Krystyna Hojka „Grażyna”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Krystyna Hojka, z domu Hanula, w Powstaniu miałam pseudonim „Grażyna”. Urodzona 22 grudnia 1925 roku w Warszawie na ulicy Hożej. Byłam łączniczką przy radiostacji dowodzonej przez podporucznika Antoniego Wełnę, pseudonim „Kieł” i „Żbik”.

  • Proszę opowiedzieć coś o latach przedwojennych. Gdzie pani mieszkała, czym zajmowali się pani rodzice, czy miała pani rodzeństwo?

Mieszkałam w wielu różnych miejscach, bo mój ojciec często się przeprowadzał. Miałam rodzeństwo, siostrę Marię, starszą ode mnie o trzy lata. Niestety już nie żyje. Też była w konspiracji, wszyscy przecież byli, tylko ona była w wywiadzie. W zasadzie nawet mówiła, że mogę iść do tego wywiadu, ale posłała mnie dwa razy na próbę i mnie się nie podobało.

  • Czym rodzice się zajmowali przed wojną? Pani mówiła, że tata bardzo często się przeprowadzał.

Mój tata się przeprowadzał, ponieważ był urzędnikiem w państwowej administracji, był delegowany w różne miejsca. Tak że początkowo pracował w administracji w Warszawie, potem pracował w Toruniu w urzędzie wojewódzkim. Miał jeszcze okres, kiedy pracował we Włocławku, był burmistrzem w Chojnicach. Przed samą wojną w 1939 roku mieszkaliśmy w Toruniu i ojciec był radcą w urzędzie wojewódzkim. 3 września, jak niesolidni alianci powiedzieli, że nam we wszystkim pomogą i przystąpili do wojny, to urząd wojewódzki się ewakuował z Torunia do Włocławka. We Włocławku mój ojciec postarał się, żebyśmy statkiem popłynęli do Warszawy. Dlaczego do Warszawy? Bo moja mama warszawianka pochodziła z Warszawy, miała bardzo liczną rodzinę w Warszawie, więc uważaliśmy, że w Warszawie nam będzie lepiej, bezpieczniej. Bardzo było lepiej, bezpieczniej, myśmy całe oblężenie Warszawy przeżyli najpierw u wujka, to znaczy brata mojej mamy na Żoliborzu przy ulicy Potockiej. Potem jak się nasze wojska zaczęły wycofywać… O ile dobrze pamiętam, to było wezwanie, żeby mężczyźni zgłosili się do kopania rowów, bo oblężenie Warszawy. Mój ojciec oczywiście ruszył, tak że myśmy zostały we dwie z siostrą i z mamą, a ponieważ wojska się wycofywały, więc Żoliborz też już był zajęty przez oddziały broniące stolicy i radzili nam, żebyśmy bardziej do Śródmieścia się przenieśli. Przenieśliśmy się na ulicę Szczyglą do ciotki mojej mamy, tam przeżyliśmy całe oblężenie Warszawy. Ciotka była ciężko chora, zmarła w tym czasie, była pochowana na Placu Trzech Krzyży. Zostałam ranna w nogę, kiedy siedziałam w kuchni na kufrze, bo odłamek wleciał przez okno. Ciocia mieszkała na parterze i to było raczej trudne, ale widocznie temu odłamkowi się udało.

  • Jak Warszawa padła, weszli Niemcy?

Niemcy weszli, widzieliśmy to z mamą, okropne to było. Zaczęła się okupacja. Jakkolwiek broniło się jeszcze Westerplatte i na wschodzie oddziały polskie…

  • Czy wrócił pani tata?

Przecież Rosjanie wkroczyli zaraz, więc chapnęli mojego tatę i zawieźli… tylko miał więcej szczęścia jak wszystkiego innego, dlatego że potem była wymiana i mój ojciec powiedział, że mieszka w Bydgoszczy czy w Toruniu, już nie wiem. W każdym razie w strefie działań niemieckich. Wymienili się, więc odesłali mego tatę, a w Warszawie oczywiście wyskoczył z pociągu, tak że już w czasie okupacji był z nami. Mój ojciec zresztą działał w Polsce Podziemnej w administracji państwowej i w czasie okupacji niemieckiej był wójtem w miejscowości Małopole pod Radzyminem, dwanaście kilometrów od Radzymina. To jest oddzielna historia, dlatego że znał niemiecki, więc dogadywał się z Niemcem, który tam zarządzał i w kapitalny sposób ukrywali hodowlane bydełko przed Niemcami. Nie wiem, czy wszyscy wiedzą, ale było kolczykowane wszystko. Te kolczyki się zmieniało, jak już malutka świnka urosła, to się jej zdejmowało i znów na malutką świnkę. One były ciągle niedorosłe i nie mogły naszych okupantów karmić. Ale jakoś mój ojciec sobie z tymi władzami niemieckimi umiał poradzić i szczęśliwie…

  • Ale jednocześnie działał w podziemiu, w Armii Krajowej?

Nie w Armii Krajowej... Polska Podziemna miała całą administrację zorganizowaną, tak że [ojciec był] we władzach administracyjnych Polski Podziemnej. Oczywiście nigdy potem się do tego nie przyznawał, przecież tak jak nikt się do niczego nie przyznawał.

  • Jak tata miał na imię?

Zdzisław Hanula, pochodził z Przemyśla.

  • W tym okresie używał może jakiegoś pseudonimu?

Nie, tam się nie używało, a zresztą jeśli nawet coś było, to w konspiracji się nie opowiadało takich rzeczy nikomu. W ogóle jak ktoś za dużo pytał, to był podejrzany.Jak pani się zetknęła z konspiracją?

  • Ktoś ze znajomych pani zaproponował?

Nikt mi nie proponował. Powiedziałam, że muszę gdzieś wstąpić, mam zamiar, bo już skończyłam maturę i teraz czas poświęcić się ojczyźnie, przecież kochałam Polskę i kocham do dziś. Tak że miałam szereg różnych propozycji z różnych organizacji. Były różne organizacje i potem w Powstaniu szczęśliwie wszyscy Polacy sobie rękę podali i walczyli wszyscy razem przeciwko okupantowi.

  • Ale jak pani wstąpiła, to składała pani przysięgę?

Tak, mieszkał u nas wtedy mój cioteczny brat, Wojtek Ziemski, który zresztą zginął w Powstaniu. Uczył się oczywiście konspiracyjnie… nie wiem, jakaś uczelnia była o charakterze mechaniczno-przemysłowym, nie pamiętam, jak to się nazywało. Miał kolegów różnych, którzy przychodzili zresztą do nas. Jeden z nich… Roman Sułkowski chyba, był w „Baszcie” i widocznie miał tam znajomości. Początkowo dowództwo Powstania miało być na Mokotowie, „Baszta” działała właśnie na Mokotowie. On mnie polecił w łączności, bo powiedziałam, że łączniczką [zostanę] najchętniej, bo biegać lubię i mam dosyć dobry zmysł orientacyjny, tak że on mi się postarał. Powiedział, że przyjdzie porucznik do mieszkania na Moniuszki 2a, bo tam mieszkaliśmy w czasie okupacji, który przyjmie ode mnie zaprzysiężenie i wyda mi stosowne rozkazy do dalszej działalności. 3 lipca 1944 roku przyszedł porucznik Antoni Wełna i przyjął ode mnie przysięgę na wierność. Tekstu przysięgi nie podam teraz, bo musiałabym sobie przeczytać, bo gdzieś mam zapisane.

  • Jak pani mieszkała na Moniuszki 2a, to bliżej Placu Napoleona?

Bardzo blisko.

  • Pamięta pani, na Moniuszki był kościół?

Tak, niemal naprzeciwko naszego domu. Właściwie to był mały kościółek, kaplica raczej. Poczta była na Placu Napoleona.

  • Pani wstąpiła w sumie tuż przed Powstaniem.

Krótko przed.

  • Ale zdążyła pani odbyć jakieś szkolenie?

Po tym jak zostałam zaprzysiężona 3 lipca jako żołnierz Armii Krajowej do pełnienia funkcji łączniczki w plutonie radiotelegraficznym, dowodzonym przez podporucznika Antoniego Wełnę, pseudonim „Żbik”, „Kieł”. Wchodzącym w skład kompanii radiotelegraficznej „Orbis”, Batalion „Iskry”. Przysięgę odebrał właśnie dowódca plutonu. Do pełnienia zadań przygotowywała mnie druga łączniczka plutonu, Maria Piekarska pseudonim „Basia”, która zginęła w Powstaniu, zabita bombą w gmachu PKO. Do wybuchu Powstania […] przywoziłam zlecone mi rozkazem dowódcy wiadomości i sprzęt, czyli radiogramy. Radiogramy były bardzo bezpieczne, bo można było połknąć, gorzej ze sprzętem.

  • Tym sprzętem co było?

To co jest potrzebne do radiostacji, wszystko. To mogą być lampy, mogą być… W każdym razie sprzęt radiotelegraficzny. Na sprzęcie się nie orientuję, bo nie nadawałam żadnych wiadomości. To były różne mechanizmy, które służą do budowy radiostacji.

  • To pani robiła aż do momentu wybuchu…

To w rejon Legionowa i Radzymina. Miałam różne przygody, ale to już nie jest istotne.

  • Jakie przygody?

Różnego rodzaju. Kiedyś z „Basią” byłyśmy obecne przy tym, jak rozstrzeliwali Żydów w Radzyminie.

  • Mogłaby pani to opisać?

Nie.

  • To było na stacji kolejowej?

Nie, nie wiem, zresztą czy ich w końcu rozstrzelali, bo ich spędzili na rynek i ustawili w rządkach, a myśmy uciekły, bo przecież bałyśmy się. Wybuch Powstania zastał mnie w moim mieszkaniu na Moniuszki 2a. Byli już moi rodzice, moja siostra, która nie zdążyła na wyznaczony punkt i całe Powstanie była z rodzicami, natomiast pomagała ludności w tym rejonie. Była moja kuzynka, która powiesiła mi na szyi medalik z Matką Boską Jazłowiecką. W moim mieszkaniu również był przechowywany sprzęt radiotelegraficzny, różne urządzenia mechaniczne. Wszyscy tu mieli się zebrać, ale jeśli chodzi o porucznika, to dotarł z trudnościami, bo na Placu Napoleona był obstrzał od strony…

  • To u pani, na Moniuszki 2a miał być punkt?

Tak, ale dopiero później się dowiedziałam, znacznie później, że na Moniuszki 2a tylko w innym mieszkaniu był zupełnie jeszcze inny punkt spotkań konspiracyjnych, również łącznościowców zresztą. Tak że moje mieszkanie było tylko dodatkowym [punktem], ale przecież nikt mi nie mówił, a ja nie pytałam. Bodajże od frontu, myśmy mieszkali przez podwórko na lewo, to był duży dom, bardzo stary. Pamiętam, że chyba drugiego dnia Powstania jeden z powstańców przyszedł do nas, bo od strony łazienki było głębokie podwórko i chciał flagę zawiesić wysoko na Prudentialu, czyli drapaczu chmur. Wdrapał się tam, jak to zrobił, to nie wiem, ale się wdrapał przez nasze okno od łazienki. Jeśli chodzi o naszego porucznika, to w końcu dotarł z wielkimi trudnościami, i dotarł ochotnik Wojtek, który mieszkał na Boduena i został przyjęty. Ale nie mogliśmy wyjść, bo Moniuszki w dalszym ciągu była obstrzeliwana. Po dwóch stronach poczty były dwa bunkry i stamtąd szedł obstrzał. 2 sierpnia powstańcy zdołali wydzióbać dziurę na półpiętrze do piwnicy i myśmy mogli już opuścić moje mieszkanie. Tylu nas było: porucznik, ja i Wojtek. Poszliśmy na ulicę Jasną do Hotelu Victoria. Tam było wspaniale, młodzi tego nie rozumieją, ale po pięciu latach okupacji, jak się widzi powiewającą polską flagę, a z głośnika płynie pieśń: „Oto dziś dzień krwi i chwały, Oby dniem wskrzeszenia był. W gwiazdę Polski Orzeł BiałyPatrząc lot swój w niebo wzbił. A nadzieją podniecany, Woła do nas z górnych stron: Powstań Polsko, skrusz kajdany! Dziś twój triumf albo zgon! Hej kto Polak na bagnety! Żyj swobodą, Polsko żyj! Takim hasłem cnej podniety, Trąbo nasza wrogom grzmij!”. Płakałam, oni byli wzruszeni. Potem się dowiedziałam, że w dwa dni później Hotel Victoria został zbombardowany. Myśmy po krótkim pobycie w Hotelu Victoria, już porucznik miał dalsze kontakty… Nie wiem jakim cudem, bo widocznie jeszcze przez naszych powstańców była ta część Warszawy opanowana, ale tramwajem pojechaliśmy do sądów na Leszno. Byliśmy tam krótko i z sądów na Lesznie żeśmy się udali na Wolę, na ulicę Zielną 20. Tam już znajdowała się reszta naszego plutonu, radiotelegrafiści: Józef Kowalski „Malec”, Józef Miłosz „Biały”, Teofil Kowalczyk i łączniczki: Marysia Piekarska „Basia”, z którą się bardzo zaprzyjaźniłam oraz Małgosia i Stenia. Nazwisk ostatnich dwóch łączniczek nie znam, notabene poległy w Powstaniu. Małgosia na Starym Mieście, a Stenia w Śródmieściu, na ulicy Górskiego było bombardowanie. Był też dowódca wojsk łączności, pułkownik Jerzy Uszycki, pseudonim „Ord”. Właśnie z jego rozkazu nasz pluton został przydzielony na cały czas Powstania do wyłącznej dyspozycji Komendy Głównej Armii Krajowej. Było bardzo wielkie bombardowanie, dlatego że się Niemcy zorientowali, że tam coś się dzieje, był obstrzał i ten odcinek był bardzo silnie bombardowany. 6 sierpnia, ponieważ byliśmy zagrożeni przez wojska nieprzyjaciela, wycofaliśmy się przez rejon byłego getta do szkoły przy ulicy Barokowej na Starym Mieście. Idąc przez rejon getta, [nastąpiło] uwolnienie żydowskich jeńców, takie było wydarzenie w czasie Powstania. Z tym że myśmy się z nimi nie spotykali, tylko jak żeśmy przechodzili, to z daleka kiwali do nas.

  • To znaczy machali?

Tak, kiwali do nas.

  • Byliście na Starym Mieście w szkole na Barokowej?

Tak, ale nie byliśmy tam zbyt długo, bo był silny obstrzał przez pociąg pancerny z rejony Dworca Gdańskiego. Aha, jak żeśmy już dotarli Stare Miasto, na Plac Krasińskiego – bo myśmy szli w kilku grupach, nie jakąś ławą – okazało się, że jedna grupa gdzieś zabłądziła. Moja przyjaciółka „Basia” oczywiście powiedziała: „Biegnę i ich znajdę”. Pobiegła, znalazła, przyprowadziła. Bardzo ją kochałam. 10 sierpnia przenieśliśmy się na Długą 7, to były jakieś Sądy o ile sobie przypominam. 16 sierpnia razem z „Basią” i grupą kanalarzy, małym kanałem… wysokość od osiemdziesięciu centymetrów [...]... to był tak zwany mały kanał, biegnący na trasie od ulicy Daniłowiczowskiej, pod Placem Teatralnym, ulicą Wierzbową, Placem Piłsudskiego, Placem Małachowskiego do Mazowieckiej przy Świętokrzyskiej, tam żeśmy wyłazili.

  • Kiedy pani zeszła do kanału?

16 sierpnia 1944 roku.

  • Był jakiś przewodnik?

Kanalarze byli, przewodnik był oczywiście. Poza tym jeszcze była grupa innych wysłanników. Tylko myśmy obydwie były, „Basia” była tak jak ja nieduża, tylko może troszeczkę tęższa ode mnie, ale też drobnej budowy, więc nam to było wsio rawno, nam się świetnie maszerowało. Tym bardziej że się miało kij. Ale szli chłopacy [wysocy], ojejku jak oni narzekali.

  • Jaki kij się miało?

Bardzo pomocny kij, długością równy przekrojowi kanału, który trzymając poziomo opierało się o ściany kanału i szło się jak żabka, hyc, hyc.

  • Bez tego kija nie można było przejść?

Skręcona w dziesięcioro jak można iść, przecież nie szło się wyprostowanym, bo przy osiemdziesięciu czy nawet dziewięćdziesięciu centymetrach nie można się wyprostować, tylko trzeba się zgiąć, czyli złamać na pół. Żeby tak się złamać, to trzeba się podeprzeć. Przepraszam, a w kanale to co pływa? Przecież nie muszę tłumaczyć, że przyjemniej oprzeć się o kijek, niż wsadzić rączki w zawartość kanału. To było bardzo mądrze wymyślone moim zdaniem.

  • Nie bała się pani zejść do kanału?

Nie, wcale się nie bałam, ani ja, ani „Basia”. Myśmy się w ogóle nie bały nic. Mało myśmy sztorcowały tych wszystkich chłopaków, którzy jęczeli, że im za ciasno, bo trzeba było być idealnie cicho. Nie chlupotać nogami, bo Niemcy pilnowali włazów i wrzucali…

  • Co wrzucali?

Wszystko wrzucali. Wrzucali granaty, wrzucali worki z piaskiem, wrzucali różne trujące gazy. Co im w ręce wpadło, to wrzucali i mordowali. Najgorzej było w mokotowskich kanałach, tam był dramat. Ten kanał w końcu nie był aż taki długi, bo przecież z Daniłowiczowskiej na [Mazowiecką]. Tylko jak się wyłaziło na Mazowieckiej trzeba było bardzo uważać, bo był obstrzał. Trzeba było hyc, hyc, wyskakiwać.

  • Pani chodziła od kogo do kogo z meldunkami?

Na Górskiego do porucznika „Śmiałego”, na Śródmieście, tam porucznik „Śmiały” rezydował.

  • Jak często pani chodziła do niego?

Dwa razy.

  • Pierwszy raz 16 sierpnia?

16 a potem 21 sierpnia, bo następnego dnia, 17 sierpnia myśmy wróciły na Stare Miasto, na Długą. Przecież 21 sierpnia już się sytuacja na Starym Mieście bardzo pogarszała. Ponieważ już planowano wycofanie dużym kanałem, burzowcem przy Placu Krasińskiego o ile się nie mylę, włazem oddziałów powstańczych. Jak myśmy znowu dotarły na Moniuszki…

  • Pani się wycofywała jak Starówka…

Nie, 21 [sierpnia] żeśmy drugi raz zostały posłane z wiadomościami, z radiogramem do porucznika „Śmiałego” na ulicę Górskiego.

  • Już panie wtedy nie wróciły?

Potem już właśnie kazali nam pozostać, ponieważ już niestety… 19 sierpnia, czyli między jedną a drugą wyprawą kanałową, byłyśmy obecne przy tej strasznej tragedii, która się wydarzyła na ulicy Kilińskiego. Niemcy nam podpuścili Goliata, czołg. Jechał Długą ulicą, wiwatowali wszyscy, biegli. Wojtek, nasz ochotnik, wpadł do nas: „Czołg zdobyliśmy! Czołg! Chodźcie!”. Myśmy się nie ruszyły, bo jak nie kazali, to myśmy się nie ruszały. Wojtek pobiegł z wszystkimi, czołg skręcił w ulicę Kilińskiego i wybuchł. Masakra była straszna.

  • Co się stało z Wojtkiem?

Zginął, potem jak byliśmy w Śródmieściu, to kazali mi jego dokumenty rodzicom zanieść. To było okropne.

  • Od tego czołgu pułapki zginął?

Naturalnie, przecież tam było strasznie dużo zabitych. „Basia” oczywiście po wybuchu pobiegła, potem pierwsza przyszła i powiedziała… Przecież myśmy miały kwaterę w Sądach, tak że nie od frontu, tylko przez podwórze następny gmach. Drzwi miały przecież duże obudowanie, poza tym były regały pełne książek, wielki stół dębowy. Nie wiem, czy Małgosia jeszcze żyła (czy to była Stenia), dość że hycnęła pod ten stół dębowy, jak to się wszystko zatrzęsło. Stanęłam w drzwiach, a „Basia” się przytuliła za jakimś fotelem, potem poleciała właśnie patrzeć. Ona nam mówiła, że Wojtek zginął, ale nie tylko, bo od strony Kilińskiego pracowali właśnie nasi radiotelegrafiści, tam była ta stacja. Ranny został radiotelegrafista „Malec”, czyli Józef Kowalski. Zastąpił go „Ryś”, Stanisław Smorąg się nazywał. Jak już wspomniałam 21 [sierpnia] żeśmy znowu szły tym kanałem.

  • Wtedy jak już pani znalazła się w Śródmieściu, to poszła pani właśnie z dokumentami pani kolegi Wojtka, zanieść do rodziców?

Już jak mi wręczyli i kazali iść, to poszłam. Nic nie mówiłam, bałam się coś mówić. Zresztą krótko żeśmy tam już byli, bo od 26 sierpnia dostaliśmy kwaterę na Dynasy 4. Wtedy jak byliśmy na Dynasach, to nastąpiła najstraszniejsza dla mnie historia w moim życiu, której do dzisiaj nie mogę pojąć i nie mogę zrozumieć. Miałam osiemnaście lat, lubiłam się pośmiać, pożartować, „Basia” to samo, żeśmy miały wspólne zainteresowania, to była moja wielka przyjaciółka w Powstaniu. Porucznik nam powiedział 4 września, że mamy wolne popołudnie, że możemy robić, co chcemy. „Basia” mówi: „Słuchaj «Grażyna», chodź pójdziemy do PKO. Co nam szkodzi? Przejdziemy szybciutko. A wiesz? Tam jest podziemie dwa piętra w dół. Mówię ci, pośpiewamy sobie, pożartujemy z chłopakami, pośmiejemy się, fajno będzie”. Mówię: „No wiesz, może i fajno, ale mi się nie chce. Ja nie pójdę”. Była zła strasznie na mnie, nie wiem, dlaczego ona nie powiedziała: „Ja też nie pójdę”. Ona poszła. Do dziś nie wiadomo, czy to była bomba, która spadła, chociaż mówili, że to nie możliwe, żeby przez otwór windy wpadła bomba, aż na drugie piętro na dno. Czy to jakaś dywersja, dość na tym, że wszyscy zostali zabici. Właśnie ci młodzi, którzy tam sobie siedzieli, żartowali, śpiewali, śmiali się i „Basia” zginęła. Zostałam zupełnie sama, bo na Górskiego zginęła też Stenia. Zostałam sama jedna. Następnego dnia był pogrzeb, nie poszłam. Porucznik był na mnie wściekły: „Jak możesz nie iść na pogrzeb?”. Nie mogłam, on tego nie mógł zrozumieć. Miałam do siebie straszną pretensję, że powinnam ją zatrzymać, odradzić albo w końcu iść razem z nią zginąć. Naprawdę była moją bardzo dobrą przyjaciółką. Przeszliśmy przez słynny wykop w Alejach Jerozolimskich, co się posprzeczałam kiedyś o niego z kolegą, na zebraniu myśmy o tym rozmawiali. Mówiłam: „Takie fajne przejście było. Można było iść wyprostowanym”. „Co ty za bzdury opowiadasz, tam było tak ciasno i nisko!”. Żeśmy się kłócili, a potem żeśmy doszli do wniosku, że on wysoki, a ja niska, to nic dziwnego, że ja stałam wyprostowana, a on szedł na czworakach. Ale przejście było fantastyczne, bo tam bardzo dużo zginęło naszych. Niemcy bardzo ostrzeliwali wzdłuż Alei Jerozolimskich. Nowe miejsce postoju to była Marszałkowska 81 i tam byliśmy do końca.

  • Ale tam też pani chodziła z meldunkami?

Tak, z tym że pierwszego dnia miałam śmieszną przygodę, może tragiczną zresztą. Nie wiedziałam, bo tam wszystko inaczej ludzie urządzili. Biuro szyfrów było bodajże na Karowej, po drugiej stronie Marszałkowskiej.

  • Karowa jest na Powiślu.

Wobec tego to musiała być Krucza i tam było biuro szyfrów. Po odebraniu, nasi radiotelegrafiści posłali mnie, powiedzieli: „To idź tam właśnie na Kruczą i zanieś tam…”. No to sobie wyszłam na Marszałkowskiej 81, puściutko, żywej duszy. Sobie idę do Wilczej, żeby Wilczą właśnie do Kruczej. Idę Wilczą, widzę wielki lej po bombie, patrzę, a w środku leju noga damska, bo jeszcze w ładnym pantofelku. Idę dalej przy murze Wilczą, widzę barykadę, z barykady jakiś człowiek wygląda, do mnie kiwa. Kiwa, no to przyspieszyłam. Jak przyspieszyłam i jestem przy nim, to on na mnie z wrzaskiem: „Idiotko! Jak możesz tędy chodzić?! Tu jest taki ostrzał wzdłuż Wilczej, że ty żyjesz, to ja ci się dziwię! A schyl ty się chociaż!”. Dotarłam do tego biura szyfrów i pytam: „Którędy chodzicie?”. „No jak to? Przecież jest takie fajne przejście pod jezdnią, bo piwnicami się idzie świetnie”. Już się nauczyłam, w ogóle nie chodzili ulicami, a myśmy po tamtej stronie Śródmieścia chodzili ulicami, a tutaj już nie można było. Taką miałam przygodę, ale jakoś widocznie… bo podobno do wszystkich strzelał, ale widocznie mu się za mała wydałam, albo był na śniadanku. Dość na tym, że przeżyłam. Przez cały czas Powstania byłam w dyspozycji w plutonie porucznika „Wełny”, przenosiłam sprzęt i radiogramy odbierane przez radiotelegrafistów.

  • Na Marszałkowskiej była pani aż do momentu upadku Powstania?

Tak, w czasie Powstania za przejście kanałami zostałam odznaczona Krzyżem Walecznych. Niestety w związku z utratą legitymacji, odznaczenie to nie zostało zweryfikowane.

  • Za to pierwsze przejście ze Starego Miasta…

W ogóle za to, obydwie żeśmy dostały. „Basia” dwa razy była odznaczona Krzyżem Walecznych. Raz była za odnalezienie tej grupy, która się zagubiła w czasie przejścia z Woli na Stare Miasto, a drugi raz właśnie też obydwie żeśmy dostały za kanały. 23 września został mi nadany stopień starszego sierżanta, zweryfikowany w II Korpusie Polskich Sił Zbrojnych we Włoszech 5 września 1945 roku. Rozkazy nadania Krzyża Walecznych i stopnia podpisał dowódca wojsk łączności podpułkownik Jerzy Otuszycki. Po kapitulacji, ponieważ miałam kontakt z rodziną, na prośbę mojego ojca, dowódca wyraził zgodę na opuszczenie przeze mnie Warszawy z ludnością cywilną. Po Powstaniu Warszawskim zostałam wywieziona przez Niemców do obozu pracy w miejscowości Wittenberg w Turyngii. Najpierw nas zawieźli do Szczakowej w Ursusie. Nie byłam w Pruszkowie, tylko nas wzięli do Ursusa i tam nas segregowali. Na prawo, na lewo, na prawo i: „Popatrzcie państwo, taka na lewo, a my na prawo”. Razem z kotem.

  • Wyszła pani z Powstania razem z kotem?

Tak, to był mój kot, to był Syjamczyk śliczny, który mnie uwielbiał zresztą. Dostałam go od mamusi na imieniny.

  • Nikt go nie zjadł w czasie Powstania?

Chcieli, ale jak przyszłam kanałami pierwszy raz, to rodzice moi siedzieli w piwnicy wtedy. Poleciałam: „Co słychać?” „Wszystko dobrze, tylko się pali”. Dom nasz się palił na Moniuszki 2a. „A gdzie Dżali?” Bo on się Dżali nazywał. „A Dżali nie chce zejść, został na górze”. Mówię: „To ja idę po Dżalunia”. Myśmy na drugim piętrze mieszkali. Poszłam i jakie zwierzątka są mądre, przychodzę, wołam po wszystkich kątach: „Dżali! Dżali!”. Nic. Schował się w ubikacji, jak jest rura prowadząca do sedesu, i siedział skulony w dziesięcioro. Dlaczego tam? Przecież on wiedział, że się pali i że się zawali, to właśnie te wszystkie instalacje zostawały bardzo często. Było widać często zawalone domy i wiszące różne instalacje. Taki był mądry Dżalunio. Mój oczywiście zrobił unik, zrobił się malutki i do nas dołączył. Tak że zapakowali nas wszystkich razem do jednego wagonu towarowego, na którego środku stała… niezależnie od płci, można się było załatwiać do wielkiej balii. To było okropne dla młodych osób, czy to chłopców, czy dziewcząt. W związku z tym zrobili nam postój na… Aha, jeszcze przedtem zawieźli nas do Szczakowej i kolejną selekcję robili. Myśleliśmy, że źle będzie, bo Polacy są zawszeni i brudasy, więc kazali nam się wszystkim do naga rozebrać i pędzili sobie te śliczne dziewczynki rządkiem pod prysznic i: „Ha, ha, ha!” Mieli bardzo dużo uciechy. Na szczęście się do żadnej nie dobierali, bo im nie było wolno współżyć, tylko mieli burdele porobione w swoich specjalnych oddziałach, a tak to nie wolno było. Na szczęście się do żadnej nie dobrali. Ale proszę sobie wyobrazić co czuje osiemnastoletnia panienka jak każą jej nago defilować, zresztą to nie było pierwsze [takie zdarzenie]. Upokarzające, strasznie upokarzające. W każdym razie wracając do mojego koteczka Dżalunia, to mojej mamie udało się przez mieszkańców Szczakowej nawiązać kontakt z kuzynką, która przyjechała i zabrała Dżalunia do Krakowa. Dlatego, że Niemcy chcieli nam go zabrać, bo on był bardzo śliczny.

  • Ale w Powstaniu nikt go nie chciał zjeść?

Chcieli, tylko siostra nie dała.

  • Ale kto, cywile czy powstańcy?

Nasi, miałam względy u naszych peżetek, bo jak chodziłam do kuchni i się pytałam, czy mogę wejść do kotła i wygrzebać resztkę kaszy, to mi pozwalały zawsze, bo byłam nieduża. Lazłam z łyżką do kotła i skrobałam. Peżetki były wspaniałe. Dżaluniu był zabezpieczony na ten czas. Nas zapakowali znowu w pociąg i wieźli tym razem do Ger. Po drodze zatrzymali, pozwalali nam wyjść i załatwiać się w okolicach wagonu. Z tym że byłyśmy w sytuacji przymusowej, bo naprawdę musiałyśmy. Tak że myśmy się rozbierały od połowy w dół, a oni stali z bronią w ręku, wycelowaną i przyglądali się nam, co robimy, makabra. W Gerze było tak jak u niewolników, skierowali do różnej pracy. Całą moją rodzinę szczęśliwie skierowali do pracy w Turyngii, miejscowość nazywała się Minchenbersdorf .

  • Tam pani była aż do momentu…

Aż do momentu nadejścia Amerykanów, którzy przyszli i nas wyzwolili.

  • W którym roku pani wróciła do Polski?

Wtedy jeszcze nie wróciłam do Polski, tylko pojechałam do Włoch.

  • Co było takiego szczególnego we Włoszech?

Najpierw, jak przyszli Amerykanie, to z różnych obozów młodzi się zebrali, jeździli po obozach i wszystkich eks-wojowników namawiali, żeby jechali do II Korpusu, bo będzie trzecia wojna. „Namówimy aliantów, pomogą nam, bo przecież nie możemy dopuścić, żeby nam pół Polski Rosjanie zabrali”. Okazało się, że możemy. Wtedy nam się wydawało, że to jest niemożliwe. Ale muszę powiedzieć, że Anglikom nie można ufać. Anglicy są tacy sami jak Rosjanie, identyczni, są tak ukierunkowani, uważają, że wszystkie małe państwa powinny się podporządkować większym państwom. Teraz się dowiedziałam bardzo dużo z historii Szkocji, bo w Szkocji jest moja wnuczka, że na przykład w identyczny sposób jak Rosjanie z nami, to i Anglicy ze Szkotami postępowali.

  • Wracając do pani historii. Pani była w II Korpusie?

Właśnie się zdecydowałam i pojechałam. Najpierw byłam w obozie przejściowym w Murnau, potem w Darmstadt, potem żeśmy przez Alpy jechali i dojechaliśmy do Maceraty. Tam była komisja weryfikacyjna, a potem mogliśmy wybierać kursy, kim chcemy być. Chciałam być telefonistką, tak że przeszłam kurs telefoniczny w Maceracie i zostałam skierowana do 7. Dywizji Piechoty. Byłam telefonistką, obsługiwałam stację telefoniczną. Ale skierowali mnie na zastępstwo do Matery, a w Materze była podchorążówka i w podchorążówce byli fajni chłopcy. To już było po wojnie i między innymi urządzali śliczne przedstawienia. Jeden z nich, utalentowany, nie pamiętam nazwiska, potem po wojnie napisał sztukę pod tytułem „Perły Pani Jolanty”. Do naszego białego domku, gdzie mieszkałyśmy wszystkie „pestki”, przyszła delegacja podchorążych i prosiła, czy byśmy zechciały wziąć udział w tym. No to żeśmy zechciały wziąć udział, owszem zgodziłyśmy się i zaczęliśmy się spotykać na próbach. Poznałam Jasia Hojkę i żeśmy się bardzo w sobie zakochali.

  • Ślub był we Włoszech?

Ślub był we Włoszech w 7. Dywizji Piechoty w San Bazylio. W Motoli stała komenda 7. Dywizji Piechoty, a myśmy byli w San Bazylio. Jaki nam piękny ślub urządzili.

  • Pani mąż przeszedł cały szlak z generałem Andersem?

Nie, mój mąż miał zupełnie inny życiorys. Nie będę w tej chwili o nim mówić, bo był bardzo skomplikowany. Mój najstarszy syn Zdzisław, który jest kierownikiem działu historycznego w Muzeum imienia Leona Wyczółkowskiego w Bydgoszczy, ma w komputerze cały życiorys mojego Jasia, który miał wielkie przygody wojenne. Moja 390. kompania łączności… W 1947 roku wróciliśmy do Bydgoszczy z malutkim Zdzisiem na ręku i z Mareczkiem zaplanowanym już. Ponieważ mój ojciec przed wojną pracował w województwie, w Toruniu jako radca, a był taki prikaz, żeby się zgłaszać na zajmowane przed wojną stanowiska, więc się zgłosił do województwa w Bydgoszczy. Ale krótko pracował, bo go wylali na pysk z powodu, że był przedwojennym urzędnikiem i nie był komunistą.

  • Proszę powiedzieć, dlaczego pani przyjęła pseudonim „Grażyna”?

To pod wpływem lektury oczywiście, przecież „Grażyna” Mickiewicza. Zresztą, to nie tylko, że godnie, ale większa się sobie wydawałam.

  • Mam ostatnie pytanie, czy jakby pani miała znowu osiemnaście lat, czy poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?

Za Polskę zawsze trzeba iść, bez względu na… Co prawda nie byłam w Solidarności, nie ogłaszałam tego, że w ogóle… Gdziekolwiek jak wypełniałam ankiety, to wszędzie pisałam: „Nie należałam, nie wiedziałam, nie słyszałam”. Bo potem najważniejsza dla mnie była rodzina. Ale uważałam, że to trzeba i moje dzieci też są takie. Najważniejsze było, żeby je wychować na porządnych, uczciwych ludzi, wartościowych, kochających ojczyznę i takimi są.
Bydgoszcz, 11 sierpnia 2007 roku
Rozmowę prowadzi Małgorzata Brama
Krystyna Hojka Pseudonim: „Grażyna” Stopień: łączniczka, starszy sierżant Formacja: kompania radiotelegraficzna „Orbis”, Batalion „Iskry” Dzielnica: Wola, Stare Miasto, Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter