Witold Zalewski „Witalis”
Witold Zalewski, urodziłem się w Warszawie w 1926 roku, w czerwcu. [W czasie Powstania służyłem] w III Batalionie Pancerno-Motorowy „Golski”, Śródmieście. Byłem sanitariuszem.
- Czy pamięta pan przedwojenną Warszawę?
Pamiętam Śródmieście i może Wolę. Mianowicie za mojej świadomości mieszkaliśmy na Targowej róg 11 Listopada i potem się przenieśliśmy na Wiejską. Potem mieszkaliśmy na Mokotowskiej 43. Z takich rzeczy wolskich, o których mówiłem, to prababcia mieszkała w domu z 1808 roku, drewnianym, zapadłym, na Obozowej. Kiedy brat był chory, to mnie wysyłano właśnie do prababci. Stąd pamiętam ogród, dom, wozownię i okolicę. Ponieważ rodzina pochodziła z rodziny katolicko-luterańsko-ewangelickiej, to i te powiązania zarówno przed wojną, jak i w czasie wojny, były obfite.
- Jaki wpływ na pańskie wychowanie wywarła rodzina, szkoła przedwojenna?
Mój ojciec, mój dziadek byli lekarzami. Drugi dziadek aptekarzem. Cała rodzina zresztą lekarska. Przed wojną chodziłem do gimnazjum Górskiego na Hortensji (teraz to się nazywa Górskiego). Co takiego gimnazjum – drogie zresztą, ale prywatne – dawało? Mieliśmy strzelnicę ¬– nauczyłem się strzelać. Mieliśmy kuźnię, warsztaty mechaniczne, [nauczyłem się] reperacji, stolarnię, szklarnię. To praktyczne wyszkolenie człowieka, który by nie miał [inaczej] z tym nic wspólnego, w czasie wojny bardzo owocowało. Bo na przykład kiedy w 1939 roku wyleciały prawie wszystkie szyby w Śródmieściu, to myśmy z bratem w ten sposób żyli, zarabiali, wstawiając szyby. Kupiliśmy całą skrzynkę szyb i potem na Kruczej, Mokotowskiej, Pięknej żeśmy te szyby wstawiali. Tak że te szkolne rzeczy na pewno się przydały. Już nie mówiąc o marszach na azymut i innych grach pseudowojskowych czy wojennych.
- Jak wybuch wojny wpłynął na życie pana i pańskiej rodziny?
Mamy domek w Konstancinie i byliśmy tam latem. Przetransportowano [nas] do Warszawy 6 września 1939 roku. Mój ojciec został zmobilizowany do CWSan – Centrum Wyszkolenia Sanitarnego na Piusa XI, dzisiaj Pięknej, szpital Ujazdowski inaczej mówiąc. Otóż 6 września ten szpital został ewakuowany. Ewakuowany w niezłych warunkach, ponieważ na początku wojny konfiskowano ludziom auta. Tata z kolegami wsiadł do tego auta, wziął fuzję, rewolwer i drobne rzeczy i wyjechali. Dojechali do Zbaraża. W Zbarażu ich ruscy zagarnęli, a potem [ojciec] zginął w Katyniu. Myśmy wiedzieli, że jest w obozie, ponieważ dwukrotnie dostawaliśmy kartki – raz przez kogoś, a raz przyszła kartka na jakimś dziwnym papierze z obozu w Kozielsku. Mieliśmy sześciopokojowe mieszkanie, w którym było laboratorium analiz lekarskich i gabinet lekarski. Dwa wejścia. Stwarzało to możliwość swobodnego wychodzenia i przychodzenia w sposób niezauważalny. Czuliśmy się dosyć bezpiecznie, ponieważ asystenci mojego ojca przyjmowali pacjentów. Tu, niedaleko od Szucha, od gestapo, niedaleko od
Sicherheitsdienstu i innych instytucji niemieckich, więc panowie Niemcy po cichu i w tajemnicy przychodzili do nas leczyć się z kontaktów z polskimi kobietami. Nie mogli donieść, że u nas byli i widzieli kogoś, ponieważ by natychmiast byli wysłani albo na front, albo do ciupy. Do tego stopnia moja mama się czuła pewnie, że zatrudnialiśmy laborantkę, panią Zofię Krakowską o wybitnych cechach semickich. Mieszkała opodal na Marszałkowskiej koło kina „Polonia”. Przychodziła, trochę pieniędzy zarobiła. Ale przecież wszyscy musieli ją widzieć. Nic przez całą wojnę się nie stało. Mieszkanie było dosyć ruchliwe, ponieważ komplety brata, komplety moje, gimnazjalne, licealne (historia, matematyka, polski i francuski, niemiecki i tak dalej) odbywały się w naszym pokoju. U brata dodatkowo zbierała się 121. WDH. W centralnym pokoju, stołowym, od powrotu z wojny mieszkał Stefan Golędzinowski, „Golski”, później dowódca batalionu, przyjaciel mojego ojca. Od końca listopada, grudnia do Powstania mieszkał i odbywały się normalne szkolenia, zbiórki i tak dalej.
- Jak wyglądały te szkolenia, zbiórki?
W przypadku harcerzy to było stukanie obcasami, śpiewanie piosenek i darcie się. W przypadku prawdziwych wojskowych… bo to jeszcze tak, że Stefan Golędzinowski z góry dał miejsce swoim żołnierzom (to był porucznik broni pancernej od generała Roweckiego), żeby się zgłaszali właśnie do nas, do naszego mieszkania i dalej zostaną skierowani. Sytuacja okupacyjna oczywiście bywała sytuacją okupacyjną. Oni zgłaszali się często obdarci, ledwo żywi. Mutek ich troszkę nakarmił, no i potem już wiedzieli, gdzie wodza znaleźć. Ze względu na to że to byli doskonale wykształceni mechanicy, nie potrzebowali żadnego szkolenia. Dopiero w latach znacznie późniejszych, kiedy powstał ZWZ-AK, kiedy młodzi ludzi się zgłaszali, zaczęło się szkolenie. Jeśli chodzi o mieszkanie, to myśmy [otrzymywali] instrukcję obsługi, składania karabinu, myślę, że też rozłożenia karabinu takiego czy owego, instrukcje batalionowe i taktyczne dla broni pancernej.
- No właśnie, jakie umiejętności pan nabył w czasie okupacji?
Umiejętności to miałem właściwie przedwojenne. Natomiast jeśli chodzi o szkolenia, tylko się szkoliłem sanitarnie i łącznościowo, te podstawowe kursy. Kursy odbywały się na Wspólnej, naprzeciwko kościoła świętej Barbary. Na trzecim czy na czwartym piętrze dom od frontu był pusty, trochę zamieszkały od podwórza, podwórko tak jak wszędzie zamknięte.
- Kto organizował i prowadził te kursy?
Batalion oczywiście. Ale do działań batalionu zostali wciągnięci asystenci. Jeśli chodzi o [szkolenia] sanitarne (bo to najbardziej mnie interesowało), to [uczyli nas] asystenci mojego taty. Porucznik rezerwy lekarz Edward Barcz i lekarz Dolny, Longin Dolny. Oni prowadzili szkolenia i również siostry ze szpitala świętego Łazarza. Moje życie w tym czasie kojarzyło się koło świętego Łazarza, przed wojną szpital świętego Łazarza był w budynkach na Książęcej, na tyłach Muzeum Narodowego. Były takie wielkie budynki pochodzące od brata króla Stanisława Poniatowskiego, biskupa zresztą. Tam była loża masońska i inne. Ale w czasie wojny przeniesiono ten szpital (który się zresztą skopcił) na Leszno, róg Karolkowej chyba, w którym to miejscu pozostał do września zeszłego roku.
- Czy w okresie okupacji Niemcy natrafili na działalność pańskiego batalionu? Zdekonspirowali was?
Nie ma cudów. Aresztowania były. Ale aresztowania, które pamiętam, dotyczyły raczej nie działalności wojskowej Golędzinowskiego, tylko politycznej. Mianowicie, również u nas w mieszkaniu odbywały się zebrania redakcyjne „Pobudki”. „Pobudka” to pismo bardzo prawicowe związane z „Falangą”, którego wodzem był Rothenburg-Rościszewski – mecenas zresztą, mieszkający na Marszałkowskiej w takich czerwonych domach przy Sadowej. Otóż panowie rozwijali działalność patriotyczną i ten dwutygodnik miał u nas archiwa. Poza tym był jeszcze u nas pod podłogą mały składzik broni, również ludzi od „Golskiego” i z „Pobudki”. To się ciągnęło aż do aresztowania w 1942 roku mecenasa Rościszewskiego.
- Czy ktoś z pańskiej najbliższej rodziny był aresztowany w czasie okupacji?
Nie, nie.
- Kiedy dotarły do pana pierwsze informacje o zbliżającym się Powstaniu Warszawskim?
W lipcu 1944 roku. Zresztą mój wódz „Golski” z góry wiedział, że sprawa jest przegrana. Nasze magazyny na Szopena 18 w drugim podwórzu były nieduże, a ludzi było koło 1000 w batalionie. Absolutnie to nie wystarczało. Tym niemniej
Befehl ist Befehl, czyli rozkaz jest rozkaz. Trzeba było iść do Powstania, to trzeba było iść!
- Jakie były pańskie odczucia wtedy, w tym momencie?
Fatalne, ponieważ nie będąc zupełnie wtajemniczony, co właściwie gdzie jest schowane (jeśli chodzi o broń), zdawałem sobie sprawę, że miejsce, w które idę, jest nie do obronienia i że żadne siły nie pozwolą na zniszczenie otaczających nas placówek niemieckich.
- Jakie cele wyznaczono pańskiej formacji w pierwszym dniu Powstania?
Formacji… Nie jestem tak wysoko postawiony, żeby mówić o formacji. W każdym razie sprawą oczywistą jest, że należało zdobyć
Kraftfahrpark. To jest kwadrat budynków: Niepodległość, Koszykowa, Filtrowa, Krzywickiego (dawniej Sucha), gdzie były remontowane czołgi, gdzie były dosyć znaczne siły kolejarzy niemieckich, Wehrmachtu, SS i innych formacji. Należało przede wszystkim zdobyć szpital pielęgniarek na rogu Koszykowej i Chałubińskiego i obecne Ministerstwo Komunikacji (wtedy Dyrekcja Kolei). Nasi ludzie z batalionu byli w szpitalu na Oczkach, czyli w tym „starożytnym” szpitalu Dzieciątka Jezus. Byli w centrum rejonu, mniej więcej do Marszałkowskiej. Ja z moim bezpośrednim dowódcą doktorem Barczem i doktorem Ginem byłem na Kolonii Staszica. Na Kolonii Staszica zgromadziło się mniej więcej 350 żołnierzy Batalionu Szturmowego „Odwet”, mniej więcej 150 kolegów z III Batalionu Pancernego, no i jeszcze jacyś przeszkoleni koledzy. Przeszkoleni… Wszyscy byliśmy przeszkoleni.
- Jak prezentowało się uzbrojenie pana kolegów z oddziału?
Nawet nienajgorzej, tylko że porucznik, który miał przywieźć z Piusa uzbrojenie, nie raczył do nas przyjechać. Po pierwsze, popsuł mu się samochód. Po drugie, jak już nareperował i dojechał, to dojechał na Koszykową pod Szpital Pielęgniarek, a do nas nie dojechał. Nic. Wobec tego koledzy, którzy umieścili się na trzecim piętrze na Niepodległości przy Filtrowej, żeby zdobywać szpital Piłsudskiego, mieli jeden pistolet maszynowy, kilka pistoletów Parabellum, parę „sidolówek” i cześć… Równie tragicznie przedstawiała się historia Batalionu „Odwet”, który siedział w garażach, w piwnicach przy Filtrowej. W związku z czym ani żaden atak na
Kraftfahrpark, ani na „województwo” nie miał szans. Jeszcze może takie drobne uzupełnienie. W piątek przed Powstaniem (Powstanie rozpoczęło się we wtorek 1 sierpnia) dostałem rozkaz, żeby przetransportować nosze z Poznańskiej 4 do naszego szpitala polowego, bo batalion kupił niemiecki szpital polowy, który zdeponował na Suchej, czyli na Krzywickiego. Ponieważ myśmy mieli z wujem dwie riksze – jedną osobową, drugą towarową – to wsiadłem na towarową i pojechałem. Pojechałem na Poznańską, załadowałem te cholerne nosze, ale już na Koszykowej jakiś folksdojcz mnie złapał za burtę, że to jest własność Wehrmachtu, czy mam jakieś pozwolenie? Na szczęście akurat przechodził mój wuj Julian, który dobrze mówił po niemiecku, zajął tego folksdojcza, obrugał go, a ja umknąłem i zawiozłem tak jak trzeba. Tylko znowu Krzywickiego to jest nieduża uliczka i w willi, która jest tuż przy „województwie”, był taki baraczek, gdzie siedziała obrona tego „województwa”. To akurat drzwi w drzwi musiałem wyładować nosze. Wyładowało się tylko, że ni cholery nie było jak tych noszy tam wsadzić, ponieważ całe piwnice były zawalone skrzyniami ze szpitalem polowym, z opatrunkami, z wszystkim razem. Dwie sale operacyjne. Więc wsadziliśmy to na schody i dobra. Wycofałem rikszę na Langiewicza – to akurat jest naprzeciwko. Szli jacyś państwo, poprosiłem ich, czy nie mogę zostawić na trzy dni czy na ileś rikszy? Pozwolili. Przydała się znajomość w momencie rozpoczęcia Powstania, ponieważ dodałem im jeszcze mój rower. Zresztą jedną noc u nich przenocowałem. Kiedy już się zaczęło Powstanie – Powstanie miało się zacząć mniej więcej o godzinie trzeciej – mój dowódca (już byliśmy na Kolonii Staszica) poprosił mnie, żebym pojechał na Narbutta do jego żony. To była dosyć dziwna podróż. Tak jakby Niemcy już wiedzieli. Aleja Niepodległości była zupełnie pusta, Niemcy stali tylko przy rozstawionych armatach przeciwlotniczych, przy takich dołkach niedużych i karabinach maszynowych. Ale ja nic, przejechałem na Narbutta, znalazłem panią doktorową, która już była w piwnicy, bo oni też już się dowiedzieli, że się Powstanie rozpocznie. No i wróciłem, zameldowałem, że wszystko jest w porządku. Tak to się rozpoczęło.
- Pamięta pan pierwszego żołnierza, którego pan opatrywał?
On był brany normalnie. Miał ranną nogę. Ale to nie była taka rana, żeby duże naczynie było rozerwane, tylko krwawił normalnie.
- Jak wyglądały pańskie codzienne obowiązki, jeśli chodzi o sanitariusza?
Nie można mówić o codziennych obowiązkach w sytuacji awaryjnej albo dosyć nietypowej jak na sanitariusza. Jeszcze zacznijmy od tego, że myśmy się zatrzymali najpierw na Sędziowskiej, potem na Langiewicza, potem na Prezydenckiej, potem znowu na Sędziowskiej. Na Sędziowskiej pierwsze trzy domy: 1, 3, 5 były zajęte przez kilkudziesięciu oficerów artylerii przeciwlotniczej. Mieli również działko na tarasie, na górze i ambulatorium na parterze w ostatnim domu. W związku z tym ja się zatrzymałem w mieszkaniu na rogu obecnej trasy i Sędziowskiej. Miałem tam cioteczno-cioteczną rodzinę, doktora Balę. Tam przespałem pierwszą noc. W tym czasie koledzy z „Odwetu” zaatakowali tych lotników, wykurzyli ich, z własnymi stratami naturalnie. W rewanżu wróciła większa siła Niemców, przyjechała tankietka, ostrzelali, spalili dwa domy i tak się ta pierwsza noc skończyła. Z radością zorganizowałem z tego ambulatorium opatrunki, które tam zostały. Sanitariuszki też wszystkie uzupełniały swoje zapasy. Potem żeśmy się w trójkę wycofali głębiej. Trzeciego dnia przyszli Ukraińcy z SS RONA, którzy pomordowali bardzo wielu właścicieli i mieszkańców domów w okolicy. Do naszego szpitala polowego w ogóle nie było żadnego dostępu, ponieważ lotnicy z artylerii przeciwlotniczej przenieśli się na Krzywickiego, na Suchą 16. A myśmy przeszli na drugą stronę Filtrowej, tam był czteropiętrowy dom, gdzie na górze siedzieli nasi z batalionu. Potem przenieśliśmy się na dalszą stronę Niepodległości i Sędziowskiej, gdzie znaleźliśmy azyl na trzecim piętrze u mojej rodziny, państwa Adamczyków. Tam przeżyliśmy następną rzeź. Koło czterdziestu mieszkańców tego domu zostało wymordowanych przez Ukraińców. Piątego mniej więcej doktor „Daniel”, czyli doktor Longin Dolny, został wycofany do Śródmieścia przez Pole Mokotowskie, pomimo tego że palił się Lardelli. Lardelli to była wielka, wspaniała cukiernia, wytwórnia ciastek z kolosalnymi magazynami za aleją Piłsudskiego. Teraz tej alei oczywiście nie ma, tylko jest Trasa Łazienkowska. Właśnie tam, gdzie jest Riwiera, była rotunda – ciastkarnia, piekarnia i to się niesamowicie paliło. To zostanie [mi w pamięci] do końca, ten słup ognia. Bo kiedy domy się paliły, to one się paliły, natomiast to była taka żagiew, która była nocą dosyć groźna dla przechodzących Polem [Mokotowskim]. Reszta oddziału III Batalionu wycofała się dwa dni później. To był 6–7 sierpnia. No i ja z nimi, częściowo czołgając się przez ogródki działkowe na Polną. Tam zrobiono nam lekką kwarantannę, a potem przeszliśmy na Koszykową, Noakowskiego do Architektury, gdzie zamieszkałem w ambulatorium w suterenie. To było dosyć kłopotliwe, ponieważ nocą żeśmy rozkładali sobie jakiś kocyk i na tym spaliśmy. Ale zdarzały się też nocne postrzały, kiedy trzeba było się zrywać i opatrywać ludzi.
- Jak wyglądały warunki, w których byli operowani żołnierze?
Jak nie ma prawie środków dezynfekcyjnych, jak kończą się opatrunki, zostaje starożytna taśma papierowa, bo Niemcy taką stosowali, jak nie ma prądu i nie ma wody… Rzecz jasna, w szpitalu byli dobrzy chirurdzy, w tym jak i w szpitalu „Sano”, jak i na Koszykowej 68 przy Marszałkowskiej. Ale między tym, że chirurg dobrze zoperował, a potem nie wdała się gangrena, to jest duża różnica. Byłem parę razy w szpitalu na Koszykowej. To był tak potworny smród, tak to beznadziejnie wyglądało, że tylko uciekać. Też dostałem postrzał, ale jeszcze na Kolonii. Niemcy mieli karabiny maszynowe ustawione wzdłuż Langiewicza, wzdłuż wszystkich ulic, idących z południa na północ w jednym i drugim kierunku. Trochę to sobie opatrzyłem, trochę mi dziewczyny jeszcze założyły opatrunki. Ale potem się do tego różyczka wdała i zostałem skierowany do szpitala zakaźnego róg Wilczej i Alej Ujazdowskich. Warunki tam były analogiczne, jak by to powiedzieć. Prawie bez jedzenia, lekarz dochodzący. A ponieważ jeszcze (dosyć późno jak na mnie, ale tym niemniej) dostałem szkarlatyny, to zwolniłem się z tego szpitala i przeszedłem na Mokotowską 43 do naszego mieszkania, skąd wyszedłem ze szpitalem PCK. Ponieważ nasz batalion zorganizował dwa szpitale z chorymi. Potem ta resztka, już 10 października wyszła na wariackich papierach, ale żeśmy wyszli i doszliśmy do Milanówka.
- Jeszcze chciałbym wrócić do Powstania. Jak pan zapamiętał stosunek ludności cywilnej do powstańców, do sprawy Powstania Warszawskiego?
Początkowo był entuzjazm, było wystawianie flag, manifestacje, karmienie powstańców, całowanie nas. No, w ogóle wyzwoliciele. Potem to było coraz bardziej smutne, nie ma co mówić. Ale nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek mówił, że Powstanie było błędem.
- A jeżeli chodzi o zapał żołnierzy w pańskim oddziale, od początku do końca był taki sam?
Tak, chyba tak. Zawziętość, odwaga, to nie ulegało prawie zmianie.
- Czy czuł pan w okresie Powstania Warszawskiego, że żyje pan w trudnych warunkach, ale w wolnym skrawku Polski?
Ze względu na to co powiedziałem wyżej, że byłem na Kolonii Staszica, która była pod ostrzałem, to jest nie to, co ci, którzy byli w centrum Warszawy – mogli się swobodnie bądź prawie swobodnie (ze względu na gołębiarzy) poruszać po ulicach. Natomiast na tym maleńkim skrawku… To są piętrowe domki, właściwie tylko dwa domy duże od strony Niepodległości, no nie, jeszcze jeden przy Filtrowej, tam gdzie potem była stomatologia i rektorat akademii medycznej. Nie mogę na to rozsądnie i z ręką na sercu odpowiedzieć.
- Rozumiem. Jak się potoczyły pańskie losy po tym, jak pan trafił na Mokotowską do swojego mieszkania?
Tak jak mówiłem. Myśmy jeszcze mieli jakieś zapasy, jakaś rodzina nam umarła na miejscu. Mieliśmy liczne kłopoty, ale strzały z „Grubej Berty” nas przypadkiem nie trafiły. Może radziecka artyleria raz czy dwa trafiła w nasz dom. No i kiedy się nasz batalion ewakuował, to myśmy zorganizowali… Brat jeszcze został w batalionie wartowniczym, który pilnował pozostawionych resztek. Tak jak opowiadał, to było dosyć zabawne, ponieważ na przykład on stał na warcie na Koszykowej przy Architekturze. Tu stał żandarm niemiecki, wielki żandarm z bronią angielską zresztą i ten mały, chudy, młody. Brat jest o dwa lata ode mnie młodszy. Tym niemniej wszystko się dobrze skończyło. Jeśli chodzi o Architekturę to jeszcze chciałbym dodać, że byłem na dwóch koncertach Fogga i Zimińskiej, zanim sztukas rozbił salę wykładową w Architekturze. Jakoś tak się udało.
- Jak dalej się potoczyły pańskie losy, kiedy pan trafił do obozu przejściowego?
Do żadnego obozu nie trafiłem. Wyszedłem ze szpitalem PCK z opaskami. Bez żadnych kłopotów doszliśmy do Opacza, potem do Komorowa. W Komorowie zjedliśmy kolosalne śniadanie z iluś tam jajek, a potem żeśmy siedli w kolejkę, bo kolejka WKD ku naszemu zdumieniu chodziła. Pojechaliśmy do Milanówka do doktora Barcza – bo byliśmy razem z doktorem Barczem, którego tatuś był burmistrzem Milanówka. Willa taka rozłożysta sprzed I wojny światowej. Tam dostaliśmy pokój, żeśmy zamieszkali na jakiś czas, bo udało nam się dać znać rodzinie w Rawie Mazowieckiej, że jesteśmy, że żyjemy. Pewnego dnia w [niezrozumiałe] przyjechali strażacy wozem, platformą i nas zabrali stamtąd do Rawy Mazowieckiej, do wujostwa. Przeżyliśmy tam do marca 1945 roku.
- Jakie jest pańskie najbardziej przykre, tragiczne wspomnienie z okresu Powstania Warszawskiego?
Niewątpliwie leżące warstwami zwały trupów na Sędziowskiej. Nawet to nie byli ludzie, którzy byli rozrzuceni, tylko to był zwał kobiet, dzieci, mężczyzn rozwalonych między domem a chodnikiem. To na pewno było najgorsze.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy po wojnie?
23 lutego w 1945 roku wróciliśmy za butelkę wódki. To znaczy wróciliśmy na stałe, ponieważ jak przeszedł front, to naprzód brat, a potem ja żeśmy wrócili do Warszawy zobaczyć, że dom jest spalony. Wszystkich znajomych domy są spalone. Więc żeśmy tylko popatrzyli. To jeszcze były gorące popioły. No i wycofaliśmy się. Ale pod koniec lutego doszliśmy do przekonania, że już na wujostwa garnuszku i głowie siedzieć nie można, wobec tego żeśmy się przenieśli do Warszawy. Naprzód mieszkaliśmy u kuzynki, która mieszkała na rogu Poznańskiej i Wspólnej. Podwórze się akurat nie spaliło. Front był spalony, a podwórze nie było spalone. Tam żeśmy pobyli. Potem się przenieśliśmy na Bałuckiego 31, gdzie były nawet szyby w oknach. A ponieważ to też dom rodzinny, więc żeśmy tam osiedli. Ta riksza, o której mówiłem, przydała się, bo przez pierwsze parę miesięcy żyliśmy z produkcji octu. Na rogu Szustra (to teraz Dąbrowskiego) była pompa, a na rogu Grottgera i Sandomierskiej były zwały butelek. Myśmy mieli etykiety octowe, esencję i żeśmy to rozlewali i rozwozili po knajpach na Marszałkowskiej (w parterowych domach wtedy było dużo knajp) albo też sprzedawaliśmy na targu na Poznańskiej. Jest to rzecz trudna do wyobrażenia, ale tak to bywa.
- Czy był pan w jakikolwiek sposób represjonowany przez władze komunistyczne po wojnie?
Bezpośrednio po wojnie… Zdawałem na farmację, bo zrobiłem maturę w trybie przyspieszonym przed Powstaniem. Dostałem się na farmację, która była na Pradze zresztą w weterynarii na Grochowskiej, a częściowo farmakologia i farmakodynamika na Krakowskim [Przedmieściu] w budynku po lewej stronie, jak jest uniwersytet, który nie został zniszczony. Dostałem gruźlicy kręgosłupa. W rezultacie [byłem skazany] na trzy lata w łóżeczku gipsowym. Przeleżałem te trzy lata w Zakopanem w sanatorium. Potem jeszcze rok dochodziłem do siebie, bo to były jeszcze czasy, kiedy na gruźlicę nie było żadnego antybiotyku. Nic, w ogóle żadnych antybiotyków bezpośrednio po wojnie nie było. W związku z czym tylko siłami natury i wina przeżyłem. Wróciłem potem na uczelnię. Ale to już nie był ten najgorszy okres represyjny.
- Jak spogląda pan na Powstanie Warszawskie, jak pan je ocenia po latach?
Uważając się za patriotę, nie uważam się za wariata, ładującego się bez szans na zwycięstwo w żadną awanturę. Uważam, że na pewno to był patriotyczny błąd. Nie mówię, że niepatriotyczny – patriotyczny, ponieważ być może był jakiś cień racji w postaci, tak jak w 1863 roku, przenoszenia myśli patriotycznej z pokolenia na pokolenie. Ale pokolenia wychowane w międzywojniu, w latach 1920–1939, były bez porównania bardziej patriotycznie, hura-patriotycznie wychowywane, niż to sobie możemy wyobrazić w jakimkolwiek innym okresie bytowania Polski. W związku z czym te resztki ludzi, które zostały, te resztki materialne, bo przecież zniszczenie Warszawy to bandytyzm czysty i strata niepowetowana… Myślę, że gdyby nie było Powstania, to wychowanie części przedwojennej inteligencji (nazwijmy inteligencją tych, którzy mieli maturę, bo przecież ilość ludzi z wyższym wykształceniem w porównaniu do tego co jest teraz, była minimalna) jednak ta warstwa ludzi by też przechowała poczucie, że Polska jest Polską, nie jest kolonią moskiewską.
Warszawa, 25 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon