Krystyna Mikołajczyk, z domu Biernacka. Urodziłam się 16 marca 1927 roku w Warszawie.
Na Woli i na Starówce, [w Batalionie] „Parasol”. Cały czas [byłam] sanitariuszką, łączniczką.
Miałam dwóch braci, rodziców i dziadka. Mieszkaliśmy przy ulicy Czackiego, byliśmy bardzo zżytą, kochającą się rodziną. Ojciec mój był malarzem grafikiem, [jeden] brat chodził do państwowego gimnazjum [imienia] Adama Mickiewicza, a drugi był moim bliźniaczym bratem.
[Chodziłam] do szkoły podstawowej numer jeden imienia Tadeusza Kościuszki przy ulicy Królewskiej. Uczył [tam] Sadowski, którego potem spotkałam w Powstaniu jako porucznika.
To jest moje ukochane miasto. Zawsze najładniejsze. Mieszkałam w bardzo pięknej dzielnicy, należałam do parafii kościoła Świętego Krzyża. Poza tym, blisko [był] Ogród Saski, przechodziłam do szkoły obok Ogrodu Saskiego, obok Zachęty, więc to jest moja ukochana dzielnica i ukochana Warszawa.
W ogóle nie zdawałam sobie z tego sprawy. Było wielkie poruszenie, więc jako młoda, dwunastoletnia dziewczynka widziałam, że jest wielki ruch, że zapasy robią, przynoszą. Ojciec przynosił paczki, wszystkiego byłam bardzo ciekawa. Potem zaczęło się o tego, że mama chciała ze mną iść po zakupy. Poszłyśmy, za Ogrodem Saskim było targowisko za Żelazną Bramą. Mówiła: „Tam są tanie owoce, jeszcze kupimy wszystko”. Tam zobaczyłam po raz pierwszy samoloty. Ludzie wszyscy patrzyli, mówią: „To polskie! Polskie!”. Od razu posypały się pociski. Były schrony, jak to na targowisku, otworzyli, przeważnie byli Żydzi, myśmy wszyscy schowali się do schronu i po raz pierwszy zobaczyłam straszną panikę, straszny bałagan w schronach. Ale to krótko trwało, to bombardowanie, więc dosyć pospiesznie wróciłyśmy do domu i muszę powiedzieć, że tam strat jakichś specjalnych [nie było], chodziło raczej Niemcom o postraszenie nas. Myśmy mieszkali w Warszawie na czwartym piętrze, ale odtąd już właściwie siedzieliśmy w piwnicy. Co najbardziej dało się nam we znaki, to przede wszystkim głód. Trzy tygodnie trwało oblężenie Warszawy. Ojciec mój był powstańcem wielkopolskim, ale już był w takim wieku, że do wojska nie był zaciągnięty. Natomiast brata mojego jako harcerza zabrali z Warszawy, szedł w kierunku Garwolina, w Garwolinie został jakiś czas. Myśmy siedziały w piwnicy i w ten sposób upływały dni. Stale komunikaty, stale bombardowania, stale drżenie, ale jako dziecko, muszę powiedzieć, bardziej byłam zainteresowana niż przestraszona tym, co się dzieje. Pierwsze, co zapamiętałam najbardziej, to głos naszego prezydenta Warszawy, Starzyńskiego. Do dzisiejszego dnia pamiętam, że mówił z chrypką i z olbrzymią miłością do Warszawy, do warszawiaków. Prosił, żeby apteki były otwarte, żeby dawać lekarstwa, żeby się trzymać, żeby być dzielnym. Potem wszystko ucichło i okazało się, że Warszawa kapituluje. Wybiegłam ze schronu i pobiegłam przez Kredytową do Marszałkowskiej. Tu zobaczyłam Niemców – wkraczali do Warszawy. Nawet spojrzałam na nich, ładnie maszerowali, były kolumny, które miały zaimponować siłą – tak sobie teraz myślę – i z zaciekawieniem patrzyłam. Potem strasznie mi się zrobiło przykro, że to nie polscy żołnierze, popłakałam się i uciekłam do domu. Tak wyglądał początek wojny.
Przede wszystkim brata nie było. Nasza tragedia wojny – cały czas był głód, bieda straszna, mama sprzedawała z mieszkania wszystko, co się dało. Brat, wróciwszy z Garwolina, został aresztowany, bo chodził na komplety, organizowane w gimnazjum. Został zabrany na Szucha i tu się zaczęła tragedia. [Na Szucha] był czternaście dni, potem na Pawiaku, z Pawiaka wysłany do Oświęcimia i po paru miesiącach przysłali zawiadomienie, że nie żyje. Wtedy mój ojciec to bardzo przeżył, bo wezwali go na Szucha, żeby odebrał rzeczy po synu. Mój ojciec mówił bardzo dobrze po niemiecku, bo pochodził z poznańskiego, więc się zdziwili, powiedzieli: „Jak można było, pan tak dobrze mówi po niemiecku, wychować takiego syna, który był wrogiem Rzeszy?”. Oddali mu tłumoczek z ubraniem brata i ojciec, jak przyszedł z tym tłumoczkiem na plecach, (pamiętam, jako dziecko) zrobił się jakiś mały i siwy. Potem ojciec zmarł na serce. W nocy chodził i strasznie krzyczał: „Zabili mi dziecko! Zabili mi dziecko!”.
Po śmierci mojego ojca, młodszy mój brat (to pewnie był już rok po tym) powiedział, że idzie pomścić Bolka. Mówimy: „Dokąd idziesz?”. „Ja już wiem. Nic więcej wam nie mogę powiedzieć”. Poszedł i wszelki ślad o nim zaginął. Wiem tylko, potem dowiedziałam się, że był w Armii Krajowej – w harcerstwie nie był – i był kolporterem. Nawet mam zdjęcie, jak niesie ciężkie paczki. Tylko tyle się dowiedziałam, że te paczki nie dotarły na miejsce. Miał papiery fikcyjne, „lewe” – jak to się mówiło, i wszelki ślad po nim zaginął. Zostałam tylko z matką. Wtedy zaczęłam chodzić do gimnazjum, w którym umieścił mnie ksiądz od Świętego Krzyża, do gimnazjum Gepnerówny, gdzie uczyłam się i [gdzie] była komórka harcerska Szarych Szeregów. Wtedy już pracowałam normalnie, rano szłam do szkoły, a po lekcjach były szkolenia. Samarytanki uczyły nas, jak się poruszać po Warszawie, żeby znać wszystkie dzielnice, bo był kolportaż, roznosiłyśmy meldunki. Naturalnie samarytanki uczyły nas robić zastrzyki, żeby pomagać w momencie Powstania.
Nie, z domu.
Dlatego, że przedtem kolegę aresztowali i widocznie tamten sypnął, nie wytrzymał badania.
Tak, byłam.
Było trzech gestapowców. Pamiętam ich jako bardzo eleganckich, wysokich oficerów, którzy mówili z moim ojcem po niemiecku. Brat też mówił po niemiecku, bo już chodził do gimnazjum, więc język miał już dość dobrze opanowany. Powiedzieli tylko: „Jak masz coś cennego, to zostaw w domu”. Nic nie było, miał tylko dobre pióro wieczne Waterman i oddał je mojej matce. Pamiętam, że pocałował najpierw mamę, [później] nas wszystkich, a potem wrócił i jeszcze raz pocałował mamę.
Nie, żadnego.
Tak, pisał. Nawet pamiętam, że napisał: Meine Liebe Mutter, ich bin ganz gesund und ganz mir gut. Dalej już nie pamiętam, co pisał. Tam był krótko. Przyszła depesza, dowiedzieliśmy się, że był w bloku XI i tam zginął. Miał dziewiętnaście lat.
Bolesław Biernacki. Jest w spisie więźniów Pawiaka i jest w spisie tych, którzy zginęli w Oświęcimiu.
Tak.
Leszek. On z kolegą poszedł, razem wyszli. Jednak była konspiracja, myśmy nie wiedzieli nawet. Mój ojciec nawet nie wiedział, że brat był zaangażowany, że coś robił. Oni [też] nie wiedzieli, co ja robię. Ja tak samo nie informowałam, nie było wolno. Po wojnie dopiero się dowiedziałam od swojej drużynowej, że nawet za drzwiami (bo to już było czwarte piętro, były boczne drzwi do stryszków) był stały punkt kontaktowy. O tym nie wiedziałam jako dziecko. Ale po wojnie moja drużynowa, która już teraz też nie żyje, Maria Szubertowa (wspaniały człowiek) mi to powiedziała. My całą okupację właściwie, aż się wierzyć nie chce, proszę sobie wyobrazić, pod łóżkiem, wszędzie, mieliśmy prasę, „Biuletyn Informacyjny”.
Najpierw przyszli nasi policjanci, bo była żandarmeria obok Świętego Krzyża. Nie, pomyliłam. Dozorca zastukał i powiedział: „Otworzyć drzwi. Proszę otworzyć drzwi”. Wtedy weszło gestapo i Bolka zabrało.
Nie, nie robili. Tylko dlatego pomyliłam, bo była sytuacja, że piętro niżej mieszkał dyrektor tartaku, który miał z Niemcami kontakty, zarządzał czymś i miał pieniądze. Organizacja przyszła do niego i zabrała mu te pieniądze. Służąca zawiadomiła żandarmerię o tym, że przyszli bandyci i okradli jej pana. Wtedy oni, ponieważ to było piętro niżej, przyszli do nas. Polacy przyszli i powiedzieli: „Jeżeli państwo macie cokolwiek – proszę schować, bo zaraz będą Niemcy”. Niemcy przyszli i właściwie byli bojowo nastawieni, bo mieli tarcze, blachy, [byli gotowi,] żeby stoczyć jakąś walkę, dlatego że tamci mieli broń. Tu bardzo ciekawa sprawa, bo jeden z chłopaków zapukał do nas i powiedział: „Schowajcie mnie, bo zaraz tu będą Niemcy, a ja chcę żyć”. Wtedy go zaprowadziłam na stryszek, okno mu pokazałam, wszedł na dach i cały czas leżał. Jak Niemcy weszli, powiedzieli: „Gdzie jest trzeci bandyta?”. Zabrali wtedy mojego brata, Leszka. Sprowadzili na dół, do tego państwa, skąd ci z organizacji zabrali pieniądze, ale tamten powiedział: „Nie, to jest naszych sąsiadek chłopak, to jest młody chłopak, to nie ten. Zupełnie inaczej wygląda, tamten był dorosły”. Wiem tylko, że jeden z chłopaków przedstawił się Budzyński Jerzy i potem widziałam na plakatach, że został rozstrzelany. Ten, którego schowałam na dachu, ocalał.
Nie pamiętam. Potem przyszła z kamienicy delegacja do mamy i powiedzieli: „My sobie nie życzymy, żebyście przeprowadzali takie akcje. Widzieliśmy go całą noc na dachu, jak leżał. Myśmy się tak strasznie bali, bo gdyby zobaczyli Niemcy, to by nas wszystkich w tej kamienicy rozstrzelali”. Muszę powiedzieć, że sobie nie zdawałam sprawy z zagrożenia. Myśmy mieli prasy stale dużo. Jak byłam chora, przysłali do mnie lekarza i lekarz mówił: „Dobrze, dziecko, ale po co tyle tych gazetek na wierzchu? To musisz gdzieś schować. Czemu to tu leży?”. Po prostu wiele rzeczy robiłam zupełnie nieświadomie. Nosiłam mufki pełne prasy, ruloników; zaszyfrowane dla kogo to jest. Bardzo często, jak przyszłam, to już nie zastałam tej osoby, bo była aresztowana. Jakoś mi to uchodziło. Nosiłam też pieniądze na Powązki dla Cyganów, bo żyli w strasznej nędzy, a nasza drużyna miała fundusze organizacyjne, więc dawała mi koperty z pieniędzmi i zanosiłam je do obozu cygańskiego. Muszę powiedzieć, że się niczego nie bałam, ale tłumaczę, że nie dlatego, że byłam odważna – nie zdawałam sobie sprawy z zagrożenia. Poza tym miałam straszny żal, straszną nienawiść do Niemców, więc uważałam, że wszystko bardzo dobrze robię i nie mogę powiedzieć, że bałam się. Zupełnie niczego się nie bałam.
Tak, Grażyna Czyżewska. Była też druga, Mizikowska, którą tylko spotkałam, ale się wycofały – jedna wcześniej zaszła w ciążę i odłączyła się. Przede wszystkim, miałam stale kontakt ze wspaniałą naszą drużynową „Alą” (pseudonim „Ala”, nazwisko Hanna Darda). To był wspaniały człowiek. Moja matka cały czas była na w pół przytomna, nie bardzo się mną zajmowała. Wychowywała i ukształtowała mnie właśnie „Ala”. Z chwilą jej śmierci właściwie skończyła się działalność. Wtedy koledzy z Oddziałów Bojowych zaproponowali mi: „Słuchaj, w Szarych Szeregach jesteście same, «Ali» nie ma. «Alę» znaliśmy, bo «Ala» się przyjaźniła nawet z «Alkiem» spod Arsenału, który tam zginął. Przejdź do «Parasola»”. Na krótko przeszłam więc do „Parasola”.
Tak.
Przysięgę [składałam] w kręgu harcerskim. Wtedy nie było krzyży harcerskich, ale w każdym razie była drużynowa i zastępczyni drużynowej, „Ala” i my wszystkie, które brałyśmy udział, składałyśmy przyrzeczenie. W kręgu, naturalnie, śpiewałyśmy naszą pieśń harcerską i to był bardzo uroczysty moment dla nas, i potem strasznie chciałyśmy jeszcze to uczcić jakoś wyjątkowo. Wtedy „Ala” zaproponowała nam, że zabierze nas pod Warszawę i będziemy nocować w lesie. Rzeczywiście, po przyrzeczeniu harcerskim siedziałyśmy w Podkowie Leśnej szczęśliwe z tym, że będziemy służyć ojczyźnie.
Niosła prasę. To było tak, że roznosiła kolportaż, prasy dużo było. Ja na ogół nosiłam mniejsze paczuszki, ale też mi się kiedyś zdarzyło, że jechałam tramwajem i miałam pełną siatkę, i wkroczyli Niemcy. Wyrzucili nas z tramwaju, ale na tyle byłam przytomna, że zostawiłam bagaż i wysiadłam bez bagażu. Wygonili nas, a co dalej było, to nie wiem. „Ala” niosła wtedy dość dużo. Zresztą stale nosiła dużą teczkę i w teczce miała bardzo dużo prasy, może nawet jakieś dokumenty – już tego nie wiem. Szła z drugą koleżanką i zatrzymała je żandarmeria. Od razu zaprowadzili je na posterunek i tam zapytali, czy one się znają. Ta druga powiedziała: „Nie, my się nie znamy, tylko już było późno” – bo to było tuż przed godziną policyjną – „więc było raźniej nam iść”. Ta druga zupełnie wyparła się znajomości z „Alą”. Zresztą i tak ją wysłali potem do Ravensbrück, ale przeżyła.
Natomiast „Alę” od razu wzięli na Szucha i strasznie ją pobili. Jak się potem dowiedziałam, ktoś ją spotkał na Pawiaku, i mówił, że już nie mogli jej poznać. To był okres (chyba [wtedy gdy] zabili Kutscherę), że trzysta Polek, trzystu więźniów rozstrzeliwali i z Pawiaka właśnie ją wzięli. Wtedy żegnała już się w celi i powiedziała takie słowa: „Ten, kto umarł, wolnym już. Ten, kto żyje, umrze, wolnym będzie”. To były jej słowa, „Ali”.
Właściwie to był dla mnie człowiek, który największy wpływ na mnie [wywarł], na moje wychowanie, ukształtowanie.
Przyszła do mnie do szkoły moja kierowniczka kolportażu, Szubertowa. Miała pseudonim „Horpyna”. Mówi: „Krysiu, musisz iść zawiadomić matkę «Ali», że «Ala» została rozstrzelana”. Ponieważ była już wśród starszyzny harcerskiej, to miała kontakty, wiedziała co się dzieje na Pawiaku, bo przecież wszędzie mieli swoich ludzi. Pamiętam, że ta matka pracowała w kuchni RGO [Rady Głównej Opiekuńczej] i tam obierała ziemniaki. Weszłam i nic nie mówiłam. Jak mnie zobaczyła, to od razu zaczęła płakać. Mówi: „«Ala» nie żyje, tak?”. Mówię: „Tak”. Ona mówi: „Leżałam, ale nie mogłam zasnąć. W pewnym momencie zapaliła się żarówka i ta żarówka zgasła. I wiedziałam, że chyba «Alę» rozstrzelali”. Mówię to, co mi powiedziała. Potem, drugi raz zawiadamiałam matkę o koleżance, która zginęła w czasie, kiedy uczyli nas, jak obchodzić się z bronią. Niestety, instruktor nie rozładował, coś zostawił jeszcze w magazynku i zginęła. Przypadła mi taka funkcja, że musiałam iść do matki i powiedzieć o tym. Ale zapowiedzieli mi, żebym nie mówiła, że zginęła w czasie szkolenia, tylko że zginęła w akcji pod Arsenałem, jak odbijali „Rudego”. Rozmawiałam z córką, czy powinnam powiedzieć nazwisko, ale to miało być tajemnicą, może matka jeszcze żyje i może wierzy w to… Tak się cieszyła, że bohaterską śmiercią córka zginęła, a ona zginęła po prostu na szkoleniu. Miałam dwa bardzo wielkie przeżycia, zawiadamiać matki o śmierci córek.
Tak. Jej tam nie ma.
Miała pseudonim „Żubr”.
Nie pamiętam już. Chyba Ewa. Wiem, żeśmy bardzo to przeżyli, bo to była bardzo ładna i bardzo zdolna dziewczyna. Ode mnie pewnie rok czy dwa starsza, ale nie z mojej szkoły. Była z innego gimnazjum tajnego. Potem był okres, kiedy musiałam troszeczkę przerwać pracę konspiracyjną, po tym jak chłopcy dotarli do nas i było podejrzenie, że mamy coś wspólnego, bo [chłopak] leżał na dachu przechowany przez nas. Potem już nawiązałam kontakt z „Parasolem”, [gdzie] był przyjaciel mojego kolegi. Ten przyjaciel, Zdzisław Magurski, zginął na ulicach Warszawy. A kolega to był Bogdan Czarnecki, miał pseudonim „Mors”. Był plutonowym i był ze mną cały czas w Powstaniu.
Myśmy w [pierwszym] dniu Powstania szli po broń. Miałam broń nieść, a on miał mnie asekurować. Nie powiedział adresu, tylko mieliśmy iść Świętokrzyską, przez Plac Napoleona, w kierunku Placu Trzech Krzyży. W tym momencie usłyszeliśmy strzały – to była punktualnie godzina siedemnasta, moment wybuchu Powstania, gdy byłam na Placu Napoleona.
Tak, ale to było: alarm i odwołanie, alarm i odwołanie. Zresztą nie byłam nikim ważnym w czasie Powstania. Byłam dziewczyną, która pracowała, raczej poprawną harcerką, która służyła, ale mnie nie informowano dokładnie, nie wiedziałam, że to już będzie Powstanie. Nie wiedziałam, że idę po broń dla powstańców. Spotkałam się tylko z „Morsem” i on mi powiedział: „Będziesz szła pierwsza, a ja będę szedł za tobą”. Ale żeśmy nie dotarli, bo na Placu Napoleona, tam stały przed pocztą główną bunkry, Niemcy już stamtąd strzelali, a chłopcy nasi strzelali z dachów. Też było zaskoczenie, bo mieli opaski biało-czerwone, co jednak wskazywało trochę Niemcom, do kogo strzelają. To trwało, a myśmy po prostu w popłochu uciekali. Wpadliśmy wtedy do mieszkania mojej koleżanki z zastępu, która zresztą jest dosyć znana w Warszawie. Maria Wiśniewska. Była redaktorem w telewizji (teraz nie mam z nią kontaktu), jej ojciec był dyrektorem „Wedla”. Tam żeśmy się zatrzymali. Już wiedzieliśmy, że Powstanie wybuchło i teraz trzeba iść na nasz punkt, ale okazało się, że to jest dosyć daleko, więc szliśmy z „Morsem” piwnicami całą noc, bo przebijali ludzie od jednej piwnicy do drugiej przejścia. Myśmy przejściami, piwnicami dotarli i tam, gdzie był punkt zborny, zdarzył się przykry wypadek, bo przed bramą, gdzie mieliśmy wejść (było jeszcze cicho wtedy, ponieważ to była odleglejsza dzielnica, najgorzej było, na początku, na Śródmieściu) leżał chłopak dwunastoletni na dwukołowym wózku, rozrzucone miał ręce, już był nieżywy, zabili go i tam leżał. To było dla mnie pierwsze wstrząsające bardzo… i tak już zostałam wtedy. Weszliśmy, wszystko już się szykowało, już był „Parasol” i zaczęła się praca.
To było gdzieś w okolicy Ogrodowej, ale już trudno mi dokładnie powiedzieć. Wiem, że stamtąd wkrótce potem przechodziliśmy nawet przez getto, tam jeszcze spotkaliśmy Żydów w straszliwym stanie, między innymi lekarza żydowskiego, którego zabraliśmy i który razem z nami już był do końca. Operował nas, ten Żyd.
Nie, nie znam. Byłam dziewczynką, bardzo się ze mną nie liczyli raczej. Moją funkcją było: ładowanie karabinów maszynowych, taśm, dyżury przy rannych, przenoszenie meldunków w czasie Powstania. Tam był też generał „Sosna”, wtedy majorem był chyba. Bardzo ciekawe wydarzenie: nasz „Parasol” stał na pierwszym apelu na Starym Mieście, porucznik wyszedł, informował nas, odbierał meldunki, ilu nas jest i tak dalej, i poznałam mojego nauczyciela ze szkoły. Starałam się skurczyć, żeby mnie nie zobaczył, bo się wystraszyłam, że mnie może odeśle do domu, a ja chciałam przecież walczyć. Straciłam moich braci, więc chciałam bardzo walczyć. Okazało się, że przeprowadził z nami normalny apel, a potem do mnie podszedł i mówi: „Co ty tu robisz, Krysiu?! Bój się Boga! Skąd ty się tu wzięłaś?! Ty nie możesz tu być, będą straszne walki!”. Mówię: „Tak, ale się tu przydam”. Powiedział mi: „Wobec tego, wiesz, mam tutaj taki oddział sanitarno-gospodarczy, to może do mnie przyjdziesz i potem już będziesz trochę pod moją opieką”. Wypytał mnie o moich braci, dowiedział się, że wszyscy nie żyją. I właśnie Zdzisław Sadowski też zginął. Kiedy do niego wreszcie poszłam i chciałam z nim porozmawiać, to już był tylko bardzo głęboki lej, bo było zbombardowane, i zginął właśnie.
Uczył mnie w szkole podstawowej rysunków. Tam był już w randze porucznika i był bardzo, już bym powiedziała, dorosły, ale to już było parę lat po ukończeniu szkoły.
Wola, tak. Były bardzo krwawe walki. Była po prostu przerażająca sytuacja. Wychodziło, na przykład, dwunastu chłopaków, a wracało czterech. To mnie bardzo zastanawiało, że nigdy potem już nie widziałam u chłopaków takiej strasznej, zaciętej chęci walki. Oni się tak rwali, że gdy odbezpieczali granaty, to krzyczeli: „Za moją matkę!”, „Za mojego ojca!”. Rzucali granaty i tak byli, po prostu, jak nieprzytomni. To było straszne. W dodatku potem na Woli był cmentarz i Niemcy – między grobami były trudne walki – niektórzy po prostu nie chcieli ryzykować życia, bo zdawali sobie sprawę, że powstańcy lepiej się orientują niż oni na cmentarzu, więc na końcu oddziału niemieckiego szedł podobno Niemiec, (tego nie widziałam, tylko mi mówili chłopcy, jak wrócili z akcji), który miał podniesiony pistolet w górę i krzyczał: Weiter! Weiter!, i mówił, że którykolwiek się zatrzyma, to zostanie rozstrzelany. Szli. Szli murem. Po walce rzeczywiście strasznie przetrzebili nasze szeregi. To była pierwsza krwawa walka, gdzie bardzo dużo młodzieży zginęło, na cmentarzu ewangelickim.
Tak, poszłam. Dostałam mundur, ale właściwie dla mnie nie było. To znaczy była też przykra sprawa. Miałam sukienkę granatową, włożyłam bluzę, ale chłopcy mówią: „Mamy tu dla ciebie spodnie”. Dali mi spodnie – „Zobacz, mały rozmiar, tylko sobie podwiniesz”. Już chciałam włożyć, patrzę – a wewnątrz była krew. Tak były zmoczone krwią, że było widać, że ściągnęli z jakiegoś Niemca. Myśmy nosili panterki przeważnie ściągnięte z Niemców. Tylko mieliśmy opaski. Musze powiedzieć, że było nasze serdeczne koleżeństwo, tak żeśmy sobie pomagali, wszystkim się dzielili, że to była jedna, wielka rodzina. Strasznie przeżywaliśmy śmierć każdego. Dla mnie było na przykład okropne, jak chłopak mówił: „Słuchaj, naładuj mi magazynki. Zaraz po ten magazynek przyjdę”, a za chwilę przynoszą go w kocu, już nie żyje. (On widocznie był zaręczony, bo zdjęli mu obrączkę i [wzięli] dokumenty.) Z początku jeszcze mieliśmy tyle siły, że kładliśmy to wszystko w butelki z nazwiskiem i chowaliśmy ich w nocy z tymi butelkami, żeby rodzina mogła łatwo znaleźć. Ale potem, jak już się zaczęła masówka na Starówce, to już nawet tego się nie robiło, bo już ani butelek nie było, ani czasu i było tak wielkie zniszczenie, że właściwie z trudem można było znaleźć miejsce, gdzie by [można było] pochować zwłoki. Bardzo dużo ginęło już wtedy chłopaków.
To było tak, że pod koniec zaczęłam chorować.
Nie, byłam cały czas na Starówce.
Szliśmy razem pod murami, z naszym dowództwem, bardzo ładnie nas prowadzili, pod ochroną, mówili nam, jak mamy iść. Tam właśnie spotkaliśmy po drodze Żydów, zabraliśmy chirurga żydowskiego i bardzo ładnie to się odbyło na Starówce, i już żeśmy w Sądach Apelacyjnych siedzieli. Z początku nawet chłopcy jacyś poprzynosili koce, poduszki, materace. Zdobyli materace, więc można było się zdrzemnąć. Z początku na Starym Mieście nie było tak tragicznie. Jeszcze były w katedrze polowe msze święte, staliśmy wszyscy w mundurach, w szeregach. Było w miarę możliwie. Natomiast nocne bombardowania były bardzo już silne. Już mówiłam, do Sadowskiego się wybrałam, a był już tylko lej po bombie i jego już nie było. Podobno cały oddział zginął. Na Starówce zatem były już walki, bym powiedziała heroiczne, i coraz bardziej przygnębiające, bo bardzo dużo ginęło chłopaków i dziewcząt zresztą też. Już było bardzo ciężko. Wtedy dużo nas chorowało, byliśmy coraz słabsi, bo nie było też jedzenia. Poza tym, zdaje mi się, że mnie najbardziej chyba przeraziło, jak dali mi dyżur w szpitalu. Szpitale były w piwnicach i widziałam, jak umierali. To było straszne, że tacy dzielni chłopcy byli, tacy wspaniali, tak potrafili pięknie przemawiać, a w momencie śmierci wołali mamy. Widziałam potem, że [byłam] coraz słabsza, już za dużo było tego. Ostatnia akcja to było przebicie się ze Starówki do Śródmieścia. Myśmy się przebijali. Całą noc. Straty były olbrzymie. Między innymi zginęła ulubienica całego oddziału, mówili na nią „Madeleine”. Gotowała i tak nas zawsze… Taka bardzo śliczna dziewczyna, drobniutka, śliczna. Ją przywalił blok. Leżała pod tym blokiem i krzyczała: „Zabijcie mnie, bo tak strasznie cierpię!”. Chłopcy nie potrafili. W końcu nie dopytywałam się, czy któryś się zdobył na to, czy się wycofał i ją zabił czy ona… Bo musieliśmy się wycofywać, Niemcy już wtedy mieli rakiety, więc oświetlali w nocy, dokładnie nas widzieli. To była akcja całkowicie nieudana. Myśmy z tej akcji wyszli w opłakanym stanie. Jeszcze, może to jest bardzo ciekawe, że byłam wtedy, jak eksplodował zdobyty czołg. Był „Sosna” (myśmy mówili na niego „generał”, ale nie wiem, czy to był generał). Wtedy był dyżur, miałam nosić do niego meldunki i odbierać meldunki. Chłopcy przybiegli, mówią: „Krysia! Chodź z nami! Zdobyliśmy niemiecki czołg!”. Mówię: „Nie mogę, bo muszę siedzieć, meldunki «Sosny»”. Byłam strasznie rozżalona, płakałam, że nie mogłam widzieć radości z tego, że niemiecki czołg mają. Za chwilę straszna eksplozja i wszyscy zginęli. Czołg był tak oblepiony powstańcami, że w ogóle nie było już można chować, tylko w worki zgarniali zwłoki i tak to się skończyło. Wtedy sobie pomyślałam – widocznie miałam do mojej mamy, która już wszystkich straciła, wrócić. Ale już potem byłam coraz słabsza, już właściwie nie bardzo nadawałam się do pracy, bo przeżywałam śmierć powstańców, jak umierali, jak każdy wołał mamę.
Tak.
Tak, akurat mnie tak przydzielili, ale potem było takie zamieszanie, że trudno było odróżnić „Parasol” od innych oddziałów. Poza tym nie byłam wśród starszyzny, nie orientowałam się w ich organizacji, tylko kazali do „Sosny”, więc do „Sosny”. Wiem tylko, bo poszłam do niego, widziałam, że miał [miejsce] dosyć komfortowo urządzone w stosunku do nas, bo to była wyższa ranga – myśmy spali na podłodze. Tyle tylko wiedziałam. Ale wtedy mnie dyżur uratował, bo musiałam siedzieć i czekać na meldunki „Sosny”. To było straszne, a najgorsze było to, że było dwoje rodzeństwa i siedziałam z tą dziewczyną, mówię: „Siedzę, to usiądź tu na chwilę, nie wolno mi się ruszyć, bo czekam na meldunki”. Koło mnie usiadła i za chwilę przybiegł jej brat, i mówi: „Chodźcie w tej chwili! Zdobyliśmy czołg!”. Mówię: „Nie mogę się ruszyć”. Ona pobiegła i obydwoje zginęli. To była makabra, ta eksplozja czołgu. Podłożyli [ładunki], Niemcy puścili czołg, sami uciekli.
Nie, nie pamiętam. Niektóre rzeczy mylę. Zlewają mi się. Jak potem przeglądam, to mi się zdawało, że miała taki pseudonim, a później się okazało, że trochę inny. Było ogromne zamieszanie już wtedy. Natomiast w ostatniej chwili dotarłam do jednostek bojowych, bo właściwie cały czas byłam harcerką zajmującą się kolportażem. To było moje główne zadanie. Z tym, że nas przygotowywali już do działań wojennych i w ostatniej chwili weszłam do nowego batalionu „Parasol”, i tam naprawdę znałam tylko swojego plutonowego Bogdana Czarneckiego. Tylko jego.
Tak.
To był rozstrój żołądka. Już nie mogłam nic jeść, dosłownie woda ze mnie wyciekała, byłam bardzo słaba. Poszłam do lekarza, mówię: „Panie doktorze, jakieś lekarstwo może pan doktór…”. Jak mnie zobaczył, mówi: „Dziecko! Ty się nadajesz natychmiast do kanałów. Ty już nie możesz tutaj być”. Miałam chlebak a w nim różne pamiątki, nawet od chłopców (przyjaźnie mieliśmy swoje), i dla mnie to było straszne, że gdy wchodziliśmy do kanałów, to kazali mi chlebak zostawić. Wszystkie pamiątki powstańcze zostały… Potem żeśmy szli w kanałach, powiązali nas sznurami i muszę powiedzieć, że dzięki chłopcom… Oni nie tracili nigdy humoru. Zaczęli w kanałach jeden z drugiego żartować i w kanałach było bardzo śmiesznie. Wtedy po raz pierwszy poczułam się dobrze, bo razem idziemy, bo nawet potrafimy się jeszcze śmiać, gdy ktoś się przewróci w cuchnącą wodę, a drugi coś mówi. Ale nam powiedzieli: „Cicho, bo tutaj są włazy. W tej chwili nie można się odezwać”. A ktoś – przepraszam, ale mówię tak, jak było – musiał oddać mocz, więc byli wściekli, że nie miał kiedy, tylko akurat teraz. Przejście kanałami było bardzo braterskie. Szliśmy bardzo długo, bo jak weszliśmy włazem tam gdzie teraz jest pomnik powstańców, była pewnie godzina dziewiąta rano, a jak wyszliśmy na Wareckiej, to było ciemno już, więc długo żeśmy szli. A trzeba było bardzo cichutko… Już potem Niemcy podsłuchiwali, czy tam się coś nie rusza, czy ktoś [nie idzie] kanałami, bo normalnie jeszcze była poczta. Proszę sobie wyobrazić, że od mamy dostałam list, który zresztą oddałam do Muzeum.
Z jedną z pierwszych, dlatego że już po prostu nie nadawałam się. Potem było już śmiesznie. Jak wyszłam z kanału, patrzę, że wszystkie domy stoją. Wiedziałam, gdzie jest moja mama i do mamy pobiegłam. A za mną krzyczeli powstańcy, którzy mieli dyżury: „Stań! Nie ruszaj się, bo jesteś pod ostrzałem!”. A ja tak biegłam do mamy! To było na Kopernika. Miałam blisko, i z Wareckiej na Kopernika dobiegłam do mojej matki. Pamiętam, że jak przyszłam, byłam taka straszliwie zawszona, taka byłam głodna i taka byłam nieszczęśliwa. Proszę sobie wyobrazić, że raptem jedną noc byłam z moją mamą, a rano już wkroczyli Niemcy, już nas wygarnęli.
Potem nas, naturalnie, zabrali do obozu. Potem wywieźli, trafiłam akurat do fabryki amunicji, gdzie były bez przerwy bombardowania amerykańskie. Z jednych bomb trafiłam więc pod następne.
Już byłam z mamą. To było dla mnie bardzo ważne.
To było chyba 9 [maja]. Bardzo uroczyście.
Amerykanie. Byli tacy kochani, tak serdecznie nas przyjęli. Potem się wycofali i przyszli Anglicy. Ale nikt nie był tak wspaniały jak Amerykanie. Oni nas obdarowywali, przynosili nam podarunki najróżniejsze, lekarstwa, tyle serca nam okazywali. Fantastyczni byli.
Pierwszym transportem. To było w październiku chyba, następnego roku, bo byłam cały czas w fabryce amunicji, pracowałam.
Ach tak, proponowali mi. W ogóle się poobracali na mnie, bo przyjeżdżały delegacje specjalne i proponowali mi Stany Zjednoczone. Najwięcej [proponowano] do Belgii, że tam dużo Polaków, że będę się uczyła. Ale sobie nie wyobrażałam, nie wrócić do Polski. Tak byłam szczęśliwa, jak już nas zapakowali [do powrotu]. Takie pokolenie.
Tak, ale nic nie było już. Po naszym domu, nie było śladu. Wtedy przypomniałyśmy sobie, że mój ojciec miał jedyną siostrę w Wielkopolsce, którą bardzo kochał, bo byli sierotami od dziecka, a jej się bardzo dobrze powodziło. Była wspaniałą krawcową, miała piękny dom, myśmy jeździli do niej na wakacje. Myśmy do niej pojechały i u niej zostałam. Potem w Poznaniu kończyłam studia i tu wyszłam za mąż.
Represjonowana po Powstaniu?
Dostałam od razu najniższą kategorię kartek. Moja mama poszła, żeby jakąś zapomogę nam dali, do Gostynia wybrała się, bo to był Borek Wielkopolski, i mówiła, że straciła całą rodzinę, mówiła o Powstaniu Warszawskim, o swoim synu, że został aresztowany, i dostała taką odpowiedź: „Po co pani do nas przychodzi? Pani syn przecież walczył przeciwko nam. To była inna Polska, to była sanacja”. Naturalnie nie dostała ani grosza, żadnej zapomogi, niczego. Kompletnie. Ciocia była krawcową, wysokiej klasy, potrafiła zarobić, potrafiła mnie wykształcić. W Jarocinie ukończyłam [szkołę], zdałam maturę.
Jadwiga Biernacka.
Maria Biernacka.
Gałecka.
Kiedyś byłam na filmie, gdzie było bóstwo „Kali” i to mnie jakoś zafascynowało. Bogini „Kali” miała jakąś moc nadzwyczajną. A potem wszyscy myśleli, że to z [książki] „W pustyni i w puszczy”. Ale nie. Po prostu mnie podobało się bóstwo niezwykłe, hinduskie i taki sobie wybrałam pseudonim – „Kali”.
Gdybym była w Warszawie, to tak.