzi, którzy starali się do Ożarowa dotrzeć. Najgorzej było, że zupa była, jedzenie, a myśmy nawet nie miały niczego, w czym [można było zjeść]... Już hełmów nie było, bo hełmy trzeba było oddać. Były garnuszki, które sobie wypożyczałyśmy. Pamiętam, teraz w czasie pięćdziesiątej rocznicy Powstania, jako prezenty z muzeum były garnuszki. Pamiętam, jak zobaczyłam, mówię: „Boże, a dlaczego go w Ożarowie nie było?”.
- W którym obozie pani była?
Najpierw byłam w obozie Fallingbostel, to był jeniecki obóz, było dużo wrześniaków. Wejście do obozu to było też wielkie przeżycie, bo wchodząc do obozu, nie byłyśmy pewne, dowiedziałyśmy się, że na pewno w obozie nie będzie nam dobrze, ale chciałyśmy dać znać, że jesteśmy. Tak jak zawsze myśmy śpiewały, jak było źle i strach, to się śpiewało. Myśmy weszły do obozu nad ranem, świtało. Weszłyśmy pełnym marszowym krokiem. Musiały przejść przez obóz, dla nas Niemcy zarezerwowali baraki na samym końcu i pamiętam, że biedni wrześniacy usłyszeli polskie słowa i dziewczyny w poszarpanych ubraniach z opaskami, byli przekonani, że zwycięska armia wkracza. Wybiegali przed baraki, mimo że Niemcy starali się utrzymać porządek. Klękali przed nami. [Nie mogłyśmy im] powiedzieć, że myśmy przyszły, żeby dzielić ich los, to było bardzo trudne. W obozie doznałyśmy wiele serdeczności ze strony wrześniaków. Oddawali nam swoje racje, swoje ubrania, wywalczyli dla nas w Czerwonym Krzyżu przydziały, paczki, które potem przyszły do nas do późniejszych obozów, oddawali nam swoje własne. Natomiast inne narodowości, bo było dużo Francuzów, innych, byli ohydni, paskudni, w ogóle nie rozumieli, dla nich było tylko to, że kobiety są w obozie.
- Ile osób liczyła pani grupa?
Potem nas dzielili. Nie wiem, czy na pewno nie powstańczymi, ale znalazłam się w grupie, z którą byłam cały czas w czasie Powstania i w Ożarowie. Nie wiem, w Fallingbostel może nas było 300–400. Porozdzielali nas i [rozesłali] do różnych obozów. W Fallingbostel Niemcy nie bardzo byli zadowoleni z naszej obecności, bo się zrobił straszny niepokój w całym obozie. Wyjednał mąż zaufania dla nas spotkanie z wrześniakami, była godzina, linię demarkacyjną zrobili, że mogliśmy podejść tylko i rozmawiać. Oczywiście oddawali nam resztki swego posiadania, to były trzy papierosy schowane na dzień wyzwolenia i o rodziny się wypytywali. Potem pozwolili nam urządzić wieczorynkę, że mogłyśmy mieć ognisko i śpiewać chłopakom. Chłopaki zamiast słuchać, to płakali. W Fallingbostel moją grupę potem zmniejszyli, część poszła do innych obozów. Oddzielili oficerki, bo myśmy dostały rangi, niektóre rangi były słuszne, zasłużone, wypracowane przez prawdziwą akcję, ale nasze komendantki dawały nam bardzo często rangi wyższe, żeby nam ułatwić życie w niewoli. Potem nas rozdzielono według stopni wojskowych. Były takie, którym stopnie oficerskie uderzyły do głowy, to są te, które najmniej miały do tego prawa, bo które miały prawa, to zerwały swoje dystynkcje, żeby być z nami, z dziewczynami, żeby nam pomagać, to akurat różne babskie sprawy, drobne, to mało ważne. Moją grupę dołączono do Bergen-Belsen, tak że piękny napis powitał nas na przedlagrzu. Przez kilka godzin musiałyśmy zostać, zanim otworzono bramy „raju”, okazuje się, że to dlatego, że szykowali nam barak i trzeba było Żydów wyrzucić. Myśmy w pierwszych dniach dostały pożydowskie baraki, gdzie jeszcze czuć było obecność ludzi, kartki, strzępy ubrań. Później dali nam lepsze baraki, w części obozu, chyba to jeszcze nie była część prawdziwego koncentracyjnego obozu, ale dzieliły nas dosłownie metry od tego.
- Czy tam zastało panią wyzwolenie?
Nie, wyzwolenie nastąpiło dużo później. W Bergen-Belsen byłam przez trzy miesiące. Potem nas brali na przymusowe komenderówki do innego miasteczka poza obozem, gdzie były bardzo trudne warunki. W Bergen-Belsen cały czas próbowali nas namówić na przejście, zmienić status jeniecki na cywila. Ponieważ myśmy tego nie chciały robić, to dawali nam bardzo ciężkie roboty poza obozem, apele trwające czasami po pięć, sześć godzin. Dopiero na Boże Narodzenie... Aha, dwukrotnie odwiedziły nas ekipy z Czerwonego Krzyża z Genewy. Na ten czas wolno nam było... Przynosili nam koce specjalnie, nawet patefon, cuda, w ogóle że nam tam było tak dobrze, ale w dwa dni później po wyjeździe ekipy z Genewy, myśmy starały się różnymi grypsami, listami zawiadomić, że to nie jest tak cacy-cacy, ale Niemcy strasznie nas pilnowali, tego kontaktu. W przeddzień Bożego Narodzenia, przenieśli nas z Bergen-Belsen do Oberlangen, to był obóz, który Niemcy stworzyli dla Genewy, że zgromadzą wszystkie dziewczyny z Powstania. Dotarło tylko 1700, ale jeszcze były grupy, które nigdy nie dotarły do Oberlangen... W Oberlangen już był obóz niby dla nas, ale ciągle wszystkie jenieckie obyczaje panowały. Myśmy sobie stworzyły własną... Nasza komendantka, zresztą wybrana przez nas, wprowadziła musztrę polską. Myśmy starały się utrzymać polski status wojskowy w obozie. Stamtąd przyszło wyzwolenie. Dywizja generała Maczka nas odbiła.
- Dlaczego postanowiła pani nie wracać do Polski?
Starałam się wrócić od razu, zaraz w pierwszych dniach. Nawet udało mi się dotrzeć przez chłopaka z Navy, który jeździł... Przecież jeszcze wojna trwała. Myśmy były uwolnione 12 kwietnia, a jeszcze Niemcy się bronili. Zasadniczo to było niebezpieczne ruszać się z obozu, dlatego że bojówki niemieckie jeszcze gdzieniegdzie kursowały. Poza tym w pobliżu były rosyjskie obozy i to czegośmy się najbardziej bały, że nas uwolnią towarzysze. Powrót do Polski, kiedy nie było wiadomo, co się tam będzie działo, był wykluczony. Mnie się udało dotrzeć do polskiej placówki. Jeden z naszych obrugał mnie straszliwe. Powiedział: „Jak to, wracać do Polski i co? Dzielić losy wszystkich? Teraz możesz uczyć się i zrobić dla Polski więcej poza Polską, niż wracając. To jest rozkaz! Wracać do obozu z powrotem”. W obozie oczywiście, marzeniem było, żeby trafić na status, który by nas i chronił i dał nam możliwości nauki, rozwoju. Nasza komendantka prowadziła chyba rokowania z aliantami, co z nami robić. Nasza grupa była rzeczywiście wielkim problemem dla wszystkich. Chciała żebyśmy były uznane jako jednostka i miały dostarczone jedzenie i pomoc. Oczywiście lotnicy, którzy się bardzo nami interesowali, najbardziej chcieli nam pomóc. Zignorowali wszystkie przepisy, bo nie wolno było według umowy z aliantami rekrutować nikogo z terenu Niemiec. Nie można było wcielać do wojska, a to byłoby najłatwiejsze. Ale lotnicy wysłali fajnego kapitana, który miał wyciągnąć sto dziewczyn i jako zobowiązanie dla naszej komendantki, że nie idziemy do wojska, tylko idziemy na odkomenderowanie na studia, tak niby miało być. Chodziło, żeby wyciągać dziewczyny z obozu. Mi się udało. Udało mi się tak, że na kuchenkach polowych myśmy sobie próbowały zrobić coś dobrego, a to już jest po uwolnieniu. Uwolnili nas 11, to jest 15 maja. Dzień, kiedy przyjechał generał Maczek, odebrał defiladę, a przy okazji moje imieniny, ja tak sobie kiedyś ubzdurałam, że na moje imieniny będę smażyć faworki i robię wielkie przyjęcie. Z faworkami było gorzej, ale to było możliwe, miałyśmy już wtedy przyniesione. Na faworki się uparłam i tak sobie smażę na kuchence, a było bardzo trudno, koleżanki w baraku butelką wałkowały ciasto. Mogłam po dwa trzy faworeczki przynosić i w menażce je upichcić. Tak smażę, bo to trzeba patyczki strugać, przewrócić faworki, wcale niełatwo, ale można. Nagle słyszę rozradowany głos: „Faworki! Boże święty!”. Taki zachwyt wielki, więc patrzę, ma dwie belki, ja już miałam trzy (bo dostałam plutonowego, myślę ¬– e, jakiś kapral, [i mówię]: „Kapral zamiast wydziwiać, to patyczki strugać, to może faworka [dostaniesz]”. Bardzo się ucieszył rzeczywiście, patyczki strugał, potem zaprosiłyśmy go na faworki. Co się okazało, że to nie był żaden kapral, to był właśnie wysłany lotnik, który miał zwerbować sto dziewczyn. Oczywiście wciągnął mnie na listę. Miałam cztery przyjaciółki, zawsze byłyśmy razem, całe Powstanie. Były trochę starsze, tak że na odkomenderowanie na studia nie bardzo im wiek pasował, ale koniecznie, powiedziałam: „Jak ja, to one też”. Moja grupa, wszystkie pojechałyśmy do Anglii. Było niby zezwolenie od komendantki, ale nie chciałyśmy, żeby inne koleżanki, którym się nie udało, miały żal, bo wszystkie uważały, że szczęście nas spotkało, że do Anglii się możemy wydostać, więc nas po cichutku wywożono do Holandii, na lorach. W Holandii czekałyśmy przez sześć tygodni w pięknym domu. Holendrzy byli bardzo serdeczni, bardzo uczynni, chociaż głodni i wyposzczeni gorzej jak my, bo myśmy już dostawały przydziały z naszych oddziałów. Dostałam się do Anglii. Nie było już o studiach mowy, to miało nastąpić później, ale najpierw wciągnęli nas do RAF-u, do służby pomocniczej kobiet. Kurs rekrucki w Winslow, a potem przydział na lotnicze stacje. Oczywiście funkcje już nie było tak do wyboru, bo się wojna skończyła. Dużo Angielek odeszło do domów albo objęły lepsze pozycje. Myśmy wszystkie marzyły o tym, żeby dostać się na
grand control, kiedy byłoby do czynienia z samolotami, wielką akcją, więc dostałyśmy po prostu przydziały do stacji lotniczych w izbach chorych, biura, record office. Pracowałam w
record office. Wtedy jeszcze nie było komputerów, więc ewidencja lotników przydziały, postingi to wszystko gromadziło się tam.
- Czy chciałaby pani jeszcze na zakończenie dodać coś na temat Powstania?
Musiało być, wbrew temu, co się mówi, wbrew temu, co się pisze, wbrew temu, co wiemy już teraz, o czym nie wiedziałyśmy wtedy, Powstanie musiało być. Gdybym musiała powtórzyć to po raz drugi, powtórzyłabym tak samo. To nie była tylko walka, militarna walka, to była walka o godność. Pięknie napisał Anglik – sprawa honoru. Dla nas było sprawą honoru, chcieliśmy wyjść naprzeciw, nie chcieliśmy się więcej bać, chcieliśmy, żeby nas się Niemcy bali, to nam było potrzebne, tego bym nie zmieniła nigdy. Gdybym wiedziała wtedy, to co wiem teraz, zrobiłabym to samo.
Warszawa, 23 listopada 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski