Zofia Książek-Bregułowa „Żaneta”, „Zośka”
Moim miastem rodzinnym są Kielce. Przyszłam na świat 14 marca 1920 roku. Moje nazwisko Zofia Książek-Bregułowa. Byłam w Powstaniu Warszawskim łączniczką oddziału szturmowego 3. kompanii porucznika „Lewara”, nazwisko – Jan Piotrowski, Zgrupowanie „Krybar”. Mój pseudonim „Żaneta”, „Zośka”.
- Urodziła się pani w Kielcach, a kiedy zamieszkała pani w Warszawie, jak do tego doszło?
W Kielcach skończyłam szkołę powszechną (bo tak się wtedy nazywała szkoła podstawowa) i szkołę handlową. Maturę zdałam w 1938 roku, a w Warszawie znalazłam się 29 czerwca 1939 roku, ponieważ po maturze musiałam pracować, żeby po prostu mieć jakieś pieniądze na rozpoczęcie samodzielnego życia. Na rodziców nie mogłam liczyć, bo nie mieli żadnych oszczędności, byli bardzo skromnie sytuowani.
- Kim byli pani rodzice, czym się zajmowali?
Ojciec był mistrzem murarskim, a jednocześnie przez długie lata, aż do 1936 roku, rogatkowym. To był urząd. Jak się przedmieście kończyło, były budki. Jak jechały furmanki na przykład, to się zatrzymywało i gospodarze musieli płacić myto. To szło na rozbudowę dróg. Jeden koń to zdaję się pięć groszy, a dwa konie to dziesięć groszy – jakoś tak było. Potem zlikwidowali to, ojciec zaczął chorować. Biednie było w domu.
Najpierw praktykę miałam w magistracie kieleckim. Ukończyłam szkołę handlową, więc pisałam też na maszynie. Po półrocznym stażu, zwolniono mnie, bo tylko na stażu byłam i poszłam do fabryki „Granat”. Fabryka amunicji nazywała się „Granat”. To był oddział wielkiego Fortu Bema, zbrojeniowej fabryki w Warszawie, za Powązkami. Pracowałam trzy miesiące i wyruszyłam w świat z 28 na 29 czerwca 1939 roku. Przez dwa miesiące przygotowywałam się do egzaminu w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej. Miałam we wrześniu zdawać egzamin, ale wybuchła wojna.
- A czy w Warszawie miała pani rodzinę?
Nie, nie miałam nikogo. Tylko koleżanka szkolna była na kursie PW i mogłam się zatrzymać dwa albo trzy dni u jej koleżanki z tego kursu, na Zielnej, a potem szukać. A tak się złożyło, że jak wsiadłam w nocy do pociągu, mama krzyczała przez okno: „Nie jedź córko do tej Warszawy, wojna będzie!” i płakała. A ja mówię: „Mamo nie kracz. Nie będzie żadnej wojny”. I usiadałam, a przede mną siedzi młoda dziewczyna. Zaczęłyśmy rozmawiać. Okazało się, że ona studiuje położnictwo w Warszawie. Na Karowej była uczelnia trzyletnia, po maturze. [Dziewczyna] była już na trzecim roku, a ja do szkoły teatralnej się wybieram! Zaczęłyśmy rozmawiać. „A gdzie pani mieszka?” – pyta się. Mówię: „Nie wiem jeszcze, mogę dwa dni się zatrzymać [u znajomej]”. A ona mówi: „Mieszkam na Grzybowskiej 61, u trzech pań, dwie są wdowy, jedna niezamężna. Bardzo miłe, sympatyczne. Jeden pokój, dosyć duży, a mnie jest trudno”. Pochodziła z jakieś wsi podkieleckiej, Karolina Strojna się nazywała, pamiętam dotąd. [Mówi], że porozmawia, że płaci trzydzieści złotych za pokój, że jest szafa, że jest dosyć duży pokój, że się zmieścimy, czy że byłoby taniej dla niej. Strasznie się ucieszyłam! Miałam sześćdziesiąt złotych w kieszeni, jeszcze nie wiedziałam, ile za korepetycje będę mogła płacić, a tutaj okazja fantastyczna.
Tylko zajechałam, Zosia była na stacji, przyjęła mnie, [potem] pojechałam do jej koleżanki. Ale już w tym samym dniu czy nazajutrz, pojechałam na Grzybowską i tam już zamieszkałam. Całe dwa miesiące, zachłyśnięta, oczarowana Warszawą, chodziłam na głodniaka, żywiłam się naprawdę chlebem, wydawałam na dzień trzydzieści trzy grosze. To był chleb bez omasty żadnej, kawa zbożowa, prawie że bez cukru, maślanka, trochę ziemniaków. Tak się żywiłam.
Byłam parę razy w Forcie Bema, bo jak pracowałam w fabryce „Granat”, to najpierw pracowałam z robotnicami. Dużo po maturze dziewcząt [w ten sposób pracowało], przed wojną było bezrobocie, nikt się nie wstydził pracy. Opowiadałam, opowiadałam, ale zabrali mnie do biura na trzy tygodnie. Nudziłam się strasznie, bo nie miałam z kim rozmawiać, ale kierownik był bardzo sympatyczny. [Wiedział], że jadę do Warszawy, pytał się: „Jak sobie pani da radę?”. Mówię, że nie wiem, gdzie będę mieszkać i że chciałabym zacząć pracować od razu, bo wierzę, że zdam ten egzamin, a jak zdam egzamin, w pierwszym roku pewnie jeszcze nie dostanę żadnego stypendium ani nic, to muszę zacząć pracować. Mówi, że ma przyjaciela w Forcie Bema, jest personalnym, da mi list polecający. Rzeczywiście tak zrobił. Miałam list polecający (tylu bezrobotnych było) i zaangażowali mnie 30 sierpnia, znaczy dostałam pracę w Forcie Bema. Jeździłam z Grzybowskiej do fortu, byłam 30, 31 [sierpnia].
1 [września] rano patrzę przez okno, a wysoko jakieś punkty – samoloty. Mówię: „Co to jest? Jakby się oderwało”. Huk z daleka słyszałam. Panie mówiły, że to są ćwiczenia. Pojechałam jeszcze do pracy, jeszcześmy pracowali, a już 2 [września] jak pojechałam, to był Fort Bema zbombardowany. Kazali wszystkim robotnikom przyjść na ulicę Śniadeckich po zapłatę. Bardzo dużo dostałam – dwadzieścia złotych – za dwa dni pracy tylko. To szalenie dużo! Dwadzieścia złotych! To sobie kupiłam kilo mąki, kilo cukru, kaszy kilo, naprawdę, myślałam, że to potrwa tydzień albo coś. Musiałam skąpić potem, jak to wszystko się stało.
Byłam przygotowana do egzaminu i egzamin się nie odbył. Ostatnia lekcja. Nasz profesor miał dwie uczennice. Okazało się, że ta druga uczennica, Rysia Sobińska (potem poległa w Powstaniu, utalentowana dziewczyna) – moja profesorka od polskiego, polonistka, była jej ciotką. Myśmy się na lekcji u profesora spotkały. Ostatnia lekcja była już (szczęście było ogromne) na scenie uczelni na ulicy Trębackiej, na tyłach Teatru Narodowego i opery. Recytowałyśmy, żeby się oswoić, że to tutaj właśnie będzie egzamin. Idziemy, to było trzydziestego, a tu wszędzie afisze, plakaty – mobilizacja. Ona mnie zabrała do siebie do domu, przedstawiła [mamie]: „Teresy uczennica”. – mówi. I tak myśmy się zaprzyjaźniły.
Jak wybuchła wojna, to od razu się zgłosiłam do punktu sanitarnego, bo miałam kursy, bo do PW też należałam, a w ogóle od dziesiątego roku [życia] byłam harcerką. Tak że bandaże się robiło.
- Do kogo się pani zgłosiła?
Były szpitale przecież! Jak przyszła kapitulacja Warszawy, to tragedia niewyobrażalna. Zaczęłam chodzić po Warszawie, oglądać gruzy, na Placu Teatralnym zwalony teatr. Szłam Wierzbową, tu gdzie jest Pałac Saski i były sztachety, płot. Najpierw podmurówka, a później żelazne sztachety. Patrzę, a na dziedzińcu pałacu pełno naszej broni Niemcy ustawiają w kozły, chodzą, śmieją się. Chwyciłam płot, stałam, w ogóle strasznie łzy mi leciały i tak patrzę. Naraz, czuję na lewym ramieniu czyjąś rękę i od razu szept, półszept brzmiący. Powiedział: „Nie płacz dziecko, to wszystko będzie jeszcze nasze”. Głowę odwracam, widzę – wysoki mężczyzna. Na pewno to był wojskowy, już miał przefarbowany płaszcz – charakterystyczny, z rozcięciem – oficerki widziałam pod tym. Długi płaszcz, czapka jakaś dziwna, z tyłu jakby wyglądała, nie widziałam daszka. Krokiem żołnierskim szedł w stronę ulicy Królewskiej i Grobu Nieznanego Żołnierza. Stałam, myślę: „Boże! To jeszcze nie koniec. To tu się będzie coś dziać”. – „Nie płacz dziecko, to będzie jeszcze wszystko nasze” – tak mi powiedział.
Potem, już 28 września, to niemal w dzień kapitulacji przecież, już się zbrojna konspiracja zawiązała. Postanowiłam, że nie wracam do Kielc! „Nie ma po co wracać do tej biedy. Nie wracam!”. Jeszcze siostra mi pożyczyła [pieniądze], miała uskładane. Starsza siostra o sześć lat. Wyszła za mąż w 1936, miała uskładane pieniądze na mieszkanie, to mi dała na korepetycje. Strasznie dużo brał profesor – dziesięć złotych za jedną lekcję.
- A jakie korepetycje pani brała?
Dykcji i recytacji! Kazał mi coś powiedzieć, jeszcze powiedział, że mam złe C, złe S, że muszę bardziej munsztukiem robić. Przygotowywał mnie. Myślę: „Jak będę miała [korepetycje], to będę miała jakieś poparcie, bo nie tylko, co czuję, ale jak mówię. Dykcja też jest ważna. Bardzo ważna”.
- A jak do tego doszło, że zaangażowała się pani w działalność kulturalną?
Właśnie. Znowu przez znajomą – podjęłam pracę pomocy domowej u jednej pani. Młoda mężatka, miała sześciomiesięcznego dzieciaka, mąż był oficerem, w obozie już był. Zaczęłam pracować najpierw, to był październik. Jej mąż był architektem – inżynierem i miał pracownię dużą, w ogóle duże mieszkanie, sześciopokojowe i został jeszcze jeden jego pracownik. Trochę ułomny, z garbem, bardzo miły pan, dobrze mu z oczu patrzyło, poznaniak. Przyniósł gazetę, właśnie w końcu października i było ogłoszenie: „Profesor Marco, Plac Napoleona 6, udziela lekcji dykcji”. Myślę: „Aha, to już coś się zaczyna”. To co oficer mi powiedział – coś się zaczyna. Napisałam krótki list i (pan Pacyna się nazywał pracownik męża tej pani) zaniósł do profesora. On przeczytał, kazał mu czekać na odpowiedź i strasznie się ucieszył. Pisał, że cieszy się, że jestem, że jestem dzielna dziewczyna, że się nie wstydzę żadnej pracy i żebym przyszła do niego. Dostałam wychodne.
- W liście do profesora, co pani napisała?
Że jestem, że przeżyłam i że pracuję jako pomoc domowa u takiej pani i adres podałam po prostu. [...] Na to profesor odpisał mi, Pacyna przyniósł list, dostałam tak zwane wychodne i poszłam. Byłam letnio ubrana, zimno się zaczynało [robić], w butach letnich, w płaszczyku letnim. Zmarznięta przybiegłam na Plac Napoleona. Od razu jego córka (Jadwiga miała na imię, ale mówili Dziuba na nią, niedawno umarła, też potem studiowała ze mną) dała mi półbuty, płaszczyk mi watoliną zrobiła, jakieś futerko dała, ociepliła mi. Profesor powiedział, że zaczyna tajne lekcje, tajny Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej w Warszawie, że on dyrektorem będzie (dyrektorem był Zelwerowicz, ale on był na wsi, potem ukrywał się gdzieś), że będzie jego zastępczyni, którą poznałam – pani Jadwiga Turowicz. Poznałam, bo poszłam do niej, do Instytutu, jak tylko przyjechałam, spytać się, czy bym mogła jakieś lekcje wziąć, bo chcę zdawać. I ona mi podała adres profesora Marco.
Pierwsza lekcja była 15 listopada u pani Janiny Mieczyńskiej, tancerki, która miała duży dom. Miała szkołę tańca wyzwolonego, współczesnego. Uczyła nas potem rytmiki i plastyki. W jej salonie były potem egzaminy co pół roku, z roku na rok. Na pierwszą lekcję przyszło dziewięć osób, to był zaczątek w ogóle. Sześć dziewczyn i trzech chłopców. Sławek Gliński, Wieńczysław Gliński, znany aktor, dotąd żyje i gra. Jerzy Bielenia, po wojnie w „Syrenie” dużo grał i Klemens Mielczarek, który przed wojną już robił rólki, grał w filmach chłopaczków. Straszna kinomanka byłam, więc oglądałam go. Z dziewcząt była Maria (ale „Rysia” na nią mówili) „Rysia” Sobińska, którą poznałam właśnie u profesora na lekcjach. Magda Radłowska, przeżyła wojnę, była w Poznaniu aktorką. Hasia Jezierska, to była cały czas w Warszawie, umarła już. Halina Skierska – śliczna dziewczyna, tylko drobna, za mała może, z Piotrkowa Trybunalskiego. Ich rodziny się przyjaźniły, znaczy „Grota” Roweckiego i jej rodzina, też wojskowa. Już od razu była w konspiracji, pamiętam. Od niej dostałam ciepły golf niebieski, który miałam całą okupację. Blondynka o niebieskich dużych oczach. Była aresztowana. Była blisko „Grota” Roweckiego już w czasie okupacji. Znaczy w konspiracji była najwcześniej. Całe jego biuro i jego aresztowali przecież w 1943 roku. W czasie Powstania ją rozstrzelali, była na Pawiaku. Rozstrzelali Halinę, „Halszka” na nią mówiliśmy wszyscy, Skierską.
- A czy pani kształciła się w tej szkole przez cały okres okupacji?
Kto? Ja?! Byłam od pierwszej do ostatniej lekcji! Potem różnie było z dziewczynami. Hasia w 1943 [została aresztowana]. Była Hanka Brzozkówna, tancerka, ale była tylko niecały rok, bo myśmy zauważyli, dowiedzieli się, sama widziałam jej zdjęcie z gołymi piersiami, lokal był – „Narcyz”, róg Kruczej i Hożej czy jakoś tak. Potem w hotelu „Savoy” też, Niemcy tam byli, tańczyła półnaga. Baliśmy się, że może zdradzić. Powiedziało się jej, że przestała istnieć nasza szkoła. Była tancerką, więc po co chciała jeszcze [chodzić]? Nie wiem. W każdym razie odpadła bardzo szybko. Ale do końca była Magda Radłowska i Jezierska. „Rysia” zrezygnowała za trzy lata, bo bardzo się głęboko zaangażowała [w konspirację]. Poszła na kursy pielęgniarskie i lekarskie i przestała chodzić, a była bardzo zdolna.
Ale ja byłam do końca, byłam na ostatniej lekcji. Już ostatni egzamin, dyplomowy właściwie, był. To niestety był trzyletni, a myśmy pięć lat się uczyli. 29 lipca miało być Powstanie i odwołane zostało. Przybiegłam do Stasia Daczyńskiego na Raszyńską, gdzie ostatnie egzaminy się odbyły. Komedie tylko robił. Robiłam na ostatni egzamin dwie sceny z pierwszego aktu „Wilków w nocy” Rittnera, scena z Julią i z Prokuratorem. Próbowałyśmy to we trzy, ale mnie wybrał na ten popis. Wielka, wielka rzecz to była, radość niesłychana, ostatnie egzaminy były już.
Jak dwudziestego dziewiątego przyszłam (już nikt nie przyszedł) tylko wpadałam i mówię: „Panie profesorze! Dzisiaj odwołane, ale na pewno wybuchnie jutro, albo pojutrze! A on mi przerwał i mówi: „A ty masz się pakować i jechać do tych swoich Kielc! Wojna się kończy, rozumiesz?! Pierwszą sztukę, to będę robił „Wilki w nocy”, będziesz grać główną rolę! Ty tylko się nadajesz. Jesteś do teatru stworzona, masz takie wnętrze, że mogłabyś obdzielić trzy aktorki i jeszcze będziesz dobra”. W ogóle gadał mi, ale przerwałam mu tyradę w straszny sposób: „Jak pan profesor śmie tak mówić do mnie?! Kto pana upoważnił, takie decyzje podejmować za mnie?! Ja?! Teraz uciekać?! Tchórzyć?! Uciekać z Warszawy?! Mojej [babci] bracia poginęli w [powstaniu] styczniowym!”. W ogóle zaczęłam płakać, krzyczałam i wybiegłam, trzasnąwszy drzwiami. On nie uratował syna swojego, dwudziestoletniego. Bardzo utalentowany rzeźbiarz. Piękna rzeźba głowy Daczyńskiego, czyli ojca jego, była w pokoju. W prywatnych mieszkaniach były lekcje. I on poszedł, i poległ. Po wojnie, jak wróciłam z Anglii, siedzieliśmy przy stoliku w parę osób i on też przyszedł, to nic nie mówił. Powiedziałam potem, po tym spotkaniu: „Dlaczego ani słowem nie mówił do mnie?”. [koleżanki] mi powiedziały: „Patrzył na ciebie i płakał”. Jeśli chodzi o konspirację, to byłam tak półoficjalnie, na odcinku kulturalno-oświatowym. Wiele osób właśnie z naszych kursów dawało koncerty w szkołach powszechnych, bo tylko takie były oficjalnie. To wszystko patriotyczne wiersze. Jeden skrzypek grał albo pianista i recytowaliśmy [na] dwie osoby.
Tak, wiersze i fragmenty powieści. Na przykład „Śmierć Longina Podbipięty”, to przecież jest z Trylogii. Dla „Szarych Szeregów” tak samo dawałam koncerty, bo znałam jednego harcmistrza i on mnie [wprowadził].
Samo nauczanie było tajne, ale tak ściśle w wojskowej [organizacji] to nie byłam. Zresztą się starałam, chciałam – koleżankę miałam kielecką, ze szkoły, to dwa razy chciała mnie do ścisłej konspiracji. Rozmawiała, to powiedzieli, że mają jakieś listy, tak się wyrażali, mówiła, że [jeżeli ktoś jest] utalentowany, jeśli chodzi o kulturę, to trzeba chronić. Przecież Baczyńskiego nie chcieli przyjąć do Podchorążówki przez długi czas. Robił awantury. On był przecież taki talent, brylant dosłownie i nie chcieli go do Podchorążówki przyjąć, do lasu, żeby ćwiczył strzelanie i tak dalej. Ale jak on mógł być, taki jaki był i nie pójść w Powstanie, jak jego dziadek był w powstaniu styczniowym, a ojciec był legionistą, [brał też udział w] powstaniu śląskim. [Baczyński] poszedł i co? Taki brylant w czwartym dniu Powstania [zginął]. Nas tak wychowywano od szkoły powszechnej i harcerstwo przede wszystkim. W szkołach mówiono – jak jest pokój, młodzi muszą wybierać zawody , które kochają, o których wiedzą, że to jest to, co chcą robić, bo wtedy będą szczęśliwi. Będzie robił z radością i będzie szczęśliwy, a jednocześnie ojczyzna będzie miała korzyść, bo praca wykonywana, która się bierze z powołania i z przekonania, że to tylko mogę robić i to chcę robić, to jest korzystna i dla tej osoby i dla ojczyzny. Ale jak wojna jest, wszystkie marzenia, wszystkie prywatne rzeczy – won! Najważniejsza jest ojczyzna, Polska i wtedy trzeba iść, robić to, żeby Polska, żeby ojczyzna była znowu wolna.
- Czy wiedziała pani, że godzina „W” jest wyznaczona na 1 sierpnia o siedemnastej?
To mi znajomy jeden powiedział. Byłam w domu i słyszałam też pierwsze strzały na Mazowieckiej.
Tak. Mam wiersz. [Mój wiersz]
„Warszawa, 1 sierpnia 1944”.
W dniu krwi i chwały
Lecą białopióre ptaki
Wolnością rażone.
Skrzydła rozpostarte
Głowy uniesione.
Lecą szlakiem odwiecznym
Śpiewają: „Tak trzeba!”
W biel i czerwień patrzą.
W biel i czerwień – rozpiętą od ziemi do nieba.
Drugi króciutki. Klimek Mielczarek, kolega który też był w Powstaniu, ale na szczęście nie zginął, to przyszedł do mnie raz, jak króciutki [wiersz] napisałam – „Powstańcy”.
Nie mogli uciec, nie mogli krzyczeć, gdy w nich godzono,
Bo w śnie to było wielkim, wyśnionym, biało-czerwonym.
W ogóle mam cztery tomiki. Jeszcze krótki [wiersz]: „Pamiętam jakby to było wczoraj”.
Pamiętam jakby to było wczoraj.
Ten pierwszy strzał i następne, następne.
Uklękłam.
Medaliki na szyję,
W imię Ojca pospieszne
I jeszcze w lusterku na ścianie
Uważne spojrzenie sobie w oczy.
Pod domami, po drugiej stronie ulicy
Biegł chłopiec w hełmie pochylony,
z karabinem w dłoni,
ze znakiem na rękawie biało-czerwonym.
Od Świętokrzyskiej ludzie biegli zdyszani
Wymachiwali rękami, śmiali się i płakali:
Powstanie! Powstanie!
Od razu, w tym samym dniu, zobaczyłam dwóch powstańców [potem], trzech i zaraz zawiązała się kompania.
- Gdzie się pani znajdowała?
Róg Traugutta i Czackiego. Właśnie 3. kompania porucznika „Lewara” była sformowana i jeszcze doformowywała się. Dopiero tam przysięgę złożyłam.
- To znaczy ta kompania była najbliżej?
Tak, tak. Bo mieszkałam na Czackiego, u państwa Zabokrzeckich dzięki dyrektorce naszych [tajnych kursów pani Jadwigi Turowicz].
- Czy to był jeszcze 1 sierpnia?
To był jeszcze 1 sierpnia, ale [15-tego sierpnia] była przysięga. 6 sierpnia sformowała się szturmówka.
- A proszę mi powiedzieć, jak pani zapamiętała ten pierwszy dzień Powstania ?
Pracowałam wtedy w kawiarni „Muzabelle”, kawiarni artystów [filmowych], bo przecież już pracowałam cały czas i uczyłam się. Lekcje były o różnych porach – i rano i po południu i w różnych punktach miasta. To się zmieniało. Nie mówiło się „pani Turowicz”, tylko mówiło się – „ciocia Jadzia”, [albo] „Wyrzyk” [o Wyrzykowskich], po imionach ci profesorowie byli, pani Turowicz, pani Małynicz Zofia, [która] uczyła wiersza i potem gry aktorskiej. Pani Turowicz też. Wyrzykowski – to były lekcje na wyobraźnię, lekcje mimiki, potem był Jan Kreczmar, wspaniały pedagog, potem Janusz Warnecki i Juliusz Marso, to dykcji cały czas uczył.
A różnie pracowałam. Najpierw u tej kobiety, ale ona była straszna. Raz mnie posądziła, że jej pięć złotych ukradłam. Dwadzieścia dwa lata miała, młoda mężatka i miała sześciomiesięczne [dziecko] i była już w ciąży z drugim. Raz powiedziałam jej: „Pani Wisiu”. Jadwiga miała [na imię], matka na nią mówiła „Wisiu”. To powiedziała: „Co sobie Zosia myśli? Jestem panią inżynierową!” To mieszczaństwo przedwojenne było straszne! „Ja jestem panią inżynierową!” Jak już chciałam odejść, to chciała mi pięć złotych podwyższyć, ale jej powiedziałam: „Pani inżynierowo, nie przyjechałam do Warszawy po to, żeby zostać służącą, tylko by zostać aktorką. Teraz się uczę prywatnie, mnie ktoś chce uczyć, dlatego odchodzę”. To mi nawet kartki zabrała na chleb. Z walizką jadę, Wiejską ulicą, śnieg, mróz okropny. W styczniu odeszłam.
- Proszę powiedzieć, jak 1 sierpnia wyglądał, wybuch Powstania.
Miałam mieć dyżur w kawiarni. To była wspaniała kawiarnia, elegancka. Podawali aktorzy filmowi i teatralni. „Dziuba” Marso też tam pracowała. Przeniosła się potem do innej kawiarni, a ja tam objęłam [posadę]. Było dobrze, miałam dyżury albo rano albo [po południu]. Z kelnerkami się wymieniałam i jak miałam lekcje po południu, to [dyżur] brałam rano. Wtedy pracowałam. Wybierałam się na czwartą godzinę, a tu strzały, tak jak w wierszu. Wybiegłam, już brama była zamknięta i już do bramy. Już byli pierwsi ranni, a na piętrze mieszkał lekarz. Jego syn był na tajnej medycynie. Wszystkie uczelnie działały. A jak było to zorganizowane! A jak to wszystko było meldowane i wysyłane przez kurierów. Rząd londyński wszystko wiedział.
Od razu, że ranny jest pierwszy, poszłam do lekarza i już mówię. Lekarz od razu poszedł, otworzyli i poszedł do rannego.
Całą noc nie spaliśmy, wszyscy ludzie z kamienicy, a rano trzech zdaje się powstańców się znalazło na podwórku. Oni byli od „Lewara” i zaraz mnie zabrali do Banku Handlowego. Zameldowałam się, powiedziałam, kto jestem, i już byłam, już latałam po jedzenie do kawiarni (kawiarnia „U Aktorek” była na Mazowieckiej) z Marysią. Była w konspiracji wcześniej, prawdziwej [konspiracji].
- Jakie jedzenie pani przynosiła z kawiarni?
Ano obiady. Na razie, póki jeszcze nie mieliśmy kuchni naszej, od „Aktorek”. Na Mazowieckiej leżał portret Hitlera, żeśmy deptały, pamiętam, portret. Nie było szkła, tylko sam papier. Nosiłam to jedzenie, a potem, szóstego był sformowany dwudziestodwuosobowy oddział szturmowy, został Mianowski, a porucznik „Lewar” był dowódcą 3. kompanii. Zgrupowanie „Krybar” było na Powiślu, tam z meldunkami latałam. Były dwie łączniczki, na ulicy Siennej była piekarnia, więc one na plecach chleb nosiły, ale jedna była kontuzjowana. Wszystko się robiło. Chleb z Siennej potem nosiłam i w szturmówce rozdawałam jedzenie. Było bombardowanie oczywiście, paliło się u góry, więc trzeba było to ratować. Po prostu podawanie, od osoby do osoby, wody i tak dalej.
23 sierpnia, było pierwsze naprawdę fantastyczne i zwycięskie działanie. Bez jednej ofiary. Z naszej szturmówki ani jeden chłopiec nawet nie był ranny. Uwalnianie z kościoła Świętego Krzyża. W podziemiach Niemcy więzili Polaków, dużą grupę księży. Strasznie cierpieli. Był atak, w nocy z 22 na 23 [sierpnia]. Marysia była minerką, wykurzyli Niemców, ale była strzelanina, była bitwa w kościele.
Nie, nie strzelałam ani nie byłam w nim zaraz po ataku. Potem jeszcze zdobyli na Krakowskim Przedmieściu pierwszą komendę żandarmerii niemieckiej. Wykurzyli Niemców. Ale niestety dowódca, Mianowski, taki odważny, który zawsze mówił: „Nie narażać się bez potrzeby. Jak ci nie każą iść, to nie chodź”. On po tym ataku, już o piątej rano...
Już wiadomo było, że zdobyli, więc żeśmy poleciały, ja też. Trzeba było im zaraz nosić, objęli wartę w samym kościele Świętego Krzyża i donosiłam w dużych kotłach jedzenie od nas, z ulicy Czackiego róg Traugutta. To górą się nosiło. A Niemców pełno było, szpiegów niemieckich na poddaszach, wyborowi strzelcy i strzelali – gołębiarze myśmy na to mówili. Trzeba było strasznie szybko [przechodzić]. Z kotłem, to nie można było iść [szybko], więc to było bardzo niebezpieczne.
- Co się znajdywało w kotłach?
W kotłach zupa jakaś, przeważnie kasza albo jęczmienna, albo gryczana. Dobrze było, jak było to czymś okraszone. Wodę trzeba było nosić. I to parę razy.
Zdobyli kościół i szturmówka dalej trzymała. Przez otwarte drzwi kościoła, uchylone, widać było, statuę Chrystusa, to był niesamowity [widok] i całe Krakowskie Przedmieście się paliło, pamiętam. To był niesamowity [widok] – na tle płonącego Krakowskiego Przedmieścia, Chrystus na tle pożaru. Potem był strącony, jak już myśmy wyszli.
Pobiegłam do naszych, do dowództwa. Chłopcy usypiali w ławkach, szmatami mokrymi im czoła [przecierałam], budziłam na warcie, przy drzwiach, a przez Krakowskie Przedmieście słychać było czołgi niemieckie. Mogli nas w każdej chwili zaatakować. Ale była zmiana i dalej to było. [...]
Jednej z łączniczek, które chleb dostarczały ciągle z Siennej, wybuchł [pocisk], nie wiem, czy pożar, w każdym razie upadła i cywile przez nią przelecieli, była kontuzjowana. Dołączyłam do Tosi i wtedy chleb z Siennej też nosiłam. Była historia z workami na plecach, chleb donosiłam do kompanii też.
I przyszedł [dzień] 2 września rano i dostałam godzinę wolną od porucznika „Lewara”. Ponieważ to były [imieniny] Stefana, a myśmy mieli kolegę [ze studiów] Stefana Strzałkowskiego (nie brał udziału, drobny chłopaczek), szłam ulicą i winorośl dzika była i zerwałam liście, bo przecież kwiatów nie było. Wzięłam pęk liści, już troszeczkę jesiennych i poleciałam na ulicę Wspólną 7, uliczki do Placu Trzech Krzyży dochodziły. Ucieszył się bardzo: „Chodź, chodź, bo Staszka jest”. Koleżanka, której nie wymieniłam, później przyszła, za rok, do nas. Egoistka straszna, żyje dotąd. Wchodzę, z opaską, w ogóle chodzę zmarnowana, a ona siedzi na tapczanie, z nogami i zaczęła ryczeć na mnie: „Idioci!!! Powstanie! Jestem młoda, jestem utalentowana, jestem piękna, chcę żyć!!!”. Tak ryczała. Zaniemówiłam. Patrzę, nie wiedziała, czy za chwilę, nie zginę. Powiedziałam: „Staszka, co ty mówisz?” – i nie mogłam w ogóle dalej mówić. Wychodzę, w oczach mam [łzy]. Ze schodów zbiegałam, Stefan tylko krzyczał: „Zosiu! Uważaj na siebie! Uważaj na siebie!”.
Przyleciałam do naszej kwatery, a porucznik „Lewar” mówi, że muszę zanieść bardzo ważny list do dowództwa zgrupowania, na Tamkę, na `Powiśle. Tam był właśnie „Krybar”. Wzięłam list i pobiegłam. Oddałam list, ale powiedział „Lewar”, że nie mogę wracać bez odpowiedzi, więc kazali mi czekać trochę. W kancelarii pracowała, już tylko na maszynie pisała, bo była w którymś miesiącu ciąży, żona Klimka Mielczarka, kolegi ze studiów – Terenia. Pisała na maszynie i mówi: „Zosiu, ponieważ jestem w ciąży, jutro wychodzę z Warszawy. Chodź ze mną. Wyjdź ze mną, ratuj się z tego piekła”. A ja mówię: „Terenia, jak ty sobie wyobrażasz, żeby wyjść. Przecież jestem po przysiędze na dodatek jeszcze, przecież nie mogę, co ty?”. Wreszcie dostaję list, chce już lecieć, a tu dwóch mnie chłopców zatrzymuje, że już ostrzał leci od Wareckiej. Mówię: „Muszę!” i pędziłam jak Kusociński. Chłopcy się śmiali, bo nie lubiłam chodzić podkopami, tunelami, tylko latałam. Śmiali się: „Zośka ma długie nogi, jej nic nie będzie, ona lata jak Kusociński”. Biegłam, ale strasznie szybko, potwornie, bo się też trochę bałam. Rzeczywiście już był ostrzał. Wbiegam do bramy, a nasza szturmówka już cała w hełmach, do wymarszu. [Zbiegam] do komendy, bo to było w piwnicy, oddałam list i usiadłam.
Myślałam, że się zapalę, tak gorąco strasznie było od tego biegu, od emocji. [„Lewar”] mówi: „No to zaczyna się”. To była akcja osłaniania odwrotu górą ze Starego Miasta, bo już Stare Miasto padało wtedy – 2 września. Niektórzy chcieli się górą przedrzeć i miało być uderzenie od Krakowskiego Przedmieścia, od nas i jeszcze jakieś trzecie uderzenie. To uderzenie się zaczęło. Jeszcze „Lewar” mówi: „Na łączniczkę przyboczną dla mnie, która na ochotnika?”. Byłam zmęczona, ale oczywiście wszystkie się poderwały, ja też i on mnie wziął do bramy, i byłam łączniczką między stanowiskiem karabinu maszynowego a nim. W pewnym momencie, jeszcze byłam na stanowisku, gdzie karabin maszynowy był, ale przestał [strzelać]. Mówię: „Dlaczego nie strzelasz?”. Mówi, że już nie ma kul. Chcę to zameldować „Lewarowi”, a straszne zamieszanie się zrobiło, to trwało, czekaliśmy i to uderzenie się załamało. Krysia, która po chleb chodziła z Tosią, już wyzdrowiała i mówi: „Słuchaj, tak dużo na podwórzu się publiczności, ludzi prywatnych znalazło i takie zamieszanie, że się kończy to uderzenie. Nie bardzo się to udało. Od Krakowskiego Przedmieścia oni zawiedli”. Bo to od „Krybara” i inne jeszcze kompanie miały osłaniać. I że dwóch naszych strasznie ciężko rannych – Grzesio ma nogi posiekane, a Edkowi chyba będą amputować dłoń, bo granat niemiecki przy natarciu chciał odrzucić i mu wybuchł. „Krysia i Tosia są w wielkim szpitalu, bo niosły Grzesia rannego i mówią, że mało pielęgniarek, a ty jesteś łączniczką szturmówki, to powinnaś iść”. Ale nie mogłam bez rozkazu. Akurat na podwórzu był zastępca „Lewara”, rotmistrz „Edyta”, więc mówię: „Czy pan rotmistrz wie, że mi łączniczki to i to powiedziały i nie wiem, czy mam pójść, czy nie”. Mówi: „Naturalnie, tylko muszę powiedzieć ci hasło i odzew”. Zdziwiłam się – do szpitala hasło i odzew? Nomen omen było hasło – „Pocisk”, a odzew – „Pińsk”, a pocisk za dwa dni mnie ranił. Ale nie myślało się o tym i pobiegłam. Akurat Edek leżał i doktor już mu amputował lewą dłoń.
- Gdzie się znajdował szpital?
Na Świętokrzyskiej. Prawie że róg Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, przy Jasnej. Duży szpital, piętro pod ziemią. A dlatego – potem się dowiedziałam – było hasło, bo główne dowództwo się przeniosło do tego szpitala. Było pełno szpiegów i wiedzieli Niemcy. Zaczęli walić w szpital. Jak była chorągiew wywieszona Czerwonego Krzyża, to dopiero walili. Nawet jakby nie było dowództwa. Następnego dnia się dowiedziałam.
Grzesiek – czterdzieści stopni gorączki, a tylu rannych, rany boskie! Wszystko po rakietach, co to paliło się, twarze popalone, wszystko, tylko oczy przerażone, w bandażach i wszyscy tylko: „Pić, pić, pić”, więc przynoszenie wody. Cała Świętokrzyska na drugi dzień się paliła. To było morze płomieni. Świętokrzyska była bardzo wąska, więc jak się paliło z jednej i drugiej strony, to były baldachimy z ognia. Wodę [przynosiłam] codziennie dwa razy, biegałam do naszej kompanii, brałam dwa wiadra i przynosiłam wodę. Jeść to nikt nie chciał kaszy, oni tylko wodę – przynosiłam. Był wieczór już, trzeciego, wodę nosiłam i teraz – raz do Grzesia, bo był w innej sali, raz do Edka. 4 września też poszłam do naszej kompanii, to już inna kompania była, „Harnasia” i na obiedzie byli u nas, smutni. Czekałam, bo kaszę też brałam.
4 września, ale po południu, chciałam drugi raz wodę [przynieść] i wychodzę, biegnę, jeszcze nie doszłam do Mazowieckiej – straszny pożar w tym miejscu. Mówię: „Rany boskie! To chyba się nasza siedziba pali!”. Rzeczywiście, doszłam do rogu Czackiego, całe morze ognia, z daleka [widać] już chłopców naszych, podbiegli do mnie. „Co jest?” – mówię. [Rotmistrz Edyta]: „«Lewar» ranny, [na Czackiego pod drugim leży]. Bo czołg wszedł na róg Traugutta, «Lewar» był na piętrze Banku Handlowego z Haliną i rzucali granaty. Jeden czołg się zapalił, ale drugi przyszedł i wyrżnął tak w balkon, że oni z tym balkonem w dół zlecieli. «Lewar» był w głowę ranny, zresztą zabandażowany leży tu, a nasza kwatera się pali”. – mówi. Tam były moje wszystkie piękne zdjęcia. Byłam bardzo fotogeniczna i najlepsze zdjęcia zawsze przy sobie nosiłam, nikomu nie dawałam. Mówię: „Co z nami? Co z naszą kompanią?” Mówi: „Przedzieramy się za Aleje mówi, tam się biją, będziemy dalej walczyć”. Ale myślę sobie: „Polecę na kwaterę, może uratuję moje zdjęcia”. Podbiegłam trochę, ale się zatrzymałam – strach mnie ogarnął i przypomniało mi się, jak nasz dowódca szturmówki mówił: „Nie narażać się niepotrzebnie, jak nie ma rozkazu, nie trzeba lecieć”. I stanęłam, nie poszłam – „To pewnie się już i tak spali”.
Poszłam, gdzie leżał „Lewar” i gdzie była resztka naszych. Halina była też w głowę lekko ranna i znowu patrzę – co robić? Tu ranni, tu się pali. Podeszłam do rotmistrza [Edyty] i mówię: „Co mam robić? Tam też niebezpiecznie, a tutaj wy się wycofujecie, gdzie was znajdę potem? Ale chyba muszę wracać”. A on mówi: „Naturalnie, przecież nie możesz ich zostawić tak [Grzesia i Edka], może będzie stamtąd ewakuacja też, gdzieś za Aleje. Musisz pomóc”. Z dwoma wiadrami, już byłam taka zmęczona, dwie noce nie spałam, nogi popuchnięte, idę ulicą Świętokrzyską, dolatuję do rogu Mazowieckiej. W międzyczasie bomba rąbnęła, był lej okropny, wpadłam do leja. Jedna woda wylana. Macam, nogi sobie odkopuje, natrafiam na kawałek czegoś, jakieś włosy, kość jakaś była. Pewnie ktoś zginął, nie wiem. W każdym razie już tylko z połową jednego wiadra przybiegłam. Jak mnie nie było, jakiś pocisk rąbnął tak, że nad Edkiem była dziura zrobiona. W otwór windowy wpadła. Wtedy mi Edek powiedział: „Słuchaj, [Niemcy] dowiedzieli się, bo tu jest «Bór» Komorowski i Pełczyński”. Potem Pełczyńskiego w Anglii [pytałam], tak mówił rzeczywiście. „Teraz dopiero będą walić”. Ale mnie już było wszystko jedno, byłam zmęczona, siadłam i mówię: „Wiesz, idę”. W korytarzu była ława drewniana, położyłam się na wznak i zasnęłam. O drugiej w nocy budzi mnie pielęgniarka, mówi: „PKO się pali na górze. Zaczyna się palić, trzeba ewakuować rannych na drugie piętro pod ziemię”. Edek już wstawał trochę, bo miał tylko jakąś małą ranę i [ranną] dłoń. Sprowadziłam go, już zszedł sam na dół. Salki były, ale zaduch potworny. Jeszcze ropa i w ogóle wentylacja, i odchody, i to wszystko. Ułożyłam go, a po Grzesia to oczywiście na noszach – zniosłam i pracowałam na własne nieszczęście.
Był duży korytarz i po jednej stronie była tylko ściana, a po drugiej były salki, gdzie można było umieszczać rannych. Na korytarzu był przewiew, przeciąg, a on miał czterdzieści stopni gorączki. Leżał przy ścianie, na leżance, jakiś ranny, ale lekko ranny, więc walczyłam o leżankę dla Grzesia. Mówię, że ten lżej ranny, nie ma temperatury, żeby poszedł, a mam ciężko rannego i go umieściłam na tym. Jak już go ułożyłam, pobiegłam do Edka, ale mówię: „Wiecie, wyjdę, zobaczę, jak jest na ulicach i w ogóle co się dzieje”. To była noc. „Czy nie można by teraz ewakuować, od razu za Aleje”. Bo mówili, że trzeba będzie ewakuować rannych za Aleje, nocą. Jak wyszłam, straszny był jednak ostrzał. Brama była szeroka, od ulicy Świętokrzyskiej. Jak zajrzałam, to widziałam, co w bramie. W bramie leżała łączniczka, jakby spała, na wznak, chlebak miała przewieszony, leciutko uśmiechnięta, zabita. Był strasznie duży ostrzał. Zeszłam i mówię, że trzeba czekać. Byłam trochę u Edka, trochę u Grzesia. To było nad ranem. Potem Edek mi się leciutko załamał, zaczął mówić: „Już nie będę mógł pływać, nie będę mógł na koniu jeździć, wiosłować” – i tak zaszkliły mu się oczy. Patrzę na niego, co tu mu powiedzieć i naraz ni stąd ni zowąd mówię: „Wiesz Edku, rzeczywiście spotkało cię nieszczęście – lewa dłoń. Ale wiesz, pomyśl tak. Masz śliczne, duże niebieskie oczy. Gdybyś tak oczy stracił. Boże! To jest chyba największe nieszczęście na świecie”. Chwilkę pomyślał i mówi: „Rzeczywiście, masz rację. Przepraszam, że tak się załamałem”. – „Widzisz? Będzie dobrze”. – pogłaskałam po głowie, pocałowałam w czoło i mówię: „Wiesz, teraz biegnę do Grzesia, bo jemu trzeba zdaje się zmieniać opatrunek, bo mi mówił o tym”.
Akurat roznosili kaszę, to było koło dwunastej. Już zgromadzenie i był porucznik ze Starego Miasta. Słuchali go, a on mówił, że wprawdzie Stare Miasto padło, ale to jeszcze nie koniec, będziemy się bić w Śródmieściu. Już nie wierzyłam wtedy w zwycięstwo prawdę mówiąc i odeszłam do Grześka. „Oni tak gadają, to nie ma pomocy znikąd”. Nachyliłam się, mówię: „Co Grzesiu? Jak?”. A on: „Zosiu, zmień mi opatrunek, bo szyna mi na pośladku chyba dziurę wybiła, tak mnie boli”. Mówię: „Wiesz, nie mam żadnego opatrunku przy sobie”. Odwracam się, a przy ścianie, widzę, stoi siostra w białym fartuchu, oczy ma zamknięte. Wygląda jakby za chwilę miała zemdleć. Mówię: „Siostro! Siostro!”. Nie otwiera [oczu]. Mówię: „Proszę koledze zrobić opatrunek”. A ona, nie otwierając oczu, mdlejącym głosem mówi: „Nie będę robić opatrunku”. Mówię: „Dlaczego?!”. A ona: „Bo jestem bardzo zmęczona”. Wtedy tak się zdenerwowałam, mówię: „Jezus Maria! Wszyscy jesteśmy zmęczeni, ale przecież to jest siostry obo...”. I nie dokończyłam o tym obowiązku. Straszny huk albo błysk. Jak odzyskałam trochę przytomności, leżałam na betonie twarzą w dół i pierwsza rzecz – wzięłam ręką, czułam mokre, myślę: „Jezus Maria! Oczy! Oczy!”. Zaczęłam strasznie krzyczeć, wyć dosłownie: „Dobijcie mnie! Dobijcie mnie!”. Wtedy Grześ to usłyszał: „Zochna, to ty?” – krzyczał. Mówię: „Tak”. – „Chryste Panie, dlaczego to nie ja drugi raz?”. Chłopcy mnie bardzo lubili, widzieli, ile daję serca, ile oddania. Tak że to mi wystarczy za wszystkie krzyże.
Wtedy strach, strach przed śmiercią jednak i zaczęłam zamiast „Zabijcie mnie!” krzyczeć strasznie: „Ratunku! Opatrzcie mnie! Ratunku!!!”. Ale ani nikt nie przyszedł dobijać mnie, ani nikt ratować. Dwa razy chciałam wstać, ale upadałam na twarz. A tu tak – z daleka był szum wody, krzyki, nowi ranni, straszny rozgardiasz, niesłychany. Ktoś mnie od tyłu, za ramiona wziął i postawił przy ścianie. Przede wszystkim nie wiem dlaczego i skąd, nie dowiem się już nigdy, dlaczego w tych dniach od drugiego byłam w mundurku harcerskim. Pamiętam, że w pierwszym dniu chodziłam w spódniczce granatowej, jakiś swetereczek miałam, a tu w harcerskim mundurku, te dni, jak byłam ranna. Pas miałam szeroki, skórzany, to był przebity. Może on mnie uratował, że to nie poszło gdzieś. Jeszcze widziałam – lewe oko było od razu stracone, ale się tam nie macałam nawet, prawym widziałam. Koło mnie stał ksiądz, który rękę do góry trzymał i po palcu, więcej nigdzie, sączyła mu się krew i strasznie krzyczał, że jest ranny. Dotąd widzę, że ja taka ranna, bo tu patrzy, tu się leje, tu krew. Mam dziurę [pod kolanem], bo dopiero w szpitalu Paderewskiego cięli mnie i wyjmowali odłamki z kości przy kolanie. Ale jakie szczęście, że to nie oderwało się. Lekarz robił przegląd rannych, tych co mógł, to stawiał pod ścianą. Oparta byłam, widziałam księdza i on szedł. Strasznie mnie zabolało, odłamek nie miał siły rozpędowej, żeby mi nogę urwać, tylko się oderwał i w obozie mi się sączyła ropa. Dopiero jak byłam w szpitalu Paderewskiego, to mi siedem odłamków z kości przy kolanie [wyjęli]. Byłam ranna w nogi, poparzone, [...] głowa, klatka piersiowa.
Trzynaście lat po Powstaniu musieli mi ciąć mostek i spod mostka, jak paznokieć odłamek, [wyjęli]. Otworzyła się stara blizna i zaczęła ciec ropa. Musieli mi prześwietlenie specjalne robić. Lekarz w szpitalu powiada: „Proszę pani, jutro operacja. Pani musi być [operowana natychmiast], bo jak ropa się rozleje, zakażenie organizmu będzie”. Mówię: „Nie mogę teraz iść na operację!”. To profesor mówi: „Dlaczego?”. – „ [Jutro] jadę do Warszawy nagrywać «Antygonę»!”. Jurek Rakowiecki „Antygonę” reżyserował, obsadził mnie w głównej roli – Boże! przecież to dla mnie było szczęście niesłychane, że [zagram] taką rolę. Muszę jechać. Łzy mam w oczach, on patrzy, czy wariatka, czy co. Grozi jej śmierć, a ona mówi o Antygonie. Ale widzi, że to jest ważna sprawa, [więc pyta]: „A jak długo to nagranie?”. Mówię: „Nie wiem. Może pięć dni, może siedem”. [Umówiliśmy się, że zaraz po nagraniu wracam, będzie operacja]: „Niech pani jedzie, ale zaraz jak pani wróci [będzie operacja]”. Jak tylko przyjechałam, niecały tydzień, temperaturę miałam, nagrałam „Antygonę”, zaraz na drugi dzień poszłam i operowali. Straszna operacja była, eterem usypiana byłam.
- Jak się panią zaopiekowano w szpitalu zaraz po wybuchu?
Bez żadnych opatrunków, tylko dawali wszystkim [zastrzyk] przeciwtężcowy. Po tym jak księdza widziałam, jak ten mi wyrwał to z kolana, straciło mi się wszystko, nie wiem, czy zemdlałam, czy co. Otrzeźwienie następne – słyszę jakieś modły, ktoś się modli. „Jezus Maria, gdzie ja jestem? Aha, ranna byłam. Co to już umarłam, w niebie?”. Twardo leżałam na łóżku, to były tylko sprężyny i – „Aha, to ksiądz”. Nie widzę, ale czuję, że to ksiądz się modli. Jak nie ryknę: „Proszę księdza, ja nie umieram!”. On mówi: „Wiem moje dziecko, wiem. Ale daję ci odpust zupełny i oleje”. Znowu nie wiedziałam, co się dzieje. Edka wyprowadzali i zabierali za Aleje, na ulicę Śniadeckich. Edek przyszedł do mnie i mówił, że ich biorą, a że przyrzekli im, że mnie do tego samego szpitala dadzą co ich biorą. No i tyle było.
Nie wiem, co się ze mną działo, dopiero się znalazłam na trzeci czy czwarty dzień po zranieniu. Oprzytomniałam, jak mnie nieśli na kocu, bo już zało noszy. Mam taki wiersz – „Nieśli mnie na kocu, bo już zało noszy”. Harcerze mnie nieśli, bili mnie plecami po tych gruzach, oprzytomniałam. Wiem, że im mówiłam, że wiem, że jestem ciężko ranna, ale żyję, będę użyteczna. Tak im mówiłam, że będę użyteczna. Podkopem przez Aleje Jerozolimskie się czołgali, na kocu mnie tak wlekli i do pierwszego lepszego szpitala, na Hożą, na piętro mnie dali, gdzie nie było okulistki. Tam byli ozdrowieńcy. W ogóle nawet mnie nie umyli, nic. Prosiłam się o wodę. A na pierś, co chwilę, rączka czyjaś, mała jakaś rączka, a ja tu mam ranę. Wzięłam rączkę i mówię: „Co ty? Dziewczynka jesteś, tak? Jak się nazywasz?”. A ona mi mówi takim głosikiem: „Bożena Amelia Klembowska”. To była dziewczynka z mojego podwórka, której opowiadałam bajki. Mówię: „Bożusiu, jestem Zosia z Czackiego, opowiadałam ci bajki, pamiętasz?”. Miała nóżkę urwaną. Matka była w piwnicy i wyszła na spacer z nią i bomba rąbnęła w dziewiętnastkę właśnie, matkę zabiło i jej nóżkę [urwało], a dwa dni wcześniej na Placu Trzech Krzyży ojciec w Powstaniu zginął. Cała rodzina. Prosiłam się, piąty dzień byłam przytomna, jednym okiem widziałam jeszcze. Żebym miała od razu [odpowiednią opiekę], to prawe oko byłoby w większym stopniu uratowane niż później. W piątym dniu słyszę: „Czy tu jest porucznik «Lewar»? Czy tu może leży porucznik «Lewar»?” Mój dowódca – słyszę, poznałam łączniczkę, Janeczkę. Nie, najpierw powiedziałam: „Kto woła? Kto to jest?”. Ona zobaczyła: „Zosia! Jezus Maria!”. Mówię: „Widzisz? Rób coś, błagam. Do okulisty!”. Ona mówi: „Zaraz biegnę do naszego kompanijnego lekarza”. Mieszkał w kamienicy gdzie ja, Sitkowski, który razem z synem był kompanijnym naszym lekarzem. „Zaraz biegnę i na pewno [go przyprowadzę.]”. Za dziesięć minut byli, bo na Marszałkowskiej stali. Wiem, że zrobili potworną awanturę, że tak się mną nie zajęły. Nie mogłam nocami spać, a w dzień ci ozdrowieńcy w karty grali. Wzięli mnie na nosze i zanieśli na Poznańską 15, w piwnicy był szpital. Wszystkie prawie szpitale były w piwnicach. Była okulistka, doktor Nojszewska. Tam dopiero zestrzygli mi włosy, miałam włosy trzy razy takie co teraz, brud i [wszy], ruszały się. Były wszy, brud, zestrzygli mi włosy niemal do skóry, umyli, zdjęli wszystkie łachy ze mnie, umyli mnie, wszystkie rany opatrzyli, nogi, klatkę piersiową, głowę. Przede wszystkim okulistka od razu powiedziała: „Lewe oko stracone, a prawe – świeczkę zapalono, chodziło oko za świeczką, widziałam to światło – poczucie światła, iskierka nadziei. Za dwa dni, po oczyszczeniu, parę dni, zaczęłam umierać. Bo wynieśli mnie na strych, a na strych wynosili tych, co właśnie umierali. Zanieśli mnie, [przyprowadzono] księdza na spowiedź. Wtedy strasznie bluźniłam, że nie chcę żadnego księdza, nie mam żadnych grzechów. Tak się męczyłam całą okupację i w ogóle, i moje marzenia, i wszystko, ale potem strasznie płakałam i ksiądz przyszedł. Przyszedł ksiądz, znowu mi dawał wszystkie oleje. A mnie dali butelkę z wodą gorącą do nóg, poduszki mi położyli, dobrze mi się zrobiło, po spowiedzi, po płaczu. Dwa dni się nie odzywałam i oni nie przychodzili, a trzeciego dnia zaczęłam strasznie krzyczeć i wołać, że jestem głodna i chcę jeść. Znieśli mnie ze strychu znowu do piwnicy. Czas biegł, kolega Klimek, [Milczarek] był w czynnej walce, dowiedział się, przyszedł raz, drugi do mnie i w ogóle zaczynał mnie pocieszać: „Nie martw się. Ruskie przyjdą, ty pięknie śpiewasz, ja na gitarze, jakoś to będzie”. Mówię: „Klimek, nie opowiadaj takich rzeczy, bo mi się chce śmiać, jak ty to opowiadasz, a mnie się nie wolno ani ruszać dużo, ani śmiać się”. I dobrzałam, ale strasznie mnie rana bolała. Był lekarz, którego żona była ranna, zawsze musiał mnie przewracać na lewą albo na prawą [stronę], bo sama nie mogłam.
2 października przyszedł nie ten [sam] Klimek. Miał jeszcze gorszą biedę niż ja w czasie okupacji. Był zawsze wesoły, zawsze śmieszny, też o nim napisałam krótki wiersz: Byłeś radością, uśmiechem i żartem, na przekór wszystkim wojennym biedom Ale w październiku, w 1944, do szpitala do mnie przyszedłeś z karabinem już niepotrzebnym I słyszałam nad poległą Warszawą – płakałeś. Bo Klimek zaczął głową o mur piwnicy walić i płakać, i mówić, krzyczeć dosłownie, że jeszcze była broń, jeszcze mogliśmy się bić, dlaczego kapitulacja przyszła. Złapali go, bo dostał szoku. Klimek płakał, to w ogóle było nie do pojęcia, że Klimek płacze. I wiersz po latach napisałam krótki.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądała ewakuacja, jak się to odbywało?
Niemcy przyrzekli lekarzom i rannym, że wszystkich rannych zawiozą do Krakowa, do Kielc, do normalnych szpitali. A potem co?
W ogóle jak mnie umyli, to mi dali długą koszulę białą z lnu i miałam pończochy długie, ciepłe, a żadnych trepek nawet nie miałam. Majty oczywiście, stanika nie miałam i w koszuli, pod jednym kocem, na rogu Marszałkowskiej i Alej mnie położyli – ewakuacja, rannych znosili. Podjeżdżały karetki niemieckie i na Dworzec Zachodni. Sanitariusze [niemieccy] byli ludzcy, delikatnie mnie brali i do wagonu.
Wagony były bydlęce, ale czyste. Już była Wacka Świderek, bez nogi dziewczyna. Umarła w zeszłym roku, złamała nogę jedyną, którą miała, w biodrze. Tak jak po latach, [że] w wypadku, straciłam moje jedyne oko, prawe. Zaczęli nas wieźć. Wreszcie dali kawałek chleba, myśmy głodne były strasznie. Podobno powiedziałam: „Jestem ranna, mnie trzeba [chleb] pokroić”. Wzięła jeden kawałek, a drugi mi zostawiła. Zanim przyszła z pokrojonym, to już zjadłam ten kawałek chleba. Jedziemy, wreszcie wrzask, krzyk. Pielęgniarki krzyczą: „Nie wiozą nas do żadnego Krakowa!”. Mijamy Zbąszyń, to była ostatnia stacja za Poznaniem i dalej Niemcy już. Między Magdeburgiem a Berlinem – stacja Gross-Lübars – był międzynarodowy obóz. Wyładowują nas na stacji kolejowej, na noszach, to już jest 10 października, cztery dni i noce [jechaliśmy]. Zimno, gestapo nas bierze z psami i esesowcy pod swoją opiekę. Robią rewizję! Rannych na noszach. Czyśmy broni nie przywiozły z Warszawy. A lekarzom i pielęgniarkom zabrali wszystkie środki opatrunkowe i wszystkie lekarstwa uratowane. Dziewczyny, które były ranne tuż przed kapitulacją, to umierały bez pomocy potem. Nas zawieźli do baraku, prycze bez niczego. Dla mnie już pryczy zało i położyli mnie na duży stół. Miałam jeden koc i poduszkę, którą mi [dała] aktorka w kawiarni artystów filmowych. Była Kotka Sarnecka kelnerką i też przyszła do szpitala i mi poduszkę [podarowała]. Poduszkę sobie położyłam. Dostałam na wyjeździe kawałek materiału w krateczkę (dotąd mam na pamiątkę, spódniczka była z tego zrobiona) i w tym ręcznik, mydło, pasta, szczotka do zębów. To miałam pod głowę. Pierwszy raz się rozpłakałam, autentycznie, strasznie, że tu nas już wykończą. Za dwa dni już nas przenieśli do lepszych trochę warunków. Zaczęło się jedzenie. Na cały dzień kawałeczek cienkiego chleba, czarna kawa zbożowa, bez cukru, łyżeczka mała od herbaty cukru to było na cały dzień. Na śniadanie i na kolację to było. I mały kawałeczek margaryny. A [na] obiad, to przynosili zupę, myśmy nazywały to – suszone jarzyny. Twarde, woda bez odrobiny tłuszczu, bez niczego. A raz w tygodniu przynosili grochówkę. Dziewczyny nie jadły. Dziwiłam się, że nie jedzą. A ja dolewkę nawet brałam. Było pełno robaków, ja to jadłam.
W książce koleżanka napisała, że podobno powiedziałam, potem, po wojnie, że dzięki grochówce przeżyłam obóz. Nie widziałam, dziwiłam się tylko, ale się nie dopytywałam, jadałam grochówkę. Ujawniłam się, że jestem aktorką. Był deszczowy dzień, okropny, koniec listopada, [deszcz] zacinał o barak, zaczęłam nucić „Serenadę śmierci”. Piękną piosenkę, którą śpiewała śpiewaczka Gadejska, w naszej kawiarni artystów filmowych. Dziewczyny mówią: „Tak pięknie śpiewasz, ty jesteś artystka”. Rozpłakałam się i powiedziałam o tajnych kompletach i od tego czasu [wiedziały, że jestem aktorką]. Miałam jeszcze w ogóle opaskę na oczach, cała zabandażowana. Przeszłam makabryczną operację, bo pewnego dnia doktor Tus zauważył punkt, odłamek pod wierzchem, na moim oku. Mówi: „Pani Zofio, postaram się”. Pojechał do innego obozu niemieckiego, prosił o jakąś pomoc okulisty, bo nie chciał przyjechać Niemiec. Dostał tylko parę kropel kokainy. Był chirurgiem, nie okulistą. [Spytał się] czy się zgadzam, że postara się przekłuć, bo jest pod wierzchem odłameczek i on chwyci i to wyciągnie. Trzymały mnie dziewczyny, tylko parę kropel kokainy dał i chwytał. Opowiadały mi: „Pot spływał mu ciurkiem”. Doktor Tus, który był w szpitalu, chwytał dwadzieścia minut. Mówi: „Bez prześwietlenia nie wiem, jak duży ten odłamek jest. Szarpnę, całe oko pójdzie. Nie mogę dalej”. i zostawił. Wyłam, jak ja wtedy cierpiałam! Proch wpadnie do oka, jak to boli, a to odłamek. Potem przez całą noc, potem przestało boleć. Jak wyjechałam po obozie Oberlangen i dostałam się wreszcie do profesora Druszkowskiego i mu powiedziałam, [to orzekł], że doktor Tus uratował oczko, bo nie ma żadnego odłamka. Jak pisałam do niego list, to pisałam, że mam odłamek w oku. Nie ma odłamka – otworek był zrobiony, pchał się i z płaczem, łzy, jako sól fizjologiczna omyła to. „Pani uratował oko ten lekarz”.
- Proszę jeszcze powiedzieć, kiedy wróciła pani do Warszawy?
Do Warszawy wróciłam w 1947, bo był szpital Paderewskiego, operacje różne, potem był
Rekonvaleszenzhaus, potem St. Dunstan’s, szkoła angielska dla ociemniałych i słabo widzących żołnierzy. Chcieli mnie zawodu jakiegoś uczyć, a to telefonistka, a to [co innego], a ja powiedziałam, że się żadnego zawodu nie uczę, że trochę widzę, będę na scenie. To wymyślili, że może mnie poślą do szkoły teatralnej do Londynu. Miałam nauczycielkę cudowną, opracowałam z nią, bo już angielski znałam, monolog Joanny d’Arc i po dwumiesięcznym pobycie w St. Dunstan’s pojechałam do Royal Academy of Dramatic Art w Londynie. Zdałam egzamin świetnie, powiedział dyrektor, że warszawska Akademia Sztuki Teatralnej musiała mieć świetnych profesorów. Dojeżdżałam dwa albo trzy razy w tygodniu do Londynu na lekcje gry aktorskiej, mimiki i dykcji. To był cudowny czas, bo po prostu opracowywałam różne rzeczy. Poza tym nie było czasu myśleć o swoim nieszczęściu, bo było tyle zajęcia rozmaitego, uczyłam się pisania na maszynie [ale wcześniej] bałam się pójść [do St. Dunstan’s], dlatego że się załamię, jak zobaczę tyle nieszczęśników, a dopiero siłę jeszcze większą miałam do przetrwania, bo jak zobaczyłam – dwie dziewczyny, które nie widziały zupełnie nic i nie miały dłoni. Jedna miała zmasakrowaną dłoń. Zobaczyłam lotnika angielskiego, miał pół twarzy czarnej, spalonej, nie miał nogi, jednej ręki i nie widział przede wszystkim. To powiedziałam: „Boże! Masz twarz nie zmasakrowaną, masz nogi, masz ręce, trochę widzisz”. Dziękowałam Bogu. Poza tym chodziłam na koncerty symfoniczne, do teatru angielskiego, bo z Londynu przyjeżdżał do Brighton, nad samym Kanałem La Manche, duża szkoła, ogromna. W ogóle jaki był stosunek do niepełnosprawnych ludzi, ile miłości, ile dobroci. Jak im raz powiedziałam: „Słuchajcie, tu jest raj! Tak pracujecie, cudownie”. To mi powiedzieli: „Chyba żartujesz [to] was nie ma zapłaty, żeby nie wiem co się zrobiło, to jest taka [Wasza] ofiara, że my nie możemy zadośćuczynić. [Żeby] wiadomo, co robić”.
Warszawa, 03 sierpnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk