Zofia Kwiczala-Kubacka „Zosia”
Zofia Kwiczala-Kubacka urodzona 11 listopada 1924 roku w Poznaniu, z wykształcenia artysta muzyk. W czasie Powstania Warszawskiego miałam kontakt zupełnie przejściowy ze Zgrupowaniem „Chrobry II”. W szpitalu przy Mariańskiej 2 pełniłam funkcję sanitariuszki, raczej salowej, bo nie miałam dostatecznego przygotowania; [pseudonim] „Zosia”.
- Proszę powiedzieć coś o latach przedwojennych. Pani się urodziła w Poznaniu. Jak pani wspomina swoje dzieciństwo?
Bardzo sympatycznie. Miałam bardzo dobrych, mądrych rodziców i bardzo sympatyczne, liczne rodzeństwo. Zdradzając wcześnie zdolności muzyczne, byłam w tym kierunku kształcona. W szkole średniej ukończyłam trzy klasy gimnazjalne, mając piętnaście lat nie skończone. Poszłam [do szkoły] trochę wcześniej, co się bardzo w czasie okupacji przydało.
- Czym zajmowali się pani rodzice? Gdzie pani mieszkała?
Mój ojciec był prawnikiem, matka muzykiem, nauczycielką gry fortepianowej i śpiewu. Uczyła również języka rosyjskiego, ponieważ była wychowana w tak zwanym Królestwie [Polskim] i biegle znała ten język.
- Ale mieszkali państwo w Poznaniu?
Mieszkaliśmy w Poznaniu. Początkowo mieszkaliśmy przy ulicy Świętego Marcina. Potem rodzice wybudowali (z dużymi kłopotami) willę w kooperatywie pracowników PKO (bo ojciec był radcą prawnym tej instytucji) na Sołaczu przy ulicy Sołackiej 19. W czasie okupacji, kiedy nas wysiedlono, mieliśmy ogromną satysfakcję z faktu, że willa nie jest na kółkach, więc jej nie wywiozą.
- Jak się układały przed wojną stosunki między Polakami, Niemcami czy Żydami?
Między Polakami i Żydami układało się bardzo dobrze, z wyjątkiem okresów, kiedy endecja zaczęła napadać na ludzi pochodzenia żydowskiego. W Poznaniu nie było Żydów chałatowych, była tylko cywilizowana, kulturalna mniejszość żydowska. Między Polakami a Niemcami stosunki były bardzo różne. Ze strony Polaków nie było jakiejś niechęci. Ze strony Niemców natomiast podsycana była bardzo gorliwie niechęć i napastliwość wobec Polaków. Myśmy przez pewien okres w domu na Sołaczu mieli mieszkanie wynajęte panu Zakobielskiemu i tenże pan (zresztą obywatel Niemiec) odmawiał wywieszenia polskiej flagi państwowej z balkonu, który przynależał do jego mieszkania, i który był terenem wywieszania flagi dla całego domu. Następnie, kiedy w 1939 roku mój ojciec zgłosił się jako prawnik do komitetu organizacyjnego władz (bo władze wybyły z Poznania już 5 września), to polecił zatrzymać kogoś podejrzanego o szpiegostwo na rzecz Niemiec. I kiedy w Poznaniu wybuchły ładunki pod mostami, [i] mosty zostały zerwane, moi rodzice (którzy mieli dokładne wspomnienia z I wojny światowej) postanowili opuścić Poznań, bo wiadomo było, że pan Zakobielski ręce sobie zakasze aż po łokcie, żeby tylko dorwać pana mecenasa. Przeprawiliśmy się przez Wartę z pijanym przewoźnikiem, który mówił: „Teraz wszyscy wiosłują! Teraz ja sam!”, więc znosił nas prąd. Następnie udaliśmy się pieszo do Swarzędza. [Tam] okazało się, że mama sobie straszliwie obtarła nogi. Przeczekaliśmy jedną dobę i znaleźliśmy się w otoczeniu pana spokrewnionego z właścicielami floty rzecznej w Warszawie. Jemu bardzo pasowało to, żeby dobrać sobie do swojego wozu wyładowanego bardzo solidnie (na którym miał tylko młodego chłopaka, jako woźnicę i jego siostrę, jako ewentualną pomoc) kobietę z dziećmi (bo reszta rodziny szła piechotą). W ten sposób dotarliśmy pod Łowicz. Tam trafiliśmy na wojska mające niesłychanie trudną sytuację odwrotu po bitwie nad Bzurą i następnych próbach przedostania się dalej. Tylko dzięki szczęśliwemu zrządzeniu losu i opatrzności Boskiej nasz wóz nie został zepchnięty do rowu, bo już były takie skłonności. Siedemnastego września przeżyliśmy nalot niemiecki, po którym Niemcy rozstrzelali kilku żołnierzy polskich, którzy się tam znaleźli. Nie zadawali sobie trudu odstawić ich do obozu jenieckiego. W czasie tego nalotu samolot niemiecki zniżył się tak bardzo, że widziałam twarz pilota. Moja mama położyła się w rowie, przykryła sobą najmłodszą siostrę, rozłożyła ręce w odruchu obronnym i piasek z kul zasypywał jej dłonie. Potem się okazało, że oficer niemiecki, który nas wziął do niewoli, jest kolegą ze studiów (przynajmniej dobrym znajomym) pana, który nas wiózł do Warszawy. Studiowali razem w Lipsku. I jakoś tak zostawiono nas własnemu losowi. W Łowiczu przebywaliśmy aż do upadku Warszawy i w pierwszych dniach października postanowiliśmy wrócić do Poznania, licząc się z tym, że już wszystkie tendencje pana Zakobielskiego przeminęły, skoro się dowiedział, że nas nie ma. Wróciliśmy do Poznania rzemiennym dyszlem, kupiwszy konia, który nigdy przedtem nie był podkuty, więc się absolutnie nie dawał zaprząc do wozu. Ósmego grudnia wysiedlono nas. Zostawiliśmy wszystko, cośmy posiadali. Ojciec chciał wziąć maszynę do pisania. Niemiec mu ją wyrywał. Pamiętam słowa ojca: „Czy to nie jest moja własność?”. Nic nie pomogło, maszyna do pisania została. Niemcy byli wściekli, że jesteśmy przygotowani, że mamy spakowane walizki. Zawieziono nas na Główną do obozu. Przebywaliśmy tam trzy dni, [ale] to wystarczyło, żeby matka ciężko zachorowała [na] zapalenie ucha środkowego. Dla śpiewaczki, muzyka to jest straszliwa sprawa. Nie było lekarza, nie było możliwości [zrobienia] jakiegoś zabiegu operacyjnego. Jedenastego grudnia wywieziono nas do Koniecpola, malutkiej miejscowości pod Częstochową, która liczyła niespełna trzy tysiące mieszkańców, w tym tysiąc dwustu Żydów. Wówczas umieszczono nas, jako najliczniejszą rodzinę (bo czworo dzieci i rodzice), w jednym z nielicznych domów piętrowych, którego właścicielem i mieszkańcem był właśnie kupiec żydowski. Mój ojciec, który pochodził z Tarnowa i doskonale znał zwyczaje żydowskie, zadał sobie trud, żeby odczepić mezuzy, czyli te ukośnie figurujące na drzwiach świętości żydowskie, i poszedł do tego pana. Powiedział mu, że są one złożone w biurku, w szufladzie, ponieważ wie, że byłoby mu przykro, że ludzie innego wyznania, innej narodowości są wśród nich. Żyd się tak rozczulił, że przyniósł dla mojej mamy poduszkę. Oczywiście zabrał mezuzy. Byliśmy tam do piętnastego stycznia, co wystarczyło z kolei, żebym ja miała kłopoty z palcem. Krępowałam się odmówić obierania ziemniaków, mimo że miałam skaleczony palec i wyglądało na to, że będzie mi schodził paznokieć. Miałam w każdym razie ropne zapalenie tego palca. Jechaliśmy piętnastego stycznia, na ten dzień dostaliśmy przepustkę. Był to jedyny dzień odwilży tej straszliwej, pierwszej wojennej zimy. Dojechaliśmy do Warszawy już po godzinie policyjnej, więc nie można się było dalej ruszyć. Czekaliśmy na dworcu. Potem pojechaliśmy do rodziny mojej mamy, to znaczy do profesorostwa Lalewiczów. Pani Lalewiczowa była rodzoną siostrą mojej mamy. Przebywaliśmy u nich do momentu, kiedy Niemcy postanowili nas wysiedlić z ulicy Górnośląskiej, ponieważ była położona bardzo blisko Sejmu i były tam piękne, indywidualnie budowane domy. Wówczas rozdzieliliśmy się. Wujostwo udali się na Muranowską, a my, to znaczy mama i dzieci, bo ojciec umarł w 1942 roku...
- Jaka była przyczyna śmierci?
Zawał serca. Miał szczęście, bo umarł na parę godzin przed nalotem radzieckim, który uderzył bombami w Szpital Ujazdowski. Ojciec właśnie na te ostatnie dni był przewieziony do Szpitala Ujazdowskiego dzięki poznańskim lekarzom, którzy tam pracowali. Zdążył umrzeć nie w strachu, nie w obawie...
- Często były te sowieckie naloty?
To był pierwszy nalot. Potem się powtarzały, ale już nie na szpital, tylko na inne obiekty.
- Musiała pani przeprowadzić się z mamą...
Jak się przeprowadziliśmy na ulicę Pańską, to moja mama i moja starsza siostra szukały mieszkania odpowiadającego naszym możliwościom. Chodziło o to, żeby to były dwa pokoje, żeby nie było za wysoko, bo przecież trudno byłoby pokonywać wiele pięter. Wszyscy byliśmy wystarczająco wyczerpani i wymęczeni głodowaniem. Nauczyłam się w czasie wojny, co to znaczy gonić zębami kawałek końskiej kiełbasy na paskudnym chlebie do samego końca, żeby mieć wrażenie, że jednak się zjadło z kiełbasą. Mój brat się bardzo cieszył, kiedy siostra przynosiła z RGO [Rady Głównej Opiekuńczej], gdzie była zatrudniona jako pomoc administracyjna, deputat polegający na kwaśniejącej i fermentującej marmoladzie. [Brat] rósł i potrzebował bardzo dużo jedzenia, [lecz] ile by nie ujadł tej marmolady, to narosło i nie było wiadomo, że Wiktor sobie pozwolił na łasowanie! Właśnie ten brat zginął w 1942 roku.
Był w Grupach Szturmowych i razem z kolegą postanowili udać się pod Mińsk Mazowiecki, ponieważ było wiadomo, że tam stacjonują Kałmucy będący na służbie niemieckiej, i że stosunkowo łatwo można zdobyć broń. Udało im się, rozbroili Kałmuka, broń zdobyli [i] poszli do wsi, gdzie byli krewni tego chłopaka, który to wszystko organizował. Tymczasem nadjechała niemiecka ciężarówka i chłop orzący czy też pracujący w polu (to był październik, więc nie wiem, czy akurat orał) nie miał nic lepszego do roboty, jak poinformować Niemców o tym wydarzeniu. Niemcy udali się do tego gospodarza [i] chłopców rozstrzelali. Moja starsza siostra dopiero po wojnie ekshumowała zwłoki mojego brata z Mińska Mazowieckiego na cmentarz Armii Krajowej w Warszawie.
- Jak pani i rodzina dowiedzieliście się, że brat nie żyje? Ktoś przyszedł z tą informacją?
Ktoś przyszedł zawiadomić nas o tym. Umarł trzy tygodnie po swoich szesnastych urodzinach.
Wiktor Kwiczala.
- Pamięta pani, jaki miał pseudonim?
Nie pamiętam, ale wiem, że w Encyklopedii Powstania Warszawskiego jest błęd, że był sanitariuszem na Woli. Moja siostra posłała natychmiast sprostowanie, ponieważ on rok wcześniej zginął, co prawda w służbie, ale nie w Powstaniu.
- Śmierć taty, śmierć brata...
Śmierć ojca na zawał serca, bardzo ciężkie powikłania nowotworowe jamy ustnej. W następnym roku śmierć brata, po drodze śmierć stryja w Oświęcimiu (jeden z pierwszych więźniów z Tarnowa), następnie śmierć brata matki w Katyniu...
Radliński... Kapitan saperów Wiktor Radliński. Figuruje na liście straconych w Katyniu. Potem w czasie Powstania zginęli babunia i wuj Lalewicz, a po Powstaniu na wiadomość o tym, że lista strat kultury polskiej obejmuje także profesora Lalewicza, zmarła moja ciotka, która chorowała na Parkinsona [i] była przewieziona do Krakowa. W Krakowie ta wiadomość ją dobiła.
- Wróćmy jeszcze do okupacji. Czym pani się zajmowała w czasie okupacji?
W czasie okupacji zajmowałam się nauką, robiłam czwartą klasę gimnazjalną, jeszcze normalnie, w ramach normalnego nauczania. To się nazywało kursy zawodowe. Pracowałam w księgarni „Artsta” w dziale muzycznym jako praktykantka.
- Gdzie ta księgarnia się znajdowała?
Księgarnia znajdowała się na Nowym Świecie 35, zaraz za kawiarnią Bliklego. W czasie tej trzyletniej praktyki widziałam rozstrzeliwania na Nowym Świecie.
- Mogłaby pani o nich opowiedzieć?
Niemcy przywieźli ubranych w pasiaki więźniów. Ponieważ przy poprzednich takich rozstrzeliwaniach ludzie wołali: „Niech żyje Polska!”, wobec tego ci więźniowie, których rozstrzeliwano na Nowym Świecie, mieli już zaklejone usta. Zatrzymano ruch, nie dozwolono w ogóle nikomu się tam zbliżać, poszła salwa. Dobijano jeszcze tych, którzy nie od razu zginęli, ale w ciągu godziny natychmiast pojawiły się kwiaty i znicze na tym miejscu, tak jak na wszystkich miejscach rozstrzeliwań. Księgarnia „Artsta” położona była tak, że z ukosa można było [to] zauważyć, ewentualnie wychodząc na chodnik przed księgarnią. W czasie mojej pracy w księgarni „Artsta” uczyłam się u pani profesor Nadziei Padlewskiej, matki kompozytora, Romana Padlewskiego, który zginął w Powstaniu na Starym Mieście. Uczyłam się również u Romana. Uczyłam się także na tajnych kompletach gimnazjum i liceum imienia Jana Kochanowskiego. Komplety organizowane były w małych grupach, część koło mojego domu, część na Mokotowie. Szefowie mojej księgarni byli na tyle wyrozumiali i patriotyczni, że pozwalali mi się na te komplety urywać. Zrobiłam wtedy czwartą klasę gimnazjalną i zaczynałam już pierwszą licealną, ponieważ te lekcje nie były bardzo regularne. Poza tym uczyłam się jeszcze języka francuskiego. Na moim komplecie był angielski. Język francuski uzupełniałam dzięki pomocy Urszulanki, siostry Konstantyny Baranowskiej, która władała biegle francuskim, hiszpańskim, łaciną, także włoskim, jak sądzę. W każdym razie, była uroczym człowiekiem i bardzo uzdolnioną poetką.
- Pani do tej siostry chodziła?
Jeździłam do tej siostry na Mokotów, tam gdzie były Urszulanki. W czasie Powstania Warszawskiego przeżywała również bardzo ciężkie rzeczy. Napisała wspaniały wiersz [...], wiersz który zresztą był pewną trawestacją norwidowskiego wiersza „Coś ty narodom zrobił Sokratesie?” ¬– „Coś ty narodom zrobiła Warszawo, że cię dziś nieuk na mapie też wskaże…”. [...] Ten wiersz niebacznie przeze mnie ujawniony koleżance moich sióstr z Powstania, Dance Leszczyńskiej-Rackiej, został przez nią podany jako jej dzieło i na tej podstawie została przyjęta do Związku Literatów. Siostra Konstantyna usłyszawszy o tym, powiedziała: „Wszystko jedno, ważne że wiersz poszedł w świat. Mnie to nie interesuje. Jestem zakonnicą, nie muszę mieć potwierdzenia, że jestem autorką”.
- Słyszała pani w czasie okupacji o Żydach, którzy się ukrywali?
Nie tylko słyszałam, ale pomagałam w tym ukrywaniu.
- Proszę o tym opowiedzieć.
Był w naszej księgarni pracownik, nazywał się Artimowicz i w pewnym okresie stało się jasne, że trzeba koniecznie pomóc mu się z księgarni zlikwidować. Na mnie przypadło akurat to, żeby go przeprowadzić na umówione miejsce, aby go potem ludzie odebrali. Jest w Stanach i podawał, że około stu osób pracowało nad tym, żeby mógł się z Warszawy wydostać, więc jestem w liczbie tych stu osób.
Nie, nie chciałam. Uważałam, że to byłoby tak, jak gdybym wyciągała rękę po zapłatę za to, co zrobiłam.
- To znaczy, że on tam pracował?
Pracował w księgarni i w momencie, kiedy się okazało, że jest to dla niego zbyt niebezpieczne, został przeprowadzony właśnie przez księgarzy. Z tamtych czasów znam Władka Bartoszewskiego i Krzysztofa Dunin-Wąsowicza.
- Jak wyglądały kontakty z tymi panami?
Krzysztof Dunin-Wąsowicz był tak samo jak ja praktykantem, tylko nie w dziale muzycznym a w dziale literackim. Władysław Bartoszewski był jego dobrym znajomym, kolegą i już po jego pobycie w Oświęcimiu miałam okazję rozmawiać z nim, ponieważ miałam wątpliwości natury etycznej. Władek Bartoszewski był dla mnie autorytetem już wtedy, więc poprosiłam, żeby był łaskaw na pewne moje pytania odpowiedzieć. W trakcie zadawania tych pytań u mnie w domu na Pańskiej, zorientowałam się, że są to pytania, na które nie ma odpowiedzi (w każdym razie Władek nie będzie w stanie mi odpowiedzieć), więc skończyłam rozmowę, bardzo serdecznie mu za to dziękując. On potem mówił Krzysiowi Dunin-Wąsowiczowi, że nie rozumie właściwie, czego panna Zosia od niego chciała, bo w gruncie rzeczy wyłoniła swoje wątpliwości, a potem powiedziała, że już wszystko rozumie i bardzo dziękuje.
- Czy teraz pani znalazła odpowiedź na te pytania?
O tak, teraz je znalazłam. Po czterdziestu latach ateizmu znalazłam odpowiedź przez powrót do Kościoła. Pan Bóg był łaskaw.
- Słyszała pani o szmalcownikach w czasie wojny?
Oczywiście, słyszałam o tym. Na szczęście nie znałam nikogo z nich, byłam raczej w kręgu tych ludzi, którzy pomagali Żydom.
- Czy nie było tak, że do tej księgarni zaczęli przychodzić szmalcownicy i trzeba było ewakuować tego Żyda?
Nie, tego nie wiem, ale wydaje mi się, że chyba nie, dlatego że księgarnia była bardzo dobrze zorganizowana. Mieliśmy tam ludzi głęboko zaangażowanych w konspirację. Jeden z nich, pan Sokołowski, zginął w czasie Powstania. Ja miałam akurat szczęście, że pierwszego sierpnia, kiedy kończył mi się urlop, nie poszłam do księgarni, tylko zgłosiłam się właśnie do grupy „Chrobry II”, ponieważ działała ona na naszym terenie.
- Jak pani zapamiętała pierwszy sierpnia 1944 roku?
Chodzili ludzie, proponowali, kto by [chciał] na łączniczkę, kto w jakiej sprawie, kto może. Ja nie mogłam się zgłosić na łączniczkę, bo akurat płaskie buty, w których się dobrze czułam, nadesłane przez brata via Portugalia, dałam do podzelowania. A pantofle na obcasach nie nadają się do pracy łączniczki, zwłaszcza że mi spadały z nóg. W tej sytuacji nie poszłam na łączniczkę i prawdopodobnie dzięki temu ocalałam, bo dwie spośród trzech łączniczek zginęły. Potem, jak zaczęto uruchamiać szpital na Mariańskiej 2, to już się włączyłyśmy obie z mamą do tego szpitala. Moja matka zresztą była nie tylko sanitariuszką, ale także pomocą gospodarczą, prała bandaże. Bandaży było tak mało, że wbrew wszelkim zasadom higieny trzeba było prać, wygotowywać i ponownie je używać. Poza tym, moja matka cieszyła się tak ogromnym zaufaniem ludzi z sąsiedztwa, że kiedy zaczęto wykopywać w podziemiach studnię, żeby można było złapać wodę podskórną, to moją mamę wybrano na „kapitanową od wody”. To znaczy, że siedziała przy pompie i zapisywała w zeszycie, kto przyniósł garnek. Ludzie nie mogli przecież sami tam stać, tylko przynosili garnki i czekało się, aż tej wody nazbiera się tyle, żeby każdemu do dwóch litrów można było do garnka wlać. To był przydział wody na całą dobę, na mycie, jedzenie i na wszelkie rzeczy, które są potrzebne człowiekowi. „Kapitanowa od wody” została zapamiętana przez ludzi bardzo życzliwie. Kiedy się po wojnie znalazła w Ciechocinku, byli tam lekarze z tego szpitala (ponieważ to było sanatorium wojskowe), którzy zrobili szpaler i przepuścili panią Natalię salutując jej bardzo energicznie.
- Gdzie ta studnia się znajdowała?
Studnia była w podziemiach Pańskiej 19. Zresztą starano się w każdym domu wybudować taką studnię z pompą.
- Pani składała przysięgę w czasie Powstania?
Nie, nie było potrzeby. I może dzięki temu nie miałam potem obiekcji, żeby wstąpić do partii. Trudno, tak mi się losy ułożyły.
- Jakie pani pamięta momenty z Powstania Warszawskiego? Co pani najbardziej utkwiło w pamięci?
Pamiętam bardzo mocno moment, który mnie uprawnił do tego, według mojego odczucia, żeby się ubiegać o Warszawski Krzyż Powstańczy, mianowicie bombardowanie naszego szpitala, [to] znaczy nie konkretnie naszego szpitala, ale tej okolicy. Nad szpitalem, który jest na parterze, są dwa piętra budynku i to z masywnej cegły. Szyby są dawno powybijane, workami z piaskiem podprawione, sanitariuszki i lżej ranni schodzą do piwnicy. Mam zamiar też zejść i nagle uświadamiam sobie, jak będą się czuli ci ciężko ranni, jeżeli nikt przy nich nie zostanie. W związku z tym decyduję się na to, żeby zostać, żeby chodzić między nimi, żeby żartować, żeby w jakiś sposób ich podnosić na duchu i żeby czuli, że nie są sami, i że nie jest tak źle, skoro ktoś kto może zejść, a nie schodzi. Byłam z tego bardzo dumna. Dlatego właśnie zgodziłam się na starania o Warszawski Krzyż Powstańczy.
Bałam się, oczywiście, ale strach jest od tego, żeby go pokonać.
- Pamięta pani jakieś miłe momenty z Powstania Warszawskiego?
Pamiętam moment bardzo istotny i ważny, mianowicie kiedy w ostatnich już dniach przed kapitulacją (bo Śródmieście-Północ nie zostało przez Niemców zdobyte, tylko musiało w czasie kapitulacji zgodzić się na to, żeby ludzie, którzy tam byli, wydostali się za odpowiednimi zaświadczeniami) doktor Trzaska zarządził wypisywanie zaświadczeń, że osoba taka i taka była członkiem Czerwonego Krzyża i prosi się o udzielenie jej pomocy, siedziałam trzydzieści sześć godzin przy maszynie, wstając tylko na konieczną potrzebę fizjologiczną i żeby czegoś się napić. Byłam bardzo dumna z tego, że to wszystko wytrzymałam, zrobiłam, napisałam... Dla matki napisałam, dla siebie, po czym swoje potem zniszczyłam w sytuacji kiedy bałam się, że można mnie to wsadzić do więzienia. Ale matczyne zostało i dlatego matce można było pośmiertnie przyznać Warszawski Krzyż Powstańczy.
- Pamięta pani Żydów w czasie Powstania?
Pamiętam. Był kierownik naszego działu farmacji, magister farmacji, pan Ireneusz Zieliński, bodajże. Moja matka zauważyła, w sytuacji kiedy już Niemcy nas ogarnęli, że Niemcy go otoczyli i przypatrują mu się. Miał dość charakterystyczną semicką powierzchowność. Moja matka, która nie znała strachu, rozsunęła Niemców i powiedziała: „Panie magistrze, doktor naczelny wzywa pana do siebie”. Wzięła go za rękę i wyprowadziła. Ocaliła mu życie. Był potem w Szwecji.
- Pamięta pani jakichś rannych powstańców?
Rannych powstańców... No cóż, byli rozmaici ranni. Jeden chłopak ogromnie mnie wzruszył, bo właśnie po tym moim wyczynie, kiedy nie zeszłam na dół, pytał moją matkę, czy mam jakiegoś chłopaka. Mama powiedziała, że o ile jej wiadomo, to nie. „Proszę pani, ja bym się z nią ożenił!” Trudno było mu coś na ten temat odpowiedzieć, ale po Powstaniu już mnie nie szukał. To był „Gałązka”.
Tak.
- Miała pani w tym szpitalu jakieś dyżury?
Nie, byłam tak po prostu na „wykomuszki”. Jak przyszłam, to robiłam, co można: sprzątałam, pomagałam rannym. Ponieważ moja mamy miała przed samym Powstaniem koncesję na wyroby tytoniowe i wiadomo było, że tych wyrobów dostarcza się minimalną ilość do kiosku, w którym mają być, a resztę się sprzedaje na czarnym rynku, wobec tego nie sprzedawała tych papierosów, tylko dawała [je] powstańcom, przede wszystkim rannym. Przychodziłam z tymi papierosami, jak wróżka. Bardzo istotny był jeden moment. Ksiądz z pobliskiego kościoła Wszystkich Świętych przychodził co rano i udzielał komunii świętej. Byłam wtedy bardzo szczęśliwa z tego powodu, że mogę kawałeczek, odrobinkę hostii otrzymać. Moje ateistyczne ciągoty zaczęły się dopiero wtedy, kiedy miałam wyjść za mąż drugi raz. Bezpośrednio po Powstaniu znalazłam się w Krakowie...
- Wróćmy jeszcze do Powstania. Pamięta pani śmierć jakiegoś powstańca w tym szpitalu? Czy oni często umierali od ran?
Nie, nie pamiętam. Doktor Trzaska, który pisał relacje z działalności szpitali, które mu podlegały, zauważył że w szpitalu na Mariańskiej 2 nie było żadnych zakażeń przyrannych i stosunkowo łatwo można było ludzi wyciągnąć. Ten szpital charakteryzował się tym, że było tam bardzo mało zgonów. [Ale] były zgony, oczywiście... Wtedy się przekonałam, jak straszliwie ciężkie jest nieżywe ciało. To była bardzo trudna sytuacja, jeżeli trzeba było przenieść zwłoki...
Przepraszam, ale już nie powiem, już tego nie pamiętam. Pamiętam, że się je przenosiło, że była jakoś zorganizowana sprawa ich pochówku, ale nie pamiętam dokładnie, a nie chcę zmyślać.
- Jak ludność cywilna odnosiła się do Powstańców?
Bardzo życzliwie! Przede wszystkim, szpital na Mariańskiej powstał, bo ludzie dawali swoje łóżka, swoją pościel, wszystko co mogli, to dali, żeby ten szpital w ogóle istniał. Mieścił się chyba w budynku zarządu „Farmacji”. Tam była przedtem apteka. Z apteki leki przeniesiono gdzieś w bezpieczniejsze miejsce, a pomieszczenia „Farmacji” na parterze zostały oddane na szpital. Ten szpital został wyposażony całkowicie przez mieszkańców cywilnych. Potem były takie sytuacje, że mężczyźni chodzili po mąkę, a raczej po zboże do „Haberbuscha i Schielego”. Było tak, że się przyniosło odpowiednią ilość i połowa z tego szła dla wojska a połowa dla tego, kto przynosił. Było, zdaje się, sporo ofiar przy tej okazji, ale tego już nie potrafię powiedzieć. Była bardzo dziwna sytuacja w dniach końcowych. Nasz szpital z Mariańskiej 2 został przeniesiony na Złotą 22. Otrzymałam mianowicie polecenie, żeby się udać do szpitala, który był na Złotej 58 i powiedzieć im, że mają swoich rannych skomasować i przenieść na Złotą 22, żeby ułatwić potem wspólny transport. Kiedy szłam, usłyszałam gwizd granatnika. Schowałam się za litą futrynę, osłonę witryny sklepowej. Miałam dużo szczęścia, bo odłamki utkwiły w tej osłonie, a tak byłyby utkwiły we mnie. Dostałam po grzbiecie tą witryną czy raczej tą osłoną witryny. Doszłam na Złotą 58, ale byłam na tyle niedoświadczona, jako łączniczka, że nie zabrałam ze sobą żadnego potwierdzenia, że to przekazałam. Gapa skończona!
- Dlaczego szpital został przeniesiony z Mariańskiej na Złotą?
Chodziło o to, żeby były lepsze warunki, żeby było bezpieczniej i żeby można było lepiej zorganizować opiekę medyczną. Mariańska była punktem bardzo prowizorycznym, a Złota była już bardziej fachowa. Na Złotej 22 były takie sytuacje, że po to, aby zaopatrzyć naszych rannych w żywność, dziewczyny wychodziły, patrząc, z której strony Niemcy zaczynają niszczenie. Niemcy podpalali dom po domu, przedtem starannie ograbiwszy, więc się szło w przeciwną stronę i zabierało się to, co się dało. Wtedy się przekonałam, co to znaczy „straszny mieszczanin”. Myśmy mieli kłopoty z tym, żeby nam dzieci z głodu nie umierały. Jadło się mąkę zrobioną ze zboża kręconego na młynku do kawy, przy czym mąka z tego nie wychodziła, tylko coś w rodzaju ryżu albo kaszy. Za jedno jajko trzeba było oddać jakąś bezcenną rzecz w rodzaju pewnej ilości oliwy. Tam zaś były nieprawdopodobne zapasy żywności: beki jaj zatopionych w szkle wodnym, ogromne ilości słoniny, boczku, najrozmaitsze wiktuały i konfitury, w których był widoczny owoc maczany w spirytusie i dopiero wkładany do żelatyny, która go otaczała. I alkohole... Nasi lekarze, którzy już przed wojną praktykowali, mówili, że takiego zestawu alkoholi, jaki myśmy im tam przynosiły, jeszcze w życiu nie wiedzieli (a jak wiadomo, lekarze jak najbardziej od alkoholu nie stronią). Pamiętam konfitury z truskawek, nieprawdopodobnie dobre! To był ten króciutki okres, kiedy byliśmy na Złotej, że człowiek nie głodował.
Złota 22.
- To było po jakiejś restauracji?
Nie, nie! To były prywatne mieszkania! Tylko Niemcy, wysiedlając tych ludzi, zażądali, żeby zostawili otwarte drzwi, żeby nie trzeba było się włamywać do tych mieszkań, tylko żeby się po prostu wchodziło. Oni zabierali wszystko, co tylko było można, po czym podpalali chałupę. Nam się udawało szczęśliwie zdążyć z drugiej strony. Ryzykowałyśmy dużo, bo wiadomo było, że Niemcy gwałcą.
- Ludzie, inne kobiety opowiadały o tym?
Tak, tak... Poza tym były relacje z innych dzielnic. To było tak, że Warszawa była jednym wielkim ,,JPP”, niezwykle plotkarskim ośrodkiem. „Jedna pani powiedziała” – to jest ,,JPP”. Wiadomości przenosiły się błyskawicznie z jednej dzielnicy do drugiej, mimo że przejście było tylko przez Aleje Jerozolimskie i było niezmiernie trudne. Raz odwiedziły nas moje siostry, które były na Czerniakowie. Starsza była pracowniczką RGO i wiedziała, gdzie są jeszcze jakieś zapasy leków, a młodsza, piętnastoletnia, została do niej przyłączona po prostu dlatego, że starsza jej nie pozwoliła iść na Wolę, gdzie miała przydział. Powiedziała: „Będziesz ze mną i szkoda gadania!”. Poszły Książęcą, jeszcze można było. Dotarły na ulicę w Śródmieściu-Południe (już nie pamiętam jaką), gdzie było RGO. Zabrały stamtąd leki i w drodze powrotnej wstąpiły do nas na Pańską, żeby zobaczyć czy matka żyje, czy siostra żyje i co robią. Po czym jeszcze następna okazja, to był list od nich przesłany pocztą harcerską. [...]
- Jak się nazywały siostry?
Tak samo jak ja. Kwiczalanki: Michalina i Maria.
Przeżyły Powstanie. „Myszka” i „Marylka”... Na „Marylkę” ranni mówili „siostra-dziecko”. „Myszka” miała zaś rzetelne przygotowanie sanitarne, była harcerką i weszła do konspiracji stosunkowo wcześnie. Przedtem jako studentka historii sztuki, na zlecenie wuja Lalewicza, razem z późniejszym profesorem Zachwatowiczem, a wówczas asystentem profesora Lalewicza, jeździła po Warszawie, żeby zorientować się, jakiego rodzaju są zniszczenia obiektów zabytkowych. Stąd powstawały relacje, które przechodziły przez nadawanie konspiracyjne do Londynu, względnie przez emisariuszy.
- Starsza siostra się tym zajmowała?
Starsza siostra. Między nami siostrami było po pięć lat różnicy; przy czym po wojnie mówiłyśmy, że mamy jednakową różnicę wieku i udawałyśmy, że po dwa. Starsza wyglądała bardzo młodo.
Dwa lata temu zmarła. Była bardzo energiczna, w Domu Weterana organizowała bardzo wiele rzeczy.
- Przez całą okupację jeździła i sprawdzała...?
Jeździła przez pierwszy okres okupacji, kiedy można było to robić, a potem już pracowała, chyba jako kasjerka w RGO przy kuchni..
- Wróćmy do pani. Upadek Powstania Warszawskiego...
Upadek Powstania Warszawskiego to jest bardzo ciężki moment. Po pierwsze, to jest pisanie tych zaświadczeń i wiadomo, że już nic więcej dobrego się nie stanie. Następnie, kwestia transportu rannych z Mariańskiej 2 na Złotą 22. Nie było to wprawdzie daleko, ale to byli ci ranni, którzy nie mogli chodzić, więc trzeba było ich przenieść. Potem to wędrowanie po domach. Wtedy się nauczyłam nienawiści klasowej. Do głowy mi nie przychodziło przedtem, że można tak się odnosić do ludzi, jak potem uważałam za słuszne się odnosić. Właśnie dlatego, że mieli wszystko, mieli naprawdę powyżej dziurek nosa i nie przyszło im do głowy, żeby to oddać do szpitala powstańczego albo po prostu ludności cywilnej z sąsiedniej ulicy! To była ulica Złota, która nie była wcale jakoś zaangażowana... Na Złotej co prawda był sztab „Chrobrego II”, ale to nie świadczy o tym, że sąsiednie mieszkania były w jakiś sposób wciągnięte. Wprost przeciwnie. Potem się spalił nasz dom na Pańskiej. Usiłowaliśmy go ratować, ale nie wyszło. Moi znajomi zaproponowali mnie i matce noclegi w piwnicy na węglach i ponieważ te dwa litry wody nie wystarczały na wszystko, to potem się okazało, że jesteśmy zawszone. Przykra historia... Po Powstaniu trzeba było się dezynfekować. Bezpośrednio po Powstaniu, kiedy wychodziły oddziały wojska i ludność cywilna, myśmy zostały jeszcze przy szpitalu. Jedenastego października Niemcy przyszli do szpitala. Powiedzieli, że zgadzają się na wywiezienie rannych, ale zmniejszają personel sanitarny do dwudziestu pięciu procent tego, co jest. Wtedy było losowanie: kto jedzie, kto zostaje, kto jedzie, kto zostaje. Myśmy z matką postanowiły nie losować, bo jeżeli którakolwiek z nas wylosuje, to ta druga przecież tak czy tak nie pojedzie. Postanowiłyśmy być razem. Ranni zostali wywiezieni do obozu jenieckiego, a nam, tej reszcie personelu, Niemcy polecili udać się na Dworzec Zachodni przez Warszawę pełną żołdactwa. Wtedy przyczepili się do nas chłopak [...] i dziewczyna – dwoje łączników. On miał jakąś butelkę rumu. Dogadał się z Niemcem, że da mu ten rum, a Niemiec nas weźmie na furmankę. W momencie kiedy podawał rum, Niemiec źle chwycił i butelka się rozbiła. Ale Niemiec był honorowy, mimo to zabrał nas na furmankę, bo to z jego winy butelka się rozbiła. Podjechaliśmy chyba do Wolskiej, potem nam kazał zejść i idziemy. Mama trzyma zawiniętą w kołdrę głowicę maszyny do szycia, ja mam maszynę do pisania, dzięki której mogłam to wszystko wypisywać (to była nasza maszyna, jeszcze z okresu wojny). Tamci młodzi idą razem z nami. Już zaczyna zapadać zmrok. Wyskakuje Niemiec i żąda, żeby mu oddać te rzeczy. Mojej mamie się przypomniało, że jako dziecko miała guwernantkę, która mówiła po niemiecku i ją uczyła. Zaczęła go piękną niemczyzną besztać z góry, ale tak wsiadła na niego, że widać było, jak mu uszy opadają! Jakiś starszy Niemiec powiada:
Lass doch die Hexe! , czyli: „Zostaw tę jędzę, tę wiedźmę!”. Puścili nas, idziemy dalej i dopiero po pięćdziesięciu metrach nogi się pod nami ugięły. Przecież co by im szkodziło dziewczyny zgwałcić, a chłopaka rozstrzelać i wszystkie nas potem rozstrzelać. Idziemy dalej, zmrok zapada. Na przeciwko nas jedzie furmanka, widać białe fartuchy. Okazuje się, że to są lekarze, chyba ze szpitala Wolskiego, ale nie wiem czy [na pewno], bo przecież szpital Wolski został przez Niemców bardzo wcześnie rozbity. W każdym razie mówią: „Co pani tu robi z tymi młodymi?”. Mama mówi: „Idę do Dworca Zachodniego. Tak nam kazali”. „Proszę pani, niech pani się na Dworcu Zachodnim zwróci do kolejarzy. Oni panią zaprowadzą do naszego wagonu. My tam odsyłamy chore pielęgniarki z ominięciem Pruszkowa do Milanówka”. Tak zrobiliśmy i udało nam się. Ci lekarze powiedzieli mojej mamie swoje nazwiska, ale ja ich niestety nie dosłyszałam. Dotarliśmy do Dworca Zachodniego, dotarliśmy do tego wagonu. Była [tam] bardzo miła sanitariuszka, która miała isjasz ciężki i mówiła, że jej isjasz wlazł w nogę. Była imienniczką mojej matki, co było dość rzadkie: Natalia. Dowieźli nas do Milanówka. W Milanówku wysiadamy. Nocujemy pod jakimś okapem. Potem idziemy dalej do RGO zorientować się, jak tutaj sobie poradzić. Okazuje się, że przepustkę na dalszy teren można dostać tylko od Niemców. Dostałyśmy, udało się. Udawałam, że mam isjasz, ponieważ to jest trudno wykrywalne, a matka która była bardzo wychudzona i bardzo wymęczona, nie potrzebowała niczego udawać, bo wyglądała jak śmierć na urlopie. Już z przepustką, kupiwszy bilet do Częstochowy, gdzie był brat matki (wysiedlony z domu na Sołaczu), chcemy wsiadać [do pociągu], a tu na stopniu staje kolejarz i mówi: „Czy pani nie wie, gdzie tu może być Natalia Kwiczala?”. Matkę aż piorun mało nie strzelił. „To ja. O co chodzi, proszę pana?” „Mam wiadomość dla pani, że pani córki są w Krakowie, w szpitalu takim i takim”. Wobec tego wsiadamy tego pociągu, dojeżdżamy do Częstochowy i ani nam się śni wysiadać, ale nie mamy biletów. Wiadomo, że Niemcy łapią ludzi bez biletów, zwłaszcza jeśli jadą od strony Warszawy. Stoimy w tłoku, rozmawiamy między sobą, co mamy zrobić, jak mamy sobie poradzić. Nagle zza pleców matki jakiś pan podaje dwa bilety i mówi: „Proszę pani, mam dwa bilety do Krakowa, a wysiadam z żoną w Płaszowie. Niech pani weźmie”. I nie wierzyć tu w opatrzność? Zupełnie nieprawdopodobne rzeczy. Dotarłyśmy do Krakowa, dotarłyśmy do młodszego brata mojego ojca, dotarłyśmy do siostry, która leżała w szpitalu... Była w czasie Powstania ranna w nogę, zresztą niezbyt poważnie, ale jeszcze ją pies potem w tę nogę ugryzł. Jak rozładowywali Czerniaków, to sobie do szyny założonej na nogę dowiązała bandaż i tak prowadziła własną nogę na sznurku. Przy czym była świadkiem, jak chłopaka, który nie mógł wziąć noszy z innym, ciężej rannym, Niemiec zastrzelił na miejscu za to, że odmówił niesienia.
Na Czerniakowie, w drodze na Aleję Szucha. Czerniaków padł dwudziestego trzeciego września. Od tej pory czerniakowianie spotykają się w najbliższym terminie po dwudziestym trzecim września w jakąś niedzielę. Dojechałyśmy do Krakowa, dotarłyśmy do naszych krewnych i wtedy dopiero nastąpiło jakieś odprężenie, nie na długo zresztą, bo wiadomo było, że Niemcy szukają warszawiaków, jak najbardziej. Kuzynka załatwiła nam mieszkanie u pana z poznańskiego, który śpiewał bardzo ładną piosenkę: „Małgorzatko, gotowa do uwielbienia. Małgorzatko, nie bądźże z kamienia. Małgorzatko mej miłości wierz. A może być i gorzej, bo schwycę parę noży, zginiemy ja i ty, a szkoda byłoby”.
- Co to za piosenka? Nie słyszałam jej.
Ja też jej nie słyszałam, słyszałam tylko, jak on ją śpiewał. Ta piosenka utkwiła nam w pamięci na bardzo, bardzo długo. Moja młodsza siostra, która została artystą plastykiem, specjalistą od techniki ściennej, pracowała później w rozmaitych kościołach razem z córką Jana Spychalskiego, znanego malarza, bardzo cenionego w Poznaniu. Podśpiewywały sobie: „Małgorzatko, godna uwielbienia...”, bo akurat Świętą Małgorzatę musiały tam namalować.
- Pani była w Krakowie aż do wejścia Sowietów?
Nie. Ostatnie trzy dni byłam w Wieliczce pod Krakowem, dlatego że nasz gospodarz przyszedł do mojej matki i powiedział: „Proszę pani, niech pani zabiera tych młodych i niech pani z nimi wieje, dlatego że ostatni bimber, jaki miałem, to już dałem Niemcom. Ale przyszli wczoraj i przyjdą na pewno też dzisiaj. Pytają o warszawiaków”. Z pomocą kuzynów ze strony ojca udało nam się dostać do ich krewnych, do Wieliczki. O ile w Krakowie było spokojnie i bez bombardowania, to w Wieliczce pod taką stromą górą widziałyśmy, jak Niemcy, przepraszam, w dupę biorą. I człowiekowi się lżej na sercu robiło.
- Kiedy pani wróciła do Poznania?
Do Poznania wróciłam zaraz po wyzwoleniu... Nie, po wyzwoleniu do Poznania wróciła moja mama i starsza siostra, a ja z młodszą zostałyśmy w Krakowie, przy pomocy kuzynki dostawszy jakieś lokum, właśnie u tego pana od „Małgorzatki”. Zaczęłyśmy chodzić legalnie do szkoły, oczywiście do Urszulanek. Ja się przygotowywałam do matury, ale na Wielkanoc postarałam się o przepustkę i zawiozłam moją młodszą siostrę do Poznania, bo nie było dla niej zbyt bezpiecznie zostawać w Krakowie. Tam zaś z mamą i starszą siostrą, to już było wiadomo, że jakoś sobie poradzą. Poznań był jeszcze oblężony, więc to jeszcze nie było takie łatwe. Dopiero dwudziestego trzeciego lutego udało się wyzwolić Cytadelę. Zostałam w Krakowie aż do 1947 roku. Po drodze zdążyłam zacząć studia, przy czym miałam zamiar podjąć studia uniwersyteckie na prawie, ale spotkała mnie na ulicy asystentka profesora Sztompki, a dawna uczennica mojej matki, która mówi: „Zosia, co ty tu robisz?!”. Mówię: „Prawo studiuję”. „Czyś ty zwariowała?! U Sztompki jest miejsce, natychmiast się zgłaszaj!”. Wobec tego poszłam i zgłosiłam się do Sztompki, i przyjął mnie. Potem, jak po dwóch latach od niego odchodziłam, to mi napisał bardzo piękną opinię: „Pani Zofia Kwiczala była nie tylko uzdolnioną, ale wręcz utalentowaną pianistką”. On nie lubił tak bardzo szafować pochwałami. W takiej sytuacji już potem dostałam się do Poznania. Ale po drodze w Krakowie wyszłam za mąż.
Nie za Gałązkę. Za pana Podgórskiego, kolegę ze studiów muzycznych, jak się potem okazało, człowieka który był synem napiętnowanego przez ruch podziemny naczelnika Izby Skarbowej w Lublinie, który wznosił toasty na cześć wielkiej Rzeszy. Ci państwo wiali z Lublina, żeby nie dostać w ucho od nowej władzy. Schowali się w Krakowie u regularnych kanoników, a on poszedł na studia. Jego starszy brat stał się znanym i cenionym krakowskim aktorem, Karol Podgórski. A Franciszek po dwóch latach pożycia ze mną został zabrany na oddział odwykowy szpitala w Kobierzynie. Ja skorzystałam z okazji, że zachorowałam na chorobę zakaźną, czyli dyfteryt i mama po mnie przyjechała, i zabrała mnie do Poznania. Potem już go widziałam, tylko na rozprawie rozwodowej z mojej inicjatywy.
- Później pani jeszcze raz wyszła za mąż.
Potem jeszcze raz wyszłam za mąż, ale to małżeństwo było bardzo szczęśliwe, tylko nie kościelne. To już było ateistyczne działanie.
Bardzo szczęśliwe!
- Ostatnie pytanie. Pani w czasie Powstania miała niecałe dwadzieścia lat... dziewiętnaście. Jakby pani miała znowu dziewiętnaście lat, czy poszłaby pani do Powstania?
Oczywiście! Oczywiście, bez wahania! To przecież jest sprawa tak jasna, że aż wstyd mówić.
Poznań, 24 lipca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama