Jestem Eugeniusz Haneman, urodzony w Warszawie 14 kwietnia 1917 roku. Brałem udział w Powstaniu w Śródmieściu, na Powiślu i w okolicach.
Pełniłem funkcję fotografa z ramienia Delegatury Rządu.
Do szkoły chodziłem między innymi do Reja. Gimnazjum [imienia] Reja, bardzo ładne i dobre. Mieszkałem na Woli, na ulicy Górczewskiej. [Jak] pamiętam Warszawę... To było piękne, czyste, spokojne miasto, nie to, co bywa czasami dzisiaj...
[To] naprawdę było czyste i piękne miasto! Dużo kwiatów, dużo zieleni. Naprawdę człowiek czuł się bezpieczny! Ja potrafiłem w nocy przejść przez pół Warszawy i nie było wypadku, żeby jakiś podejrzany typ spróbował mnie zaczepić. To były zupełnie inne czasy i inni ludzie.
Nie, niestety nie miałem żadnego rodzeństwa. Miałem tylko braci ciotecznych, stryjecznych i tak dalej.
Moja mama była nauczycielką na tak zwanych kursach dla dorosłych. Ci dorośli, to byli osiemnasto-, dwudziestoletni ludzie, którzy nie mieli podstawowego wykształcenia. Oni je dobierali sobie później, po latach, na takich specjalnych kursach. To była szkoła podstawowa, pierwsze klasy szkoły podstawowej. Moja mama pracowała (to, co pamiętam), od moich najmłodszych lat prawie do samej wojny.
Janina z Wanków.
A ojciec był Edmund.
Ojciec był mechanikiem precyzyjnym na Uniwersytecie Warszawskim w Katedrze Fizyki. Tam był wielki warsztat mechaniczny. Ojciec go prowadził. Był głównym szefem tego warsztatu.
Tak.
To zależy. Normalnie to człowiek przeważnie odrabiał lekcje. Na żadne wieczorki się nie chodziło, przynajmniej ja nie chodziłem. Co innego, [jak] były wakacje. Wakacje bardzo często odbywały się w naszym szkolnym ośrodku, który był pod Górą Kalwarią. To się nazywało „Rejówka”, gdzie często spędzałem wakacje. W tej „Rejówce” naszym opiekunem był między innymi Eugeniusz Lokajski, słynny oszczepnik, który prowadził z nami różne zajęcia sportowe: biegi, skoki, rzuty i tak dalej. W ogóle zabawa była znakomita. Poza tym normalnie w ciągu roku chodziło się często do kina, do teatru, w miarę często do opery. Tak że było jakieś życie [towarzyskie].
Przygoda z fotografią oczywiście zaczęła się, mogę powiedzieć, w wieku prawie niemowlęcym. Miałem jakieś trzy albo cztery lata. Zafascynował mnie aparat mojego ojca, mieszkowy, formatu dziewięć [na] dwanaście. Był to bardzo piękny aparat. Zresztą polskiej, warszawskiej firmy Fors, z bardzo dobrymi polskimi obiektywami, które były sprzedawane na całą Europę i nie tylko Europę. W tamtych czasach to był najwyższej klasy aparat (powstał tuż przed pierwszą wojną światową). W tamtym czasie był jak w tej chwili nasze najdroższe Hasselblady czy inne Mamiye. To było coś wspaniałego! Zafascynowała mnie ta harmonijka. Oczywiście taki mały smarkacz na niczym się nie znał, ale harmonijka w tym aparacie to było dla mnie coś wyjątkowego.
Później pomału, pomału, jak człowiek dorastał, to zaczął się interesować fotografią, ponieważ w domu różne moje ciotki też się zajmowały, bawiły się fotografią. I wreszcie stałem się właścicielem pierwszego aparatu. Jeden aparat, później następny, następny i znowuż... Doszło do tego, że zamiast zostać mierniczym, przeszedłem do szkoły fotograficznej. Do liceum fotograficznego w Warszawie na ulicy Konwiktorskiej, gdzie jednym z najważniejszych wykładowców i naszym opiekunem był bardzo znany fotografik, Marian Dederko. Fotografia ekspresyjna. Pod jego kierunkiem, przez te dwa lata, które w tym liceum przebyłem, sądzę, że czegoś się [tam] nauczyłem. Wreszcie przyszła wojna...
Jak zostałem właścicielem, to jest prosta sprawa. [Był to początek lat trzydziestych]. Ojciec mi [go] kupił i po prostu dał. Ale co to był za aparat! To było kuriozum! Mianowicie był to aparat skrzynkowy na klisze szklane, [formatu 6 x 9]. Ładowało się do [niego] w ciemni sześć klisz, jedna za drugą (były w odpowiednich ramkach) i można było robić sześć zdjęć nie otwierając aparatu. Był to bardzo prosty aparat, miał bardzo prymitywny obiektyw, bardzo prymitywną migawkę, żadnej przesłony, nic więcej, w ogóle. Nic tam nie było, tylko celownik i te klisze, które przerzucały się po zrobieniu zdjęcia. Klisza „klap” spadała i następna się otwierała. To był taki aparat, jakiego chyba w żadnym muzeum już nie ma. Później dostałem trochę mądrzejszy aparat na film zwojowy, sześć na dziewięć, Zeissa, ale też taka sama kamera, pudełko... Już był troszeńkę lepszy, miał troszeńkę lepszy obiektyw, a poza tym niewiele się różnił od tego starego kliszaka.
Trudno mi w tej chwili powiedzieć, ale w każdym razie na pewno poniżej piętnastu. Na pewno. Może jakieś dwanaście...
Nie, nie było żadnej okazji, tylko tak jakoś wyszło. Ponieważ mój ojciec zajmował się fotografią, bawił się fotografią, ale w jeszcze czasach przedwojennych, to myślał: „A, niech ten mały ma i niech może i on spróbuje”. Tylko tyle.
Nie, broń Boże! Ale umiał robić [zdjęcia], bo część chemikaliów dostałem jeszcze od ojca. Stary wywoływacz, na przykład Rodinal – utrwalacz... to jeszcze dostawałem.
Trudno powiedzieć, żebym pamiętał. Z tego, co mi się zachowało, [jest] jedno zdjęcie robione jeszcze tym kliszakiem: sfotografowałem w naszym ogrodzie mojego dziadka, który był ogrodnikiem. To było zrobione bodajże w roku 1931. To zdjęcie, taka pocztówka, jeszcze się u mnie do dzisiaj zachowała. Inne zdjęcia... to absolutnie sobie nie uświadamiam, co wtedy robiłem. Po prostu jakieś głupoty, zabawki... Jakieś zabawki... Dopiero później, jak dostałem ten trochę lepszy aparat, to zacząłem już coś myśleć. A jeszcze więcej zacząłem myśleć w dobrych latach trzydziestych, kiedy dostałem aparat małoobrazkowy, formatu też dzisiaj niespotykanego, ponieważ to był format trzy na cztery centymetry! Na rolce z papierem. To był też prymitywny aparat, ale miał już migawkę o różnych czasach, miał urządzenie do zmiany przysłony, do nastawiania na ostrość i tak dalej. W każdym razie był to aparat, który poszedł ze mną na wojnę i przepadł, jak to na wojnie bywa.
Co mnie mogło fascynować? To, gdzie jeździłem w czasie wakacji. Albo Zakopane, albo morze. Zawsze miałem wakacje i tu, i tu. Dlatego fotografowałem bardzo dużo krajobrazu morskiego, chętnie fotografowałem góry, po których łaziłem i w lecie, i w zimie. W ogóle krajobraz. Ponieważ byłem właściwie samoukiem, to zanim poszedłem do liceum fotograficznego, wertowałem dużo podręczników. Były bardzo dobre podręczniki fotograficzne, różne pisma fotograficzne (które też prenumerowałem) z „Fotografem Polskim” na czele. I tak pomału, rozmawiając z ludźmi z rodziny, dowiadywałem się (ponieważ w rodzinie miałem również i malarzy), jak komponować, na czym polega kompozycja, na czym polega dobry obraz. Pomału doszedłem do tego, że trzeba się było zająć fotografią troszeczkę poważniej.
Malarze (z żyjących) to była żona mego wujaszka, która była malarką nowoczesną. Pracowała w spółdzielni „Ład”. Nazywała się Wanda Sakowska. W każdym razie wykształcona w Akademii Warszawskiej. Bardzo dobra projektantka różnych kilimów, sporo malująca. Również jej mąż, mój wujaszek Bronisław Wanke był malarzem, ale amatorem. Nie kończył [studiów]. Ale znakomicie potrafił malować, szczególnie ptaszki. Poza tym miałem w rodzinie malarza, znanego zresztą na świecie i nie tylko (w okolicach świata, że tak powiem), nie tylko w Polsce. Władysław Wanke, [absolwent Akademii w Monachium], bardzo dobry marynista, który wiele lat swojego życia przepędził w Bretanii, we Francji. Tam malował bardzo dużo morskich obrazów. Ale nie tylko morskie, [bo] to był dobry malarz, który jeszcze do dzisiaj jest znany. [Należał do impresjonistów]. Nawet kilkanaście lat temu miał wielką wystawę w Muzeum Narodowym w Warszawie. Tak że byłem otoczony malarstwem.
Z tego widać.
Trzeba było zdać jakiś egzamin. Nie było szalenie trudno się dostać... Przynajmniej dla mnie nie było trudności. To była normalna sprawa.
Tak. Było koedukacyjne.
Nie, większość było dziewczyn. No, może pół na pół... Ono teoretycznie dawało to, że po skończeniu tego liceum dostawałem dyplom czeladniczy. Mogłem być tak zwanym czeladnikiem fotograficznym. Po jakimś czasie mogłem robić dyplom mistrzowski (który zresztą zrobiłem w swoim czasie). Dawał mi możliwość założenia zakładu fotograficznego, czego absolutnie w życiu bym się nie podjął!
Bo to były zupełnie inne sprawy. Co innego fotografować, a co innego prowadzić zakład fotograficzny. To jest biznes, a ja do biznesu absolutnie głowy nie miałem...
1938.
Lokajski to wcześniej, u Reja.
Równy chłopak był, ale trudno powiedzieć. Myśmy mieli zawsze trochę dystansu. W tej szkole to było tak ustawione, że profesor, to jest „ach!”, coś wielkiego. Poufałości żadnej tam nie mogło być. Ale w każdym razie, w tej „Rejówce”, na wsi, to było troszkę inaczej. Wtedy już były bliższe stosunki. Pamiętam go: wesoły, komunikatywny, opowiadał różne historyjki ze swojego życia sportowego.
Nie. W ogóle nie miałem pojęcia, że on się zajmował fotografią. Dla mnie to była niespodzianka, którą odkryłem dopiero w czasie Powstania. W czasie Powstania dowiedziałem się, że Lokajski fotografuje. Chciałem się z nim koniecznie zobaczyć. Łaziłem w okolicach, gdzie on [był], bo na Jasnej urzędował. Ale to było wprost niemożliwością się spotkać. Chciałem, ale nic z tego nie mogło wyjść.
O śmierci... Nie. Już w czasie Powstania się dowiedziałem, że zginął. [O tym] już się dowiedziałem w czasie Powstania. Ponieważ Powstanie przebyłem do ostatniego dnia, do 3 października, więc miałem możliwość się o tym dowiedzieć.
Ha! [...] To był wrzesień, a przed tym były wakacje. 1 września rozpoczynała się szkoła. Na wakacje moja mama dostała ze Związku Nauczycielstwa takie skierowanie (jak to się dzisiaj mówi) na miesięczne wczasy do Jabłonkowa. A Jabłonków to było Zaolzie, niedawno dopiero co zdobyte przez nas na Czechach! Bardzo pięknie! I tam pojechaliśmy, do Jabłonkowa. Ponieważ byliśmy odcięci właściwie od całej reszty Polski, to nie wiedzieliśmy, co się dzieje na świecie. Mogliśmy się tylko domyślać, że jest niedobrze, ponieważ w pewnym momencie pod koniec sierpnia na stacji kolejowej w tamtych okolicach zaczęli się pokazywać umundurowani polscy żołnierze, w hełmach. To było tuż nad granicą z Czechami. To było dosłownie dwa czy trzy kilometry od granicy z Czechami. Tam pokazywali się już ci uzbrojeni żołnierze. Można było obserwować od czasu do czasu, rzadko co prawda, wysoko latające, obce, czyli niemieckie samoloty, które kierowały się w głąb Polski. Robiły zdjęcia, próbowały penetrować nasz kraj. To było już coś podejrzanego. Wreszcie doszły do nas jakieś wiadomości, że trzeba szybko wracać do Warszawy. Poszliśmy na stację i czekamy na pociąg. Pociąg od strony Czech przyszedł puściusieńki. W pociągu nie było żywego ducha oprócz kilku żołnierzy, którzy [go] konwojowali. I powoli przez Bogumin, Cieszyn do Katowic. W Katowicach parę godzin pociąg stoi. Tłum ludzi się rzucił do pociągu, znaczy, [że] już coś jest nie w porządku. Jednocześnie z tymi ludźmi masa, wielka masa zmobilizowanych żołnierzy, którzy mieli gdzieś jechać w różne swoje strony ze Śląska. Pociąg jechał coraz wolniej, coraz dłużej stał na stacjach. Tak że po wielu, wielu godzinach, dopiero rano, przybyliśmy do Warszawy, gdzie się okazało, że jest straszny ruch! Dziwny, dziwny ruch, taki jakiego przedtem nie było w Warszawie. To było już coś podejrzanego... że musi się coś tutaj stać. Oczywiście w Warszawie już się dowiedzieliśmy, o co chodzi. A to był 27 sierpnia. Na trzy czy cztery dni przed wybuchem wojny. Ale jakoś mimo wszystko odebrałem z bagażu swój rower, który przyjechał razem ze mną w wagonie bagażowym, ale był wyrzucony na stacji Warszawa Wschodnia. Poszedłem na Warszawę Wschodnią, znalazłem swój rower między tymi tysiącami najrozmaitszych bagaży, które już tam się poniewierały. A na drugi dzień przyszedł do mnie policjant, dzielnicowy i [mówi]: „Proszę oddać rower, bo jest zmobilizowany”. Rower został zmobilizowany. Dla mnie rower był ważną rzeczą, ponieważ dużo na [nim] jeździłem, właśnie robiąc zdjęcia. Musiałem [go] oddać. I co się okazuje. Niedaleko mnie był taki punkt, gdzie było wojsko i tam musiałem ten rower oddać. I patrzę, że człowiek, któremu [go] oddaję, to jest mój kolega ze szkoły, już zmobilizowany! A ja nie byłem zmobilizowany! Nie wiem dlaczego. Oddałem mu ten rower, a on niewiele myśląc rzucił [go] na stos, na którym było chyba kilkaset [innych] rowerów. Czyli te wszystkie rowery, które wojsko od nas zabierało, poszły od razu na szmelc! Nie służyły nikomu! Tylko chodziło o to... Jakaś głupota nastąpiła. To był dla mnie straszny szok, że ja muszę [oddać] ten wspaniały rower, na którym tyle czasu przejeździłem (bo jeździłem na [nim] i nad morze i w góry, przez całą Polskę).
Na rowerze!
Oczywiście! Przez wiele dni!
Tak. O to chodziło, żeby poznawać świat, Polskę poznawać! To wszystko robiłem na tym aparacie trzy na cztery centymetry. Też prymitywny, ale już stosunkowo dobry. Później... wojna...
No tak. Obrona Warszawy odbywała się w ten sposób, że ponieważ byliśmy w szkole, byliśmy w tak zwanym przysposobieniu wojskowym, które we wszystkich szkołach istniało. Zmobilizowali nas i: „Idziemy na wschód! Idziemy na wschód! Do Brześcia idziemy!”. Idziemy piechotą do Brześcia. Tam rzekomo siedzi rząd i będziemy ochraniać rząd. Zanim doszliśmy do Brześcia, okazało się, że nie ma [tam] już żadnego rządu i musimy iść dalej na wschód. I tak dalej, i tak dalej. Doszliśmy aż pod samą granicę radziecką. I okazało się, że jest 17 września i raptem spotykamy na swojej drodze oddział krasnoarmiejców w łachach, na koniach, z workami na plecach. Przeszliśmy. Oni w jedną stronę, my w drugą. Nikt nikomu nic nie mówił. Takie historyjki też bywały... Ale była i inna historyjka. Jeżeli już o tym mówimy, to w pewnej miejscowości (już nie wiem jakiej, jakaś wiocha), zatrzymaliśmy się już po 17 września i tam sobie odpoczywamy, w dzień. Raptem przelatuje nad nami samolot, dwupłatowiec. Jak się później dowiedziałem, to był kukuruźnik (znany później bardzo dobrze), taka mała pokraka. Niziusieńko leciał nad nami. I jeden z chłopaków nie miał nic lepszego do roboty, tylko strzelał. Zaczął do niego strzelać z karabinu. No trudno. Jak ktoś strzela do samolotu, to nie wiadomo, co z tego może wyniknąć. W dalszym ciągu leżymy sobie i odpoczywamy. Ładna pogoda. Za jakiś czas słyszymy masę samolotów. Leci nad nami niziusieńko i zaczynają nas bombardować i strzelać do nas z góry! W ordynarny sposób do nas walili! Wyraźnie widziałem, że ten obserwator siedzący z tyłu, miał z boku samolotu skierowany w dół karabin maszynowy i z tego karabinu maszynowego strzelał w dół po ludziach, po nas. Każdy gdzie mógł, to chował się w jakieś dziury. Oni tak latali, latali nad nami, walili te bombki... Bombki rzucał ręczne, takie niewielkie, ja wiem... kilkunastokilogramowe. Rzucał w te chałupy, w nas... W co się dało. A za jakiś czas skończyła im się widocznie amunicja, bomby się skończyły. Samoloty wróciły. Co się okazało: samolotów nie ma, a tu huki i huki bez przerwy. Okazuje się, [że] palą się domy, a w tych domach pali się ukraińska amunicja, która była przygotowana na Polaków! Na nas! Bo to była wioska ukraińska. No i te wszystkie granaty, nie granaty, to wszystko zaczęło się palić i strzelać! Bez przerwy strzelać! Samolotów nie ma śladu, wioska się cała pali i wybuchy! No to szybko się zbieramy i okazuje się, że zabili nam jednego człowieka! Zabili jednego chłopaka, którego trzeba było na miejscu momentalnie pochować. I od tego momentu zaczęliśmy chodzić już nocą i unikaliśmy wszelkich wiosek. Wiadomo było, że [to] była Ukraina, która była oczywiście przeciwko nam. To był koniec wojny.
Przepadł! [Razem z plecakiem].
Jak wyruszałem, to miałem. I nawet parę filmów miałem ze sobą. Ale nie tylko aparat, a cały mój bagaż, plecak, przepadł. Z miejsca! Od razu! Jednego z pierwszych dni, ponieważ chciano nam ułatwić życie, podjechał wielki samochód ciężarowy, który zabrał nasze wszystkie bagaże. Będzie [je] nam wiózł. I spotkamy się w Sinołęce, gdzieś pod Mińskiem Mazowieckim. W tamtych okolicach. Wieczorem się tam spotkamy – nie chcę już używać brzydkich słów, ale powiem, że nic z tego nie wyszło. Ponieważ samochód pojechał, a myśmy szli piechotą. Po drodze nas spotkały samoloty niemieckie, które zaczęły w nas walić z karabinów maszynowych. Wielkie bombowce Heinkle. Leciały jeden za drugim i zobaczyły, że szosą idą jacyś ludzie (wojsko jakieś), no to trzeba po nich walić. Myśmy się rozbiegli jak te kuropatwy po całych polach i zanim się pozbieraliśmy, to minęło dużo czasu. Jak doszliśmy do Sinołęki, gdzie samochód miał na nas czekać, to już była noc. Samochodu już dawno nie było. Był już w Siedlcach czy gdzieś w tamtych okolicach. No i koniec! Więcej się nie spotkaliśmy. Tak to było.
No chyba!
Zanim wróciłem do Warszawy, to jeszcze miesiąc leżałem w szpitalu w Parczewie! Już wracając po 17 września do Warszawy... Zaczęliśmy wracać, bo w pierwszej chwili: „Gdzie iść?” Nie ma już gdzie iść. Na wschód nie pójdziemy, bo tam bolszewicy. Na południe nie pójdziemy, bo już jest za późno. Tam podobno Niemcy są już po drodze. Tak że wracamy do Warszawy, trudno. Przeżegnać się i iść do Warszawy. Nie ma co się martwić. I powoli wracamy do Warszawy. Ale tu trzeba dodać, że jak chodziliśmy, to nie mieliśmy nic [do] jedzenia. Nie mieliśmy ze sobą żadnej kuchni polowej. Nic nie mieliśmy! Jeżeli czasami dostaliśmy trochę mleka od jakiegoś chłopa na wsi, to było w porządku. Ale przeważnie żywiliśmy się tymi szczawiami, które rosły na polu albo trawką. I niczym więcej! I wszystko to piechotą się odbywało. Z karabinem na plecach! Z maską gazową, w której się trzymało pomidory, w razie czego. Z plecakiem, który wreszcie gdzieś znalazłem. Bo znaleźliśmy wóz, nie samochód co prawda, ale bezpański wóz pełen plecaków. Każdy mógł sobie jakiś plecak zabrać. To każdy bierze pierwszy lepszy z brzegu. Zabiera i bierze go na plecy. Bo zawsze w tym plecaku była jakaś bielizna, jakieś skarpetki, mydło... Ale aparatu tam nie było żadnego, w żadnym plecaku... Powoli wracając, okazało się... Nie okazało się, bo ja to miałem od pierwszego dnia... Od pierwszego dnia miałem zniszczone nogi. Mimo że miałem bardzo dobre buty wojskowe, zniszczyłem sobie nogi. Powstały różne czyraki na stopach, na nogach. Na jednej i na drugiej. Ja cały ten czas musiałem iść na chorych nogach. Wreszcie, jak dotarliśmy za Włodawę (już wiedzieliśmy, że za Włodawą, to są Niemcy, a przed Włodawą to są jeszcze bolszewicy), więc przed bolszewikami uciekamy, a trudno, idziemy do Niemców! Niemcy z nami zrobią cośkolwiek, ale nie bolszewicy. I w Parczewie za Włodawą zostałem w szpitaliku polowym, czyli w szkole, która była przerobiona na polowy szpitalik wojskowy i tam przez miesiąc leczyłem nogi bardzo skomplikowanymi sposobami: mianowicie moczyłem je w wodzie z nadmanganianem potasu!
O tyle pomogło, że po miesiącu mogłem założyć buty i dostać się do Warszawy.
Mama była w Warszawie.
Też w Warszawie. Mama przyjechała do mnie, ponieważ od czasu do czasu ktoś odchodził wyleczony ze szpitala i każdemu dawałem karteczkę do mojej mamy. Z adresem, żeby mama wiedziała, co ze mną jest. Jedna z takich karteczek, a może nawet dwie, dotarły do mamy. Nie miała nic lepszego do roboty. Wsiadła w pociąg i przyjechała do mnie, do Parczewa, odebrać mnie z tego szpitala. Rzeczywiście tak się stało. Przyjechaliśmy do Warszawy.
To już [był] koniec października.
1939.
Nie. Nie miałem.
Co to ja byłem?! Co to Niemców obchodziło?! Niemców interesowali ludzie zamożni, jacyś bardziej znani, a nie byle kto. Ja przecież nikim nie byłem.
Do mojej mamy też przychodzili. Przychodzili znajomi, którzy się okazali folksdojczami i którzy [mówili]: „O! Pani Janino, przecież pani z takiej rodziny niemieckiej”. „Gdzie tam niemieckiej!”. „Ale tak, no na pewno...”. I przegnała mama tych znajomych, żeby więcej nie przychodzili. „Pan się pomylił. Do widzenia, dziękuję”. I koniec! I już. Spokój był. Tak że pod tym względem miałem spokój.
No tak, oczywiście. Niech nie zawraca głowy! I więcej się nie pokazał.
Trudno było mieszkać na Woli, ponieważ ten dom w 1939 roku został mocno poharatany. Był pęknięty akurat z naszej strony, tak że dziura była wielka, pęknięcie wzdłuż całego domu. Nie można go było ogrzać, a tu przecież idzie zima... Moja ciotka mieszkała w [Srokoszach] (dzisiaj to się nazywa Ursus). Mieli gospodarstwo, nawet spore. Mieli własny domek i nas zaprosili, (mnie i mamę) do siebie na ten okres. „Wojna się skończy niedługo, wiosna przyjdzie, to chodźcie do nas, bo nie macie gdzie mieszkać”. Bo rzeczywiście w naszym domu nie można było już mieszkać. I w Ursusie zostaliśmy do 1945 roku! Na chwilę... Ojciec został w Warszawie, w Uniwersytecie, tam gdzie mieszkał.
No oczywiście! Od razu od 1940 roku zacząłem pracować. Dederko mnie wsadził do swoich znajomych, którzy mieli kawiarnię. Lokal nazywał się „Portret Przy Kawie”, na ulicy Foksal, tuż przy Nowym Świecie. Ulica nazywała się Pierackiego w tamtym czasie, ale [teraz] Foksal. W tym „Portrecie Przy Kawie”, jak portret, to znaczy był malarz, który portretował panie. I był fotograf, który fotografował (też panie), czyli ja. Zacząłem tam samodzielną pracę. Po jakimś czasie, po blisko roku czy po ładnych kilku miesiącach pracy w tym [lokalu], [pewien właściciel zakładu] dowiedział się, że w [kawiarni] „Portret Przy Kawie” jest podobno jakiś zdolny chłopak. [Ten], który się o mnie dowiedział, nazywał się Szczęsny-Rostkowski. Miał wielki, ekskluzywny zakład fotograficzny, który się nazywał „van Dyck”. Piękna nazwa! Przed wojną był też taki zakład, „van Dyck”, ale zupełnie kto inny go prowadził. A po wojnie prowadził go właśnie ten Szczęsny-Rostkowski, który mnie ściągnął do siebie, ponieważ on nie był właściwie fotografem (umiał fotografować, ale był przedsiębiorcą). A ja zostałem u niego i laborantem, i fotografistą, że tak powiem. Fotografowałem różne piękne panie. Panie były przygotowywane do zdjęć, robiony był makijaż, sztuczne rzęsy, sztuczne włosy, peruki, odpowiednie stroje z epoki takiej czy [takiej]. Tak że zabawa była wielka. Tę zabawę urządzał dawny, już nie aktywny, aktor (komediowy zresztą), Henio Małkowski. Bardzo starzy, dużo starsi ode mnie ludzie powinni wiedzieć, kto to był Henio Małkowski. Był to jeden z lepszych komików, jak Fertner, tylko jeszcze przed Fertnerem. Henio makijażował te panie. Jako stary aktor doskonale umiał te rzeczy robić. Zabawiał je i przebierał. I robiło się zdjęcia. Tam robiliśmy głównie zdjęcia pań. Rzadko kiedy panów. Bardzo mało. Niemców się w ogóle tam nie przyjmowało.
Można było, bo Niemcy chcieli mieć zawsze zdjęcie legitymacyjne, a my nie robiliśmy legitymacyjnych! Do widzenia! I już! W „Portrecie Przy Kawie” próbowali Niemcy... Próbowali, ale też nic z tego nie wychodziło, bo jak się później okazało, właściciele „Portretu Przy Kawie” byli głęboko w konspiracji i broń Boże z Niemcami nie chcieli mieć nic wspólnego. U „van Dycka” [przepracowałem] do samego Powstania od 1941 roku.
Teoretycznie nie wolno było mieć aparatu. Teoretycznie... Ale ja miałem przecież zawsze jakiś aparat i robiłem [zdjęcia], ale specjalnie się nie afiszowałem. Robiłem [zdjęcia] przeważnie z dziewczynami, gdzieś w parku jakimś, [czy jak] za Warszawę sobie wyjeżdżaliśmy na majówki takie... To tam robiłem. A tak to w czasie okupacji robiłem bardzo niewiele zdjęć. To było niebezpieczne, po prostu. A byłem tchórzem widocznie...
No oczywiście! Nie można tak: „O! Już zrobię!”. Nie, [tak] nie ma. […] Tak samo w czasie okupacji. Próbowałem, robiłem zdjęcie od „van Dycka” przez okno na ulicę, na Aleje Jerozolimskie. To tramwaj sfotografowałem, to samochód, ale nic się tam nie działo. Pustka była, pustka... Nic ciekawego. Mam takie dwa czy trzy zdjęcia. Tu tramwaj, tu samochód. Nic specjalnego.
No masz! Człowiek żył bez przerwy pod strachem, że za chwilę mogą go złapać. Wszędzie mogli mnie złapać. To była normalna sprawa. Łapanki mniejsze, większe odbywały się bez przerwy! Przeważnie małe, ale dokładne. Czasami były nawet u „van Dycka”. Uciekliśmy wszyscy raptem na strych, bo się okazało, że pod nami (myśmy byli na pierwszym piętrze) jest łapanka. Bo pod nami akurat był lokal. Już nie pamiętam, jak on się nazywał. Kawiarnia. I wygarnęli wszystkich z tej kawiarni. Wobec tego myśmy się momentalnie dowiedzieli i zaczęliśmy uciekać na strych. Drabinę po sobie wciągnęliśmy na górę. Siedzimy i czekamy, aż Niemcy pójdą. Ale akurat do nas nie przyszli. To było ciągle. To było stale. Później w latach 1943–1944 łapanki [odbywały się] na masową skalę. Dosłownie na masową skalę! Jeździły te tak zwane budy, zbierały ludzi i odwoziły od razu na dworzec, gdzieś do Treblinki. To było coś strasznego. Wtedy dosłownie nie wolno było się pokazać w Warszawie, wyjść na miasto. Dosłownie. A ja musiałem, ponieważ miałem zamówienie od klienta, który chciał mieć zdjęcia swojego dziecka zrobione u niego w domu. To wziąłem aparat, lampy, statyw i jadę gdzieś na Ochotę. Wsiadam do tramwaju. W tramwaju pusto, a konduktor (w każdym wagonie był konduktor i sprzedawał bilety) mówi: „Panie, co pan się wygłupiasz?! Po co pan jeździsz? Zaraz wyciągną pana z tego tramwaju!”. Mówi: „Ciągle, na każdym kursie wyciągają ludzi z tramwaju!”. Jakoś dojechałem do tych ludzi, zrobiłem zdjęcia, wróciłem z powrotem. Jakoś mnie nie złapali. Miałem głupie szczęście.
Tak, jako pracownik tego „van Dycka”. Tak, oczywiście.
Nie, ja nocowałem i mieszkałem w Ursusie, nie w Warszawie.
Codziennie musiałem dojeżdżać. Co dzień rano dojeżdżałem, wieczorem wracałem. Bardzo często wieczorem się zdarzało tak, że odbywał się nalot. Ten nalot nie musiał być akurat na Warszawę, to mógł być jakiś przelot. W każdym razie był alarm lotniczy, pociągi nie kursują, ludzie siedzą na dworcu i czekają. Na Dworcu Głównym, w podziemiach. I się czeka, i czeka. Wyjść nie można, bo już godzina policyjna. Godzina policyjna zaczynała się o dziewiątej czy o dziesiątej, już trudno mi w tej chwili powiedzieć. Trzeba było mieć przepustkę, żeby wyjść na miasto. I nikt nie próbował, bo każdy chciał się dostać do domu. A tu pociągi nie jadą. I to jest godzina dziesiąta, jedenasta, dwunasta... A my siedzimy na dworcu i czekamy. Tego rodzaju historie były... Tak było szereg razy.
Tak. Przychodziły tam jakieś historie: zreprodukować coś, jakieś fragmenty broni czy jakąś mapę... To się reprodukowało, robiło się ileś odbitek i oddawało. Komu? Nie wiadomo.
Oprócz mnie był jeszcze jeden, mój pomocnik. Był Szczęsny-Rostkowski – właściciel – i jego żona. To już jest cztery osoby. Była jeszcze retuszerka. I jeszcze jedna panienka do pomocy. [Oraz wspomniany charakteryzator Małkowski, czyli siedem osób].
Nie, o takich rzeczach się nie mówiło.
Doskonale! Oczywiście, że pamiętam. Jednego z pierwszych dni, to nawet poszedłem tam, pod mury getta, w to miejsce, gdzie stała karuzela. Z naszej strony była karuzela, a z drugiej strony były mury i getto. Poszedłem tam, ale nic tam mądrego broń Boże nie widziałem, bo tylko [widać] mur i tylko słychać było strzały ze strony getta. Ale za to na mieście często się widziało niemieckich żołnierzy jadących samochodami, takimi otwartymi ciężarówkami. Przyjechali właśnie do getta rozprawiać się z Żydami. [Uzbrojeni byli „po zęby”].
Nie, nie. W czasie [powstania] w getcie się broń Boże nie kręciła.
Nie. W czasie tego powstania nie kręciła się. Przynajmniej ja nie widziałem, żeby się kręciła. [Wyglądała na opuszczoną – zepsutą].
Byli tacy malcy, którzy przemykali się, gdzie się da. Ale to była niebezpieczna sprawa dla nich, bo niestety byli ludzie, którzy zdradzali Żydów Niemcom. Prawdopodobnie było [ich] mało, ale spotkałem takich. Miałem na przykład taką sprawę (osobiście pamiętam doskonale i będę pamiętał). [To było] na Dworcu Głównym w Warszawie. Wracałem po pracy. Szósta czy siódma godzina, wieczorem. Ale to jeszcze był pełny dzień. Tłum ludzi wracających do swoich domów. I raptem podchodzi do mnie taki typowy żydowski tragarz, olbrzym. Wielki Żyd! Oczywiście bez żadnej opaski na ramieniu. I żydłacząc mówi: „Oj panie, a skąd ja pana znam? Co pan tutaj robisz?”. „Co mam robić?”. Zmusiłem się, żeby broń Boże nie żydłaczyć, tak samo, jak on do mnie. Bo z Żydami tak właśnie rozmawiałem, żydłaczyłem [z takim akcentem], jak Żydzi mówili. Mówię: „Chyba pan się pomylił”. Normalnie mu mówię. I co się dzieje. W sekundę go nie ma! To był szmalcownik, który wyłapywał Żydów dla Niemców! Normalnie wyłapywał Żydów dla Niemców! Niemcy mu powiedzieli: „Będziesz zdrów i przeżyjesz całą wojnę, ale musisz nam dostarczyć Żydów”. Żyd wiedział, jak wygląda Żyd. A ja byłem podobny do Żyda. Byłem zawsze ciemny, smagły i on mógł mnie wziąć za Żyda. Zresztą po wojnie też mnie brano za Żyda.
Nie! Broń Boże!
Eee tam! Jaki antysemityzm?! Owszem, były te bojówki skrajnie prawicowe, ONR. To było dosłownie na wzór hitlerowskich. Oni [mówili]: „Nie kupuj u Żyda!”, to i tamto. Ale to tuż przed wojną wybuchło, w 1938 roku. Ale normalnie chodziłem do gimnazjum Reja, które było gimnazjum ewangelickim, czyli teoretycznie powinno być najwięcej ewangelików. Nieprawda. Najwięcej było katolików i Żydów. Ewangelicy byli na trzecim miejscu. Miałem tam bardzo wielu bardzo dobrych przyjaciół, kolegów Żydów. I nie przeszło mi przez myśl, że to są Żydzi, że to jest coś niedobrego, że to jest coś innego! Chociaż ja do dzisiaj słyszę taką rzecz, że człowiek mówi: „Każdy Polak z mlekiem matki wyssał tę nienawiść do Żydów”. Nie powiem „g… prawda”, bo to jest brzydkie słowo, ale tak jest! [Antysemityzm był robotą skrajnej prawicy – ONR].
Tak. Te czołgi też fotografowałem. Trochę się bałem, ale tam żywego ducha nie było, żadnego Niemca, więc mogłem śmiało je fotografować... te wraki czołgów.
Jeszcze 1939! Inne czasy, inaczej się wtedy myślało. Tak samo w 1939 roku czy najwyżej na początku 1940 roku, próbowałem fotografować tych Żydów z opaskami, głównie w okolicach ulicy Elektoralnej. Często tam chodziłem i zobaczyłem i ruiny, i Żydów. Wobec tego wyciągnąłem aparat i – ciach, ciach – zrobiłem kilka zdjęć. Wiadomo było, że tam, gdzie byli Żydzi, to Niemcy się nie pokazywali, bo bali się tyfusu. Były olbrzymie plakaty, których oczywiście też nie sfotografowałem, po niemiecku i po polsku: „Uwaga! Żydzi to tyfus!”. Jeszcze wielka wesz była wymalowana, wyrysowana...
To z Ursusa.
Doskonale! To olbrzym! [...] Ten pożar przez cały czas trwania powstania w getcie było widać! Bardzo szeroka smuga dymu, który szedł wysoko, wysoko w niebo. Całe niebo zasłaniał! Mam takie dwa zdjęcia.
Te czołgi były na Woli, na przedpolach Warszawy. To jest dalszy ciąg ulicy Górczewskiej. To było w kierunku Leszna. Stały tam [czołgi], które nie mogły akurat dojść do Warszawy. Ponieważ mieszkałem na Górczewskiej, mogłem tam spróbować chodzić i zobaczyć, co z tego wynikło.
Też, tak.
W tej chwili mogę powiedzieć, że na pewno nie przeżyli. Nie dzięki Niemcom, ale nawet z powodu wieku mogli umrzeć. W każdym razie miałem znajomego Żyda, miał duży sklep fotograficzny na Marszałkowskiej. Zaopatrywałem się u niego w różne materiały. I wreszcie przyszło getto. Na razie getto jeszcze nie było zamknięte w stu procentach. Nie wiem, jakim cudem, zanim go wysiedlili z tego sklepu, musiał mi podać swój adres, że: „W razie czego niech pan do mnie przyjdzie, będę miał w domu materiały. Możemy pohandlować, mogę coś panu zawsze sprzedać”. I kiedyś poszedłem do niego, do domu, gdzie mieszkał. To w każdym razie było w Śródmieściu, gdzieś niedaleko Marszałkowskiej. Poszedłem do niego. Był już chyba 1940 rok. I on mówi: „Panie, co pan myśli? Przecież oni nas wszystkich nie wytrują. Nas jest za dużo. Wszystkich nas nie wytrują!”. A co się stało? Wytruli wszystkich, którzy byli w Warszawie. I nie tylko w Warszawie...
Nie, niestety. Tego już nie pamiętam. On był przekonany, że: „Panie, oni nas wezmą na roboty. Będziemy dla nich pracowali. Wojna się skończy i wrócimy!”. A nieprawda! Wszystkich wytruli, wszystkich!
Nie! Miałem takiego dobrego kolegę, Żyda zresztą, który był z Kowla. W czasie wakacji wyjechał do Kowla i tam gdzieś przepadł. Więcej się już z nim nie spotkałem. Z innymi kolegami Żydami raczej się nie spotkałem. Raz spotkałem koleżankę Żydówkę (chyba w 1943 roku), która się musiała ukrywać. Broń Boże nie podszedłem do niej, żeby się baba nie zlękła. Ona by myślała: „Aha, poznałeś mnie, to mnie wydasz!”. Nigdy w życiu bym jej nie wydał! Nie chciałem, żeby ona się zlękła. Po prostu! Zobaczyłem ją na ulicy. Przeszedłem obok spokojnie.
Nie. Nie, to jest niemożliwe. [Ale po wojnie spotkałem koleżankę Rutę Pups-Sakowską. Przyjaźnimy się!].
To było u mojego szwagra, w Ursusie, gdzie mieszkałem. Kiedyś wieczorem przychodzę do nich. Patrzę, siedzi Niemiec. Normalny Niemiec! W mundurze. Głupio mi się zrobiło, a mój szwagier mówi: „Poznajcie się panowie. Pan Haneman, a to jest pan Kowalski, Niemiec, który przychodzi do mnie uczyć się języka polskiego”. Wieczorem przychodził. Gdzieś tam stacjonował, chyba w Ursusie. I przychodził wieczorem uczyć się języka polskiego. Okazało się, że ten Niemiec miał kilku braci. Każdy brat miał inne zapatrywania polityczne. Był brat komunista. Był brat esesman, hitlerowiec. I był brat, który chciał być Polakiem. A wszyscy byli Kowalscy!
No oczywiście! Miał polskie korzenie! Oni wszyscy mieli polskie korzenie.
Nie. Później wybuchło Powstanie.
Każdy wiedział, że musi być, ale nie wiedziałem kiedy. Nie mogłem wiedzieć, kiedy będzie. Nie byłem w żadnym wojsku.
Właśnie nie byłem wtedy w pracy, wyjątkowo, ponieważ byłem umówiony na ten dzień, gdzieś na godzinę czwartą u dentysty. Ten dentysta był moim znajomym. Na ulicy Dobrej, na Powiślu. Miał swój zakład dentystyczny, pracownię. Byłem umówiony do niego. [Miał] mi coś reperować w zębach, bo zawsze niestety miałem kłopoty z zębami. Przyszedłem tam, ale już czułem, że coś jest bardzo źle, ponieważ jechałem kolejką EKD z Włoch do Warszawy i po drodze przed bunkrami widziałem uzbrojonych Niemców, stojących na ulicach. Byli przygotowani. Niemcy już byli przygotowani. Wiedzieli, że to musi wybuchnąć. Mieli doskonały wywiad. Na Nowogrodzkiej, gdzie się kolejka zatrzymywała, gdzie miała swoją końcówkę (naprzeciwko przecież była wielka poczta), wszędzie byli uzbrojeni, stojący sobie spokojnie Niemcy. Mimo wszystko poszedłem do dentysty. Przychodzę. On mi grzebał w zębach. I za chwilę słyszymy strzały na ulicy. Wyglądamy przez okno. Ooo! A tu na domach pojawiły się polskie sztandary! O choroba! Powstanie! I widzę, jedzie jakiś wóz konny, taka wielka platforma, na której siedzi masę chłopaków z bronią w ręku. I gdzieś tam lecą, pędzą! Ten wóz pędzi. Strzałów coraz więcej, No to bracie, będziesz musiał zostać chyba, do domu się nie dostaniesz. I tak u niego zostałem. Jednocześnie został u niego jego pomocnik, chłopak który zresztą należał do AL-u, do tej lewicowej organizacji wojskowej. Był z Czerniakowa. Mówi: „Ja się muszę dostać do swojej jednostki!”. Ale nie mógł się dostać, bo nie można było wyjść. Okazało się, że jak wyjrzeliśmy przez okno, widać już było trupy. Tutaj leżą zabici, tam leżą zabici... O, choroba. To już jest niewesoło.
Zobaczymy co będzie dalej. Tak że zostałem u tego dentysty do końca sierpnia. Do momentu, kiedy padło Powiśle.
No! Za jakiś czas można było próbować wyjść. Już człowiek nabrał odwagi. Widzę: tu chodzą, tam chodzą. Ja też chodzę. Wyszedłem. Aż tam w górę poszedłem Tamką do Kopernika. I spotykam moich poprzednich pracodawców, tych z „Portretu Przy Kawie”. Ona i on jednocześnie idą i mówią: „Co pan robi?”. Mówię: „Nic nie mogę robić, bo nie mam ze sobą żadnego aparatu. Nic nie mogę zrobić”. „No to załatwimy tę sprawę. Niech pan pójdzie do pana Gregera”. A Greger to był [właściciel] największego sklepu fotograficznego w Polsce. Miał olbrzymi sklep w Poznaniu. A w 1938 roku założył drugi sklep na Nowym Świecie w Warszawie. Wielki sklep! I mieszkał akurat w Warszawie, na Tamce, przy Dobrej! Tam, gdzie ja też niedaleko mieszkałem. Dali mi jego adres. „Niech pan pójdzie do Gregera. On coś panu załatwi”. Poszedłem do Gregera. Powiedziałem, kto mnie tu skierował. Mówi: „Proszę bardzo, mogę panu pożyczyć aparat. Niewielki, składany, lepszego nie mam. Żadnego innego nie mam. Może pan to dostać. Może pan wejść do mojego sklepu i tam nabrać materiałów, jakie panu będą potrzebne”. Już trudno mi powiedzieć, w jaki sposób zostałem skontaktowany z Braunem, czy on ze mną, czy ja z nim.
Tak. Właśnie dokładnie już w tej chwili nie powiem, kto mnie do delegatury [skierował]. Chyba ci ludzie z „Portretu przy Kawie”. Oni mnie tam skierowali. W Delegaturze Rządu prawdopodobnie dali mi namiar na Brauna. Tak to musiało się odbywać (niestety, już nie ta pamięć w tej chwili). Okazało się, że dostaliśmy od Gregera klucze do jego sklepu i mogliśmy sobie wziąć papier i materiał negatywowy, ewentualnie jakieś chemikalia. Aparatów tam oczywiście żadnych nie było. Braun miał w swoim mieszkaniu ciemnię, zrobione małe laboratorium fotograficzne, gdzie mogliśmy wywoływać filmy i robić powiększenia. Najpierw poszliśmy na miasto. A żeby pójść na miasto, to trzeba było najpierw zdobyć przepustki od „Krybara”. „Krybar” był najwyższą władzą na Powiślu, w tych okolicach, gdzie ja się zatrzymałem. To było chyba na Smulikowskiego. Od nich trzeba było zdobyć przepustkę, że wolno nam chodzić po Warszawie. Od nich dostaliśmy opaski na rękę. Wolno nam [było] chodzić po Warszawie w różnych miejscach i fotografować. Tak co parę dni trzeba było brać nowe przepustki, bo hasła się zmieniały. Trzeba było znać hasła na barykadach. Żeby przez barykadę przepuścili, to trzeba było się legitymować hasłem. Jak znałem hasło, to mogłem przejść na drugą stronę barykady. W ten sposób zaczęliśmy pomału chodzić. Ja pomału, Braun dużo szybciej. Był o ładnych parę lat ode mnie starszy, bardziej doświadczony. Ja nie umiałem jeszcze takich rzeczy dobrze robić. Reportażu nie umiałem. W każdym razie on latał po mieście, ja latałem po mieście. Lataliśmy razem, lataliśmy osobno. To polecieliśmy na Powiśle, to jeszcze gdzieś. Gdzie się dało. On dużo więcej latał, cholernie operatywny był. Udawało mu się złapać różne ciekawe rzeczy, na przykład z własnego mieszkania [widział] Prudential, który był akurat ostrzeliwany, czego z ulicy nigdy w życiu bym nie zobaczył. A on to z góry (mieszkał wysoko, na czwartym piętrze) mógł zauważyć i szybko zrobić kilka zdjęć. I wiele innych znakomitych zdjęć zrobił.
Oczywiście! To był przypadek! Oczywiście, że to był przypadek, że akurat... Trzeba było dużo latać... Ja też dużo łaziłem po Warszawie i nie zawsze znalazłem coś, co akurat byłoby mi potrzebne. Znalazł na przykład, akurat gdzieś na Kopernika czy w tamtych okolicach, pancerny wóz niemiecki, który został zdobyty przez Polaków i jechał z polskim sztandarem... Czegoś takiego to... Gdybym coś takiego zobaczył, to bym oczywiście musiał to sfotografować! Ale ja widziałem inne rzeczy, których nie sfotografowałem, bo uważałem, że to jest [zbyt] straszne! I teraz żałuję... Bo jak widzę, na przykład, jak niosąc łóżko z chorym człowiekiem, pobandażowanym przez ulicę Warecką. Chyba ze cztery osoby taszczą to żelazne łóżko z chorym człowiekiem z miejsca na miejsce, widocznie do innego szpitala. Nie sfotografowałem tego, bo nie mogłem na to patrzeć. Albo na przykład spotkałem na skarpie nad Wisłą, tam wysoko, chłopaków z „Parasola”, którzy dopiero co przyszli ze Starówki. Zmaltretowani w potworny sposób, cyniczni, klnący bez przerwy, brudni! Ale to byli bohaterowie! Ja w tej chwili o tym wiem, ale przedtem ich nie chciałem sfotografować, bo byli dla mnie odrażający! Brudni, wstrętni i najgorsze: klnący bez przerwy i złorzeczący na wszystko! Ja się nie dziwię. Oni wrócili z piekła! Wczoraj dopiero wrócili z piekła! Przez te kanały różne... Tak samo (chyba to sfotografowałem, ale mi przepadło), jak na rogu Wareckiej i Nowego Światu wyłażą ludzie, żołnierze z kanału. Stanąłem i robiłem to. Ale nie mam tych zdjęć. Niestety, nie wszystkie mi się udało przechować, znaleźć, zrobić... Zrobić – owszem, ale nie dało się ich znaleźć później.
No tak! Po prostu. To było dla mnie za straszne.
Żeby pokazać ludziom, żeby do tego [znowu] nie doszło! Żeby do takich idiotyzmów nie doszło więcej... Co innego jest opowiadać, a co innego jest oglądać.
Nie, raczej nie. Raczej takich momentów nie było. [Tylko] to, co mówiłem. Szczególnie te dwa momenty. Chociaż dzisiaj żałuję tego łóżka z chorym na Wareckiej...
Ja wtedy na nich nie mogłem patrzeć. Zresztą tam między nimi był mój dobry kolega. Jakoś nie mogłem tego zrobić...
Kolega z Reja, Jurek Paszkowski. Kilka lat temu niestety umarł tutaj, w Łodzi. Dobry kolega był...
Trzeba było w Delegaturze oddawać. Co jakiś czas robiliśmy powiększenia osiemnaście na dwadzieścia cztery, na papierze oczywiście. I taki plik raz na tydzień się im oddawało. Oni to używali na gazetki ścienne, które wieszali po bramach, żeby ludzie mniej więcej wiedzieli, co się dzieje w Warszawie, jak Warszawa w tej chwili wygląda. Tu trzeba powiedzieć wyraźnie, że ludzie absolutnie nie mogli chodzić po Warszawie! Po Warszawie chodziły jednostki i wojsko. Trochę wojska, co było zresztą bardzo niebezpieczne, ponieważ niestety było sporo tak zwanych „gołębiarzy”, Niemców siedzących gdzieś tam na dachach albo gdzieś bardzo wysoko i strzelających do wszystkiego, co się rusza po ulicach. Poza tym, to co mówiłem: przy przejściu każdej barykady trzeba było znać hasło, trzeba było się legitymować. Czyli normalny cywil nie mógł przechodzić i nie miał po co chodzić po Warszawie. Wszyscy siedzieli w piwnicach. Cała Warszawa siedziała w piwnicach, całe Śródmieście siedziało w piwnicach. I żeby się kontaktować jakoś między sobą, to w piwnicach były porobione przejścia, dziury między domami. Były porobione takie przejścia, że człowiek mógł przez to przeleźć. Łażenie przez te przejścia, to też nie była taka prosta sprawa, ponieważ bardzo często przechodziły tam rury kanalizacyjne, gazowe, elektryczne... najrozmaitsze. Trzeba było przełazić przez te wszystkie rury, nogi wysoko podnosić, nieraz się przewrócić, rąbnąć się w kolano i tak dalej. Czasami przez kilka takich przejść trzeba było przeleźć, żeby później gdzieś dalej wyjść na ulicę. Oczywiście wszędzie w tych piwnicach siedzi tłum ludzi. Płaczą, nie płaczą, modlą się, nie modlą, leżą, śpią... Tłumy, tłumy... Wszędzie tłumy. Ludzie bali się mieszkać u siebie wysoko na piętrze, ponieważ te piętra były ostrzeliwane. A to sztukasy ciągle latały i rzucały bomby, a to artyleria waliła.
Na przykład kiedyś, tuż przed upadkiem Powstania na Powiślu (czyli koniec sierpnia, może początek września, kiedy Powiśle upadło) dostałem gorączki. Zaziębiłem się i dostałem strasznej gorączki. Trzęsło mną, wobec tego wróciłem do domu na Dobrą, do tego dentysty. Położyłem się na leżance, na której spałem. I leżę, trzęsę się. Raptem huk straszny! Szyby lecą, a koło mnie dziura wielka! Tuż koło mnie, koło moich nóg wielka dziura się zrobiła w kocu. Choroba! W nasz dom rąbnął jakiś granat. Akurat odłamek wpadł do mnie. Co miałem robić? Momentalnie wyzdrowiałem! Gorączka mi przeszła w sekundę! I opuściłem ten dom. Tak się skończyło moje spotkanie z dentystą (z którym się później zresztą spotkałem po wojnie). I już straciłem mieszkanie. Już nie było gdzie mieszkać. A tu jeszcze okazało się, że było parę ładnych tygodni Powstania. No dobra! I w ten sposób później dostałem się do innych znajomych, ale do Południowego Śródmieścia, czyli z południowej strony Alej Jerozolimskich. To były dwa Śródmieścia: Północne i Południowe. Rozdzielały je Aleje Jerozolimskie.
Tak! To było momentalnie spalone! To było prawie naprzeciwko BGK. A w BGK siedzieli Niemcy. BGK jest na rogu Nowego Światu i Alej.
Tak, poszedłem na ulicę Piusa do swoich znajomych, którzy oczywiście też nie mieli nic do jedzenia. Ale ja miałem tam trzy siostry [mojej] koleżanki. Wszystkie trzy były z gimnazjum Wazówny. To było drugie gimnazjum obok naszego Reja, w sąsiednim domu. Też takie samo ewangelickie gimnazjum. Przyszedłem tam i okazało się, że była tylko jedna z tych sióstr i ich matka. Jakoś mnie przygarnęły. Gdzie nocowałem, to już nie mam pojęcia. Już nie pamiętam tego zupełnie. W każdym razie wiem, że parę razy chodziłem gdzieś do AGRYL-u. AGRYL był gdzieś na Północnym Śródmieściu chyba. Tam była woda. Chodziłem tam z dwoma kubłami po wodę. I przynosiłem im tę wodę.
To była spółka mleczarska. To był skrót. Z czego on się wywodził, trudno mi powiedzieć.
Zakłady mleczarskie. Wielkie na całą Warszawę zakłady mleczarskie. Sery, mleka, kefiry i tak dalej.
Na Hożej. No może na Hożej... No właśnie, czyli na Północnym Śródmieściu. Tam jakoś musiałem chodzić z ulicy Piusa, czyli z południowej [części]. To było koło Politechniki. A nie! Hoża jest na południowej stronie!
Na Kopernika, [czyli na Północnym].
Ale już z południa tam nie chodziłem. Bo południe już było odcięte od północy.
Przez Aleje Jerozolimskie. Już było odcięte...
Oczywiście. Niewiele. Musiałem oszczędzać. W każdym razie, jak byłem na tej południowej stronie, to też sporo zdjęć zrobiłem. I właśnie, co chcę opowiedzieć. Jaką przygodę miałem. Do AGRYL-u przychodziła masa ludzi, każdy z wiadrami. Utworzyła się kolejka. Trzeba było stać do hydrantu i brać tę wodę. Stoję sobie. Wszyscy stoją. Raptem słychać „krowę”. To jest Nebelwelfer (te sześć pocisków rakietowych), który ryczał jak krowa. Na Starym Mieście nazywali to „szafą”, w Warszawie nazywali to „krową”, bo to tak ryczało jak krowa i wiadomo było, co to jest. To są pociski palące, padające stromo z góry, takie które nawet w głębokie podwórka potrafiły wpadać. Paliły wszystko, co po drodze spotkały. Wtedy najpierw było słychać ten ryk, nakręcanie tej „krowy”, jak to się mówiło, a później był wybuch! Jak się słyszało ten ryk, to nakręcanie, to trzeba było uciekać, gdzie tylko się da! Wpadłem do jakiejś bramy i po schodkach. Parę schodków wyżej poleciałem w bok, żeby się odsunąć od bramy. I co ja widzę. Przez bramę przelatuje ogień z tych pocisków! Żebym został w bramie, to by mnie spaliło, tak jak innych spaliło, [tych] którzy nie zdążyli. Mnie się udało skoczyć parę schodków wyżej i za chwilę spokój. No to ja dziękuję. Wody już więcej nie brałem. Wystarczyło mi. Wróciłem szybko do domu. [...]
To jest niby prosta sprawa. W kościele Świętego Krzyża robiliśmy z Braunem kilka zdjęć.
Żołnierze akurat wczoraj zdobyli kościół, dzisiaj tam stoją. Wszystko w porządku, robimy sobie zdjęcia... Jeden stał, drugi stał. W pewnym momencie patrzę, co się dzieje. Słychać strzał i żołnierz momentalnie zamiast pozować, schylił się, uciekając przed tym strzałem, przed tą kulą, która leciała chyba [dlatego], bo od strony Uniwersytetu Niemcy zauważyli, że tu jest jakiś ruch. I zaczęli do nas strzelać. Po prostu. I dlatego [na zdjęciu] on jest w takim naturalnym ruchu. To nie jest żadne oszukaństwo, nie żadne próbowanie jego ustawienia. On stał normalnie, prosto, tak jak na innych zdjęciach stali żołnierze, ale momentalnie [jak] usłyszał ten strzał, to od razu się schylił uciekając przed tą kulą, której oczywiście nikt nie widział. [To było w sierpniu w kościele Świętego Krzyża, przed upadkiem Powiśla około 24 sierpnia].
Zaraz po zdobyciu tam byliśmy. A Niemcy stali na Uniwersytecie, tam mieli wielki bunkier i strzelali stamtąd, jak widzieli jakiś ruch.
Ja tego nie mogłem widzieć.
Oczywiście! Oczywiście! „Zrób pan, zrób pan!”. Chętnie. „A po wojnie pan mi je da”. Mogłem dać dużo!
To jest inna sprawa. Ale na ogół to się robiło. Ale niedużo.
Nie. Wolałbym jakby nie pozowali. Ale oni od razu się ustawiają, jak zobaczą aparat.
Oczywiście, ona musiała być ładnie ubrana, uczesana i nawet wymalowana. Ale to jest ciężka sprawa. Nie da rady.
Jedno i drugie. Chciałem dokumentować i tych powstańców, ale to nie zawsze się udawało. I to, co widziałem... Co się dzieje z chałupami, z domami... Trudna sprawa...
Tak, na Szpitalnej, przy Górskiego. Akurat tam byłem, u Bohdziewicza. Raptem słyszymy szum samolotów. Patrzymy w niebo, co się dzieje, a tu leci eskadra za eskadrą. Dziesiątki, dziesiątki czarnych samolotów. Lecą dosyć wysoko. „Co to będzie, co to będzie?”. I za chwilę widać setki lecących spadochronów. A ja idiota, gapiłem się na to, a nie sfotografowałem tego! Uważałem, że nic nie będzie widać, że to za małe wszystko. A to nieprawda! Byłoby widać. Byłoby widać, te spadochrony, które są coraz niżej, lecą... A my stoimy i gapimy się, i gapimy się. Patrzymy: „Co to jest? Co to jest?”. A tu lecą te samoloty, a nad nimi latają małe mustangi, myśliwce, które je ochraniają. Co się okazało przecież? Że większość tych spadochronów spadła dla Niemców, a nie dla nas. Nawet w Ursusie spadały te spadochrony. Tam moja mama znalazła taki.
Tak. Miałem wtedy normalny aparat o normalnej ogniskowej. Nie miałem długiego ogniska. Braun miał różne obiektywy. Ja nie miałem. On miał Leicę. Ja miałem prymitywny aparacik. Prymitywny, ale składany. Do kieszeni łatwo go było [schować]. Po prostu zgłupiałem, że nie sfotografowałem tych samolotów. Bo myślałem: „A, co tam będzie widać”. I tak to jest. Takie rzeczy koło nosa przeleciały.
Oczywiście! Chociażby nic nie wyszło. Ale jednak zrobiłem ten samolot, tego sztukasa, który leciał na mnie, rzucił bombę... Sfotografowałem go!
Na Kopernika, w mieszkaniu Brauna, tam wysoko, na czwartym piętrze.
Tuż obok spadła! Z pięćdziesiąt metrów ode mnie. W dom, który rozwaliła od razu, bo to był niewielki domek. Jedno- czy dwupiętrowy najwyżej. Od razu się rozsypał. Ja liczyłem, że ona na mnie wpadnie i kombinowałem, jak będę uciekał. Czy będę miał schody do ucieczki... A ona poleciała sobie obok. Leciała, koziołkowała... Odbiła się na Placu Napoleona, chyba od bruku, od asfaltu. Musiała się odbić i zrykoszetowała. Skoczyła z powrotem do góry i poleciała aż w kierunku Powiśla.
Nie, żadnych biuletynów. Oddawałem [zdjęcia] w biurze Delegatury Rządu i koniec. A co oni z tym robili? Wywieszali to po bramach i jakieś komunikaty dawali. Zresztą „Biuletyn Informacyjny” i jakieś inne gazetki wychodziły. Co prawda w małych ilościach, ale można było je przeczytać. Dochodziły do ludzi wiadomości, co się dzieje w świecie. Przecież najlepszy dowód... to co się odbywało w kinie Palladium. Pokazywanie zdjęć filmowych z Powstania, które Kazimierczak montował i były pokazywane jako kroniki powstaniowe. Bohdziewicz na żywca to czytał w kinie i ludzie oglądali. Ja nie byłem niestety na [takiej] projekcji, ale słyszałem o nich. Czyli można było się dowiedzieć, co się dzieje w Warszawie. Tak że odważni poszli do kina Palladium. Myślę, że poszła jednak większość żołnierzy, a nie cywilów.
Każdy raczej bał się wyłazić na miasto. To było połączone z bardzo wielkim niebezpieczeństwem.
Co miałem robić? [To była moja praca].
Nie! Ja taki głupi nie byłem, żeby siedzieć w piwnicy! Ja nie mógłbym siedzieć w piwnicy! Parę pierwszych dni Powstania niestety musiałem siedzieć, zanim dostałem aparat. Jak dostałem aparat, to jestem ważny! Już się niczego nie boję! Tylko czytam. Tam, gdzie było bardzo niebezpiecznie, stały tabliczki i napisane: „Ostrzał”. Aha, jak ostrzał, to muszę się schylić i prędko przebiec. I koniec. I nie dać się ustrzelić. Normalny człowiek, zjadacz chleba, nie będzie wyłaził wtedy na Warszawę i szukał guza.
Nie, ranny nie byłem. Tylko miałem popsute obydwa kolana, pełne wody. Ranny nie byłem. Nic, nic. Oprócz tego jednego odłamka, który tuż koło mnie padł, to udało mi się.
Miałem niesamowite szczęście! Oczywiście! Tylko tyle, że miałem chore nogi. O czym właściwie nie wiedziałem, bo na to się nie zwracało uwagi, absolutnie!
Nie. On swoje robił, ja robiłem swoje. Broń Boże. Z jakiej racji miał mi dawać rady? Każdy polegał na sobie.
Musiało być światło. Było przez długi czas. Było do czasu upadku Powiśla, ponieważ to była elektrownia na Powiślu. Jak upadło Powiśle, to Niemcy wyłączyli elektrownię. Jak było światło, to już można było robić powiększenia. Wodę do płukania się nosiło z dołu kubłami. I koniec. Woda i światło. To było najważniejsze. A ciemnia była o tyle dobra, że była zasłonięta i rzeczywiście to było ciemne. On miał ją przygotowaną już od dawna. Przez parę lat robił w tej ciemni, pracował. I było wszystko w porządku.
Tak, Braun. To było u niego w mieszkaniu.
Tak. I robiliśmy tam sobie powiększenia. Nie tyle sobie, co ludziom.
Wreszcie przyszedł 3 października, kiedy się okazało, że jest upadek Powstania i wszyscy muszą wyjść z Warszawy. I całe bractwo wychodzi. Między szpalerem Niemców, którzy stoją i gapią się na nas, jak sroka w gnat. Ten cały naród idzie, idzie do Dworca Zachodniego. Na Dworcu Zachodnim wsadzają nas do wagonów towarowych i wiozą do Pruszkowa.
W Pruszkowie, w olbrzymich kolejowych halach fabrycznych milion ludzi. Wszystko to leży, śpi, płacze... Nędza straszna, bo to już od dwóch dni czy więcej... od wielu dni przez Pruszków wszystko przełaziło. W Pruszkowie miałem stale przy sobie papier, zaświadczenie lekarskie, które nosiłem przez wiele miesięcy, jeszcze przed Powstaniem. Miałem zaświadczenie lekarskie, że jestem gruźlikiem. A Niemcy się bali gruźlików. Strasznie. Tak samo, jak się bali wszy, tak samo bali się i gruźlików. Tyfusu i gruźlików. Jeden dzień tam przesiedziałem w tym brudzie, oczywiście bez jedzenia, bo nikt tam nie miał jedzenia. Od razu na następny dzień do tego lekarza, który miał wydać kierunek, w jakim mam jechać. To był oczywiście polski lekarz. Nad nim stał Niemiec, który prawdopodobnie nie rozumiał, o co chodzi. Zobaczył, że jestem gruźlikiem. „Aha, jesteś gruźlikiem. Dobrze...”. Poza tym miałem nogi straszne, kolana opuchnięte, że ledwo mogłem chodzić. „To do Guberni”. Do Guberni, to jest w porządku. Nie jadę do Rzeszy na żadne roboty, ciężkie albo lżejsze. Uzbierali tam takich ludzi do Guberni, podstawili pociąg. [Wsadzili] nas w pociąg towarowy. Tym pociągiem się jechało, jechało i jechało... Tak jedziemy, [a] ludzie, którzy się orientowali, to mówią: „O, to już w porządku, bo minęliśmy Koluszki. Nie jedziemy do Rzeszy, tylko do Guberni. Naprawdę”. I rzeczywiście. Wylądowałem w Kielcach. [Tam] od razu pierwsza rzecz, to poszedłem do fryzjera. Musiałem im opowiadać, jak było w czasie Powstania. Coś tam dostałem. W Kielcach uciekłem z tego transportu. Później wsiadłem do normalnego pociągu osobowego, do którego nie kupiłem żadnego biletu. Bez biletu pojechałem do Krakowa.
Rolki filmów zostały w Warszawie.
Zostały w piwnicy w wekach, w słojach z gumkami, szczelnie zamknięte. W piwnicy u Brauna, w jego domu. To już po upadku Powstania zrobiliśmy. Te już były wywołane. Część, te które były niewywołane, też podobnie schowałem, tylko nie wiem gdzie. Wiem w tej chwili, że na pewno w tym domu, gdzie mieszkałem, na Południowym Śródmieściu, czyli na Piusa. Ale zapomniałem o tym. Miałem pomysł schować je gdzie indziej, gdzieś na Mokotowskiej, w domu gdzie mieszkał Szczęsny-Rostkowski, a schowałem je prawdopodobnie zupełnie gdzie indziej. Tak że po wojnie już nie trafiłem do tego. Nie mogłem trafić i nie mogłem ich znaleźć. A te wywołane po wojnie znalazłem i moje, i Brauna. W osobnym weku były moje, w osobnym Brauna. Wszystkie zabrałem. Po wojnie Braun wiedział, gdzie mnie szukać w Ursusie. Jak wrócił z obozu (bo on był wysłany na roboty do Rzeszy), wrócił z Rzeszy, znalazł mnie i oddałem mu te wszystkie jego rolki. A swoje zabrałem.
Wątpię! Bo te domy zostały rozwalone, spalone.
A może... Nic nie wiadomo. Tylko w tej chwili nie powiem dokładnie, czy to było na Mokotowskiej, czy na Piusa. Ale chyba na Piusa.
Nie. Ani tu, ani tu nie przeszukałem! Byłem szczęśliwy, że znalazłem te na Kopernika, te od Brauna.
A, to już było po wojnie, w 1945 roku. [Wtedy] to znalazłem.
Styczeń.
Tak. A to było dokładnie już 19 stycznia. Byłem już wtedy w Warszawie. Byłem dwa czy trzy razy w Warszawie, w pierwszych dniach zaraz po wyzwoleniu.
Piechotą.
Idę do Warszawy! Zobaczyć Warszawę, [zobaczyć] wreszcie, co się dzieje! I chodzę tu, chodzę tam. Wszystko piechotą, nie ma tam przecież żadnej komunikacji. Zacząłem robić zdjęcia. Przechodzę koło Miodowej. Aha, w tym domu moi przyjaciele mieszkali, to zobaczę, jak ten dom wygląda. Patrzę, [a on] jest zupełnie spalony, cały... Ale widzę rozwalone drzwi, wejście do piwnicy. Włażę do piwnicy. Zobaczę. Nie wiadomo dlaczego. Włażę zobaczyć, co tam się dzieje. Nie wiedziałem, że [był] tam jakiś szpital polowy. Patrzę, co się dzieje. Widzę spalone łóżka z powstańcami, którzy są żywcem spaleni, bo widać tam wyraźnie na jednym z chłopaków, że stara się uciec z palącego się łóżka. Człowiek bez nogi, który ma drugą nogę zabandażowaną gipsem... Podobnie drugi, trzeci i czwarty. Bodajże cztery łóżka obok siebie stojące z popalonymi ludźmi. Ciemna piwnica, malusieńkie okienko. Myślę: „Co to będzie? Mam aparat, trzeba to utrwalić, trzeba zrobić zdjęcie”. Na długi czas oparłem się o jakąś ścianę. Ciężko było. I na dosyć długi czas zrobiłem te trzy czy cztery zdjęcia. I zostało. Wyraźny dowód [na to], że ludzie zostali żywcem spaleni, bo on chciał uciekać, wyraźnie chciał uciekać! Takie to życie jest...
Nie, spaleni byli! Spaleni! Zupełnie spaleni! Tylko widać było, że on ma gips na nogach. Wiadomo, że to byli powstańcy. To nie byli zwyczajni ludzie, cywile. Jak się później dowiedziałem, tam był szpital polowy. Mały, bo mały, ale był. I te ściany popalone, wszystko zniszczone... Normalna sprawa. W czasie Powstania, jak Starówka upadła, weszli i niszczyli, co się da! Koniec!
Chyba cztery.
Nie. Tam w ogóle był bałagan straszny, ale co tam było więcej... Ja już nie oglądałem. [Jak] zrobiłem te zdjęcia, to wyszedłem. Trudno było tam kontemplować.
Zrobiłem po to, żeby udokumentować, co się działo. Po prostu. Nie myślałem, że to akurat będzie wykorzystane w taki czy [inny] sposób. Zrobić. Udokumentować, co się działo. Cześć! Koniec! [Teraz] o Krakowie, bo [to] śmieszna historia. W Krakowie po pierwsze poszedłem do znajomych, przyjaciół, którzy mnie skierowali do szpitala. [Tam] wyciągnęli ze mnie parę litrów wody z kolan. Leczyć mnie trzeba było, chodzić nie mogłem. Musiałem tam u nich leżeć. Ale po tygodniu czy po dłuższym troszeczkę czasie (ładna pogoda była), wyszedłem na miasto, na rynek krakowski. Tam w Sukiennicach jest taka cukiernia Noworolskiego. Patrzę, kto [tam] siedzi przy stoliku. Oczywiście pan Greger! Pan Kazimierz Greger, ten który mi pożyczył aparat na czas Powstania. A ja ten aparat miałem ze sobą! Po Powstaniu go wyniosłem z Warszawy. I [aparat] był [ze mną] w Krakowie. [Tam] też zrobiłem [nim] już parę zdjęć. Mówię: „Świetnie, że pana spotykam”. Umówiliśmy się na jakiś dzień, bo on już tam miał następny sklep fotograficzny! W tym sklepie się spotkaliśmy i na drugi czy trzeci dzień przyniosłem mu aparat. Człowiek zrobił oczy! Uściskaliśmy się. Ucieszył się. Ja też się ucieszyłem, że mogłem ten aparat przewieźć przez całe Powstanie, przywieźć do Krakowa i mu go oddać. Tak się skończyła historia z aparatem! Dziękuję.