Krystyna Śmigasiewicz „Kwiat Puszczy”
Nazywam się Krystyna Śmigasiewicz z domu Brzezińska. Urodziłam się 6 grudnia 1931 roku w Warszawie na Mokotowie. Ochrzczona jestem u św. Michała na Mokotowie w kościele. [Pseudonim] „Kwiat Puszczy”. Byłam w RGO, w „Szarych Szeregach”, ale w Zawiszakach, bo byłam w internacie. W internacie było nas tylko pięć dziewczynek, a reszta chłopcy, ale to były małe dzieci. Najstarszy kolega nazywał się Janek Rogala. Należał do AK. W całym internacie ci wszyscy, którzy nami się opiekowali i z nami cokolwiek działali, to wszystko było z podziemia. Mogę nazwiskami nawet mówić tych, których pamiętam. Wychowawczynią była Zofia Orłowska od chłopców. Nas, dziewcząt, było mało, ale byli młodsi chłopcy i byłyśmy razem z nimi w grupie. U nas była Irena Walewska, to osoba ze szlachty. Później była pułkownika czy generała, już nie pamiętam, żona z dwojgiem dzieci, która zajmowała się całym internatem. Dużo osób przychodziło, bo [w tym internacie] był po prostu sztab Armii Krajowej na dzielnicę Mokotów. Ja wścibska byłam (chyba i teraz taka jestem), więc obserwowałam wszystko. [...] I była jako fizyczny pracownik Maria Mizerska. Później, po Powstaniu, już się nazywała Zastawna, bo też się zapoznali w podziemiu, później się pobrali po wyzwoleniu, też na Mokotowie mieszkała i z moim ojcem razem w zgrupowaniu byli. Tak że u mnie prawie cała rodzina była w Powstaniu. Ojca brat, który w czasie Powstania na Mokotowie był ranny, został wywieziony do obozu, z obozu nie wrócił już, tylko do Szwecji go wzięli do szpitala, bo był ranny w ostatnich godzinach. Przywieźli go do Warszawy tylko po to, żeby tutaj rodzina go obejrzała, bo już nie było... Po prostu przed śmiercią rodzina zebrała pieniądze i przywiozła go tutaj, do Warszawy, żeby tutaj życie skończył.
- Czym zajmowali się pani rodzice?
Mój ojciec pracował w kasynie oficerskim, a w czasie okupacji [rodzice] handlowali.
Na Cytadeli. Ojca brat też był zawodowym wojskowym i tak samo tu na Cytadeli. W czasie okupacji handlowali na Koszykowej. Państwo nie wiecie, jak Koszykowa kiedyś wyglądała. To był wielki plac handlowy i tam stragan mieli i handlowali, żeby zarobić, bo nas było czworo dzieci. W 1939 roku (już wracam teraz, jak zaczynało się dzieciństwo), jak wojna wybuchła, to pamiętam, jak dziś, mieszkałam na ulicy Jaworowskiej do końca, do samego Powstania. W Powstaniu nie byłam na Jaworowskiej, bo już byłam w internacie, bo w 1942 roku po śmierci matki Mizerska (bo ona też mieszkała na Jaworowskiej, tylko kilka domów bliżej) zabrała nas do internatu na ulicy Idzikowskiego, bo ojciec był aresztowany i był na Pawiaku.
- A dlaczego pani ojciec był aresztowany?
To nie jest dziwne, mój ojciec działał, [był] bardzo, bardzo oddany dla swojego kraju. Po prostu łapanka była i trafili ojca w łapankę i nie miał wyjścia. Mój ojciec miał chyba z siedemnaście kenkart, każda była na inne nazwisko. Nawet jednej rzeczy mi nie zostało, bo jak ojciec się później ożenił, musiałam iść z domu, to wszystkie rzeczy macocha mi... Nawet mojej matki portret ślubny porwała, tak że nawet i to mi nie zostało.
Tak, przeżył, właśnie chcę wrócić do tego. Jak nas do internatu dali, ojca nie było trzy miesiące. Po trzech miesiącach, jak z Pawiaka wieźli ich do obozu, to mój ojciec jeszcze z dwoma kolegami uciekł z transportu. Ale w jaki sposób, to była naprawdę ciekawa rzecz. Tyle ludzi wtedy naginęło, jak wieźli ich do obozu. Między Kutnem a Łowiczem, bo tam już była Rzesza, kolejarze zatrzymali pociąg. Kiedyś ktoś mnie pytał, ale ja po prostu ludziom nie dowierzałam, nic o niczym nie mówiłam, bo po prostu się bałam. Miałam czarny bilet. Nie będę mówiła o czarnym bilecie, bo nie warto, szkoda sobie nerw tylko psuć. I jak kolejarze zatrzymali, bo coś się zepsuło (to wiem od ojca, bo ojciec to opowiadał), pootwierali wagony, bo przecież wiedzieli, gdzie jadą. Tak jak ktoś opowiadał, żaden z tych kolejarzy już nie wyszedł, tylko też do obozu poszedł. Konwój jak jechał, to na górze, na wagonach stały karabiny maszynowe, obstawione było na dachu i Niemcy jechali w ten sposób, że jak w razie ktoś by uciekał, to strzelają. I właśnie w tym miejscu, jak oni zwolnili i zatrzymali, kolejarze pootwierali i mówią: „Kto żyw, niech ucieka, bo jedziecie do obozu”. Mój ojciec jakoś wyskoczył, ale jak pociąg jedzie, to są takie spady, doły i tam były druty kolczaste. Mój ojciec w te druty się zaplątał, jak skoczył. I kawałek dalej drugi. A ci, co do lasu biegli, to wszyscy poginęli, bo karabinami maszynowymi siekli. Mój ojciec do Warszawy szedł trzy miesiące nocą, bo wiedział, że czworo dzieci zostało, bo matki nie było. Moja matka się poświęciła dla dzieci, które mieszkały ze mną. Do szkoły nawet chodziły obie. Ich rodziców rozstrzelali Niemcy u nas na Mokotowie, tu jak ogród Giżyckiego był, teraz go nie ma, bo osiedle jest, ale tu, gdzie jest gimnazjum Giżyckiego był piękny ogród i tam, pod tą górą rozstrzelili tych rodziców. Oni byli komunistami. To nieważne, kim byli, ale Niemcy ich rozbili, zastrzelili. To akurat miałam „przyjemność” [widzieć], bo do szkoły wychodziliśmy. Podjechali Niemcy i pierwszy obraz widziałam, jak Niemcy rozstrzeliwali: postawili ich oboje pod górą, opaski im na oczy założyli. Pamiętam, że jej mąż jeszcze opaskę zdjął, zerwał sobie z oczu i rozstrzelali ich tam. Moja mama się poświęciła, żeby te dziewczynki odstawić do rodziny do Grzybowa. A tam już była granica rusko-niemiecka, bo przecież Niemcy już weszli do Polski, a Ruskie też do nas weszli. Dostała, bo starała się, zezwolenie tylko w jedną stronę, przez granicę przejście, żeby te dziewczynki zaprowadzić. A nas zostało przecież czworo w domu, jeszcze małe dzieci, bo brat najstarszy miał dziesięć lat, ja miałam dziewięć lat, a brat najmłodszy miał cztery i pół roku. Tam pomogli matce, jak to w podziemiu, pilnowali, jaka odległość jest, ile czasu trwa przejście, w jakiej odległości, godziny, warta przechodzi. Akurat trafiła na to miejsce, gdzie był dół i też kolczaste druty i śnieg. Pamiętam, że do szkoły szliśmy, był mróz. Nie pamiętam dokładnej daty, bo to tyle lat, ale w każdym bądź razie był mróz. Można policzyć, bo mama moja umarła w 1941 roku, a to było trzy miesiące po tym, w listopadzie. Więc to było w styczniu. Moja mama wpadła w dół i siedziała cztery godziny, bo warta stała tak długo, zanim przeszli, i nie mogła się wydrapać z tego dołu i po samą szyję w śniegu była cały czas. Jak wyszła, to się przeziębiła. Przyjechała do Warszawy, my tam matkę ochuchaliśmy, czworo dzieci, każdy trochę chuchnął i grzaliśmy. W mieszkaniu było też nie za bardzo gorąco, bo przecież trzeba było się starać o wszystko. Po trzech miesiącach lekarze powiedzieli, że krew w wodę się zamieniła i nie było ratunku i umarła. Pamiętam jak dziś, że 17 listopada matka umarła w 1941 roku. Jak byliśmy w domu, to jeszcze pierwsze święta spędziliśmy z ojcem sami i po świętach ojciec został aresztowany. Po aresztowaniu nas zabrali do internatu. Mizerska przyszła do domu i mówi: „Chodźcie dzieci, idziecie ze mną, bo tatuś jest na urlopie”. Dobry „urlop” był. Poszliśmy do internatu na ulicy Idzikowskiego. Byli tam: Danusia, której rodzice zginęli i miała na nogę uciętą – miała drewniane kule na szelki – dwoje dzieci to byli Kazimierczaki i nas było czworo. I tak stopniowo przybywało ich coraz więcej, tak że już była spora grupa, tylko to już dzieciaki były mniejsze. Natomiast ja i jeszcze jedna koleżanka byłyśmy najstarsze w całej grupie, ja miałam dwanaście lat wtedy, bo to był 1941 rok, a Kazia miała chyba czternaście albo piętnaście lat. To były dzieci wojskowych. I kiedy tam byliśmy, to Mizerska nie chciała nam powiedzieć, gdzie ojciec jest, bo to było niedaleko, a ja uciekałam im wiecznie do domu. W domu nigdy nikogo nie było. Mieli ze mną kłopoty. Jak wilka do lasu mnie ciągnęło do domu. Pewnego razu usłyszałam rozmowę, że ojciec wrócił. A tam właśnie ojciec na zebrania przychodził. Nie wiedział, że ja wiedziałam o ojcu, ojciec nie wiedział o mnie nic, tak że my absolutnie nie wiedzieliśmy o sobie. Wiedziałam o ojcu, bo byłam wścibska i na przykład, jak wiedziałam, że ma być zebranie akowców, no to ja pierwsza byłam od razu chora i szłam na szpitalkę, bo ze szpitalki mogłam się zerwać, żeby słuchać, co mówią.
- A pani kiedy trafiła do konspiracji?
W 1942 roku.
- Czyli podczas pobytu w internacie?
W internacie, tak.
Zaraz opowiem. Już wiedziałam, że ojciec jest. Ale u nas był Janek Rogala, który był już starszym harcerzem, bo ja to dopiero u nich do harcerstwa weszłam, byłam tylko w krasnalach, w zuchach. Właśnie zaczęłam mówić o tym, że z Piłsudską miałam do czynienia. Miałam sześć lat [...], kiedy chodziłam do ochronki na Racławicką do zakonnic i tam opiekę nad nami miała Piłsudska. W taki sposób wiem, bo Piłsudski do nas tam przychodził. Czy jakieś uroczystości były czy coś, to Piłsudski przychodził.
- A pani jako dziecko wiedziała, kim był?
Jako dziecko w przedszkolu to nas wszystkiego uczyli. Ja swoje dzieci, swoje wnuki uczę teraz tego wiersza, który każdy jeden Polak powinien znać, każde dziecko: „Kto ty jesteś? Polak mały”. [...] Bo najważniejsze to człowiek musi wiedzieć, kim jest. [...]Jeszcze dokończę o Piłsudskim. Kiedy Piłsudski umarł, to pamiętam jak dziś – Piłsudska kazała szyć swojej krawcowej [dla] nas wszystkich mundurki. To były mundurki jakie? Spódniczka układana na szelki, biała bluzeczka z kołnierzem marynarskim i kokardy na głowie, jak [dziewczyna] miała warkocze, to wstążki u dołu, a jak nie miała, to u dołu kokardy. I jechaliśmy na pogrzeb [...] To była platforma w cztery konie, okryta kirem, i całe przedszkole siedziało razem z zakonnicami i jechaliśmy. Przed nami inne rzeczy jechały, ale my też. I jeszcze pamiętam niektóre piosenki: „To nieprawda, że Ciebie już nie ma, to nieprawda, że leżysz w grobie, cała polska ziemia w żałobie...” i tak dalej, i tak dalej. Tak że jeszcze pamiętam niektóre zwrotki. A jeżeli chodzi o to, w jaki sposób – więc jak już byłam w internacie, Janek Rogalski mówi: „Słuchajcie, przyjdzie do nas pan, który będzie naszym kolegą, który z nami będzie prowadził rozmaite rozmowy i będzie rozmaite sprawy z nami omawiał”. Oczywiście, tego pana nikt nie znał, bo to zuchy, to nie jest harcerstwo. Harcerstwo to dopiero jak już się jest starszym, bo do harcerstwa wtedy, pamiętam, od dwunastu lat można było przystępować. Przyszedł do nas Tadeusz Mirowski. [...] Mirowski Tadeusz to był Stefana Mirowskiego (to był główny harcmistrz na Warszawę, pogrzeb jego słynny był tu w Warszawie) [...] brat. U nas właśnie prowadził harcerstwo i zaczął nam mówić. Ognisko zrobiliśmy na sali, paliły się lampki, drzewo było poukładane, a w środku światła i składaliśmy przyrzeczenie harcerskie. Po przyrzeczeniu harcerskim na zbiórce mówi tak: „Słuchajcie, wy jesteście młodociani, więc będziecie nazwy sobie wybierali leśne”. W taki sposób chłopcy byli „Wilkami”, „Orłami” i innymi takimi, a my szukałyśmy sobie takich, jakie chciałyśmy. Ja mówię: „Ja to chyba mogę być piękny kwiatuszek”. I tak mnie nazwali tym „Kwiatuszkiem”, „Kwiat Puszczy”. Nawet sam Tadeusz mówi: „To w takim razie, jeżeli chodzi o puszczę, to będziesz «Kwiat Puszczy», a w skrócie mogą na ciebie wołać «Kwiatuszek»”. I tak zostało. Wiem, że przed samym Powstaniem mieli jakąś akcję i w tej akcji, uciekając, tu na Bielanach zginął i to w taki sposób zginął, że wpadł do budynku... Teraz to nie pamiętam już tego wszystkiego i tej ulicy. [...] I on w tym budynku sam do ostatniego naboju obstrzeliwał się i na końcu zginął, bo sam jeden uciekał. Po jego śmierci – to było krótko przed Powstaniem – zaczął Stefan do nas przychodzić.
- Na czym polegała pani działalność po złożeniu przysięgi?
Na przykład mieliśmy takie zajęcia, jak [...] trzeba było stopami obliczać kilometry, bo żeby akcja się udała, musiały być co do centymetra obliczone metry, jak daleko, gdzie, co miało być. Prócz tego przedtem jeszcze chodziłyśmy z Mizerską do getta i dzieci zabierałyśmy, bo już w tym czasie getto było. Jeszcze mama moja żyła, kiedy getto było założone. Bakcyla się łapie też od rodziców, bo jak Żydzi uciekali z getta, to moja matka przechowywała ich, tyle że nie mogliśmy za bardzo, bo mieliśmy obok takich ludzi [sąsiadów], którzy donosili, więc narażaliśmy się. Matka nie bała się narażać, więc chowaliśmy w komórkach nie w komórkach, na dwie, trzy noce, ale dłużej nie można było, bo mieszkaliśmy u kogoś, nie było własnego domu. Jak [by był] własny dom, to człowiek zawsze by coś znalazł. Widziałam więc, co matka robiła. Później, jak Mizerska mówi: „Krysia, chodź ze mną, bo muszę coś załatwić”, to z nią poszłam. Ona była u nas w internacie jako pracownik fizyczny i jak z nią poszłam pierwszy raz, to już później wszędzie chodziłam. Była dużo starsza, bo to była już kobieta, a ja byłam dzieckiem, to jej było zawsze łatwiej. A nieraz – to pamiętam jak dziś – [brałyśmy] wózek od lalek duży (teraz nie ma takich wózków, ale kiedyś takie wózki były dla lalek jak duże, dziecko można było wozić), to takim wózkiem z lalką się jeździło niby na spacer i przy okazji lalkę się chowało gdzieś z boku, a dzieciaka do wózka i się jechało, żeby dostarczyć tam, gdzie potrzeba.
- Te dzieci, to dostawały panie z getta?
Nie, było tak, że umówieni już byliśmy i po prostu odbierało się dzieci.
- Ktoś wcześniej to organizował?
Tak, przechodzili do getta nasi ludzie, tylko starsi. Dziurami można było przejść, bo na przykład na ulicy Żelaznej był kanał, że tam się wchodziło podziemiem i pod ziemią szło tak jak po mieszkaniu, rozgałęzienia były. I stamtąd wydostawaliśmy...
- I co wtedy z tymi dziećmi się działo, pamięta pani?
Więc my do internatu i w internatach one były, na przykład u zakonnic, tam gdzie ja byłam, na Okularnej. Wolę o Okularnej mówić [...] Tam były sierociniec, zakonnice miały dzieci od roku do sześciu lat. Szpital nasz, w którym szykowaliśmy, był głębiej, w budynku, który graniczył z gettem, a ten budynek był od ulicy, numer Wolności 12/13. Parzysty był od ulicy, a nieparzysty w środku. To była ulica, na której po jednej stronie była fabryka, a po drugiej stronie były budynki mieszkalne, bardzo ładne. W każdym razie gdzie jaki tylko żłobek był, to po prostu staraliśmy się wnieść. Oczywiście już było naszykowane miejsce, bo tak na ślepo nie moglibyśmy zanieść, bo byśmy się bały, dlatego że różni ludzie byli. Na przykład w szpitalach: jak z akcji rannych się wiozło, to już musieliśmy wiedzieć, mieć pewne, gdzie był ranny, komu możemy w szpitalu zaufać, bo mieliśmy swoich lekarzy. Na przykład Irena Stańczyk na Solcu w szpitalu. W ogóle pielęgniarki wszędzie pracowały, żeby leki, wszystko szykować do Powstania. Ona też po Powstaniu przyjechała z obozu i zmarła. [...] Tak że mówię szczerze, że bardzo dużo osób w ogóle nie zgłaszało się, że byli w Powstaniu, bo się bali. Też wszystkiego nie mogę pani powiedzieć, bo troszkę się boję, to taka prawda jest. I w taki sposób zbieraliśmy dzieci wygłodzone. [...] To takie były kochane dzieci. Ja nie robię różnicy, czy to jest Żyd, czy to jest Polak, bo on też był Polak, tylko innej wiary. A przecież są ludzie, którzy w ogóle nie wierzą w nic. Tak że nie, ja uważam, że nie można cenić ludzi tylko tych, którzy uważają, bo oni są katolikami. Nieprawda, czasami niekatolicy też byli lepsi jeszcze jak nasi Polacy, bo nasi Polacy potrafili do Niemców jeździć i nadawać, tyle że akurat ci, co ich znam, to już nie żyją, ale z przyjemnością bym popatrzała im w oczy i teraz mogła powiedzieć, co oni robili.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądały dni przed wybuchem Powstania, jak doszło do tego, że pani wzięła udział w Powstaniu.
Trzy miesiące przed wybuchem Powstania z naszej starszej grupy dziewcząt przydzielona byłam na szkolenie i jeździłam na Koło. Był bemowski zagajnik, do Bema wojskowego należał i tam był barak. Chodziliśmy tam na szkolenie. Byłam w tym internacie do samego Powstania. Tam kurs przeszłam. Dużo się nauczyłam.
Tak, my się uczyłyśmy sanitarnego, prócz tego uszycia czy kaleson czy koszul wojskowych, po prostu potrzebnych rzeczy do Powstania. Dzisiaj jeszcze nie zapomniałam. [...] Po kursie, chyba 15 lipca, już byłam na ulicy Okularnej (Wolności) i już szykowaliśmy szpital. Najpierw było bielenie ścian piwnic, bo to w piwnicy było, a budynek cały pusty stał. Za budynkiem był parkan z drutami i szkłem obsypany i już było getto, ale to już było po getcie żydowskim skończone. Wiedzieliśmy, że będzie Powstanie, dlatego że przecieki od Niemców też były, że z Żydami skończą, z nami zaczną i to było do przewidzenia, że coś będzie. Tak że już wszyscy czekaliśmy na to. Młodzież to była naszykowana, nawet nie było mowy, żeby młodzież cofnęli, bo my młodzi, tu w Warszawie – harcerstwo przecież jednym tchem chciało, [nie było mowy], żeby już było inaczej. Nie wiem, czy wasze pokolenie tego samego by nie zrobiło. [...]Muszę powiedzieć, że na mnie wrażenie zrobił pierwszy dzień tylko, kiedy już szpital był skończony i była godzina 10 rano. Byłyśmy wściekłe, bo przyszli i powiedzieli, że Powstania nie będzie. Mówię: „To tyle roboty zrobiłam, dwa tygodnie musiałam szorować łóżka, materace, sienniki nabijać, wszystko szykować i teraz nic nie będzie?”. Jeszcze ostatnia robota została – czyszczenie sztućców do jedzenia, bo to było wszystko pośniedziałe. Poszłyśmy z koleżanką do piaskownicy za budynkiem, gdzie był parkan getta i tam poszłyśmy te sztućce wszystkie [czyścić]. W pewnym momencie, to była godzina chyba druga piętnaście [...], w każdym bądź razie po drugiej, zaczęły się strzały na terenie getta. Jedna na drugą spojrzała i mówi: „W getcie, w gruzach, co tam się może dziać?”. W pewnym momencie z karabinem, z pepeszką wyskakuje powstaniec (bo do samej góry prawie były gruzy, bo getto było bardzo zniszczone) i mówi: „Uciekajcie stąd, co wy tu robicie, bo Niemcy idą!”. A my tak spojrzałyśmy jedna na drugą: „Zwariował, gdzie tu Niemcy? W getcie Niemcy?”. Nie przypuszczałyśmy, że w getcie też ktoś może być. A on widzi, że my nie ruszamy się, to doskoczył, nas z tyłu za bety i zdążyłyśmy za murek, za śmietnik wyjść, a tam już strzały poszły. Ale Niemiec bał się wejść, bo pusty teren, budynek pusty, więc nie wiedział, co tam się dzieje. I to był pierwszy styk ze strzałami. Później już jesteśmy w szpitalu i mówię: „Oho, trzeba szykować wszystko, bo pewnie nie będzie godziny «W», tylko będzie godzina wcześniejsza”. I faktycznie. Chłopaki nasi na swoje miejsca już się szykowali. Jadąc, rozmaite mieli momenty – a to karabin im gdzieś wystawał, a to jakiś granat, bo każdy na swoją rękę się starał. Nawet do tego stopnia, że z Niemcami handel był. Robiliśmy wódkę, Muszę się przyznać, że się nauczyłam bimber robić.
- A gdzie ten handel się odbywał?
Na bazary chodzili chłopaki, nie my, bo my tylko mogłyśmy przypilnować. Butelki się rozlewało, od Niemców nawet broń się za wódkę kupowało. Niemcy nawet nie wiedzieli, jaka to wódka jest i im smakował nasz bimber. Z buraków cukrowych się robiło, troszkę melisy, nie wiem, skąd przywozili taki czerwony „cukier”, jak Niemcy to nazywali. W pewnym momencie już ze strony bramy (to była godzina trzecia, wpół do czwartej, może wcześniej) mieliśmy pierwszego rannego chłopaka. To był straszny obraz. We dwie doleciały do niego i ręczniki złapały i te wnętrzności mu ściskały, żeby nie wyleciały, a on się rwał, bo powiedział, że on idzie walczyć. I pierwszego rannego mieliśmy. [...]
Nie, umarł. To za silny był postrzał, miał brzuch rozerwany. Jeszcze muszę wrócić. Kiedy przysięgę wojskową składałam, to ksiądz u nas był, „Struś” pseudonim miał. To był tak fajny, młody ksiądz. Nas cztery chyba wtedy przysięgę składało.
Tak, tak. Nie wiem, czy dobrze wytłumaczyłam. Budynek szpitala był tutaj, gdzie była granica getta, były studnie-budynki, druga studnia była ten budynek i był budynek przy ulicy, gdzie był sierociniec. Tam właśnie te małe dzieci woziliśmy. Tak że mieliśmy już swoje miejsca, bo na przykład jak się z listami, z dokumentami chodziło, to chodziliśmy na ulicę Polną (pamiętam jak dziś, Polna 36), tam dokumenty się odbierało, listy się rozmaite przenosiło. My jako dzieciaki prędzej nie byliśmy rzucani w oko, mogliśmy dużo więcej zrobić jak dorosły, dlatego ja z tą Mizerską.. Przecież ona była dużo starsza ode mnie, ona była kobieta, a ja byłam dzieckiem, to tak chodziła jakby z córką, ale miała już pewniejsze, bo w razie czego to zawsze jakiś czy sygnał, czy coś, zawsze inaczej było. Niemcy uwagi nie zwracali na nikogo, jak z dzieckiem się szło. To była duża różnica. I właśnie w ten sposób zaczęło się to całe Powstanie.
- Mówiła pani o przysiędze.
Aha. Więc ksiądz na mszy świętej zawołał nas i mówi tak: „Słuchajcie, wam muszę powiedzieć, jak to wygląda”. Ja mówię: „Proszę księdza, ale trzeba iść do spowiedzi?”. – „Nie, nie będziecie się spowiadać, bo nie musicie, nie macie z czego”. A ja mówię: „A jak Niemca zabiję?”. A ksiądz do mnie mówi tak: „Ty Niemca to nie zabijesz, bo nie masz jak, ale nawet gdyby tak było, to jeżeli Niemiec by do ciebie strzelał, to ty byś musiała też i do Niemca strzelać, inaczej to ciebie by zabił. Ale muszę was przygotować, różnie może być, Niemcy mogą wpaść do szpitala czy coś”. Takie rozmaite wskazówki, że nie wolno nam mówić, że jesteśmy wojskowymi, że to, że tamto. Prędzej będą brać to pod uwagę. Ale to wcale nie była prawda. A w kościele właśnie, na mszy świętej przyrzekaliśmy służyć wiernie ojczyźnie.
- Czy przysięga była przed Powstaniem?
Nie, to było już w czasie Powstania. Oczywiście, mieliśmy msze święte codziennie w kaplicy. Ksiądz był jak nasz kolega, opowiadał nam rozmaite kawały. To nie było tak, że ksiądz to już był święty. Nie był święty, nie. I nam tłumaczył, że ksiądz jest wtedy święty, kiedy jest w kościele przy ołtarzu, bo takim samym grzesznikiem jest jak wszyscy. Tylko że codziennie przed mszą świętą każdy ksiądz też musi się spowiadać.
- Jak długo te msze miały miejsce? Przez jaki okres czasu?
Do końca mieliśmy. Dopiero jak Niemcy już weszli do nas, to jeszcze dwa tygodnie byliśmy z Niemcami.
Koniec sierpnia było, jak Niemcy do nas weszli, do szpitala. To była masakra. Pamiętam jak dziś ostatnie godziny spędzone z powstańcami. Zostawaliśmy w szpitalu z rannymi, bo mieliśmy dużo rannych jeszcze i na wieczór w takim dużym holu, bo studnie [to] były bloki przejściowe i hole były. I nie wiem, skąd chłopaki przynieśli pianino. Powiedzieli, że muszą odejść, pojedynczo musieli uciekać przez kanały do Śródmieścia, jak PASTA, jak inne. Pamiętam jak dziś, były najpierw piosenki powstańcze grane, śpiewane, a później na końcu „Jeszcze Polska nie zginęła”, „Rotę” zaśpiewaliśmy.
Powstańcy, chłopaki grali. I rozkaz dostali. Pojedynczo przedostawali się przez te gruzy, przez wszystko do kanału. I jak kto może, niech idzie. My zostaliśmy tylko ze szpitalem, z rannymi. Mieliśmy bardzo dużo bezimiennych powstańców.
Nie i cywile też byli, w piwnicach siedzieli cywile. W Powstanie to nie było to, że jak szpital polowy, to tylko dla wojska. Nie, nie, nie, wszystkich musieliśmy przyjmować. Na przykład jak nam zło czegoś, to musieliśmy iść do drugiego szpitala, przedostawać się przez barykady czy w jakiś [inny] sposób, żeby [zdobyć] leki. Tylko ja akurat nie chodziłam. Byłam najmłodsza w całej grupie, więc mnie troszkę oszczędzali. Z początku starsze pielęgniarki mnie wypychały, żebym z noszami chodziła, ale później lekarz powiedział, że nie wolno, bo ona jest najmłodsza i niech siedzi tu. Ale miałam inne zajęcie, którego do dziś nie zapomnę. Wysadzenie mężczyzn, którzy mieli ręce poparzone, w „kaczki”. I jeszcze ten śmiech ich, tak sobie żartowali. Bo nie to, że już byli nie nadający się do niczego, nie, ale lubili żartować sobie. To głowę wykręcałam, ale trzeba było robić, bo przecież ktoś musiał koło nich robić.
- A czy leków, środków opatrunkowych starczało?
Już na koniec nie mieliśmy. Powiem, co robiliśmy. Własnym moczem odkażaliśmy rany, takie mieliśmy leki niektóre. A najgorsze było, jak trzeba było robić operację, ucięcie nogi czy ręki, czy czegoś. Już nie mieliśmy nic, a żeby nie było zakażenia, jak rękę uciął, to knykieć trzeba było w gorącą wodę wsadzać, żeby żyły się zaparzyły, one się obcisły, a później moczem cały czas okładać. Wreszcie jak już powstańcy odeszli, to zaczęłam się denerwować, bo zostaliśmy sami. Na drugi dzień wyszłam z koleżanką na dach, żeby zaobserwować, co się dzieje wkoło. Już naokoło paliło się, budynki się paliły, już tam Niemcy wszędzie byli. To faktycznie były końcowe rzeczy. Na dach jak weszłyśmy obie, patrzymy, naokoło się pali, ale to było tak strasznie, że to jest nie do opisania, widno zupełnie było. Jak zeszłyśmy, to Niemcy już się szykowali do nas. Były takie duże bramy żelazne, w bramę zaczęli walić. Otworzyli bramę, oni wpadli, od razu do piwnic, ludzi wszystkich z piwnic na dziedziniec i sortowanie się zaczęło, mężczyzn osobno, dzieci osobno i kobiety osobno. Jedna kobieta nie chciała oddać dziecka, tylko szarpała się, to Niemiec zastrzelił dziecko i do widzenia, nawet nie miała nic do powiedzenia. A to Ukraińcy byli w niemieckich mundurach. Na ten temat też cicho, ale przecież w niemieckich mundurach Ukraińcy byli. Gdzie poszli, tam wszędzie gwałcili kobiety. Jak już poustawiali, ogłosili, że który ranny może chodzić, żeby wychodził. Niektórzy chłopcy uciekali do góry, bo to był trzypiętrowy budynek, a niektórzy, ci, co nie mogli chodzić, to w ogóle nie wychodzili. Który wyszedł, to wyszedł, dołączyli ich do dzieci, tych rannych, a resztę... Chodził z baniakiem na plecach, polewali cały budynek u dołu, później granatami obrzucili, płomienie poszły, to tamci z góry skakali z pięter, to Niemcy do nich jak do kaczek strzelali. Dla nich to nie było nic, bo to byli Ukraińcy. Później nas wszystkich ustawili i zakonnice, bo zakonnice z nami były i zaczęli nas pędzić do Pruszkowa. Jeszcze nie powiedziałam, że dowódca zostawił mnie u zakonnic, żeby się mną zaopiekowały, „bo z nimi nie wiadomo, co będzie – mówi – a najmłodsza jest, to niech z wami zostanie”. Siostra Maria, przełożona, mówi tak: „W takim razie zostaniesz z nami i pamiętaj, żebyś mówiła, że jesteś pomocą w internacie, opiekujesz się małymi dziećmi”. Razem z nimi pędzili nas do Pruszkowa.
- Pamięta pani, jak to była data?
Nie pamiętam, to już 63 lata. Człowiek już teraz niektórych rzeczy nie pamięta, ale w każdym bądź razie to już był koniec sierpnia, wrzesień już się zaczynał. Ustawili nas w kolumnę i najgorsze było to, że najpierw szli dorośli, a na końcu dzieci małe, bo wszystko na piechotę. Te dzieciny szły jak pijane zupełnie, bo to małe przecież, sześć lat to dzieciak jest. W drodze, jak ktoś czy został w tyle, czy upadł, czy coś, to już się nie podnosiło go, bo Niemiec dochodził i strzelał i nie było mowy, tak że każdy jeden drugiego trzymał, jak mógł, aby nie upadł. Pierwszy postój mieliśmy w Szpitalu Ewangelickim na Woli. Przełożona doszła do Niemca i mówi, żeby zmienił tryb pójścia: na przód dzieci, bo dzieci nie dadzą rady. A on mówi, że:
Nein, nein, nein. Dowódca był starszy. Na postoju bardzo dużo ludzi, grupami szli z Warszawy i tam była cała, jak to mówią, warta, wacha, coś takiego. Ten dowódca mówi: O co chodzi? Siostra mówi po niemiecku do niego. Wiem, że później nam powtarzała, co mówiła, że chodzi o małe dzieci, że nie dają rady tak szybko iść. Dorośli idą pierwsi, a dorosły człowiek inaczej idzie, a dziecko inaczej. I on mówi:
Gut, gut, gut, to to pamiętam, bo się nauczyłam w czasie okupacji niektóre słowa. Powiedział, że dał rozkaz, żeby najpierw puścić dzieci, a dopiero z tyłu za nami szedł szpital, a za szpitalem dopiero cywile.
Dzieci było dużo, chyba ze trzydzieścioro. Wiem, że cała grupka. Wreszcie doszliśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie zakonnice załatwiły, że nas wzięli na górę, bo na dole było pełno ludności, do Czerwonego Krzyża i tam w Czerwonym Krzyżu dzieciom dali czarnej kawy i chleba razowego. Ale siostra do mnie mówi tak: „Krysia, te co nie mogą, to będziesz jakoś ich karmiła, trzeba nawet rozmoczyć razowy chleb i dać im, żeby jakoś wytrzymały. Zobaczymy, co będzie dalej, prawdopodobnie będziemy jechać do jakiegoś klasztoru, ale jeszcze nie wiem, gdzie”. Tam nawet było dość przyjemnie, dlatego że było czysto, bo na dole, gdzie byli ludzie z Powstania, było okropnie, smród straszny, w ogóle nie do wytrzymania. Na górze było czyściej, bo tam Niemcy mieli swoje biura. Na drugi dzień siostra przełożona przychodzi i mówi, że ciężarówki podjadą i musimy z dziećmi jak najszybciej, bo oni mówią, że na czas są wyznaczeni i muszą szybko dzieci do ciężarówek ładować. Wsiedliśmy do ciężarówek, z początku nie wiedzieliśmy, gdzie jedziemy, ale zrobili przerwę, bo dzieci musiały się załatwiać, takie kibelki powstawiali. Siostra przychodzi i mówi tak: „Słuchajcie, jedziemy do Sosnowca”. Tam był klasztor. Pojechaliśmy do Sosnowca, tylko same dzieci, bo innych to nie wiem, co się z nimi stało, bo pojechaliśmy. Boże, na ten teren wchodzę, kaplica była, brama, pola i baraki i kościołek z wieżą stoi. Pojechałam, sprawdziłam, tam jest on jeszcze do tej pory, tylko już nie ma pola, bo osiedle zrobione jest. Bramę szeroko otworzyli tak jak w oborze, jak to w pegeerze, cholera, wjechaliśmy do tego pegeeru, tak jak ja go nazywam. Jeszcze powiem jedno, ale muszę wrócić się. Jak stanęliśmy na pierwszej przerwie, ja się odwróciłam i do siostry mówię: „Siostro, gdzie ta nasza piękna stolica?”. A ona mówi: „Krysia, co ty, zaczynasz wiersz układać?”. – „No, tak mnie do głowy przyszło”. – I do siostry tak mówię: „Gdzie są, Warszawo, twe piękne ulice? Gdzie są świątynie, parki, kamienice? Gdzie tysiące trupów leżących dookoła? Czy cię, Warszawo, śmierć w objęcia woła?”. Zaczęłam płakać. „Z pięknej stolicy zostały wspomnienia, a dusze ludzkie pełne są natchnienia, czekają chwili wyswobodzenia. Każdy Polak o tym wie, że po cierpieniu nadejdzie kres, kres zmartwychwstania, wolności, wesela. I twarze porozwesela”. I dalej, już jak pojechaliśmy tam, to skończyłam ten wiersz. Pojechaliśmy do Sosnowca i tam dzieci ustawili rzędem na holu, przyszło chyba z pięciu oficerów i żołdaków i zaczęli rozdzielać: ta tu, ta tu, ta tu, ta tu, na dwie strony. Pytam się siostry: „Siostro, co to będzie?”. A ona mówi do mnie tak: „Krysia, dzieci z tej strony są do obozu, a te z drugiej strony są na zniemczenie. Naszych Polaków dzieci tam mieszkają, nawet nie wiedzą, że są Polakami, bo maleńkie były”.
- Na jakich zasadach to się odbywał ten podział?
Dlatego, że oni rasę nordycką sobie wybierali. Ja byłam też wybrana na stronę do zniemczenia, bo byłam blondyna, byłam nieduża. Wreszcie siostra do mnie mówi tak: „Te dzieci będą miały dobrze, tylko co oni ich nauczą? Chyba psy mordować”. Bo to byli i chłopcy, i dziewczynki. Dzieci – i jedne zabrali, i drugie zabrali. Ale zaczem ich zabrali, to mnie już nie było, bo jak siostra przełożona powiedziała, że ja też mam iść... Nie powiem, bo tym, co byli do zniemczenia, to obiad porządny dali, a tamtych od razu do baraków wzięli i koniec. I jak siostra powiedziała, co to ma być, tak popatrzyłam na te baraki, całe szczęście, że tam nie było krat, bo jakby były kraty, to bym nie mogła się wydostać i stamtąd uciekłam w nocy. Dziewczyna trzynaście niepełne lat, bo ja nie miałam jeszcze trzynastu lat, bo w grudniu kończyłam.Jak szłam, to żeby pani mnie zabiła, to nie wiem. Wiem, że doszłam gdzieś do Łowicza. Szłam polami, dołączyłam do jakiejś grupy, co też była wywieziona do Niemiec, w międzyczasie jeszcze w Łowiczu dali nas do majątku, do gospodarzy Polaków, tylko że na terenie Guberni, bo Łowicz już do Guberni należał. Ta Polka mówi: „Chciało wam się Powstania, to teraz będzie kamienie żryć!”. Jak tak na nią popatrzyłam i mówię: „No, jeszcze jak w Powstanie se dałam radę i kamieni nie żarłam, tylko suchy chleb z muchami, potrząchło się i się jadło, to i dalej nie będę tych kamieni jadła”. Ale bez przerwy narzekała, że jej kury przestały jajka nosić. A ja z jej synem (ten chłopaczek był ode mnie młodszy) zobaczyliśmy, gdzie te kury są i poszliśmy, jajka wybieraliśmy. I ona na nas zadzwoniła po żandarmów, że
Bandit przyjechało okradać tutaj. Poszła dzwonić do Niemki, do rodowitej Niemki. Ta Niemka przyleciała do nas i mówi: „Słuchajcie, uciekajcie stąd, bo ona dzwoniła do gestapo i gestapo tu zaraz będzie. Macie tu las, to w las uciekajcie, abyście się skryli. A jak Niemcy przyjadą, to powiem, że tu takich nie było w ogóle”. I uciekliśmy, zdążyliśmy do lasu wejść i jak Niemcy przyjechali na tę wieś (nie wiem, jak ta wieś się nazywała nawet, to niedaleko było od Sosnowca), to byliśmy w lesie. Samochodami ciężarowymi podjechali i zaczęli szukać, a ona mówi: „Ni ma ich, nie wiem, gdzie się podzieli”. Obszukali u niej stodoły, wszystko, bo szukali wszędzie. A tamta doszła (to widać było z lasu, to jakieś pięćset metrów albo może lepiej było, ale postacie widać było) i tak jak mówiła, powiedziała. I oni zabrali się i pojechali. Jeszcze tę Polkę tam obciapali. My dalej szliśmy i do Łowicza doszliśmy. Tam zgłosiłam się... To można sprawdzić, bo w Czerwonym Krzyżu jestem tam notowana. Znów mnie do zakonnic dali do Czerwonego Krzyża i stamtąd znów uciekłam i do Warszawy szłam. W niemieckim pociągu jechałam w ubikacji. Między Niemcami też są ludzie uczciwi. Takie młode małżeństwo jechało i mówią tak: „A ty, dziecko, to gdzie jedziesz?”. A ja mówię: „Do Warszawy”. – „A po co? Przecież tam jest wszystko popalone”. – „Jadę do Warszawy, bo tam mieszkam”. Wcale się nie kryłam z niczym. Ona mówi tak: „To chodź z nami. A masz bilet?”. Mówię, że na gapę jadę. A ona do tego męża mówi po niemiecku: „To siadaj z nami, będziesz z nami jechała”. Do Koluszek dojechałam z nimi, a w Koluszkach ona do mnie mówi tak: „Słuchaj, moje dziecko, my już idziemy do domu, bo tu mieszkamy, ale nie wsiadaj już do pociągu, bo z nami przyjechałaś i mogą ci krzywdę zrobić”. To już koniec był, nie mogłam. Ale znów z jakimiś ludźmi doszłam do Piaseczna, ale żeby mnie kto zabił, nie wiem, jak szłam, bo nie znałam w ogóle tych okolic. Weszłam na rynek do Piaseczna, na bazar. Tam babka stała i handlowała pieczywem. Byłam już taka głodna, że już mi było wszystko jedno, co będzie i bułki z kosza złapałam. Od razu ugryzłam tę bułkę, żeby mi nie zabrała. Jedną zabierze, ale jedną już mogę zjeść. I zaczęłam jeść tę bułkę, a ona mnie złapała za rękę. A koło niej siedziała druga, handlowała czym innym. Ona mówi: „O, pani zobaczy, złodziejkę złapałam, bułki mi kradła”. A moja ciotka się odwraca i mówi: „O Boże, to jest mojej siostry córka, pani jej da te bułki jeszcze, niech pani jej dołoży”. A ja właśnie do tej ciotki do Dąbrówki szłam, ale nie wiedziałam, że ciotka z partyzantką ma do czynienia. Ciotka dla powstańców kombinowała (to już chyba rodzinne było) pożywienie w Dąbrówce, w Pyrach, bo tam partyzantka też była.
- Jak pani dotarła do Piaseczna, jaki to był miesiąc?
Styczeń jeszcze nie był. To już była jesień. U ciotki się zatrzymałam. Wujka aresztowali, do obozu zabrali, więc ciotka sama była i żywność brała od Niemców, handlowała, brała od nich całe świniaki, a chłopaki przychodzili i do lasu zabierali. Jej teściowa była wściekła na ciotkę, że jego zabrali do obozu, bo on wziął wszystko na siebie, w lesie go złapali, bo poszedł do lasu z prowiantem dla partyzantów. I go wywieźli, no to wzięła i oskarżyła ciotkę. Byłam u ciotki wtedy, była mojej babki siostra z dziećmi i z mężem. I tam jak przyjeżdżali, to ja też nie podsłuchiwałam, bo mnie to nie ciekawiło, ale wiedziałam, kto to przyjeżdża, bo ciotka mówi: „Krysia, tobie to mogę powiedzieć...”. Bo opowiedziałam ciotce swój życiorys, tułaczkę, to ciotka wiedziała, że po jej stronie jestem. I śpimy jak najlepiej w domu, podjeżdża buda, przyjeżdżają Niemcy z Piaseczna z gestapo i dawaj – zaczęli bić, a zdążyli od nas wyjść, tak że stara musiała wiedzieć, Lewandowska, że u nas byli i ktoś wyszedł, bo zaraz po tym oni przyjechali. Chłopaki zdążyli uciec w żyto i budy podjechały. Mojej babki męża tak zbili, że w drodze do szpitala umarł, ja z dziewuchami, ciotki córkami zostałam, natomiast gestapo zabrało się i pojechało. Obławę zrobili na polach, bo zobaczyli, że nikogo nie ma. Wujek w drodze do szpitala zmarł, bo motyką normalnie go bili, starszego człowieka. Na drugi dzień, nie wiedzieliśmy nawet, z samego rana spaliśmy jeszcze (mróz był wtedy, bo to był styczeń, było już po Bożym Narodzeniu) przywieźli jednego z partyzantów, którego złapali, młodego chłopaka. Wiem, że Janek miał na imię. A moja ciotka mnie tylko w tajemnicy powiedziała, gdzie jest broń zakopana: „Krysia, chodź, jak będzie ciemno, żeby ta moja stara jędza nie wiedziała (teściowa), że my się kręcimy (bo to posesja przy posesji była), ja muszę coś schować”. I przy ubikacji na ogrodzie było zapakowane na biało, nie wiem, co to było, jakaś cerata, coś takiego i to było zawinięte. Wyjęła stamtąd, wykopała i gdzie indziej zaniosła. A Janek wiedział o tym, że tam jest i widocznie nie wytrzymał tego bicia, tego wszystkiego i powiedział, że wie, gdzie jest broń. Ktoś po prostu nas oskarżył. I powiedział. Nie wiem, czy chciał się ratować w taki sposób, czy jak. Zaczął kopać przy tej ubikacji i nie mógł znaleźć tam tej broni. Wie pani, co oni [Niemcy] zrobili? Strzelili mu w głowę, on się przewrócił, wepchnęli go nogami do tego dołu, on jeszcze żył, i zabrali się, i poszli. I tego samego dnia musieliśmy znów uciekać. To już był styczeń. Pamiętam, że ciotka poszła do koleżanki, a ja powiedziałam, że nie pójdę, bo tę koleżankę znałam i powiedziałam, że do niej nie pójdę, bo ona jest fałszywa. Poszłam w kierunku Raszyna. I pierwszym czołgiem, bo to już było na schyłku, przyjechałam do Warszawy. To, co ja widziałam, to nie życzę nikomu. Na przykład weźmy tutaj, jak z Raszyna się jedzie, to pełno trupów leżało, popalone wszystko. Niektóre budynki nie były popalone, ale były tak poniszczone od odłamków. Niektóre były popalone, bo oni wszędzie, gdzie mogli, to podpalali budynki. Jak w Raszynie nocowaliśmy, koleżankę z Żoliborza spotkałam. Starsza ode mnie była, ale już bratnia dusza, bo z Warszawy. I ona mówi tak: „Krysia, jedziemy najpierw do mnie na Żoliborz, na Mickiewicza, tam mój wujek mieszkał, adwokat, to zobaczymy, może u nich w mieszkaniu się zatrzymamy”. Przyjechałyśmy na Żoliborz, jak Dworzec Gdański. Z jednej strony trup leży, trzyma się trawy, z drugiej strony trzyma się trawy. Mówię: „Boże kochany, gdzieś ty mnie przywiozła?”. Wchodzimy do niej, otwieramy drzwi, a tam wszystko zawalone, bo bomba upadła. To ona mówi tak: „Słuchaj, ja idę dalej szukać rodziny. Ja mówię: Ja idę też szukać na Mokotów”. Ale przedtem jeszcze ona mówi tak: „Wiesz co? Żebyśmy mogły jakoś przeżyć, to chodź, po lodzie przejdziemy na Pragę. Tam już Ruskie są, to może coś poradzimy sobie”. Przeszłyśmy przez lód, a już z Pragi ludzie do Warszawy [szli], bo częściowo ludzie na Pradze też byli. Na Pradze pracowali, w Warszawie mieszkali, to na Pradze zostali i na Pradze byli. Już nie było mostu, mosty były pozrywane, ale po Wiśle się szło, po lodzie. Ona mówi tak: „Wiesz co? Po mieszkaniach to nie pójdziemy nigdzie”. Ale w sklepie proszki od bólu głowy znalazłyśmy, szklanki i poszłyśmy handlować, żeby chleb sobie kupić czy coś do jedzenia. [Jak] stamtąd wracałyśmy, lód się zerwał. I znów mówi tak: „Takim zajęczym skokiem w bok uciekaj, nie tam, gdzie ludzie idą, bo lód się zarwie i się utopimy”. Te roztopy jak zaczęły się, to ludzie potopili się na Wiśle. O tym też się nie mówi, a ile ludzi się natopiło na Wiśle, jak już po wyzwoleniu było, jak już rzekomo nasze radzieckie wojska z naszym polskim wojskiem wjechali. A jak wjeżdżaliśmy do Warszawy pierwszym czołgiem, to na czołgu był dowódca ruski, a Polacy tylko byli wykonawcy. Więc jakie to było polskie wojsko? To było mini-polskie wojsko. Bardzo dużo ludzi naginęło, bo jak lód rozmrażał się, to wszystko waliło do Warszawy. Najciekawsze było, jak tramwaj był przewrócony, a na tramwaju już handel żył. Pamiętam, wróciliśmy do swojego mieszkania, całe wypalone, ściany jeszcze nie pomalowane, bo dopiero się przyszło, tylko tyle, że się powymiatało, piaskiem się wysypało, zasłoniło się kocem okno i tak się spało. Bo przecież gdzie człowiek miał szukać? Bał się do kogo innego iść do mieszkania.
- Pani się spotkała z ojcem dopiero po powrocie do Warszawy?
Tak, dopiero, ale to jeszcze jest nie tego, bo moi bracia byli sprzedani przez komunę do Szwecji do pracy jako dzieci. Nie mówią tego, że nasze polskie dzieci sprzedawali. Tego nie powiedzą. Też do tego wrócę. Jak przyszliśmy już do domu, do Warszawy, poszłam do domu na Pradze i spotkałam ciotkę i wujka, tego wojskowego przedwojennego, co na Pradze mieszkał. I wujek do mnie mówi tak: „Słuchaj, ojciec jest w Miechowie”. Bo jak ojciec był ranny, to był w szpitalu Elżbietanek na Mokotowie, bo zakonnice prowadziły ten szpital, moim ojcem się zaopiekowały i jakoś przetransportowały go do Miechowa do szpitala. W Miechowie w szpitalu miał dwie operacje, bo był postrzelony w nogę, tę nogę miał krótszą sporo po wyjściu. I ojciec akurat z Miechowa ze szpitala wrócił do Warszawy. I [wujek] mówi tak: „Krysia, ty jedź, bo jak nie u ciotki Gieńki na Wierzbnie, to jest w domu, bo wiem, że ze szpitala wrócił, bo ciotka była tu na Pradze i mówiła, że Andrzej wrócił”. Więc poszłam do domu i ojciec mówi tak: „Była Mizerska, bo cały czas mieszkała koło nas i powiedziała, że chłopaków jutro z Dębów Wielkich i Małych zabierają do Szwecji. Kolejką mają ich transportować do Gdańska, a z Gdańska statkiem do Szwecji. I muszę jechać”. A ojciec o kulach przyjechał, bo przecież noga była po operacji. A i brat najstarszy się znalazł, który był znów w Grójcu na wsi u kogoś, bo pojechał coś załatwiać i tam został, bo tam w partyzantce był. I obaj wyruszyli w podróż do Mińska po tych chłopaków naszych. Nie na piechotę, ojciec jakąś podwodę wziął, ludzi ze wsi, którzy ich kawałek podwieźli. I jak dojechali, to już był pociąg podstawiony i chłopaki i wszystkie dzieci stały szeregami i tylko nazwiska wyczytywali i do pociągu. Mój ojciec już spory kawał był od nich, ale usłyszał, że ich wyczytują: „Brzeziński Zdzisław i Stanisław...”. Żyją, mogą opowiedzieć o tym. Wtedy ojciec mówi: „To są moje dzieci, ja ich nie dam”. I z wielkim hukiem, awanturę zrobił, zabrali ich i przyjechali do domu. Ja już byłam w domu też i pomału zaczęło nam się życie układać. Ale różnie było. Później mój ojciec się ożenił, musiałam z domu iść, tułaczkę miałam, bo moja macocha była przeciwko mnie, bo byłam taka, jaka byłam i taka jestem do tej pory. Uznawałam swoje, wiedziałam, że jestem w takim duchu wychowana i musiałam pozostać w tym duchu.
Warszawa, 27 sierpnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk