Zdzisław Popławski „Waldemar”
[Nazywam się] Zdzisław Popławski. Urodziłem się 12 września 1928. [Pseudonim] „Waldemar”.
- Jak pan pamięta czas przed drugą wojną światową? Co pan wtedy robił?
Byłem dzieciakiem. Było nas dwóch, bliźniaków. Brat nie żyje. Wszystko co robiliśmy, robiliśmy razem. Również [razem braliśmy] udział w Powstaniu. Był z nami jeszcze trzeci kolega, z którym od trzeciego roku życia wszystko działo się wspólnie. Tak że działalność moja łączyła się z tymi dwoma osobami [Wieśkiem Olszewskim i Jerzym Kryńskim – zginął w kanałach].
- Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie. Gdzie pan mieszkał, gdzie pan chodził do szkoły?
Mieszkałem na Mokotowie, na ulicy Wiktorskiej. W czasie okupacji szkoła była w mieszkaniu prywatnym. Były cztery pokoje na pierwszym piętrze, w tym samym budynku, w którym myśmy mieszkali.
Ojciec był malarzem pokojowym, a mama – przy rodzinie. Było nas pięcioro. Trzeba powiedzieć, duża rodzina. Ale w czasie okupacji najstarszy był oficerem, znalazł się w oflagu, młodszy był…
Bracia, tak. Młodszy brat z „Lotem” wyjechał i znalazł się w Anglii [w 1939 roku].
- Jak pan pamięta wybuch wojny?
Pamiętam, że mama nas trzymała w piwnicy, przykrywała nas pierzyną. Byliśmy mali, to tylko tyle pamiętam. I bombardowania olbrzymie. Bombardowanie z samolotów i bombardowanie armatnie. Z tym że pamiętam, jak bomba samolotowa utkwiła w budynku, w którym mieszkaliśmy. Utkwiła w stropie. Potem Niemcy rzeczywiście, jak już się trochę uspokoiło, jak już weszli zupełnie, to pocisk wyłuskali. Wszystkich wyrzucili z budynku i bombę usunęli.
- Pana rodzice pracowali w czasie okupacji? Mama była w domu, a ojciec?
Ojciec dorywczo gdzieś. Poza tym, że malował, to inne roboty przyjmował.
- Proszę powiedzieć o swoim rodzeństwie, bo był pan najmłodszy z bratem bliźniakiem?
Z bratem byliśmy najmłodsi. Mieliśmy jeszcze siostrę, która w 1942 roku w Oświęcimiu zginęła.
- Proszę mi opowiedzieć o swoim rodzeństwie.
Najstarszy, zdolny chłopak, ale w oflagu go zamknęli. Po wojnie potem się pokazał.
- W jaki sposób? Złapali go w łapance?
Nie, nie. Wojna. Z wojskiem, pod Stoczkiem, pamiętam, dostał się do niewoli. Matka potem go szukała, bo nie mieliśmy żadnej informacji, co się z nim dzieje. Okazało się, że był w niewoli. I tak do końca wojny [w oflagu] przetrwał. Siostra trochę pomagała rodzinie i jeździła na wieś koleją. Ale była łapanka, Niemcy zgarnęli siostrę i umieścili w Oświęcimiu i tam zginęła. My dwaj, bliźniacy, […] z harcerstwem się [związaliśmy]. Z początku nie wiedzieliśmy, co to za organizacja, bo w czasie okupacji to wszystko było [konspiracyjne], dopiero po jakimś czasie.
- Proszę opowiedzieć, jak pan się znalazł w harcerstwie.
W szkole na Długiej byli koledzy, którzy chodzili do RGO. RGO to była organizacja, która pomagała biednym rodzinom i myśmy też przyszli. Oczywiście poczęstowano nas kawą zbożową i chlebem z dżemem. To nas zmobilizowało, żeby tam częściej chodzić. Od słowa do słowa. W drugim pomieszczeniu, pamiętam, była na stole flaga polska i przysięgaliśmy rotę. Trzeba było na flagę [przysięgać]. Wtedy już wiedzieliśmy, że jesteśmy zaprzysiężeni w harcerstwie. Dalsze ćwiczenia odbywały się pod płaszczykiem zgrupowania. Tak dzisiaj można powiedzieć.
- Proszę opowiedzieć o szkoleniach.
Oczywiście w czasie okupacji wszystko w wielkiej tajemnicy. Chodziliśmy według azymutu, z kompasem. Różne tajemnice, tak żeby oczywiście Niemcy nas nie wypatrzyli. Spotykaliśmy się poza Warszawą. Pamiętam, jakaś hrabianka (nie pamiętam, jaka to była miejscowość) przyjęła naszą grupę harcerzy. Wtedy było tak, że bieda była, nie było co jeść w Warszawie. Tak że jak pojechaliśmy to hrabianka nam wielki obiad zrobiła. To pamiętam jak dzisiaj, że nam strasznie smakowało. Barszczyk czerwony z ziemniaczkami. To nam tak smakowało, że do dzisiaj się pamięta. Ale potem już różne ćwiczenia były.
Chyba ze czternastu chłopaków. […] W tym samym budynku mieszkał syn komisarza policji. Była współpraca policji polskiej z Niemcami. Jak za czasów przedwojennych był policjantem, to co miał robić? Wstąpił i działał. Przysłużył się trochę też Polakom, bo nie był taki, żeby na szkodę Polaków [działać], tylko raczej bronił ich. Tak samo jak nas, ale to dalej, jak już nas złapali na jednym z ćwiczeń na Piaskach, to wybronił całą naszą grupę. Myśmy pojechali na ćwiczenia i Niemcy zorientowali się, że jakaś grupa ćwiczy. Piaski to były górki, dołki, stąd ta nazwa. Jak nas okrążyli i umieścili na Szucha, to ten syn, nasz kolega, pomógł, że na Szucha do piwnicy nas nie wcisnęli, tylko w ciężarówkę i wywieźli nas na Pawiak.
- Proszę opowiedzieć o życiu codziennym w Warszawie w czasie okupacji. Jak pan pamięta Niemców?
Okropnie. Niemcy chodzili tyralierą po dwudziestu pięciu, w rzędzie, z automatami, i przechodzili po Warszawie. To była jedna sprawa, a druga, że jak potrzebowali ludzi, to podjeżdżali samochodami, ciężarówkami i łapali ludzi jak bydlęta. A to brali na rozstrzelanie, a to do obozów. Poza tym jeszcze było getto. Tam to już okropnie, bo strzelali nawet na ulicy. Jak złapali Żyda czy podejrzanego, to się nie patyczkował, tylko strzelał od razu. Wspomnienia mam okropne.
- Czy był pan świadkiem łapanek albo rozstrzeliwań?
Oczywiście. Zawsze jak rozstrzeliwali w Alei Niepodległości, to myśmy gdzieś – przecież to chłopaczek – wszędzie się wkręciliśmy. Po schodach, na balkony, zastukało się do kogoś i jak tylko była możliwość, to mieszkańcy udostępniali nam. Sami wyglądaliśmy przez okno, czy przez szparę w oknie, żeby dowiedzieć się, co się dzieje. Okropnie. Okupacja to było coś strasznego. Dzisiaj mówi się: „O! Przyjaciele!”. Przyjaciel to taki, który nie niszczy przeciwnika, ale tutaj to co za przyjaciel.
- Proszę opowiedzieć o konspiracji.
W czasie okupacji – tylko słownie, żadnych dokumentów, karteczek. Inni, starsi się tym zajmowali. Myśmy tylko w grupie. Mieliśmy różne zadania. Na przykład napisy na murach, kotwica „Polska walczy”. Jednocześnie tu, gdzie mieszkałem, obok, był warsztat samochodowy, Niemcy mieli dużo i wielkie samochody. Jak naprawiali samochody, myśmy, trzech nas było, w rury wydechowe wpychali szmaty. Męczyli się, męczyli i nie mogli uruchomić samochodu. Wreszcie był moment, że z drugiej strony, od jezdni (bo samochody były przy chodniku) Niemiec poszedł siusiu robić i nas zauważył, że majstrujemy przy rurze. Okazało się, że jest pod gazem, pijany i zaczął nas gonić z pistoletem. Strzelał w górę. Jak strzelał, to inny Niemiec zauważył (nie wiedział, co się dzieje z rurą, bo z tamtej strony biegł) i kolegę chciał uspokoić. Myśmy wpadli do sklepu, uciekając przed Niemcem, ale okazało się, że sklep nie ma wyjścia z tyłu. Schowaliśmy się za ladą, ekspedientka też, ukucnęliśmy i Niemiec, trzeźwy dogonił tego i nas uratował, bo ten zaczął strzelać. Niewiele by z nas zostało jak by trafił.
- W jaki sposób malowaliście kotwice? Jak to wyglądało?
Robiliśmy to w nocy. Kawałek wapna czy byle pędzla – pędzlem, szmatą tak tylko. Nie były bardzo wyraźne te napisy, kotwice, zamazane, ale było coś na murach.
Nie pamiętam dokładnie.
- Czy któryś z chłopców mówił: idźcie, zróbcie.
Nie pamiętam dokładnie. […] Dużo napisów nie było. To trzeba też powiedzieć. To tu, to tam.
- Czy pana rodzice wiedzieli, że pan jest w konspiracji?
Nie, nie wiedzieli. Dopiero dowiedzieli się, jak Powstanie się zbliżało i obaj z bratem bliźniakiem mieliśmy iść na zgrupowanie powstańców, ale mama się nie zgodziła, mnie zatrzymała w domu i tylko brat poszedł, Mirosław. Marcin Mirosław – tak się nazywał. Tak że zostałem przy mamie i jak Powstanie wybuchło, to byłem w domu, a brat poszedł wojować.
- Jak pamięta pan czas przed samym Powstaniem?
To było tragikomiczne, bo już byliśmy trochę zgrupowani, patriotycznie, razem – zniszczymy Niemców. Tak się grupowaliśmy w niektórych miejscach. Był moment, tego samego dnia, kiedy Powstanie wybuchło. Myśmy już byli w Parku Dreszera i przy Puławskiej były krzaki wzdłuż chodnika. Nas było może ze dwudziestu chłopaczków, w krzakach, a Niemcy szli tyralierą z automatami, dwa, trzy metry obok nas. Ponieważ krzaki były gęste, to nas nie widzieli. Ale my ich widzieliśmy. Potem, jak już nas zatkało, [myślimy:] „Jak my blisko, jak zauważą to rozstrzelają natychmiast”. Jak tylko Niemcy przeszli to my – chodu do domu! Już wtedy to pietra mieliśmy i już wiedzieliśmy, nie wiem skąd, w każdym razie o godzinie jedenastej tego dnia wyły syreny. To pamiętam dokładnie. Tak że Niemcy musieli wiedzieć, że Powstanie jest, bo syrena dała im znać. Długo syrena wyła.
- Sam moment wybuchu Powstania – pan został w domu?
Zostałem w domu, słychać było tylko strzały. Mało było strzałów na Mokotowie.
- Dlaczego pana mama puściła brata, a nie pana?
Nie chciała obydwu. Jak nas było pięcioro, najstarszy w niewoli, młodszy nie wiadomo gdzie, siostra też nie wiadomo. […] Siostry też nie było i nas dwóch zostało. A jeszcze na Pawiaku byliśmy.
Tak, w czasie okupacji. Tak że był moment, że rodzice nikogo nie mieli. Mając pięcioro dzieci, nikogo w domu. Tak że chociaż mnie zostawiła. Mówi: „Ty zostań, a tamten niech idzie”.
- Co się działo dalej, 1 sierpnia?
1 sierpnia zostałem w domu, nigdzie nie poszedłem i tylko słyszałem strzały i ruchy starszych kolegów przed bramą (a my byliśmy w bramie). Jeszcze muszę powiedzieć, że zgromadziłem na strychu budynku, w którym mieszkaliśmy, dużo butelek z benzyną. Czułem, że coś się [szykuje], ale myślę sobie, że jak [podjadą] Niemcy od Puławskiej do budynku, w którym mieszkaliśmy na Wiktorskiej pod [numerem] 8 (domy były wysokie) tak że jakby czołg wjechał, to benzyną bym ich poczęstował.
- Przed Powstaniem to było?
Benzyna? Tak, oczywiście, ale czułem, że to się zbliża. Atmosfera była taka, że wszyscy wiedzieli, że coś się będzie działo.
Nie wiem. Chyba od Niemców albo kupowaliśmy. W każdym razie miałem butelki. I gąsior był. Tak że sporo benzyny było.
Sam. Starsi nie wiedzieli, bo by mi nie dali. Jakby bomba [uderzyła], to by się spalił dom cały.
- Co później było z butelkami? Wykorzystał je pan?
Nie, nie wykorzystałem. Były do końca Powstania.
- Kiedy pan dołączył do zgrupowania?
Mało powstańców na Mokotowie było, nie było dużego ruchu powstańców. Dołączyłem. Zacząłem rozmawiać z tymi, którzy chodzili. Jeden miał pistolet maciupki i wielkiego powstańca udawał. Tak mi się wydawało. Był moment, że […] jeden czy dwóch powstańców (tych starszych, bo my dzieciaki byliśmy wtedy), jak w bramie staliśmy, to on z pistoletem malutkim – jak jest ściana i byli Niemcy za ogrodzeniem (ogrodzenie z kształtek betonowych) – […] rękę wystawił, sam się schował i strzelił. Myślę sobie: „Co on? Głupi? Jak będzie strzelał, [to Niemcy się zorientują.]”. I w pewnym momencie Niemcy, jak usłyszeli strzał, jak zaczęli strzelać, to przerąbali to ogrodzenie z betonowych kształtek. Dopiero poczuliśmy, co to jest, jak przeciwnik ma siłę, a my tu z takim pistolecikiem! Bardzo trzeźwo rozumowałem wtedy różne fakty. Krytycznie podchodziłem do wszelkiej działalności. […]
- Proszę powiedzieć, jak pan zaczął swój udział w Powstaniu. Czy pan przez cały czas mieszkał z mamą?
Mieszkałem. Chodziliśmy do lekarza. Na Bałuckiego był punkt sanitarny.
- Chodziliśmy – czyli kto chodził?
Ja z Wieśkiem Olszewskim. Były sanitariuszki, przyjemnie nam się z nimi rozmawiało. Był pokój, lekarze mieli swój pokój i salę do opatrunków, a myśmy w pokoju siedzieli i zabawialiśmy się, jak to młodzież, w jakiś sposób. Jednocześnie, jak była jakaś akcja, to my za nosze i nosiliśmy nosze za lekarzem, torby, jak trzeba było, i rannych, jak była [potrzeba]. Byliśmy dobrze zbudowani, tak że od razu nas do noszy wzięli. Mimo że byliśmy chłopakami małymi.
- Na początku był pan sanitariuszem?
Tak, sanitariuszem.
Potem, jak się Powstanie rozwijało, to zaczęła działać gazeta, ulotki, łączność była. Ktoś musiał to wszystko roznosić, rozwozić. Poprosili nas. Dostałem rower i rowerem jeździłem po Mokotowie.
Pamiętam, że ktoś z powstańców, z dowództwa. Nie tak, że myśmy sami. Po prostu była organizacja. Na Bałuckiego po jednej stronie byli akowcy, byłem przy noszach, a po drugiej stronie byli AL-owcy i tak sobie kombinowałem – jak tu dwie organizacje, każda sobie i ci chodzili na wypady, i ci chodzili na wypady. Trudno było wtedy zrozumieć wszystko.
- Jeździł pan rowerem i rozwoził ulotki?
Jeździłem. [Rozwoziłem] gazetki, wiadomości. Ludzie siedzieli po piwnicach, to trochę się wchodziło do piwnic i czytaliśmy ulotki, przekazywaliśmy wiadomości.
Cywilom. Powstańcy mieli dobry kontakt ze sobą. Na Mokotowie, trzeba powiedzieć, od początku do końca był kawałek Polski. Śluby się odbywały, wesela. Strzelali! Nie ma amunicji, a oni strzelają. Potem okazało się, że tylko sam spust się spuszczało i bez huku, bez straty amunicji.
- Proszę opowiedzieć o weselach.
Oczywiście od kościoła do miejsca wesela samochodem jeździli. Samochody były zdobyczne, odkryte, niemieckie. Szum. Nawet jak jechali, to strzelali jeszcze po drodze. Taka niefrasobliwość. Nie podobało mi się to, ale za mały byłem, żeby coś [zrobić].
- Dlaczego się panu nie podobało?
Że jest tragiczna sytuacja i w każdej chwili Niemcy mogą tu wejść i rozstrzelać. Robią wesela, śluby, wszystko dobrze, ale nie powinno to według mnie [mieć miejsca].
Huczne były, tak! Huczne. Muzyka grała, okna były otwarte, wychylali się przez okna i też strzelali. Krzyki, śpiewy. Oczywiście nie stale, ale od czasu do czasu to wszystko się odbywało. A w międzyczasie też Niemcy ostrzeliwali. Tak że tu ostrzeliwali, a tu wesela. Sztukasy atakowały. Pamiętam, dowództwo było na Odolańskiej (prawie róg Bałuckiego i Odolańskiej) i podobno ktoś flagę czy jakiś znak dał, że nad budynkiem samoloty widziały, że tu trzeba zbombardować. Siedziałem przed domem i patrzę, że robi się kółko. Samoloty, jak miały bombardować, to najpierw koło zrobiły i potem pikowały i bomby zrzucały. Jak widzę, że one już krążą i się zbliżają, to coś mnie tknęło i chodu do domu. Uciekłem z budynku. Nie dobiegłem do domu a tu słyszę – Łup! Łup! Łup! Za chwilę, dobrą chwilę, kolega [Janek Kryński], wpadł do naszego mieszkania. Cały biały. Okazało się, że został. Do piwnicy wpadł i drzwi się nad nim zamknęły. Cały budynek się rozwalił, a on – tam kurz, nie poznaliśmy go w pierwszej chwili, dopiero jak się odezwał. Bardzo dużo ludzi, powstańców i sanitariuszek, zginęło.
- Proszę powiedzieć o cywilach. Mówił pan, że wchodził z kolegami do nich i czytali państwo gazetki, ulotki.
Tak, w piwnicy.
- Proszę powiedzieć o cywilach, jaka tam panowała atmosfera.
Było przygnębienie, ale nie takie bardzo straszne. Jakoś akceptowali ludzie to, że jest Powstanie. Ale jednak ciekawi byli wiadomości. Zdawałoby się, że Powstanie potrwa tydzień, dwa i już. A potem trwało i trwało, przedłużało się wszystko.
- Czy pan miał broń w czasie Powstania?
Miałem sidolówkę. To były puszki metalowe z nakrętką, [w których] był sidol. Sidol był do mycia okien. Produkowało się w Warszawie z sidolówek granaty. Odkręcało się nakrętkę. Zdobyłem, nie wiem skąd, sidolówkę. Toporek strażacki jeszcze miałem przy sobie i z tym się nie rozstawałem. Moja broń była „wielka”. Do końca Powstania miałem. Nie, nie do końca. Już pod koniec Powstania, 26 września, nasze dowództwo postanowiło, że będziemy przedzierać się kanałami do Śródmieścia, przedostatniego dnia. Wchodzimy [po kolei], nas było dużo. Wchodziliśmy na Bałuckiego, właz był nieduży, a zdobyłem, nie wiem skąd, w każdym razie miałem dwa kilo cukru, z jednej i [z drugiej strony] w kieszeniach. Powstańcze mundury [na Mokotowie] to były kombinezony […], kieszeni było dużo i tu kilo, tu kilo. Już ani toporka, ani sidolówki nie mogłem [zabrać], musiałem zostawić. Cukru było mi szkoda, bo to był jednak majątek wtedy, ale nie mogłem wcisnąć się, to musiałem to zostawić [przed kanałem]. I do kanału. Kanał był malutki, dziewięćdziesiąt gdzieś centymetrów, owalny. W kanale człowiek był skulony i nie można było się obrócić, tylko iść do przodu. Doszliśmy już prawie do Dworkowej. Na Bałuckiego wchodziliśmy do kanału, a Dworkowa odchodzi od Puławskiej. Okazało się, że dalej nie możemy iść, bo Niemcy rzucali granaty, a tych, którzy tam wyszli, wszystkich rozstrzelali. Był rozkaz, żeby się cofnąć. Ale jak się cofnąć, jak tu się człowiek obrócić nie może! Ale powoli, powoli. Jak wieczorem wchodziliśmy, właściwie w dzień, do kanału, to na drugi dzień wyszliśmy. Z kanału szliśmy do budynku, w którym obok był kanał. Starsi, którzy jeszcze mieli broń (worki z piaskiem w oknie, karabiny) krzyczą, że będziemy się bronić. Nas nie dopuścili, zresztą nic nie mieliśmy, żadnej broni. Weszliśmy, w przedpokoju stoimy, okno było otwarte, nasi [mają] worki z piaskiem, patrzę, a przy Wiśniowej, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów, czołg stoi niemiecki i armatę ma skierowaną do Puławskiej. W pewnym momencie patrzę, a czołg armatę kieruje prosto w okno, w którym jesteśmy. Wychodzę. Przez myśl mi przeszło: „Przecież jak strzeli w okno, to wszyscy ci, którzy w przedpokoju są [zginą]. W ścianę pocisk uderzy”. I tak się stało. W pewnym momencie jak pomyślałem, że tak będzie, wepchnąłem Olszewskiego (on dzisiaj już nie bardzo pamięta, ale tak było). Rzuciliśmy się na podłogę i w tym momencie pocisk armatni, strzelił czołg i ci, co byli w przedpokoju, to masakra. Już z kolegą, mówię: „Słuchaj, dla nas to już koniec, uciekamy do domu”. Uciekliśmy do domu. Oczywiście podwórkami. Wpadłem do piwnicy, a już Niemcy od Wiktorskiej każą wychodzić. Wychodziliśmy potem z rodzicami (oczywiście musiałem zdjąć kombinezon) i do Pruszkowa nas [pognali].
- Czyli przez całe Powstanie mieszkał pan u rodziców?
Tak.
Nie mieliśmy żadnego kontaktu z nim. Dopiero po Powstaniu, po jakimś czasie, jak już Ruscy weszli, to brat się znalazł we Włochach pod Warszawą, gdzie mieliśmy dalszą rodzinę i ojciec się tam znalazł. Mnie z mamą z Pruszkowa wywieźli do Niemiec.
- Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania? Mówił pan, że rozwoził gazety, ulotki.
Z początku się zabawialiśmy, towarzysko, z sanitariuszkami. Były gry – flirt, nie flirt. Dzisiaj się o tym nie [nie pamięta], ale wtedy jakoś tak.
Karciane. Tak: „Podobasz mi się” – numer i się wysyła kartę. Albo: „Chcę cię pocałować”. Dzisiaj to nikt nie pamięta o tym, że coś takiego było, ale tak się zabawialiśmy. Albo doświadczenia robiliśmy. Pocisk na przykład. Rozrywaliśmy pocisk karabinowy i chcieliśmy sprawdzić jak się pali proch. Wysypaliśmy, nachyliliśmy się i zapałką podpaliliśmy proch. Jak nie [buchnie]! Osmalił nam twarze. Takie były niebezpieczne zabawy. Nie było jedzenia. Tak tylko ktoś miał to suchary z chleba, zapasy jakieś. A jednocześnie chodziliśmy z wózkiem dwukołowym. Właściwie od Wiśniowej do Niepodległości była strefa niczyja, ale za Aleją Niepodległości były pola kartoflane. Myśmy tam chodzili. [Czołgaliśmy się], zbieraliśmy, kopaliśmy kartofle.
- Dla powstańców, czy dla pana rodziny?
Dla powstańców. Z Wieśkiem myśmy [chodzili]. Najpierw podjeżdżaliśmy dwukołowym wózkiem do Alei Niepodległości – tam, gdzie jeszcze nas nie widzieli, a mogliśmy podejść – przywiązywaliśmy sobie worki do nóg i czołgaliśmy się na pole, żeby wykopać. Okazało się, że Niemcy ostrzeliwali cały czas teren, bo widzieli, że powstańcy sobie jakoś radzą. Były już trupy grube, wysokie – […] upał był, gorąco, to gazy żołądkowe powodują, że człowiek puchnie i takie góry widać było z daleka. Coś okropnego. Ale ryzykowaliśmy. Musieliśmy czołgać się niziutko. Poza tym strzelali z rakiet. Tak że ryzykowało się.
Często. Często. W nocy oczywiście. A cisza taka była w nocy! Któregoś dnia jechaliśmy wózkiem i najechaliśmy na jakąś blachę. Rumor się zrobił i Niemcy zaraz granatnikami nas zaatakowali. Trzymałem motykę przy nodze. Później dopiero uciekliśmy z pola ostrzału, patrzę, a mam [tylko] kawałek w ręku. Tak że odłamek musiał przebić, nawet nie czułem kiedy. Zostałem ranny w kolano, krew ciekła. Po tym zorientowałem się, bo w bucie chlupało. Ale nie było naruszenia kości, tylko po wierzchu. Do dzisiaj mam ślad. Jak się żyło? Trochę [pomagała] spółdzielnia spożywców na Różanej. Mieli zapasy żywności, oczywiście na handel, ale w czasie Powstania darmo dawali. Nasza jednostka, tam była kuchnia, też w „Społem” i miód w pojemnikach. Były drewniane pojemniki i sztuczny miód. Tym się ratowaliśmy. Trochę ziemniaków. Zawsze coś się uskubało z tego dla rodziców, to normalne.
- Rozumiem, że chodził pan spać do domu?
Tak. Ale później już nie. Później, jak już w „Społem” kwatery mieliśmy, z Bałuckiego i na Odolańskiej, które zostały zbombardowane, to już musieliśmy być razem. Spaliśmy w „Społem” na pierwszym piętrze. Zbombardowali nas któregoś dnia. Na podwórku „Społem” były wielkie sterty miału węglowego. Niemcy też w jakiś sposób się dowiedzieli, że tu jest dowództwo powstańcze. Akurat sam byłem na warcie. Jestem w oknie, słońce, opalam się. Patrzę – [sztukasy] samoloty znów krążą. To szybko ze schodów. Ponieważ było tak, że jak jest budynek, to była brama, przejście. Stoję, patrzę, że pikuje i to akurat na mnie. Uciekłem na tę stronę budynku. Patrzę – lecą bomby, ale nie lecą na mnie, tylko wszystko uderzyło w miał. Czarno się zrobiło! Ale się uratowałem. Nikomu się nic nie stało, tylko rozwalili miał.
- Jak wyglądało życie w „Społem”, w budynku. Gdzie spaliście, jak wyglądała na przykład higiena?
Ograniczenie, bo nie było wody. Trzeba było oszczędzać. Człowiek umył oczy i już był „wykąpany”. A jeszcze trzeba powiedzieć, że była pompa, koło wielkie (właściwie dwa – po jednej i po drugiej stronie) i trzeba było kręcić. Z początku myśmy kręcili, ale potem, jak powstańcy złapali czterech Niemców do niewoli, to ich zatrudniliśmy i myśmy ich pilnowali. Ja taki pętak i byłem razem z Niemcami. Kanał był, głęboki po schodkach się wchodziło. [Kazano], żeby oni kręcili kołem. Chodziło o to, żeby stale woda [leciała], bo kuchnia była czynna. Woda nie była znów taka bardzo czysta, ale była. Po przegotowaniu się z tego korzystało. Niemcy bardzo przystojni, ale myśmy ich nie atakowali, nic, [nie było] takich czynów nieładnych. Staliśmy. My sobie, oni sobie. Czasem coś do siebie powiedzieli, ale ponieważ niemieckiego nie [znaliśmy, nie rozumieliśmy co mówią].
- Byli jeńcami, którzy przebywali też na terenie „Społem”?
Tak.
- A jak pan pamięta innych jeńców niemieckich? Czy miał pan z nimi do czynienia?
Nie, nie miałem. Nie widziałem ich. Z tym że z tymi czterema, to potem w Pruszkowie... Oni się nie przebrali, tylko zostali w swoich gorszych mundurach. Normalnie zawsze elegancko byli ubrani a tu, nie wiem, powstańcy zabrali im ubrania, mundury albo co innego. W każdym razie w Pruszkowie (hala była olbrzymia, pełno ludzi) chodzili, żeby pewnie znaleźć powstańców, którzy im dokuczali albo złapali. W każdym razie musiałem się jakoś kryć.
- Czy w czasie Powstania miał pan do czynienia z obcokrajowcami?
Nie. Ani Ruskich, ani [innych nie spotkałem]. Nie. Tylko widziałem, jak kukuruźniki zrzucały różne uzbrojenie, lekarstwa, bez spadochronu. W parku Dreszera były z prześcieradeł krzyże i czasem ogniska. Samoloty niziutko i – pac, pac. Dużo się psuło, ale dużo też wykorzystało się. Pepesze znane, były bardzo dobre. Na tamte czasy to była bardzo dobra broń. Mieliśmy i Steny. Steny były trochę w czasie okupacji produkowane w Warszawie na wzór angielskich. W ogóle mało było broni. Nikt nie pomógł. Zrzuty wielkich samolotów angielskich niewiele dały, bo zrzucały na spadochronach i to leciało, skrzynie wielkie, najczęściej padało do Niemców. A jak chcieliśmy coś, to Niemcy strzelali i dużo ludzi zginęło, powstańców, chcących coś uszczknąć ze zrzutu. Samoloty też Niemcy strącali, bo musieli to wszystko niżej [zrzucać]. Moim zdaniem to tylko był gest, że „pamiętamy o was”, ale pomoc była mała. Ruscy [pomagali] też tylko po to, żeby się pokazać. Przecież były sytuacje, co nas na duchu podtrzymywało, jak ruskie samoloty, krępe, krótkie, silnik gruby a tu coraz cieńszy i – sztukasy. Walka tych samolotów nad Warszawą to było coś pięknego! To się nie da opisać. Ludzie wychodzili i przyglądaliśmy się, jak walka się odbywa, bo samoloty ruskie były wolniejsze, ale były zwinne. Natomiast niemieckie były szybkie, ale wielkie koła [zataczały]. Jeden drugiego nie mógł strącić, ale walka była. Wracając do angielskich samolotów, już się wszystkim zdawało, że idzie wyzwolenie, że to desant, że to już koniec. Euforia była, że och! Okazało się, że samoloty poleciały, część spadła, bo strącili i znów przygnębienie, że nic z tego. Przecież Ruscy, potem dopiero się dowiedzieliśmy, że byli przeciwko. Znaczy może chcieli, żeby właśnie było Powstanie, Ruscy, że nie pomogą, ale żeby było Powstanie. Jak Ruscy by weszli do Warszawy, to kto by tu miał rządzić? Przecież akowców by nie dopuścili czy tych z rządów angielskich, z Anglii. Ale to są polityczne sprawy.
- Jaka panowała atmosfera w pana zgrupowaniu w czasie Powstania?
Byliśmy pełni nadziei, że zaraz się skończy, że pomogą. Guzik! Nikt nie pomógł.
- Czy słuchali państwo radia?
Tak.
Tak. Obiecywano, wszyscy tylko obiecywali, ale nie było pomocy. Broń, przede wszystkim broń potrzebna była. Broń, która była wyprodukowana w Warszawie, od Niemców kupiona albo zdobyta, to wszystko jest nic. Niemcy przecież byli w pełnym uzbrojeniu, mieli swoje erkaemy, karabiny. Wystarczy, że miał karabin, to już był wielki. Bardzo mocno uzbrojony. A co nasi – takie pistoleciki. Nawet Steny to za mało było.
- Czy brał pan udział w akcjach zbrojnych?
Tak. Była akcja (też skrytykowałem – do siebie, bo z nikim nie mogłem) na Dom Wedla. Róg Madalińskiego i Puławskiej jest Dom [Wedla], [w którym] Niemcy się usadowili. Mieli czołg na dole i w oknach cekaemy. Nasi dowódcy postanowili zdobyć te domy. […] Wtedy miałem nosze, torbę, z kolegą i z lekarzem szliśmy trochę dalej za powstańcami […]. Tak sobie myślę – Przecież w nocy cichutko jak makiem zasiał. Oczywiście wcześniej było przygotowanie, że trzeba było podskakiwać, żeby nie słychać było stuku czy chrzęstu jakiegoś z ubrania. Było polecenie któregoś dnia, że zaatakujemy Dom Wedla. Dom Wedla był zajęty przez Niemców i mieli tam oczywiście uzbrojenie, cekaemy w oknach i co jakiś czas strzelali rakietami w górę. Ze sto pięćdziesięciu chłopa atakowało, to trudno, żeby idealna cisza była. A chodziło o to, żeby jak najbliżej podejść pod budynek i zaatakować. Ale jak można stu pięćdziesięciu ludzi [kontrolować], żeby się zachowywali cichutko. Poza tym jak tylko rakieta szła w górę, to padaliśmy, ale jeden zdążył, a któryś nie zdążył, został w jakiejś pozycji. Już się nie ruszał, ale stał, to przecież Niemcy widzieli jak z okna patrzyli, że jakaś grupa się do nich zbliża. Jeszcze trochę podeszli. Mówię sobie: „Jak można atakować budynek, który jest tak obstawiony?!”. W pewnym momencie, jak Niemcy zaczęli strzelać, wybili z połowę naszych, niczego nie zdobyliśmy i tylko kompromitacja była. Wycofaliśmy się. Potem myślałem: „Co to za dowódca, który tak wysyła ludzi na klęskę?!”. A z drugiej strony – inny przykład. W początkach Powstania, tu gdzie teraz na Puławskiej jest wieżyczka, gdzie „Marsz Mokotowa” grają, był bunkier wielki i szpary. Powstańcy atakowali bunkier, ale nijak nie mogli go zdobyć, bo i granatami... Drzwi do bunkra z tamtej strony były grube. Wreszcie któryś z powstańców miał karabin dziesięciostrzałowy, że nie potrzeba było ładować za każdym razem tak jak inne karabiny, tylko wystarczyło pociągnąć za spust i strzelał […]. Byłem na [ulicy] Szustra z kolegą i myśmy się przyglądali, jak to chłopaczkowie, wszędzie nas ciągnęło. Klęknął na jezdni, na środku Puławskiej, przed bunkrem, z karabinem i w okienko. Wszystkich po kolei wystrzelał w bunkrze. Dopiero mogliśmy się tam dostać. Tak że tu jest logiczne działanie i widać, że ktoś myślał i wiedział co i jak, a tu taka beznadzieja, taka niefrasobliwość. Były akcje i dobre i złe. Ale na Mokotowie raczej mniej było walk bezpośrednich. Tak że Niemcy się okopali, Polacy się okopywali, były rowy przez jezdnię. Jak rowerem jeździłem, to z początku górą. Miałem też przygodę, bo Niemcy się zorientowali, że ktoś jeździ na rowerze i strzelali. Najpierw mieli jedną armatę, gdzieś dwanaście – średnica pocisków i jak cała seria leciała, to widać było, bo świecące. To ja – gazu – i przejechałem górą. Potem, za jakiś czas, zorientowałem się, że drugą armatę dali. Jedne paciorki przeleciały, za chwilę drugie. Jak bym już przejechał, to drugie by we mnie trafiły. Ale potem moment był, że jak przejeżdżałem, to musiałem się wygiąć, po plecach – takie wrażenie. Potem jak wykopali rów, to musiałem też się czołgać i inną drogą przedostać z meldunkiem na drugą stronę.
- Proszę powiedzieć o życiu religijnym w czasie Powstania. Czy pan brał udział w mszach?
Życie religijne było. Ludzie się modlili. Były na podwórkach ołtarze, dywany ludzie wynosili, bardzo ładne. Deszczu nie było. Kwiaty nie wiem skąd skombinowali, może z mieszkań, że to tak pięknie było udekorowane. I to w wielu budynkach. Nie tak, że tylko w tym budynku, gdzie mieszkałem. Ładnie, śpiewy. Mnie to specjalnie nie pociągało, ale uczestniczyłem. Rodzina uczestniczyła, wszyscy znajomi z budynku.
- Jakie pan ma wspomnienia z Powstania? Najmilsze wspomnienie i najgorsze wspomnienie?
Najmilsze – oczekiwanie u tego lekarza, jak żeśmy się tam zabawiali. Znaczy – zabawiali, jak to młodzież. Znajomości po Powstaniu niektóre przeżyły, potem kontakty były towarzyskie, z tej dzielnicy, bo wszyscy byli mieszkańcami.
- Czy to byli ludzie, z którymi pan chodził do szkoły czy byli w harcerstwie?
Tak, tak.
Najgorsze – jak jeździłem z meldunkami, to miałem dwa przypadki, że była armata kolejowa i pociski były długości metr dwadzieścia, kluchy takie. Jak leciało to straszny gwizd, ale tak że człowiek nie wiadomo gdzie chciał się schować. Miałem dwa przypadki. Raz przejeżdżałem przez sad, gdzie drzewka nie były duże i jak słyszałem gwizd, to zszedłem z roweru, złapałem się za drzewko i się przytuliłem. W pewnym momencie jak nie rąbnie! Obok mnie, z dwadzieścia pięć metrów, lej. Piach, ziemia mnie przysypała całkowicie, ale się trzymałem drzewka. Jak to wszystko ucichło, to poruszyłem się i myślę sobie, czy żyję, czy nie żyję? Gdzie jestem? Ale jakoś po tym drzewku i patrzę – a tu już nie ma piachu, wygrzebałem się. To był jeden przypadek. Nic mi się nie stało, tylko gwizd, huk, w uszach, takie wrażenie. Drugi raz szedłem Bałuckiego i też słyszę gwizd. Wpadłem do budynku. Na Bałuckiego nie było bramy, tylko wejście, schodki i przy wejściu było wgłębienie i skrzynki pocztowe. Między skrzynkami luka. W ostatniej chwili wszedłem, schowałem się. Pocisk rąbnął naprzeciwko w budynek, cały budynek się rozleciał, ale gruz na jezdnię i przez wejście. Zasypał mnie, też się biały zrobiłem. Ale już nie było wyjścia. Też cudem ocalałem. Jeszcze miałem przypadek jak jechałem od rodziców rowerem, spod [numeru] 8 w stronę Bałuckiego. Sztukas przypikował i – Pach! Pach! Pach! – strzelał. Całe szczęście, że tak wycelował, że sam był nade mną, równiutko, a armatki miał w skrzydłach i nie trafił mnie, bo szeroko pociski wybuchały. Jak uderzył, to tylko kurz powstał. Takie miałem przypadki, że cudem się uratowałem. Pomijam to, że w kanale... To było coś okropnego.
Wyszedłem. Ostatniego dnia już, ale to było coś okropnego.
- Czyli państwo z powrotem wrócili tyłem, czy zawrócili jakoś?
Tyłem. Nie można było się wykręcić. Patrzyłem, gdzie mój cukier, ale gdzie tam!
- Jak pan pamięta koniec Powstania, kapitulację?
Koniec Powstania był, jak do kanału weszliśmy i jak czołg skierował armatę w naszym kierunku. Jak rąbnął, to wszystkich, którzy byli w przedpokoju pozabijał, pocisk rozszarpał, a myśmy potem z kolegą: „Chodź, uciekamy, bo tu już nie ma co”. Podwórkami doszliśmy. On pod numerem 5 mieszkał, od podwórka, a ja pod 8 i dla nas się Powstanie skończyło. Potem, jak już w Niemczech byliśmy, już nam się jakoś udało z mamą [skontaktować]. Wywieźli nas do majątku, nie do fabryki. Jeździłem, woły – pierwszy raz spotkałem woły – a mama na polu pracowała. Zauważyłem technikę gospodarowania. Po pierwsze, jak się kopało w Polsce ziemniaki, to motyką, po kawałku, natomiast tam już były do konia przyczepione jakby grabki na kole. Tu kopał lemiesz, a tu wyrzucał to na pole. Kobiety szły i zbierały do kosza, [później] mi do wozu i to wywoziłem do majątku. Widziałem, jaki postęp jest, że ręcznie się nie kopie, tylko mechanicznie. To jest jedna sprawa. Druga sprawa, to były silosy. Dzisiaj to już powszechne, a wtedy słoneczniki się kroiło, maszyna kroiła i dmuchawą do silosu. Myśmy tam byli. Worki na głowę, bo bez przerwy się sypało, kawałki słonecznika, łodyżek i trzeba było udeptywać aż się pokaże woda. Solą jeszcze sypali. Nas chyba czterech chodziło w kółko, a włodarz tylko zaglądał, czy chodzimy, żeby to dobrze udeptać. Krowy miały cały rok jedzenie.
- Co się stało z pana ojcem?
Jak myśmy z Powstania wracali do Pruszkowa, całą drogę spałem, bo byłem tak zmęczony i rodzice mnie trzymali pod pachę. Nie pamiętam, jak doszliśmy do Pruszkowa, bo byłem cały czas śpiący. W pewnym momencie, nie dochodząc do Pruszkowa, tory przechodzą. W torach były tunele i zagłębienia. Ojciec uciekł z szeregu, Niemcy – jeden tu, drugi tam. Zauważył, że się nie patrzą i został we wgłębieniu. Kolumna przeszła, ojciec został i potem jakoś się dostał do rodziny we Włochach. Tak przetrwał okres do oswobodzenia przez Ruskich.
- Pana ojciec nie brał udziału w Powstaniu?
Nie.
- Co dalej było z panem i z pana matką?
Jak pracowałem z wołami, zarobki miałem duże (na tamten okres), ale nic za marki nie można było kupić, bo wszystko było na kartki. Ale taka organizacja była wspaniała, że rano kostka margaryny i mleko w bańce przed chałupą. To były domki jednopiętrowe. To wszystko było. Chleb także. Dostawaliśmy jak trzeba. O szóstej rano trzeba było iść na pole. Woziłem wołami płody – buraki, [inne]. Co było dobre: że myśmy byli w Niemczech, ale było co ukraść, było co przenieść – i ziemniaki, i marchew, i brukiew – myśmy zawsze w spodniach przynosili. Jakieś zupy. Matka z ziemniaków zawsze jakieś placki [robiła]. Tak że jeśli chodzi o żywność, to byliśmy dobrze sytuowani, nie to co w fabrykach.
- Czy było dużo Polaków dookoła?
Nie było dużo, ale też były inne kobiety, też z Pruszkowa, z nami razem. Chyba cztery, ale one mieszkały na parterze, a ja z matką. Piec niemiecki, wystające coś z pieca, tam się paliło. Potem, jak się to zamknęło, to trzymało ciepło i jak zupę się wstawiło do środka, to jak wracaliśmy z pola, to już było ugotowane. […] Wiedziałem co i jak, jak woły się prowadzi i zaprzęga. Pierwsza grupa, która weszła do wsi, do majątku (bo to majątek był olbrzymi) Niemcy już uciekli, a czołgi i mundury czołgistów to były wzorowe. Dopiero jak ta grupa przeszła, armaty wielkie i czołgi, to te czubaryki dopiero. To była hałastra! Wszystko kradli! Mydło to zżarli. Widać było – głód był u nich, też nie mieli. Nie wiem, czy liczyli na to, że sobie wojsko samo znajdzie. Gwałcili. Byłem świadkiem. Mąż stał przy drzwiach, a Rusek powiedział mu: „Pilnuj, bo jak nie, to zastrzelę żonę”. Siedział pod drzwiami i płakał, a [tamten] żonę gwałcił. Jak daliśmy znać Ruskim, jakiemuś starszemu, to przyszli, wzięli tego Ruskiego i za stodołą zastrzelili. Tak że różnie to wyglądało. A sama podróż wołami w okolice Warszawy to też byłoby co [opowiadać].
Wołami jechałem.
- Jak daleko to było w Niemczech?
To było Glogau. Wrocław nazywał się Breslau. Od Breslau było Glogau – Głogów się teraz nazywa. Obok tego był majątek, gorzelnia wielka. Ale! Gorzelnia. Niemcy oczywiście co sobotę przyjeżdżali i dwadzieścia beczek spirytusu brali. Jak już Niemcy [wyszli], nasi wyleli spirytus, bo Ruscy zaczęli się upijać. Wyleli wszystko na podłogę. Okazało się, że nie ma gdzie spirytus spłynąć. Jak Ruscy się dowiedzieli, że jest spirytus, to jeden położył się, wypił, stracił przytomność. Drugi na niego się położył, znów pił i góra się zrobiła pijanych i prawie nieżywych Ruskich. To było tragikomiczne. Potem, zdaje się, że jak myśmy już wyjechali, to potem dowiedzieliśmy się, że to spalili, bo za duże straty były.
- Czyli zostali państwo oswobodzeni przez Rosjan, pan zabrał na wóz matkę.
I kobiety z dołu.
Spirytus też mieliśmy w bańce, bo trzeba było. Mróz był, styczeń. Był moment, że jeździliśmy, to po drodze patrzyliśmy [na] niemieckie mundury spłaszczone, bo czołgi po Niemcach jeździły i tylko ślad był. Mundur i tylko głowa. Ach, okropne to było. Ale jeszcze [okropne] było, jak przedzieraliśmy się przez jakąś rzeczkę. Była kładka, ale woda przelatywała górą. Zanim się dojechało do tego, to było bajorko. Błoto się zrobiło, że woły już nie mogły ciągnąć. I stanęły. Zablokowaliśmy. A czołgi musiały na front jechać! Dopiero była chryja!
Dwa. Nasze dziewczyny w krzyk, my tutaj też. Nie wiem, co robić, jakoś trzeba. Wyprzęgłem woły, wyciągnąłem je same, z Ruskimi zacząłem na migi. Do czołgu przyczepili za dyszel i wóz z bagażami naszymi [wyciągnęli]. Całe szczęście, że nie wiedzieli, że tam jest spirytus. Ale jakoś udało nam się i wyciągnęli wóz, cały w błocie, ja też. To była jedna przeprawa. Druga przeprawa: po drodze most był zawalony i był skos, ze sto metrów. Jak się dojechało do mostu to woły tu, dyszel w górę, babki w krzyk (siedziały na górze), a ja musiałem sobie radzić jakoś. Skombinowałem kawał kija, włożyłem w szprychy i zacząłem gonić woły. Oczywiście metodą taką – patykiem z tyłu, żeby ruszyły się. Rzeczywiście ruszyły się i ciągnęły jeszcze, nie zjeżdżały całą szybkością, jakby bez hamulców. No, ale jakoś przebrnęliśmy. Ale co się nasłuchałem!
- Przyjechał pan do Warszawy wołami?
Nie. Dojechaliśmy do Żychlina, mieliśmy tam rodzinę. Żychlin koło Kutna. Woły zostawiliśmy. Rodzina miała gospodarstwo wielkie, dwie cegielnie, pole. Dobrze im się kiedyś powodziło. Ale trzeba było obrabiać, nie mieli koni, to woły ich ratowały. Jakieś potem rozliczenie było, że coś rodzice dostali za woły. Nam woły w Warszawie [były] niepotrzebne.
- I dalej pojechał pan do Warszawy z matką?
Tak. Potem też trudności były, bo pociągi to – albo będzie, albo nie będzie. Co się pojechało kawałek, to trzeba było się przesiadać. Po jakimś czasie dojechaliśmy do Włoch. Nie do samej Warszawy, bo było wszystko zniszczone. Najpierw ojciec przyszedł sam do Warszawy. Okazało się, że nasz budynek nie jest zniszczony, ale dojście do budynku jest przez inne ulice, bo były zawalone, góry całe! To było bardzo trudne. Potem myśmy skombinowali wózek dwukołowy i przyjechaliśmy. Coś mieliśmy na wózku z Mirkiem i ciągnęliśmy wózek z Włoch do Warszawy.
- Już brata pan też spotkał?
On się dostał jakoś do rodziny. Tak że razem się spotkaliśmy i tym wózkiem. A mróz był taki! A my ubrani słabo. Ale dawaliśmy sobie radę i jakoś przyjechaliśmy. Chyba z pół dnia jechaliśmy do ojca. Doszliśmy, ale potem patrzymy – Puławska, góry takie, ze cztery metry gruzu, bo domy były na Puławskiej poniszczone, porozwalane, popalone. Mieliśmy „przyjemność” odgruzowywania. To się nie da wytłumaczyć tego. Taki był patriotyzm, czego się dzisiaj… Nie ma o czym mówić. Parę tygodni tośmy tak za darmo właściwie, bo nikt nam nie płacił. Potem, jak już odgruzowało się kawałek, to trzeba było cegły czyścić. Też za darmo. Było pełno gruzu, ale były i kawałki cegieł. Tak że cegły w kozły się stawiało i potem były używane do remontu, do łatania dziur, ścian. To wszystko za darmo się robiło.
- Jakie były pana losy po wojnie? Czy był pan na przykład prześladowany z tego powodu, że brał pan udział w Powstaniu?
Wiedziałem, już jak jechaliśmy z Niemiec, że nie należy się chwalić, że należałem do AK. To było już wcześniej wiadomo, jak wracaliśmy. Cały czas, dłuższy okres, nie zdradzałem się, że należę do AK. Dopiero w ZBoWiD-zie, Szereg osób się zapisywało czy zgłaszały się do ZBoWiD-u. To była kombatancka organizacja i trzeba było mieć dwóch świadków, żeby się tam zapisać. Z tego tytułu były profity takie, że można było wcześniej na emeryturę przejść, mając sześćdziesiąt lat. Też w jakiś sposób się dowiedziałem, ale nie mogłem się zapisać. Okazało się, że mój kolega, Wiesiek Olszewski, dostał książkę od brata, który był w Australii. Jakoś się tam dostał, a brał udział w Powstaniu. Wyszła książka z opisem Powstania i spis powstańców. Na tej podstawie, jak książka się ukazała, powołałem się na książkę. Było moje nazwisko, pseudonim. Olszewskiego i nas przyjęli bez jakiegoś dochodzenia. To był dowód, że należeliśmy i działaliśmy.
- Skąd taki pseudonim – „Waldemar”?
Jako drugie imię. Wiesiek to „Komar”. Różne były.
- Czy jeszcze coś pan chciałby powiedzieć na temat Powstania?
Mam różne opinie na temat Powstania. Różni ludzie mają różne zdanie. Nie chciałbym się dzielić, bo ci, co nie przeżyli Powstania, mają zupełnie inne zdanie. Tak samo jak mówi się o ludziach z PRL-u. To są polityczne sprawy i nie chciałbym tego poruszać.
Warszawa, 13 kwietnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich