Henryk Kalski „Thommy”
Nazywam się Henryk Kalski. Urodziłem się 4 stycznia 1921 roku w Warszawie na Grochowie. W Powstaniu miałem stopień starszego strzelca. Pod koniec Powstania zostałem awansowany na kaprala i byłem dowódcą drużyny. Walczyłem na Mokotowie.
- Zaczniemy od wybuchu wojny. Rok 1939, ostatnie wakacje, wrzesień. Jak pan wspomina tamten okres?
Przed wojną chodziłem do gimnazjum i liceum imienia generała Jasińskiego na Pradze. Po wkroczeniu Niemców do Polski gimnazjum i liceum zostały zamknięte. Zrobiłem maturę w latach 1940–1941.
Tak, to były już tajne komplety. W roku 1940 wstąpiłem do organizacji konspiracyjnej o nazwie Związek Polski Niepodległej – ZPN. Dowódcą oddziału był major Strzałkowski, pseudonim „Sybirak”. Zostałem zaprzysiężony i otrzymałem pseudonim „Pony”.
- Dlaczego taki pseudonim? Język angielski nie był popularnym językiem.
To była dziwna historia. Poprzednik mój, który nosił taki pseudonim, został rozstrzelany przez Niemców i ja w zamian rozstrzelanego dostałem ten pseudonim, nadany mi przez majora Strzałkowskiego. W roku 1941 została zmieniona nazwa [organizacji] na Powstańcze Oddziały Specjalne „Jerzyki”. Dowódcą również był major Strzałkowski, ale przybrał pseudonim „Jerzy”. W roku 1943, rozkazem Komendy Głównej AK, kompania z Oddziałów Specjalnych „Jerzyki” została wcielona do pułku AK „Baszta” pod kryptonimem O-3. Byliśmy w Batalionie „Olza”. Dowódcą kompanii był Ludwik Kotowski, porucznik. Ja, ze względu na to że przed wojną ukończyłem przysposobienie wojskowe w gimnazjum i liceum, dostałem polecenie tworzenia drużyn młodzieżowych i tworzyłem je na Grochowie, na ulicy Kawczej i Byczyńskiej oraz na Targówku na ulicy Piotra Skargi.
- Proszę powiedzieć, czym żeście się zajmowali w czasie okupacji. Czy były wyznaczone akcje specjalne, rozpoznanie, obserwacja? Jak to wyglądało w czasie okupacji? Jak wyglądało szkolenie?
Myśmy ograniczyli się wyłącznie do szkolenia czysto wojskowego. To znaczy, były ćwiczenia z bronią ręczną, walki w mieście, poznanie granatu i jego siły, butelki z benzyną, a nawet zdarzało się, że prowadziliśmy rozpoznanie terenowe. To znaczy, że czasami wyjeżdżaliśmy poza Warszawę, konkretnie do Międzylesia, i tam prowadziliśmy ćwiczenia w lesie.
- Czy zdarzyło wam się postrzelać z karabinu, z pistoletu, czy to było wszystko „na sucho”?
Postrzelać można było tylko z pistoletu. Chodziłem konkretnie na Olszynkę Grochowską, bo tam mieszkałem, miałem pistolet i strzelałem do drzewa, które rosło na Olszynce, może jedno, jedyne. Poza szkoleniem również prowadziliśmy masowo rozdawanie gazetek tajnych. Były różne chwile, nawet bardzo ciężkie i trudne, a konkretnie w 1942 roku rozpoczęły się aresztowania, łapanki i w trudnej sytuacji znalazła się drużyna na Kawczej. Trzech chłopców z tej drużyny zwróciło się do mnie, żeby można było ich przetransportować do partyzantki. Za pomocą dowódcy Strzałkowskiego uzyskałem to, że zostali przekazani do 27. Dywizji Piechoty na Wołyniu. Szkolenie trwało, można powiedzieć, do połowy lipca 1944 roku.
- Jak wyglądała sytuacja w Warszawie w połowie lipca 1944 roku?
Było już widać pewne zamieszanie, już czegoś się ludzie spodziewali. My, młodzi, wiedzieliśmy i czekaliśmy na moment wybuchu Powstania i denerwowaliśmy się, że tak długo Powstanie jest odkładane. Pracowałem na Pradze i w drugiej połowie lipca przyszła do mnie łączniczka od dowódcy kompanii z poleceniem, ażebym natychmiast udał się na kwaterę prywatną na ulicę Marszałkowską 25 mieszkania 37 – w celu przygotowań do Powstania. Bardzo chętnie to uczyniłem. Na kwaterze zastałem już dwóch kolegów, dowódców drużyn, Strzałkowskiego Wiesława – „Śmigłego” i Maciejczyka Jana – „Barskiego”. Trzech nas czekało na dalsze rozkazy, które miały nadejść od dowódcy kompanii. Nocami obserwowaliśmy Warszawę, a ze względu na to że lokal był na szóstym piętrze, widzieliśmy łuny pożarów i rwące pociski na wysokości Otwocka i Pilawy. Wiedzieliśmy już o tym, że front szybko zbliża się ku Warszawie. Przyszedł dzień 1 sierpnia. Łączniczka od dowódcy kompanii zjawiła się z rozkazem, ażeby natychmiast stawić się na ulicę Rakowiecką 15.
Około dziesiątej rano. Poszliśmy na Rakowiecką 15, był to lokal sióstr zakonnych, w lokalu już był dowódca kompanii Ludwik Kotowski i dowódca plutonu Janusz Szajc. W lokalu była składowana broń różnego rodzaju: pistolety, nawet dwa lub trzy karabiny, granaty, butelki z benzyną i Błyskawice. Chłopcy zaczęli przychodzić w umówione miejsce, bo był to 2. Pluton. było nas w końcu około trzydziestu, broń została rozdana i czekaliśmy na Godzinę „W”, siedemnastą, kiedy rozpoczniemy Powstanie.
- Ile broni mieliście? Jaka to była broń?
Ze trzy pistolety, granaty, Sidolówki, Błyskawice…
Z pięć albo sześć. Butelek z benzyną mieliśmy dużo, ze dwadzieścia albo trzydzieści.
Nie.
Nie, tego nie mieliśmy. Tu trzeba podkreślić, że naprzeciwko punktu, w którym się zebraliśmy, mieściły się koszary niemieckie, tak zwane
Flugkazerne, obrona przeciwlotnicza niemiecka. O godzinie siedemnastej miał nas wyprowadzić dowódca kompanii, ale przed tym dał nam zadanie, jakie mamy do spełnienia po wyjściu z punktu. Mieliśmy przebiec od numeru 15. do rogu Puławskiej, do numeru 1., opanować dom róg Puławskiej i Rakowieckiej, i ubezpieczać naszych kolegów>, którzy mieli atakować punkty niemieckie na Puławskiej, przed Niemcami, którzy byli we
Flugkazerne.
- Czy nie mogliście skoncentrować się bliżej Puławskiej?
Punkt specjalny magazynu broni mieścił się u sióstr zakonnych w bardzo dobrym miejscu. Nikt z cywilów dostępu nie miał, tylko same siostry się [tam] znajdowały, więc nie mogliśmy być bliżej Puławskiej. O godzinie siedemnastej dowódca kompanii nas wyprowadził, już pistolet w ręku i – trzeba trafu – w momencie kiedy wyszliśmy z posesji, dwóch Niemców szło w kierunku naszym, ku numerowi 15. Wtenczas dowódca kompanii nie wytrzymał i strzelił dwa razy w kierunku Niemców. Niemcy padli na ziemię, ale tym samym poruszył żołnierzy z koszar, które były po drugiej stronie Rakowieckiej. Zaczęła się strzelanina! Strzelali do nas jak do kaczek! Myśmy biegli jak kangury, omijając wystrzały. W ten sposób dobiegliśmy do rogu Puławskiej i Rakowieckiej. Byli ranni. Zabarykadowaliśmy się. Myśleliśmy, że będzie atak na ten dom. Żadnego ataku Niemcy nie robili, natomiast wyjechał z koszar samochód pancerny niemiecki, który zaczął krążyć – Rakowiecka, Puławska, Puławska, Rakowiecka. Tak doczekaliśmy do zmroku.
- Jaka była atmosfera? Jakie miał pan myśli pierwszego dnia, po pierwszej akcji? Wiemy, że wtedy miny były raczej minorowe wśród powstańców.
Myśmy byli przygotowani na wszystko. Zdawaliśmy sobie sprawę z trudnego położenia, w jakim się znaleźliśmy i z tego, że możemy już bić się do upadłego, jak mówiliśmy. Byliśmy przygotowani, że atak nastąpi, w związku z tym mobilizacja, nawet siekiery pozbieraliśmy, ale nic z tego nie było. O zmroku chcieliśmy nawiązać kontakt z naszymi oddziałami na Puławskiej, które miały atakować poszczególne punkty niemieckie. Nie mogliśmy nawiązać żadnego kontaktu, nikogo nie spotkaliśmy. Na miejscu, na rogu Puławskiej i Rakowieckiej, nie mogliśmy zostać na noc. Zaczął padać deszcz i po dachach domów wyszliśmy na ulicę Olszewską, stamtąd przeskoczyliśmy przez Puławską – na dół, do kolejki wilanowskiej; torami kolejki do Dolnej i Dolną do Puławskiej. Jak doszliśmy Dolną do Puławskiej, to już zaczęło się rozwidniać. Zatrzymaliśmy się. Dowódca kompanii poszedł po dalsze rozkazy do dowództwa Mokotowa.
- Jak wyglądała pierwsza noc? Czy były odgłosy walki? Czy pożary było widać? Czy był spokój?
Była idealna cisza, jakby makiem zasiał, żadnego wystrzału. Jak myśmy przechodzili, spodziewaliśmy się Niemców, ale nawet pies nie zaszczekał, więc myśmy spokojnie przeszli dość duży odcinek (bo dołem trzeba było pójść, torem kolejki).
- Niemcy nie patrolowali ulic?
Nikogo nie widzieliśmy. Nikogo nie spotkaliśmy. Rozkaz dowódca kompanii przyniósł taki, że musimy wziąć udział w natarciu na szkołę na Woronicza, w której skryli się esesmani. Było ich tam około dwudziestu, trzydziestu. Mieliśmy ubezpieczać od tyłu szkołę, a natarcie główne było prowadzone przez kompanię B-2. Ubezpieczaliśmy szkołę, kompania B-2 atakowała. Niestety, część esesmanów uciekła na motorach, dwóch chyba czy trzech zdołało wskoczyć do domów przy ulicy Puławskiej, reszta została wzięta do niewoli przez kompanię B-2. O dziwo! Po zdobyciu szkoły odchodzimy, a z domu przy ulicy Puławskiej wychodzi kobieta z rękami do góry, w których trzyma dwa granaty. Przed nią dwóch esesmanów i ona krzyczy do nas: „Nie zabijajcie ich! Oni się poddają!”. Oczywiście zabraliśmy granaty, esesmani poszli do niewoli. Myśmy później zajęli miejsce na ulicy przy Puławskiej, tam przenocowaliśmy. Na drugi dzień rano nasza kompania dostała już do obrony odcinek, który zaczynał się od Sióstr Elżbietanek, od Goszczyńskiego i kończył się na ulicy Naruszewicza róg Niepodległości. Na rogu Naruszewicza i Niepodległości stał budynek sześciopiętrowy, wysoki, dość dziwny, prosty – nazywaliśmy go „pudełkiem”. Jako dowódca drużyny zająłem willę przy ulicy Wejnerta 19. Miałem piętnastu chłopców. W budynku wielkim, w „pudełku”, miejsce zajął 1. Pluton z dowódcą porucznikiem Jurkowskim. Obok, niedaleko mnie, na Wejnerta była drużyna kolegi Smoleńskiego, a następna drużyna była na Malczewskiego. Moja drużyna była dość dobrze uzbrojona.
Już wtenczas mogłem powiedzieć, że mam drużynę uzbrojoną. Był jeden ręczny karabin maszynowy, cztery karabiny, pięć Błyskawic, granaty i butelki z benzyną. Dla mnie było wielką rzeczą mieć karabin maszynowy. Początkowo przeprowadzaliśmy dalsze szkolenia chłopców. Każdego dnia były bombardowania i ostrzeliwanie z pocisków artyleryjskich. 10 sierpnia do naszej placówki zbliżył się czołg niemiecki i kilkunastu żołnierzy piechoty.
- Czy mieliście coś na czołgi oprócz butelek? PIAT-a jakiegoś?
Niestety, nie mieliśmy, ale wtenczas otworzyliśmy ogień ze wszystkich możliwych stron. Wsparcie uzyskaliśmy z „pudełka”, z 1. Plutonu, od Malczewskiego. Niemcy po godzinie strzelaniny wycofali się w stronę Fortu Mokotowskiego. Myśmy w dalszym ciągu prowadzili szkolenie, umacnialiśmy willę, wykopaliśmy rowy strzeleckie, pobudowaliśmy stanowiska w ogrodzie przed willą. Każdego dnia było bardzo ,,gorąco”. Ogłaszałem alarm przeciwlotniczy prawie codziennie, samoloty nadlatywały, bombardowały, pociski się rwały. Ludność cywilna, niestety, ginęła. Zbombardowano szpital Elżbietanek. Ale pomimo wszystkich tarapatów, w drużynie mieliśmy tak zwane „obiady czwartkowe”.
Tak jest. Na obiad podawano nam kluski kładzione ze słoninką i z cebulką. Mąkę na kluski przynosiła nasza sanitariuszka Lucyna Nachorska, która miała rodziców na Mokotowie, a rodzice mieli piekarnię. Korzystaliśmy z tego i w ten sposób się dożywialiśmy.
Było bardzo luksusowo. Różne historie sobie opowiadaliśmy przy jedzeniu i było wesoło.
- Ale to było w czwartki, a co żeście jedli na co dzień?
Na co dzień dostarczano nam z ogólnej kuchni na Mokotowie w baniakach zupę i co było można.
- Co to była za zupa? Z czego gotowana?
Nawet było mięso. Grochówka. Ale przeważnie wodniste wszystko było.
- Czy robiliście wyprawy za Aleję po warzywa?
Z mojej drużyny nie, ale z sąsiedniej drużyny robili wypady, nawet przyprowadzali jałówki i kozy!
- Dawali do wspólnej kuchni?
Tak, oczywiście do wspólnej kuchni i to się wszystko później dzieliło. Tutaj było ,,gorąco”. Coraz bardziej nasilało się ostrzeliwanie i 24 września stało się naprawdę bardzo ,,gorąco”. Wówczas czołgi niemieckie, piechota niemiecka, samoloty zaatakowały Królikarnię, szkołę na Woronicza i „pudełko” obok nas stojące. Strzelanina od samego rana, okropne rzeczy się działy. „Pudełko” zaczęło się palić. Zginął dowódca 1. Plutonu, który stał w „pudełku”, porucznik Jurkowski. U mnie od odłamka został zabity „Piorun”, strzelec. Ze stanowiska karabinu maszynowego mój zastępca został zraniony w twarz. Poszedł na punkt sanitarny, już nie wrócił. Trwała walka do wieczora. Wieczorem wszystko ucichło. 25 września, gdzieś koło godziny ósmej rano, obserwator w mojej drużynie melduje mi, że coś niewyraźnie jest na przedpolu. Muszę podkreślić, że moja drużyna była usytuowana na ulicy Wejnerta, a przed drużyną, przed willą były pola. Na polach stały snopki ze zbożem. Myśmy byli odlegli od linii niemieckiej jakiś kilometr, półtora. Z tamtej strony, jak ten dał mi znać, że coś jest niewyraźnego, zobaczyłem lornetką, że czołgi ruszają się, a za nimi piechota niemiecka. Ogłosiłem alarm, przekazałem meldunek do dowódcy kompanii i obserwowałem dalej, co się dzieje na przedpolu. Czołgi ruszyły. Za nimi piechota. Wpada do mnie dowódca plutonu i mówi: „«Pony», obejmujesz komendę w stanowiskach ziemnych przed willą. Ja zajmuję dom, będę bronił willi, ty będziesz bronił ze stanowisk ziemnych”. Zająłem stanowisko w środku ogrodu, a czołgi z Niemcami zbliżają się ku nam. W ostatniej chwili do mnie, do stanowiska, wskakuje doktór batalionu, Zawadzki Krystyn „Leszek”, z karabinem, i mówi: „Bijemy!”. No, bijemy. Z karabinem (własny karabin miał) złożył się w moim stanowisku w lewą stronę, ja się złożyłem z karabinem w stronę prawą. Zaczynamy już ostrzał, bo czołgi są na wysokości strzału. Poszła zasłona dymna, tyraliera, strzelanina jak diabli. Celowniczy przy karabinie maszynowym krzyczy: „Jestem ranny!”. Każę go odprowadzić o punktu sanitarnego. Zastępuje go inny. Drugi – „Dzięcioł” Dziuba – ranny, „Kruk” ranny, wszystko wychodzi na punkt sanitarny. Ale w dalszym ciągu strzelamy do zbliżających się Niemców. W pewnej chwili dotykam ręką twarzy – ręka cała czerwona. Leżę na górce z kamieniami, wyrzucony ze stanowiska, szum w głowie, noga boli, ale patrzę, co się dzieje na moim stanowisku. Lekarz porucznik tak jak strzelał, w takiej pozycji stoi, z tym że głowę ma opuszczoną. Mówię do łącznika, do „Strzały”, że prawdopodobnie porucznik jest ranny, żeby go odprowadzili do punktu sanitarnego. Ten zbliża się do porucznika, porucznik opada. Wyrwana cała [część] szyi i część piersi, już nie żył. Patrzę, bo przyszli z pomocą do mnie i z innych drużyn. Ranni tak samo, wszystko się wycofuje. W końcu daję rozkaz wycofania się na drugą linię. Na drugiej linii spotykam dowódcę kompanii i dowódcę plutonu. Spojrzeli na mnie, wzięli ode mnie karabin, kazali odprowadzić na punkt sanitarny. Karabin mój przekazano komuś innemu, ja od tego strzelca wziąłem pistolet i przeprowadzony zostałem na punkt sanitarny. [Tam] mnie obmyto, zabandażowano mi nogę, opatrunek założono, i z cząstką żołnierzy, po wyjściu z punktu sanitarnego, przeszliśmy do ulicy Malczewskiego. Przeskoczyliśmy Malczewskiego, bo była już pod obstrzałem Niemców, zajęliśmy budynek róg Malczewskiego i Puławskiej. Rozkaz był taki: „Nie oddawać budynku Niemcom. Bronić”. Patrzymy z okien domu na Malczewskiego – przy ulicy Wejnerta stoi czołg niemiecki, przy nim dużo żołnierzy, coś manipulują. W pewnym momencie po drutach posuwa się do przodu mały czołg. Idzie ku nam, ku Puławskiej. Myśmy zaczęli strzelać do niego, ale to nic nie pomogło. Okazało się, że to jest nowa broń niemiecka – Goliat. Pierwszy raz go zobaczyłem. Podparł się przy Tynieckiej pod dom, ściana runęła i tyle z Goliata zostało. Tak doczekaliśmy do wieczora. Niemcy już nas nie atakowali, zostali na noc na liniach Malczewskiego róg Wejnerta, a myśmy siedzieli na Malczewskiego róg Puławskiej. O godzinie drugiej nad ranem rozkaz wycofania się w stronę Parku Dreszera. Tam poszliśmy, teren nasz coraz bardziej się zmniejszał. Silne bombardowania, silny ostrzał. Po zejściu z posterunku wraz z dowódcą kompanii wchodzę do schronu, to chyba gdzieś na Wiktorskiej i w połowie zejścia do schronu razem z dowódcą kompanii stajemy jak wryci. Przed nami, spod taboretu wysuwa się pocisk artyleryjski, a na taborecie siedziała sanitariuszka. Myśleliśmy, że już po nas. Okazuje się – niewypał. Sanitariuszka została wzięta na punkt sanitarny, bo sam podmuch ją trochę uszkodził. Ludzie wycofali się ze schronu, myśmy też z nimi. Na drugi dzień, to już był 27 września, Mokotów się poddał. Niemcy odbierali nam broń i pieszo powędrowaliśmy do obozu w Pruszkowie.
- Zanim opowie nam pan, co było dalej, chciałbym jeszcze zadać parę pytań o szczegóły w Powstaniu. Interesuje mnie sprawa umundurowania – jak pan poszedł do Powstania, jak pan był ubrany, co pan miał ze sobą. Jak to wyglądało – czy mieliście mundury, czy nosiliście hełmy, jeżeli tak, to jakie.
Normalnie do Powstania poszedłem w garniturze prywatnym, to było lato, gorąco. Nawet nie pamiętam, czy miałem marynarkę czy [byłem] tylko w koszuli. Człowiek sobie nie zdawał sprawy z tego, że to będzie tak długo trwało. W czasie, kiedy zaczęło się Powstanie, jak myśmy uciekali przez dachy, na ulicy Olszewskiej wpadliśmy do garażu, bo deszcz padał, i tam po Niemcach, którzy uciekli prawdopodobnie wcześniej, były marynarki niemieckie i ja, chroniąc się przed deszczem, tę marynarkę założyłem, i w tej marynarce później wędrowałem w Powstanie. Chyba po tygodniu z ubiorów prywatnych otrzymaliśmy umundurowanie – szare dresy i furażerki. To było nasze umundurowanie już do końca Powstania.
Jednoczęściowe dresy i furażerki.
- Chodzą legendy, że wyście sobie wycinali, czy dziewczyny wam wycinały klapy w spodniach na tyłku, żeby można było pewne rzeczy robić. To były klapy na guziki. To jest prawda?
Nie, u nas to nie miało miejsca.
- Bo te mundury, podobno, niewygodne były, trzeba było się rozbierać z tego wszystkiego.
Nie, u nas tego nie było.
- Jak wyglądały sprawy higieny?
To znaczy?
- Kąpiele – czy mogliście się umyć, czy żeście siedzieli w okopach cały czas…
Nie, myśmy cały czas siedzieli w mieszkaniach, na piętrze, na tarasach, a w okopach byliśmy tylko wówczas, gdy główny atak był na nas podjęty przez czołgi i piechotę.
Woda chyba była. Nawet telefony w pierwszych dniach działały. Światło było. Później już było coraz gorzej. Z higieną nie było za bardzo…
- Jak było z goleniem? Czy powstańcy mieli brody, czy byli ogoleni?
Ten, który dbał o siebie, to się golił codziennie, mył się codziennie. Byli tacy, którzy zapuszczali specjalnie brodę, ale raczej każdy utrzymywał higienę.
- Jak ktoś chciał, to mógł się zatem ogolić.
Tak. Wszystko było normalnie. Gorzej było potem. Jak dostaliśmy się do obozu w Pruszkowie.
- Ludność cywilna. Na Mokotowie było przecież dużo ludzi w domach, w willach. Wspominał pan, że niektórzy przynosili zaopatrzenie, pomagali. Jak to wyglądało ze strony ludności cywilnej od pierwszych dni, poprzez rozwój Powstania, aż do końca?
W pierwszych dniach Powstania ludność cywilna przyjęła nas z entuzjazmem. Nawet były takie momenty, że powywieszali biało-czerwone flagi na willach (bo przecież Mokotów to same prawie domy willowe). Bardzo przychylnie nas przyjmowano, ale czym dłużej Powstanie trwało, ludności było coraz mniej i ludzie już później, pod koniec Powstania, zaczęli się buntować.
- Czy była szansa na ewakuację ludności cywilnej?
Konkretnie Niemcy zrzucali ulotki, ażeby ludność cywilna wychodziła. Jednak z Mokotowa nikt nie wychodził, przynajmniej przez nasze linie. Dopiero 27 [września], rano, zanim ogłosili kapitulację, zobaczyłem na domach białe flagi wywieszone przez cywilów. A tak było spokojnie.
- Wspominał pan o jeńcach, o kobiecie, która wzięła dwóch esesmanów do niewoli. Jaki był wasz stosunek do jeńców – bo z esesmanami różnie bywało przecież, prawda?
Z jeńcami niemieckimi się nie spotkałem, z wyjątkiem tych dwóch esesmanów, którzy zostali przekazani żandarmerii. Natomiast o jednej rzeczy muszę wspomnieć. Kiedy objąłem dowództwo drużyny na Wejnerta, przed wieczorem tego dnia pełniłem funkcję podoficera służbowego w dowództwie plutonu. W pewnym momencie wartownik melduje mi, że coś od przedpola, w kartoflisku się porusza, jakieś postaci. Wyszedłem na przedpole – faktycznie, coś się rusza. Odbezpieczyłem Colta i czekam. Jak te postaci były ode mnie dziesięć kroków, krzyknąłem: „Stój! Kto idzie?!”. O dziwo! Wstali, ręce do góry: „My Polacy!”. Okazuje się, że to uciekinierzy z więzienia mokotowskiego, z Rakowieckiej. Całą noc, jak miałem służbę, przyjmowałem uciekinierów z Mokotowa, którzy zostali przekazani do dowództwa, do środka Mokotowa.
- Czy ludność, uciekinierzy z więzienia, wstępowali w wasze szeregi? Jak było z ochotnikami? Jak było z uzupełnianiem wojska? Bo wasze szeregi topniały… Czy ludzie się rwali do walki, czy z rezerwą podchodzili do tego?
Byli tacy, którzy się rwali i przystępowali. Po drodze, jak myśmy szli z Puławskiej dołem, już kilkanaście osób przystąpiło. Nawet jakiś zabłąkany odział AL przyłączył się do nas. Ponieważ nie mógł mieć kontaktu ze swoimi przełożonymi, przyłączył się do nas i prosił o to, żeby razem walczyć przeciwko Niemcom. Jeżeli chodzi o niechętnych ludzi – byli też przeciwni walce. Nawet w swojej willi miałem takiego gościa, który cały czas tylko narzekał, po co Powstanie.
Nie, cywil. Mówię o tym, jak cywile reagowali. Poza tym raczej pozytywnie byli nastawieni.
- Czy wyście mieli orientację na temat sytuacji politycznej? Czy słuchaliście radia? Czy czytaliście gazety? Czy mieliście jakieś pojęcie o tym, co się dzieje w tym czasie – czy Rosjanie idą, nie idą, stoją. Jak to wszystko wyglądało?
Polityką żeśmy się nie interesowali. Nas polityka w ogóle nie obchodziła.
Nie mieliśmy radia. Wiedzieliśmy tylko tyle, tak jak powiedziałem na wstępie, że front jest blisko Warszawy i wiedziałem o tym, że samoloty radzieckie (tak zwane kukuruźniki) w nocy nadlatywały nad nasze linie, że już są blisko nas. Czasami nam zrzucały jakiś karabin, jakieś paczki żywnościowe. Ale poza tym myśmy się w ogóle nie orientowali. I późnej duży zrzut samolotów alianckich, które nadleciały nad Warszawę…
Dziwnie. To miało miejsce chyba w samo południe. Niesamowity szum, warkot. Na niebie, na bardzo dużej wysokości samoloty i spadochrony spuszczające się w dół; niestety nie do nas, tylko na linie niemieckie. Myśmy chyba tylko dwa takie spadochrony zdołali złapać.
- Czy miał pan coś w swoim plutonie ze zrzutów?
Nie, nie miałem. Natomiast w momencie, kiedy nacierały na nas czołgi, przyszedł Panzerfaust, żeby nas wspomóc. Panzerfaust był z tamtego zrzutu. Ale poza tym nie mieliśmy żadnej korzyści z tego.
- Mówił pan, że z bronią jako tako było, a jak było z amunicją?
Musieliśmy oszczędzać [amunicję].
- Pan miał karabin maszynowy. Czy to był niemiecki karabin maszynowy?
Niemiecki.
- On zużywał dosyć dużo naboi.
Tak i dlatego mało się strzelało. Tylko w celach szkoleniowych, po dwa, trzy. Później się strzelało też nie seriami, tylko pojedynczymi strzałami, ponieważ amunicji nie było za dużo.
- Czy miał pan takie sytuacje, że zało panu amunicji? Niemcy wychodzą, a pan jej nie ma.
Nie. Do czasu mojego wycofania amunicji nie owało. Później, po moim wycofaniu, wiem o tym, że żołnierz, który otrzymał po mnie karabin, został zabity.
- Czego panu owało na linii, co by pan chciał mieć wtedy, żeby skuteczniej się bronić przed Niemcami?
Nie zdawałem sobie z tego sprawy. Człowiek, jak już wchodził na stanowiska ziemne, to już był przeświadczony, że to są jego ostatnie minuty, już wtenczas życie dla człowieka nie przedstawiało żadnej wartości. Po prostu z zimną krwią szedł na stanowisko, ażeby spełnić obowiązek, walczyć z Niemcami. Ani strachu, ani nic nie było.
Nie. Człowiek zobojętniał. W pierwszych dniach Powstania, jak zobaczyłem nieżyjącego – sprawiał wrażenie. Później jak się patrzyło na zabitych – już żadnego wrażenia. Człowiek się przyzwyczaił do wszystkiego.
- Jak się strzelało do Niemców – przecież strzelał pan do żywych ludzi – jakie się miało odczucia?
Żeby jak najszybciej zabić Niemca.
Żeby trafić wroga, żeby się nie dostał do nas. Chęć zabijania.
- Proszę opowiedzieć o dziewczynach, o sanitariuszkach. Na pewno wam pomagały. W tamtym rejonie, Alei Niepodległości, działały najsłynniejsze sanitariuszki, na przykład „Mewa”. Jak to u was wyglądało, jak była zorganizowana służba sanitarna?
Miałem, jak powiedziałem, sanitariuszkę Lucynę Nachorską, która została mi przydzielona przez doktora kompanii. (Na początku nawet sanitariuszki nie miałem, dopiero za parę dni doktor przydzielił Lucynę Nachorską.) U innych, w 1. Plutonie, w „pudełku”, były chyba dwie sanitariuszki. W drużynach też po jednej sanitariuszce. U nas dużo sanitariuszek zatem nie było. Na punkcie sanitarnym, gdzie był doktor kompanii, było już pięć, sześć sanitariuszek. Ale na pierwszej linii frontu myśmy mieli tylko niezbędną ilość sanitariuszek.
Tak.
- Jakie to jest uczucie być rannym podczas walki? Sam moment postrzału…
Człowiek nie czuje. Jak nadmieniłem, nie wiedziałem, co się ze mną stało. Przecierałem oczy i – taki moment – czy żyję? Wtedy stwierdziłem, że mam krew na twarzy. Krew na pewno od tego, który został zabity, porucznika. Noga zaczęła mnie boleć i szum w głowie. Człowiek nie zdawał sobie sprawy, że jest ranny, bo przecież jak wyszedłem na drugą linię to normalnie szedłem, kulejąc. Jak dowódca kompanii zobaczył, to wtenczas dał znak łącznikowi, aby mnie odprowadził na punkt sanitarny. Ja nie zdawałem sobie z niczego sprawy. Zresztą nie byłem tak ciężko ranny, skoro jeszcze poszedłem dalej i walczyłem do końca.
- Nie chcieli pana zostawić w szpitalu?
Nie.
- Czy nie było takiej praktyki?
W szpitalu… Tam nie było już szpitala. Szpital elżbietanek został zbombardowany. Wszyscy ranni ze szpitala pouciekali albo zostali i później ich wywieziono. Tutaj mowy nie było o tym, żeby gdzieś można było zostać. Był taki przypadek, że obok mnie był ranny kolega – płat z czaszki mu wisiał. Łącznik go zaprowadził na punkt sanitarny i proszę sobie wyobrazić, że doktor kompanii ten płat szczotką ryżową mu wyczyścił, przyłożył, obandażował i chłopak wyszedł z Mokotowa, i żyje do dnia dzisiejszego. Taki przypadek. Cuda się działy.
- Jak to się działo? Czy wyście byli twardsi od obecnych ludzi? Bo przecież w tej chwili, jak ktoś się skaleczy nawet, to robi już wielkie mecyje, a tu pan mówi, że mu pół głowy prawie urwało.
Byliśmy młodzi!
- Dzisiaj też są młodzi ludzie i jak sobie palec w drzwiach przytrzaśnie, to ma wielki problem.
Nie, nie. Myśmy byli twardzi, nas nic nie bolało – tak można powiedzieć.
- Proszę opowiedzieć, jak pan wychodził z Warszawy.
Z Warszawy, jak nadmieniłem, wyprowadzili nas Niemcy do Pruszkowa. Dali nam wodnistą zupę. Następnie przespaliśmy noc na betonie, poduszka to szyna kolejowa. Na drugi dzień rano wywieziono nas bydlęcymi wagonami do Skierniewic. W Skierniewicach weszliśmy do lepianek, w których uprzednio siedzieli jeńcy radzieccy. Trochę się obmyliśmy, ustawiono nas w dwurzędzie. Przed nami zaczął przechodzić generał niemiecki, spoglądał każdemu w twarz, a za nim gość dobrze zbudowany, esesman z trupią czaszką na głowie. Kiedy generał był na mojej wysokości, zatrzymał się. Spuściłem głowę, a esesman wypowiada nazwisko kolegi, który stał za mną. „Filipowski!” Okazuje się, że to nasz szkolny kolega z podstawówki na Grochowie. Prawdopodobnie albo przeszedł na folksdojcza albo „piąta kolumna”. Proszę sobie wyobrazić – kolega szkolny w mundurze esesmana, gestapowca. Wywieziono następnie nas ze Skierniewic, znowu bydlęcymi wagonami, do Niemiec. Wylądowaliśmy na dworcu Bremervörde koło Bremen i pieszo udaliśmy się do obozu w Sandbostel, Stalag XB. Obóz
international – wszystkie narodowości. W bramie powitali nas Polacy z 1939 roku. Wśród witających spotkałem dwóch kolegów ze starszych klas gimnazjalnych, którzy w 1939 roku walczyli i dostali się do niewoli. Przywitali mnie w ten sposób, że jeden z nich wyjął flakon wody kolońskiej „Puls” – a była bardzo dobra woda przedwojenna – kazał mi wypić łyk i poczęstował na zakąskę papierosem Chesterfield. To była frajda. Doprowadzono nas w obozie do porządku, umundurowano, dostaliśmy mundury francuskie z oznaczeniem KG –
Kriegsgefangener. Otrzymałem numer rejestracyjny łatwy do zapamiętania – 221621. Później, każdego dnia ten numer musiałem wypowiadać po niemiecku. Nie za długo siedziałem w obozie, w Stalagu. Koledzy mnie namówili, ażeby wyjechać do pracy z obozu i na ochotnika zgłosiłem się na wyjazd do Hamburga. W listopadzie 1944 roku byłem już w Hamburgu. Zaprowadzono nas na przedmieścia Hamburga, Gross Bostel. Na tym terenie były baraki nowo wybudowane. W baraku dwie izby, piętnaście, dwadzieścia osób, łóżka piętrowe, bardzo wszystko czyste, eleganckie. Każdego dnia po apelu przedstawiciele poszczególnych firm i przedsiębiorstw brali nas po dziesięciu, piętnastu, dwudziestu do różnych prac: do sprzątania śmieci w Hamburgu, do odgruzowania. Trafiłem w bardzo dobre miejsce, do przedstawiciela fabryki papierosów. Fabryka została zbombardowana i bele tytoniu zostały wyrzucone do kanału z wodą. Praca nasza polegała na tym, ażeby bele tytoniu wydobywać z wody i suszyć. Ale myśmy z tego wszystkiego korzystali. Każdego dnia, po takiej pracy, kilkanaście liści za pasek i do obozu. W obozie nożem cięło się liście na drobny tytoń i następnego dnia w Hamburgu sprzedawało Niemcom tytoń, za co dostawało się kartki żywnościowe. Dorabialiśmy. To trwało do połowy kwietnia 1945 roku. Zbliżał się front, wyprowadzono nas z obozu i skierowano na północ w stronę Schlezwig-Holstein. Prowadzono nas po różnych polnych drogach. W czasie marszu samoloty alianckie latały nad nami, zwiadowcze. Niemcy, którzy nas pilnowali, pouciekali. Myśmy chusteczki powyjmowali i [machamy] do samolotów. Samoloty zniżały się, okrążały nas, jakby nas pozdrawiały. Doszliśmy do miasta Husum, niedaleko Schlezwigu. To było małe miasteczko, było tam lotnisko. W barakach uprzednio siedzieli jeńcy francuscy i po nich weszliśmy do baraków. Brali nas codziennie do pracy na lotnisko, trochę betonu się sypało, doły po bombach się zasypywało. Tam doczekałem kapitulacji. Anglicy oswobodzili nas 5 maja. Po oswobodzeniu Anglicy nas przewieźli z obozu w Husum na wyspę Sylt. Wyspa jest położona na Morzu Północnym. Długa, wąska. Weszliśmy w koszary
Kriegsmarine – marynarki wojennej niemieckiej. Duże koszary. Tu trzeba podkreślić, że z portu wojennego na Syltcie wypłynął pancernik ,,Schlezwig-Holstein”, który ostrzeliwał Westerplatte 1 września 1939 roku. Spotkaliśmy tam rodziny tych żołnierzy. Na Syltcie przebywałem do grudnia 1945 roku, kiedy wróciłem do Warszawy, do domu. Anglicy przetransportowali mnie samochodem do Szczecina.
- Jakie było przywitanie władz ludowych?
Myśmy wracali z pewną bojaźnią. Już wtenczas, jak byliśmy wolni, doszły nas wiadomości, (słuchaliśmy radia zresztą), że są aresztowania, że akowców się aresztuje. Wróciliśmy więc podminowani. Ale na granicy nas przyjęli szybko. Zarejestrowano, zdjęcia porobiono, tak że prędko dostałem się do domu.
- Nie chciał pan zostać na zachodzie?
Nie, to nie dla mnie. Trzeba może podkreślić w tym wszystkim, że Powstanie Warszawskie to był zryw ludzi młodych, do których się zaliczałem. To był zryw niespełnionych naszych nadziei. Uważam, że historycy powinni opisać Powstanie Warszawskie i porównać je z powstaniem kościuszkowskim, listopadowym i styczniowym.
Warszawa, 16 sierpnia 2007 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz