Sława Carzasty „Sławka”
Sława Carzasty, [urodzona] 24 czerwca 1926 roku w Łomży.
- Jak pani pamięta ostatnie wakacje w 1939 roku?
Pamiętam, że byłam wtedy z rodzicami na wakacjach na Polesiu w Prużanie, a właściwie pod Prużaną. W małym mająteczku mojego wuja. Tam zastała nas wojna. Pamiętam, byłam po pierwszej klasie gimnazjum – uczucie ulgi, że nie trzeba będzie iść do szkoły, [to było] pierwsze wrażenie. Potem strach. Różne rzeczy zaczęły się dziać. Powstały bandy białoruskich, które grasowały. Między innymi wpadły do naszego domu i rabowali wszystko, co się dało. Pamiętam, że moja mama była na tyle przezorna, że czując już atmosferę niepokoju i perspektywę wojny, zapakowała najcenniejsze rzeczy do kufrów i z tym przyjechaliśmy. Pamiętam, jak wyciągnęli kasetę ze srebrem, zastawą srebrną. Mama prosiła ich: „Nie zabierajcie tego, to jest dla mojej córki!”. Pamiętam ten moment.
- Ale to byli Niemcy czy Rosjanie?
Nie, to byli bandyci białoruscy. Bandy grasowały. Później ogołocili nas ze wszystkiego, co się dało i wyjechali. Czując całą sytuację, że po okolicznych wsiach, wszędzie jest to samo załatwiane, postanowiliśmy stamtąd jak najszybciej wyjechać. Furką zawieziono nas do Prużany. Stamtąd dostaliśmy się na pociąg. Przejechaliśmy wtedy szereg kilometrów i później, pamiętam, jeszcze przesiedliśmy się na jakiś wóz i dotarliśmy w końcu do Łomży, która była już zajęta przez Rosjan. Okazało się, że nie ma naszego mieszkania. Zostało zajęte przez Rosjan, którzy tam zaczęli kwaterować. Gdzieś podzialiśmy się, przytuliliśmy się do jakiejś rodziny w sąsiedztwie. Wynajęliśmy jeden pokój. Mieszkaliśmy we trójkę – ojciec, mama i ja. Zaczęłam chodzić do szkoły, która była tak zwaną dziesięciolatką. Później zaczęły się wywozy na Sybir. Inteligencję wywożono. Mama drżała ze strachu, że ojca aresztują i wtedy, pamiętam, że zachorowała i musieliśmy ją odwieźć do Lwowa. Tam ojciec miał rodzinę i w tej rodzinie był lekarz, który postanowił mamie pomóc. Zostałam z mamą, ojciec wrócił z powrotem do Łomży. Znów powstał mały front. Po jakimś czasie przyszli Niemcy i wtedy razem z mamą i z ojcem wróciłam do Łomży. W niedługim czasie mama, bez opieki lekarskiej, zmarła. To był rok 1941.
- Jak wyglądała okupacja rosyjska? O niemieckiej wiemy sporo, o rosyjskiej niedużo.
To była głównie sprawa tępienia inteligencji i oczywiście wszelkich przejawów wiary, Kościoła, na co dzień, w szkole. Podkreślanie elementów rosyjskich plus aresztowanie ludzi, którzy mogliby być ewentualnie wrogami. Tak że głównie polegało to na tym, że w więzieniach siedzieli ludzie, którzy zostali aresztowani. Wywożono ich później wagonami w głąb Rosji. Nie spotkałam się z wypadkiem, żeby ktokolwiek z moich znajomych stamtąd powrócił. Po czym przyszła sytuacja taka, że był nowy front. Wrócili Niemcy i zaczęła się z kolei okupacja niemiecka. Ponieważ to była Łomża, byłam w tak zwanym
Bezirk Bialystok i od Generalnej Guberni, czyli od
Generalgouvernement, była ścisła granica. W 1942 roku zostałam zaprzysiężona w organizacji „Polska Niepodległa”. Składałam przysięgę w obecności ówczesnego mojego zastępcy dowódcy – Stanisława Marszała. Ja i moja koleżanka Irka Waldówna. Właśnie z tą koleżanką, gdy po jakimś czasie panowania niemieckiego zaczęły się z kolei inne aresztowania i wsypa była, kazano nam opuścić Łomżę i udać się do Warszawy. Po drodze miał oczekiwać łącznik, który miał nas przeprowadzić przez zieloną granicę. Ale jak żeśmy przyjechały na miejsce, łącznika nie było. W związku z czym nie mogłyśmy powrócić. Zdecydowałyśmy się przejść same przez granicę, co się zresztą udało. Później dotarłyśmy do jakiejś miejscowości, gdzie była kolej. Wsiadłyśmy do pociągu, [...] który jechał z wojskiem niemieckim. Byłyśmy przygotowane na ewentualną kontrolę, posiadając karty, które mieli ludzie pochodzenia niemieckiego, którzy wracali do Reichu. To były właściwie kartki, kartoniki bez fotografii, tylko imię i nazwisko i podszywałyśmy się pod te osoby. W ten sposób miałyśmy jakieś podstawy do tłumaczenia się, co tu robimy i dlaczego tak źle mówimy po niemiecku. Zaczęli Niemcy pytać szczegółowo o jakieś rzeczy. Na szczęście przyjechałyśmy na dworzec w Warszawie. Wtedy wysiadłyśmy obydwie, pozbyłyśmy się balastu indagacji i rozstałyśmy się. Irka miała ciotkę na Solcu. Ja natomiast miałam garstkę znajomych, którzy ani się mnie nie spodziewali, ani nie byli na tyle przygotowani, żeby mnie do siebie przyjąć, ale w końcu udało mi się gdzieś zatrzymać. Pamiętam, że spędziłam kiedyś noc na klatce schodowej zupełnie obcego domu, bo nie miałam dowodu osobistego. Zgłaszałam się do mojej dawnej dyrektorki gimnazjum z prośbą, żeby pomogła mi wejść w środowisko. Złożyłam jej wszystkie oświadczenia i deklaracje, ale to trwało dosyć długo. Grunt pod nogami mi się palił, ale miałam dalszego kuzyna, który pracował w firmie przewozowej i który miał kontakt z siostrami kanoniczkami na placu Teatralnym. Porozmawiał z nimi i tam mnie ulokował. Zaczęłam pracować, miałam dach nad głową.
U sióstr, tak. U nich dotrwałam do Powstania. Kuzyn był jeszcze na tyle usłużny i przyjacielski, że mnie i Irkę zainstalował na Powstanie właśnie w „Odwecie”. Pytał się dowódcy, czy to jest możliwe, żebyśmy dołączyły i uzyskałyśmy zgodę. Był rozkaz. Przyszedł do nas właśnie Leon i powiedział, że o piątej na ulicy Filtrowej mam się stawić. Okazuje się, że Irka nie doszła. Nie było jej na punkcie zbornym. Myśmy przeczekali noc.
- Jak wyglądały te pierwsze godziny Postania? Jak się wtedy czuliście?
Fatalnie się czuliśmy. Czuliśmy się zupełnie bezradni i nie wiedzieliśmy, co mamy ze sobą zrobić, no nie ma czym walczyć. Już walka wre, bo chodzą kule pomiędzy ulicami. To był wieczór, bo spotkaliśmy się o piątej, ale później przyszła noc, już było ciemno. Kule z świetlistymi pociskami gwizdały naokoło, właściwie nie wiemy, co będzie z nami dalej. Później wytłumaczono, że skoro nie mamy broni, musimy przeczekać ten okres, dopóki nie połączymy się ze Śródmieściem. To bodajże było 13 sierpnia, przyszedł po nas patrol ze Śródmieścia i przez kapustę, susami, w świetle flar i ostrzału z karabinów maszynowych, udało się nam przedostać na ulicę Polną i rozlokowano nas w Architekturze.
- Chciałbym jeszcze wrócić do Ochoty. Co pani robiła podczas tych trzynastu dni tam spędzonych? Ukrywaliście się?
Nie, myśmy byli grzecznymi członkami rodziny. To znaczy mój kuzyn Leon, który poszedł do Powstania normalnie [ubrany], został przebrany w garniturek paniczyka, z pierścionkiem na palcu i udawał członka rodziny, żeby broń Boże nikt go nie podejrzewał, że uczestniczy w Powstaniu. Na wypadek, gdyby przyszli Niemcy czy własowcy, którzy tam wtedy [byli].
- Właśnie, a patrole niemieckie czy kozackie przychodziły?
Do tego czasu, dopóki się nie wydostałam, żadnego patrolu nie było. Były tylko pojedyncze strzały, ostrzeliwania i potyczki zupełnie bez większego znaczenia. Natomiast później, jak żeśmy dotarli do Architektury...
- Proszę powiedzieć dokładnie, jak wyglądało to przejście?
Była ciemna noc, żeśmy po cichutku musieli przechodzić. Kapusta chrzęściła pod nogami i to stwarzało szmer, co było niedobre. Niemcy to usłyszeli i zaczęli wypuszczać flary i robiło się jasno jak w dzień i mieli nas przed sobą na celu.
- Czy w tej kapuście się czołgaliście ?
Nie, myśmy starali się biec. Jak najszybciej. Żeby jak najszybciej dostać się na drugi koniec. Kapusta nam chrzęściła między nogami i staraliśmy się. Każdy sobie radził jak mógł. Ja na przykład zdjęłam pantofle, bo mi się wydawało, że będzie lepiej. Wtedy sobie nogi pokaleczyłam na ulicy Polnej. Ta przeprawa trwała, nie wiem, niedługo to było, nawet sobie nie potrafię teraz tego wyobrazić, bośmy startowali gdzieś od ulicy Wawelskiej, przez Pole Mokotowskie na ulicę Polną. To nie jest duża przestrzeń, w tej chwili jak sobie uświadamiam. Ale to trwało.
- Na Polu Mokotowskim była niemiecka artyleria, tak?
No więc właśnie, oni strzelali do nas z karabinów maszynowych. Przybyliśmy do Śródmieścia. Na pierwszym piętrze wielkiej sali [było] pełno kobiet po przeszkoleniu sanitarno-łącznościowym i następnego dnia rano, na apelu, ogłoszono, że potrzebnych jest pięć dziewcząt do patrolu sanitarnego na pierwszą linię frontu. Zgłosiłam się i zostałam przyjęta. Oprócz mnie jeszcze czarna pani z córką, pani Stefania. Wiem, że nazywała się Anna Kawińska. Zresztą już w tej chwili nie żyje. Później była Danusia, która mieszkała na ulicy Siennej i która po upływie paru tygodni rozmyśliła się i wróciła do domu. Będąc właśnie w Architekturze, na dużej sali, zaraz po przyjściu rozpoznałam dwie koleżanki z Łomży. Jedna [to] była Dzidka Grzeszczukówna, z którą chodziłam do szkoły, a druga to była sąsiadka, która mieszkała na tej samej ulicy co ja. Chociaż żeśmy ze sobą bliskich kontaktów nie utrzymywały, to ją znałam i ona mnie z widzenia znała. Właśnie Danusi zaproponowałam, jak się zwolniło miejsce po tej, która powróciła do rodziców na ulicy Siennej. Powiedziałam: „Danusiu, chodź, przyjdź tutaj do mojego patrolu”. Byłam łączniczką dowódcy odcinka, „Golskiego”. Nosiłam codziennie rozkazy, odzewy i hasła, często broń. Tak że byłam zajęta służbą łącznościową. Czasem zdarzało się, że miałam dyżury w „Sano”. To był szpital w podziemiach. Karbidówki na ziemi zapalone i ranni pozawijani w szeleszczące papiery (straszny widok – jak sobie to teraz przypomnę) i którym nie bardzo można było pomóc, bo to wszystko zgorączkowane. A czasem były transporty rannych. Trzeba było rannych przenosić. Ale wracając do Danusi, została wtedy ze mną w patrolu. Dlaczego o niej mówię? Bo to był chyba koniec sierpnia, a gdzieś w początkach września żeśmy przeżyli pierwszy zrzut, który nad nami leciał. Pamiętam wtedy tą bezbrzeżną radość. Ludzie z radości klękali. Dziękowali za to, że wreszcie ktoś nam chce pomóc. I później to rozczarowanie, że to wszystko jest jednorazowa sprawa. To wszystko nie trafiło zresztą do nas. Pamiętam też taki incydent. Często spotykałam w swoich wędrówkach, bo to było chodzenie – piwnica, wychodziło się na zewnątrz, na podwórze, znów do piwnicy – w ten sposób, żeby móc się przedostawać przez samą ulicę. Ponieważ ulica Noakowskiego z jednej strony to była Politechnika, która była w rękach Niemców, a z drugiej strony byliśmy my. Zresztą nasz patrol był usytuowany na ulicy Noakowskiego 20. Natomiast dowództwo odcinka, w tej chwili nie bardzo sobie przypominam, ale wydaje mi się, że to było w dół, czyli gdzieś koło numeru 10. Pamiętam, że chodziłam i często spotykałam pana Mieczysława Fogga, który tamtędy często przechodził, a poza tym w Architekturze często urządzano koncerty.
- Pani chodziła na te koncerty?
Byłam dwukrotnie chyba.
Pan Fogg z akompaniatorem śpiewał w sali. Zresztą uczono nas rozmaitych piosenek powstańczych. Były też lekcje dla nas wszystkich, w wolnych od zajęć chwilach. Występował dosyć często ze swoim repertuarem znanym zresztą wszystkim. Czasem się zastanawiałam, czy to jest odpowiedni moment na słuchanie koncertów. Tak mi to przychodziło na myśl, że tutaj giną ludzie, a tutaj my słuchamy. Ale podobno to było potrzebne dla higieny psychicznej.
- Czy faktycznie to pomagało oczyścić się psychicznie?
Mnie nie. Pamiętam właśnie taki moment, kiedy szłam, bodajże wtedy miałam granatowy płaszcz przewiązany paskiem i miałam po trzy granaty z każdej strony. Myślałam sobie, żeby się nie przewrócić, bo wtedy jak zawleczka wyleci, to wylecimy w powietrze. Wyszłam z piwnicy na podwórze w momencie, kiedy padł strzał. To było podwórze vis-à-vis Politechniki, które było odgrodzone wysokim murem z cegieł. Akurat w tym momencie oddawał stanowisko karabinu maszynowego młody kapral Czaja. Była grupa osób, która to odbierała i snajper z Politechniki wstrzelił się w otwór i pocisk uderzył go w skroń i on padł. A padając, trzepotał rękoma zupełnie jak ptak. Na miejscu nie żył. To był młody kapral od „Golskiego”. W ten sposób zginął. Byłam tego świadkiem. Po czym poszłam dalej ze swoimi sprawami. [...]Później właściwie już wszystko zmierzało do końca, bo to był koniec września.
- Proszę powiedzieć, jak człowiek reaguje na takie wydarzenia, jak śmierć? Czy można się do tego przyzwyczaić?
Zapewne tak, ale ja z tym się nie oswoiłam. Pierwszy raz widziałam mężczyznę leżącego w rowie, to był chyba Cygan, za czasów niemieckich. To było pod Lwowem. Szłam pieszo do Lwowa, zaraz po działaniach wojennych i zobaczyłam tego mężczyznę. Nawet do niego nie podeszłam. Wstrząsające wrażenie. Wokół kaprala Czai było całe mrowie ludzi, którzy natychmiast się nim zajęli, ale szkoda, że młody chłopak tak niefortunnie zginął.
- Czy w takich sytuacjach były urządzane uroczyste pogrzeby?
Nie, nie. Na to nie było czasu. Gdzieś prowizorycznie wykopywano groby i chowano, a później ekshumowano. Nie pamiętam żadnego pogrzebu oficjalnego. Później była ta kapitulacja.
- Ale zanim przejdziemy do kapitulacji chciałbym, żeby pani powiedziała, jak wyglądało życie codzienne? Co jedliście? Gdzie spaliście?
Na Noakowskiego 20 były zainstalowane w domu właściciela tego budynku (nazywał się bodajże pan Gronowski) i miałyśmy wygodne warunki. Miałyśmy tapczany. Strona od Politechniki była utkana wałkami z piaskiem, workami, a myśmy zajmowali część od strony podwórza, która była izolowana tą warstwą. Tak że jeśli idzie o sam nocleg, to było bardzo wygodnie. Natomiast czasu było już stosunkowo niedużo na pełny wypoczynek. Warunki były raczej gorzej niż skromne, bo dostawaliśmy trzy razy dziennie zupę „pluj” z owsa, które przynosili chłopcy z Haberbuscha. I żeśmy zupę jedli i do tego były haudegeny (wtedy zaczęłam palić papierosy) i cukier, chyba dziesięć deko cukru, to było dużo. To właściwie wszystko.
- Zaczęła pani palić papierosy. Czy były dostępne?
Dostawaliśmy na przydział haudegeny. To były niemieckie papierosy, zresztą bardzo mocne, wojskowe. Wtedy zaczęłam palić, bo człowiek i z emocji, i z głodu starał się oszukać żołądek. Poza tym co jeszcze się działo? W tej chwili już sobie nie przypominam.
- Czy był czas na sympatie, zabawy?
Nie, byłam w specyficznej sytuacji, bo właściwie poza dwoma koleżankami, które spotkałam, nikogo nie znałam przedtem. Zostałam dołączona w ostatnim momencie. To nie było środowisko, z którym w czasie okupacji współpracowałam, znałam się. To byli dla mnie nieznani ludzie. Właściwie od tej strony to nie było czasu na nawiązywanie nowych znajomości. Był obowiązek, trzeba było to zrobić, trzeba było wrócić, trzeba było przenieść i koniec. Naszym patronem, właściwie dowódcą plutonu, był porucznik „War”, który, jak się okazało, też zginął. Nie żyje. Tak się złożyło, że poprzez kontaktów rzadko kiedy bywałam na zebraniach. Nie miałam po co tam chodzić, bo tych ludzi nie znałam. Nie było nikogo z okresu Powstania, z kim bym mogła porozmawiać. Tak że nawet tego rodzaju kontakt teraz jest, że dowiaduję się poprzez panią Marylę, z którą czasami rozmawiam telefonicznie. Potwierdza wszystkie moje zeznania, gdyż oni też byli w pewnym stopniu zaskoczeni, bo pojawia się obca im osoba i właściwie nie wiadomo kto to. Musiałam podać im wiarygodne dowody na to, że istotnie jestem osobą, o której mowa. Zaczęło się później potwierdzać, bo na przykład tych dwóch moich kuzynów, którzy zaproponowali mnie dołączenie do „Odwetu”, Stefan i Leon Małaszkowie, to przez długi czas nie przypominali sobie, żeby ktoś taki w ogóle był. Ale teraz okazuje się, że rzeczywiście byli tacy. Zresztą obydwaj już nie żyją. Leon zmarł w Anglii, a Stefan, starszy, zmarł w Warszawie. Tak że potwierdziłam swoją prawdomówność w rozmowach. Chciałam jeszcze powiedzieć o Danusi Walczak, którą namówiłam na przyjście do naszego plutonu, pod wpływem moich kuzynów. Powiedzieli: „Wiesz co «Sławka», jest kapitulacja, idziemy do niewoli, ale ponieważ nie wiemy, nie mamy pewności, że Niemcy będą traktować kobiety jak kombatantów, w związku z tym radzimy ci, żebyś wyszła z ludnością cywilną”. Tak zrobiłam. Namówiłam jeszcze Dankę i obydwie żeśmy postanowiły ostatniego dnia, kiedyśmy wychodzili z Warszawy, to znaczy 4 października wieczorem, przed siódmą, że wyjdziemy razem z ludnością cywilną. Jechała podwoda końska, to znaczy wóz z woźnicą. Zatrzymałam, podeszłam do niego i pytam: „Dokąd pan jedzie?”. Mówi: „A jadę tutaj, do Łaz, niedaleko”. Mówię: „A mógłby nas pan podwieźć?”. – „No nie, muszę mieć zgodę Niemców”. Mówię: „A gdzie tutaj są ci Niemcy?”. – „Tutaj, na dworcu”. [...] Podjechaliśmy na dworzec. Powiedziałam: „To pójdę, spytam się o zgodę”. Wyszłam z fury, podeszłam do Niemca ze szpicrutą. Ponieważ trochę mówiłam po niemiecku, bo ojciec mnie jeszcze przed wojną uczył (służył kiedyś w austriackim wojsku) i skończyłam pierwszą klasę niemieckiego i miałam już doświadczenie z okresu okupacji, więc łamaną niemiecczyzną zapytałam go: „Czy mogłabym pojechać podwodą, która tutaj jest, bo tam jest moja rodzina i mogłabym się zabrać”. Krzyknął na mnie, trzasnął szpicrutą po swoich butach i powiedział:
Sofort! „Natychmiast z powrotem! Mowy nie ma! Nie zgadzam się!”. A ja wyszłam i powiedziałam, że owszem, mam zgodę. Zaciął konika i pojechaliśmy. Przejeżdżaliśmy przez trzy wachy. Ponieważ [na dworcu] pytałam się: „Kto jest tutaj kierownikiem?” i usłyszałam nazwisko niemieckie (właśnie Niemca, z którym rozmawiałam, który zabronił mi wyjazdu i kazał mi się natychmiast wrócić) to na pierwszej wasze powiedziałam, że ten oberlejtnant udzielił mi zezwolenia. Jak usłyszał nazwisko, to doszedł do wniosku, że najwidoczniej tak było i puścił nas. Druga wacha z kolei – to powiedziałam Dance: „Słuchaj, połóż się i okręć szalikiem. Będę mówiła, że jesteś chora na tyfus”. I tak powiedziałam. W ogóle się do nas nie dotykali. Trzecia waha też nas przepuściła. I w ten sposób żeśmy wyszły z Warszawy. Z tym że ona miała ciotkę w Grodzisku i tam pojechała. Natomiast w Brwinowie była pani Maria Małaszek, siostra moich kuzynów, którzy mnie dopisali do Powstania. Poszłam do Brwinowa do tej mojej dalekiej kuzynki. Powiedziałam, że jej bracia żyją, że właśnie wyjechałam z Powstania, z Warszawy, że wszystko jest w porządku, że oni idą do niewoli. Tak się skończyła właściwie moja historia.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Nie jestem warszawianką, jestem łomżanką. Ponieważ straciliśmy wszystko cośmy mieli, przez pewien czas jeszcze ojciec był w Łomży. Był sam jeden, bo mama nie żyła, a nie miałam rodzeństwa. Później, po zakończeniu wojny, pojechałam do ciotki, która mieszkała pod Poznaniem. To była siostra mojej mamy. Zaczęłam studia w Poznaniu. Na pierwszym roku poznałam mojego męża. Pobraliśmy się i mieliśmy jeden pokój z używalnością kuchni. Właściwie trudno nam było. To nie było osobne mieszkanie, tylko przy rodzinie. Myśmy tam mieszkali przez trzy lata. W końcu mąż został przeniesiony do Warszawy (to był 1955 rok, był rodzonym warszawiakiem) i w ten sposób wróciliśmy, zabierając mojego tatę z Łomży. Razem z nim przyjechaliśmy tutaj. Ojciec zmarł w 1958 roku.
- Na koniec, proszę o pani ocenę Powstania. Jak pani, jako uczestnik tych zdarzeń, z perspektywy czasu ocenia Powstanie? Czy to miało sens, czy to nie miało sensu?
Na pewno miało sens. Dlatego że nie mogło być inaczej. To był absolutny sprzeciw i protest ludzi wobec tego, co się dzieje. Okrucieństwa, mordów. Miałam szereg bliskich ludzi, którzy zginęli na skutek tego tylko, że byli Polakami. To tak głęboko siedziało w nas, Polakach, że protest musiał mieć swoje ujście. Nie mogło być tak dalej. Uważam, że pomimo tego, że ponieśliśmy wielkie straty wśród ludności cywilnej i powstańców, to jednak było warto zaakcentować swoją polskość, swoją chęć wolności. Takie osobiście mam wrażenie.
Warszawa, 20 sierpnia 2007 roku
Rozmowę prowadzi Robert Markiewicz