Stanisław Owczarczyk „Pantera”
Nazywam się Stanisław Owczarczyk pseudonim „Pantera”. Brałem udział w Powstaniu Warszawskim na Ochocie w Zgrupowaniu „Baszta”.
- We wstępnej rozmowie mówił pan, że dla pana Powstanie trwało bardzo krótko, bo właściwie jeden dzień, ale dzień pełen wrażeń. Wobec tego zacznijmy dużo wcześniej. Jak pan zapamiętał 1 września 1939 roku?
Wtedy mieszkałem na Czerniakowskiej. Wybuch wojny, pierwsze naloty... Wtedy nawet ludzie nie podejrzewali, że tu już się zaczęła wojna, tylko [myśleli], że to są jakieś ćwiczenia. Przez radio nagłaśniali, że to wojna.
- Był pan wówczas w Warszawie, czy gdzieś na koloniach?
W Warszawie. Na koloniach byłem wcześniej, bo właśnie wtedy przyjechałem. W 1939 roku byłem na kolonii, na obozie Inki. Tam już byliśmy przygotowywani do tej wojny.
Ćwiczenia wojskowe. Był sierżant, wykłady robił...
- Dla takich trzynastolatków jak pan?
Tak, tak. Zmiana pochłaniacza, maski, zakładanie... nocne ćwiczenia, marsze i tak dalej. [Jak] już wracaliśmy, to pociągi przeładowane były wojskiem.
- Atmosfera wojenna już wisiała w powietrzu.
Tak, tak... Później, jak już wybuchła wojna, okupacja... Jeszcze przed tym, tam gdzie mieszkaliśmy, była fabryka Martensa i Daaba. Był to olbrzymi teren. Teraz w tym miejscu stoi Torwar.
Samochody polskie. To się nazywało Spółka Karoserii Samochodowych. Później, już przeważnie dla wojska, robili ciężarówki. Podwozia przychodziły, a oni budowali skrzynię, szoferkę i tak dalej. Na tym terenie był Związek Strzelecki. W tym związku były też „Orlęta”. Ja należałem do „Orląt”. To była organizacja raczej wojskowa, bo mundury mieliśmy.
Nie, nie. To były „Orlęta”. [Organizacja] strzelecka przy Związku Strzeleckim. Tam nam mówili: „Na front pójdziemy!” Bo przecież była taka atmosfera, że wojna, na front, te Orlęta Lwowskie...
- Jak oni bronili Lwowa, tak teraz my Warszawy...
Tak, tak. I te naloty... Pamiętam, przyjechał tam na motocyklu jeden gość, na zündappie z przyczepą i mówi do mnie: „Powiedz mi, co to jest za fabryka”. Nas już w szkole uświadamiali, wpajali w nas, żeby od nikogo nic nie brać, bo wiedzieli, że jakieś pióra wieczne, to może być granat, wybuch... żeby tych rzeczy nie brać i nie opowiadać, gdzie się jest... I on mnie pyta: „Co to za fabryka, co tu produkują?”. A tam produkowali i maski gazowe, i siatki ochronne dla wojska (to była siatka maskująca i pędzelki w różnych kolorach: zielonym, szarym, brązowym). Od razu mnie to uderzyło, bo podejrzanie wyglądał. Podszedł do mnie jeden gość i mówi: „Co on chciał?!”. Mówię: „Pytał, co to za fabryka. To chyba szpieg”. I od razu po policję, krzyk zrobiliśmy! On na motor i uciekł! Później, jak już Hitler przyjmował defiladę w Alejach Ujazdowskich, a później na stadionie Legii, był zjazd Niemców. A miejsce, gdzie myśmy mieszkali, było po drugiej stronie Łazienkowskiej, naprzeciwko stadionu. Ten gość przyjeżdża na nasz teren, swastyka na [rękawie]... Tam przyjeżdżali, zostawiali samochody, bo to był duży teren. Mówię do ojca: „Tato, zobacz, to ten, co tutaj był, ten szpieg!”. A ojciec mnie [wziął] za kołnierz i schował. Może on mnie tam szukał, nie wiem... I tak to się odbyło.
- Jak wyglądała Warszawa okupacyjna i życie podczas okupacji? Jak rodzice dawali sobie radę?
Ojciec pracował w ZUS-ie. Ale trzeba było później jakoś dorabiać, więc jeździł i handlował. Jeździł pod Lublin i mięso przywoził. Handlowali tym mięsem i tak żyliśmy.
Miałem dwóch braci i siostrę.
- To było dla kogo pracować...
Tak, tak. Ale później, jak już Niemcy zajęli stadion i była tam jednostka niemiecka, mieli samochody, to i owo, to zajęli ten teren, gdzie myśmy mieszkali. Zajęli to wszystko, tak że myśmy mieszkali właściwie w środku. I wyrzucili nas. Po pierwsze, dali nam przepustki, żebyśmy mogli wyjść, bo stała warta. Na teren nie wolno było nikomu wejść. Myśmy tam byli, to mieliśmy przepustkę i jak się wychodziło, to pokazywało się tej [straży] (wacha to nazywali) i oni wpuszczali. Jak ktoś do nas przyszedł, to trzeba było przyjść, wziąć go... Ale później już nas stamtąd wyrzucili.
- Dali jakieś zastępcze mieszkanie?
ZUS dał, bo ojciec pracował w ZUS-ie, a to był teren ZUS-u, tam gdzie mieszkaliśmy.
Tak, tak! ZUS wtedy... przecież pół Warszawy to są ZUS-owskie domy! Prawie cały Żoliborz ZUS wybudował. I WSM później. Przenieśli nas na Krasińskiego, na Żoliborz. Tam myśmy zamieszkali. I całą okupację już tam mieszkaliśmy.
- Ojciec ciągle był w ZUS-ie?
Tak.
- Tak że nie było niepokoju o byt?
Nie, nie.
- Czy pan już wtedy się włączył do konspiracji w tym okresie?
Jeszcze nie.
- Jak wyglądała pana edukacja?
Mam podstawowe wykształcenie. Uczyłem się w szkole [imienia] Józefa Piłsudskiego na Czerniakowskiej.
- Na tajne komplety pan nie uczęszczał?
Nie.
- Kiedy pan miał pierwsze związki z konspiracją?
To chyba było w 1941 roku. Nie pamiętam już... Koledzy mnie tam wprowadzili. Właściwie to starszy brat mojego kolegi. Był po wojsku już. Był kawalerzystą. Nazywał się Piotrowski Czesław. Działał już w organizacji. Miał tam braci: brat Jurek, (Jerzy Piotrowski) i Stanisław Piotrowski. To byli nasi znajomi, przyjaciele. Kolegowaliśmy się. I Durzyński Tadeusz i Kazimierz. Wszyscy wtedy wstąpiliśmy do tej organizacji, u Czesława Piotrowskiego.
- Co to była za organizacja?
AK.
- To była już „Baszta”? Bo „Baszta” przecież powstała na Żoliborzu.
Nie, nie. Nie wiem, jak to było. On nas tam prowadził, na Filtrowej składałem przysięgę. Przed samym [wybuchem Powstania] były pogadanki na zebraniach. Były zebrania. Chodziło się tam.
- Jakieś ćwiczenia też tam organizowali?
Organizowali. Przejście, oswojenie się, że się bronię... na Grójeckiej.
- A oswajanie z bronią też?
Tak, tak. Rozbieranie, jaki kaliber, jak złożyć, rozebrać... Te rzeczy były.
- Czy odbywały się jakieś akcje w tym okresie?
Nie.
- Czy braliście na przykład udział w małym sabotażu?
Nie, nie. Jeszcze wtedy nie.
Szkolenie, tak.
- Kiedy te umiejętności się okazały przydatne?
No właśnie chyba w czasie Powstania.
- Jak pan zapamiętał pierwszy dzień Powstania?
Pierwszy dzień Powstania... Już na trzy dni przed wybuchem Powstania były takie...
Tak, tak. Trzeba było, żeby jeden z drugim miał kontakt. To trwało trzy dni. Ale jak już dostałem wiadomość, że mam się zgłosić na punkt kontaktowy, to na Żoliborzu Powstanie [już trwało]. Zaczęło się wcześniej, bo chyba już o godzinie pierwszej. Przenosili broń i nakryli ich... Tak że [jak] jechałem na Ochotę, to na Żoliborzu już [walczyli]...
- Gdzie panu wyznaczono miejsce?
Na Filtrowej. I od razu przesłali nas na Barską 3. I na Barskiej byłem w czasie Powstania. Tam dostaliśmy wtedy granaty i tak dalej. Tych granatów nie było w co brać...
- A broń jakąś oprócz tego?
Ja nie miałem broni. Mieliśmy tam... jakiś karabin był...
- Jak wielu was się tam zdążyło zebrać?
Na Barskiej? O, było nas sporo! Nie wiem, najmniej trzydziestu, czterdziestu. A może więcej...
Nie pamiętam jego nazwiska ani pseudonimu. Dopiero na Niemcewicza... Jakeśmy przeszli z Barskiej na Niemcewicza.
- W którym momencie przeszliście?
To było wieczorem, gdzieś koło ósmej pewnie.
Nie wiem.
Nie, nie. Dopiero jakeśmy przeszli na Niemcewicza... Jeszcze na Barskiej jeden Niemiec został zabity, drugi wzięty do niewoli. Oni jechali akurat motocyklem i wjechali na Barską. Myśmy rozbili ten ich motocykl granatami. Uciekli. Była tam jakaś stajnia dla koni, jakieś zabudowanie koło kościoła. Tam się skryli. Jeden strzelał, ranił naszego kolegę, [który] dostał w nogi... [My] wtedy granatami... Mieli tam chyba Stena. Załatwili jednego [Niemca], a drugiego [wzięli] do niewoli.
- Wzięliście go z sobą, tego jeńca?
Nie wiem, co się z nim później stało. Pamiętam, w tym bloku przy ścianie były schody kręcone... Prawie na każdym stopniu stało nas po dwóch. Jakoś pięć pięter miał ten dom. Nie pamiętam tego. Ale wysoki [był]. I każdy starał się kopnąć [jeńca] w tyłek z zemsty. A przy tym jeszcze, w pierwszych minutach zginął nasz kolega. Nie wiem, jak to się stało, bo nie widziałem. Tylko patrzę, leży. Byłem na trzecim piętrze chyba, na balkonie. I tam jeden z kolegów miał karabin. Ja tylko granaty. Mój kolega Kazik od razu się zerwał i mówi, że drzemy kenkarty (dowody). Ja mówię: „Poczekaj z tym. W każdej chwili mamy czas, żeby to zrobić”.
Żeby podrzeć dokumenty. I właściwie... jego to nie bardzo uratowało. Wzięli go do obozu koncentracyjnego. Złapali go gdzieś w Skierniewicach. Z Barskiej przeszliśmy na Niemcewicza.
- A co było na Niemcewicza?
Tam barykada była zrobiona w bramie.
- A budynek był w czyich rękach?
W naszych. Tam nie było Niemców. Z Filtrów strzelali do nas. Co tam się działo! Jak myśmy tam przyszli, to mieszkańcy byli szczęśliwi, wszyscy zadowoleni! „Polska już, Wojsko Polskie!”. Tylko każdy patrzył, że broni nie ma i mówił: „Jak wy będziecie walczyć, jak broni nie ma?”. Był tam jeden z kolegów, nie wiem z jakiego plutonu (było kilka plutonów, mój był 412, ale [też] 404 i inne... 512, już tego nie pamiętam). Miał pełne umundurowanie: plecak, koc, hełm, menażka! I nawet buty zapasowe miał przypięte do plecaka! I karabin. Jeden jedyny taki był. Jak zrobili nam tam kolację... były balkony, ale na parter się wchodziło... tylko podesty były. Tam kobiety rozłożyły obrusy i co kto miał, przynosił, żeby [nas] nakarmić.
- To znaczy, że ludność cywilna was tak przyjęła?
Tak, cywilna. Plutonami szliśmy na kolację. [Jak] jego pluton wezwali do kolacji, [to] karabin rzucił, jak stał, w trawę (bo tam trawnik był) i poszedł. Ja ten karabin wziąłem. Myśmy siedzieli przy płocie z siatki. Taka podmurówka była i na tym siedzieliśmy. Ja wziąłem karabin, położyłem i siadłem na niego. Naraz, jak on wrócił, szuka. Karabinu nie ma. Jak nie ma karabinu, to zrobił szum. Dowódca przyszedł: „Kto wziął karabin?!”. Ja się nie przyznaję. Mój kolega, Stasiek mówi: „Przyznaj się!”. Mówię: „Nie. Znalazłem, nie ukradłem. Znalazłem, w trawie leżał i wziąłem”. To [dowódca] zrobił zbiórkę. Wystąpiłem z karabinem, stanąłem do zbiórki. Dowódca mówi: „Przejrzyjcie, który wasz karabin! Poznacie własny karabin?”. „Tak!”. „Obejrzyjcie wszystko”. [Chłopak] podchodzi do mnie, szarpie za karabin. Mówi: „To jest mój karabin!”. Mówię: „To mój!”. A dowódca: „Skąd go macie?!”. Mówię: „Znalazłem w trawie”. „Jak to, znaleźliście?!”. „A tak, znalazłem”. Mówię: „Uczono mnie, że wszystko można zostawić, a karabinu nie wolno”. No i na tym się skończyło. „Oddajcie karabin!”. Oddałem. Później mówi: „Staniecie rano do raportu”. Mówię: „Dobrze”. „Nie mówi się: «Dobrze», [tylko]: «Tak jest»!”. „Tak jest!”. I do rana... Ale już nie stanąłem do raportu, bo wyszliśmy. Ale jeszcze do tego, jak wszystkich później przydzielali na barykadę, na stanowiska, to mnie wzięli na barykadę w bramie. Poszedłem na barykadę z granatami tylko. Nie miałem żadnej broni, tylko granaty. Ale dowódca szukał mnie... właściwie jego adiutant. Mówi: „Chodźcie tu!”. No to idę. „Macie! Umiecie się z tym obchodzić?”. Mówię: „Tak jest!”.
Stena. „Pójdziecie na stanowisko do okna na pierwsze piętro!”. Ale tam mieszkanie było zamknięte. Nie mogliśmy się tam dostać. Chcieli wyważać drzwi, ale dowódca powiedział: „Nic nie ruszać! Pójdziecie piętro wyżej!”. Tam poszliśmy i tam pełniłem służbę w oknie, ze Stenem i drugi kolega z karabinem obok mnie. Jerzy Piotrowski miał amunicję, ładował mi magazynki do Stena. W takiej damskiej torebce, jak to były... Dwie deseczki, była chyba zrobiona z papieru... ze sznurka papierowego. Miałem tam pełno amunicji i magazynki. Później nastąpił wymarsz, to zdjęli mnie z tego stanowiska, jak wszystkich.
- Na tym stanowisku zrobił pan użytek ze Stena?
Nie, bo rozkaz był: „Nie strzelać! Tylko w razie konieczności!” – żeby nie zdradzać stanowisk. Zeszliśmy na dół i wymarsz. Wtedy przyszedł do mnie ten, co od niego wziąłem Stena i mówi: „Dawaj!”. Nie chciałem dać, ale przyszedł dowódca i mówi: „Oddajcie już”. Tyle co miałem broni w Powstaniu.
Maszerowaliśmy Szczęśliwicką do Pęcic torami kolejki EKD. Ale jeszcze przed tym zatrzymali, bo strzały były... Okazało się, że nasi już poszli na wiadukty kolejowe (PKP tam przejeżdża). Na wiaduktach stali
Werkschutze. [Nasi] poszli tam, żeby otworzyć nam drogę, żebyśmy mogli przejść. Wykończyli tych
Werkschutzów i myśmy przeszli. Szliśmy tak chyba z pół kilometra przy torach tej kolejki. Jechał wagon. Zatrzymali go. I załadowaliśmy się w ten wagon. Mieliśmy jeszcze przy tym karabin maszynowy. Chyba był wymontowany z samolotu, bo były dwa pudła, muszka to była gwiazdka i krzyżyk. Tośmy nakrywali chusteczką, bo w nocy świecił. Fosforyzowany był.
- Znaliście kierunek, w jakim macie się udać?
Nie, nikt nie wiedział. Tylko wyszliśmy... Załadowaliśmy się na ten wagon. W przedniej [części], koło motorniczego wystawili karabin maszynowy. Naładowaliśmy się tam, kto mógł. I rannych zabraliśmy. Od razu [ich] załadowali do wagonu. Ruszyliśmy. Dojechaliśmy chyba do Opacza. [Pociąg] nie zabrał wszystkich, tylko wrócił i resztę zabrał. I tak szliśmy przy torach kolejki. Jak żeśmy doszli do Michałowic, to na stacji stał oficer niemiecki. Widocznie [jechał] do jednostki, bo to rano już było, może godzina szósta... Deszcz padał. Rozkaz był: „Nie strzelać!”. Krzyknęli:
Halt! Hände hoh! Rozkaz był: „Nie strzelać!”, ale któryś nie wytrzymał, strzelił i zabił go... Przy przejeździe w Michałowicach leżał, pod akacjami. Jak poszliśmy już dalej, do następnej stacji za Michałowicami (nie pamiętam już, jak się nazywa) skręciliśmy na Pęcice, na drogę... Myśmy nazywali to „czarna droga”, bo była wysypana leszem, tylko utwardzona. Teraz to jest Powstańców Warszawskich, ta droga... To były łąki rozległe, krzaki tylko i rzeka tam przepływa, Utrata... nie pamiętam. Wtedy właśnie granat wyleciał temu, co go odbezpieczył...
- Kolega niósł granat odbezpieczony?
Odbezpieczył go jeszcze chyba na Niemcewicza, a że nie rzucił go (szkoda mu było zniszczyć ten granat) obwiązał go bandażem. Myśmy mieli opatrunki osobiste, każdy dostał... I niósł [granat] w ręku. Widocznie mu wyleciał z ręki. Ten bandaż się odwinął i granat by wybuchł między nami, ale złapał go jeden i wyrzucił dalej. Huk był! To filipinka, to narobiła olbrzymiego hałasu i dymu! Wtedy się chyba Niemcy zorientowali. Przedtem jeszcze ten domek, co był na drodze, po lewej stronie, taki szary (on stoi do dzisiejszego dnia). Wyszły [z niego] kobiety z bańkami z mlekiem, żeby [dać] się napić, bo pić się chce... Później dopiero się zorientowałem, dlaczego one wyszły. Niemcy je tam wysłali widocznie, wypędzili, żebyśmy nie weszli do tego domku! To był błąd, bo trzeba było sprawdzić ten domek. A tam Niemcy byli. Jak myśmy przeszli już i zaczęła się walka, to oni z tego domku, z dachu z karabinu maszynowego siekli... Wtedy jak walczyliśmy, część się przedostała... ci, co mieli broń, to przeszli, ale ci, co nie mieli broni (granaty tylko), to koniec. Wtedy właśnie zostałem w tej rzeczce i się wycofywałem. Nie wiem, kto mnie ranił... czy z samolotu, czy z samochodu pancernego. Oni ściągnęli samoloty, właściwie to jeden samolot, płatowiec zwykły... Latał i strzelał! Ja w tym rowie leżałem. [Nie wiem,] czy dostałem z samolotu, czy z wozu pancernego, bo stał tylko, nie podjeżdżał do rzeki, bo rów był. Bał się, widocznie i tylko z daleka strzelał, murawę tylko ciął...
Dosyć ciężko, w stopę i w kolano. Ale jakoś się wyczołgałem dalej. Koledzy mnie wciągnęli do stodoły. Tam dalej był majątek. Jak się cofałem, to czołgałem się chyba z kilometr. Co wychyliłem głowę, to: „Bzzip” [strzały]! Tak że mnie obserwowali. Już później wychyliłem głowę i nic. Sanitariuszki też były i płakały: „Pół życia bym oddała za to, żeby stąd wyjść”. Lamentowano, bo strach. Ja jakoś dziwnie jestem opanowany, nie boję się tak. Nie wiem dlaczego, ale nie wpadam w panikę. Do ostatniej chwili jakoś się utrzymuję, że nie panikuję i to na dobre mi wychodzi, bo wyszedłem z [wielu] opresji przez to, że taki opanowany jestem do ostatniej chwili.
- Ale została jakaś część waszego oddziału, udało jej się wytrwać?
Tak, tak. Przeszli do Lasów Chojnowskich. Tam dozbroili się i wrócili do Warszawy, przez Piaseczno chyba, z tej strony [doszli] do Wilanowa i wrócili.
- Jak wielu kolegów poległo?
Już nie pamiętam, ilu jest na tej tablicy. Pomnik jest wystawiony... Chyba czterdziestu.
- Służba Zdrowia zajęła się panem?
Chcieli mnie [wziąć] do szpitala do Milanówka, bo tam AK miało swoje dojścia. Ale to było tak wcześnie... po Pęcicach... Chyba za dwa dni, następna grupa tam poszła. Nie wiem... że nie było rozeznania. Później, jak mnie wciągnęli do stodoły, w nocy przyszedł [lekarz] (podobno to był felczer, a nie lekarz) i mi jakoś opatrzył ranę. Oczyścił i założył opatrunek. Tam przebywałem. Przyszedł do mnie... on był rządcą tego majątku, a ci ludzie, co tam pracowali , to mi powiedzieli, że on jest w AK. No to już się otworzyłem i powiedziałem mu... Pytał mnie, jak to się stało, jakim cudem myśmy szli na tą jednostkę niemiecką. To niemożliwe, to musi być jakoś...
- Dowództwo nie wiedziało o tym, że tam ci Niemcy się zlokalizowali?
Chyba nie wiedzieli, bo by nas nie prowadzili. Ale ciekawa rzecz, że następna grupa poszła też tą drogą. Nie wiem – czy to była jedyna droga do lasów tamtędy? Nie mam pojęcia. Ale za kilka dni... Właściwie kilka dni rozmawiałem z tym rządcą. On mówi do mnie: „Słuchaj, musisz stąd iść. Tu będą czesać dalej, bo to już następna grupa... Musisz się gdzieś stąd wycofać, bo tu jest niebezpiecznie”.
- Ale pan leżał jeszcze, prawda?
Już się czołgałem. Dali mi kulę i na tej jednej kuli jakoś się starałem poruszać. Jak się dostałem do Michałowic (bo to blisko było), tworzyli taki komitet ochrony. Dla ludności tworzyli kuchnię polową i gotowali. Z Warszawy już pełno uchodźców szło. Ludzie głodni... To się nazywało RGO, już nie pamiętam...
Tak. Gotowali w kotle. W Michałowicach na trawniku wymurowali od razu kocioł i gotowali zupę. A myśmy tak nieśmiało tam zaglądali, bo też głodni... Te kobiety, jak nas zauważyły, bo tam już kilkunastu [nas było]...
Nie rannych. Powstańców z naszej całej paczki. Tak nieśmiało każdy spoglądał... [Mówią]: „Chodźcie tu raz dwa!”. Rąbali drzewo do palenia, pomagali. Ja nie mogłem nic [robić]. Przenocowaliśmy w domku, [który] był jeszcze niewykończony. Później dowiedzieliśmy się, że nasi są w majątku niemieckim w Michałowicach. Na tego Niemca wydany był wyrok śmierci. Przyszli wykonać wyrok i [Niemiec] uciekł. Nie udało się go złapać. Był w Afrika Corps, w Afryce działał... Dowiedziałem się, gdzie on jest. I drugi, jego brat... Mieli gospodarstwa obok [siebie]. Myśmy tam mieszkali.
W tym, gdzie ja byłem, było nas czterech. Jeden podchorąży, ja i kolega z 405. chyba, z łączności. Było nas czterech. Ale tam [też] pełno ludzi, uchodźców z Warszawy, to przyjmowaliśmy. Była gospodyni, co miała się opiekować majątkiem, bardzo serdeczna. Gdzieś tu na Szczęśliwicach mieszkała. Pracowała u tych Niemców. Później wzięli ją tam, żeby gospodarzyła, zajmowała się tym majątkiem. I parobek był, kawał drania. Zagroziłem mu, że jeśli coś piśnie... Podobała mu się dziewczyna, [spośród] uchodźców, młoda dziewczyna. Ona interesowała się [bardziej] kim innym, moim kolegą. To on, zemścił się, bo wiedział i powiedział, że jak coś, to on da znać do żandarmów. Mówię: „Dobrze, żeś to powiedział. Jak cokolwiek się stanie, to jesteś pierwszy!”. Wystraszył się. Żona zaczęła prosić, błagać, że on głupoty powiedział (żonaty był).
Byliśmy tam prawie do końca Powstania.
Tak, właściwie cały czas w tym gospodarstwie.
- Ale już na zasadach cywilnej ludności?
Nie. W dalszym ciągu... Zebraliśmy się i włączyli nas do oddziału AK „Ursus”. Tak że myśmy mieli wyżywienie, poprzydzielali nas na kwatery do Michałowic. Ja miałem bardzo dobrze, bo trafiłem na zamożnych ludzi. Mieli gosposię. Tak że miałem śniadania, obiady i kolacje.
Czekaliśmy na przejście do Lasów Chojnowskich. Łączność była przez kolejkę konduktorów EKD. I co jakiś czas: „Już jedziemy! Już idziemy!”. I nic z tego nie wyszło...
[Nie]. Pod koniec Powstania Warszawskiego... Tam było tylko takie nocne czuwanie. Broni myśmy nie mieli, jeden miał tylko Parabellum. Był z plutonu egzekucyjnego. Chyba [własną] matkę by zabił... Straszny człowiek...
- Czy było tam jakieś zagrożenie ze strony Niemców?
Nie. Ja podejrzewam teraz, patrząc na to po takim czasie, że Niemcy trochę się bali. Wiedzieli chyba o tym, [ale] żeby mieć spokój, nie interweniowali u nas. Przychodzili żandarmi. Raz przyszli zabrać krowę z tego majątku, bo był niemiecki. No i nakryli nas, jak myśmy tam byli. Całe szczęście, że wtedy miałem ten dowód osobisty, kenkartę,
Auswais. Daję [żandarmowi] tą kenkartę. Spojrzał. „Byłem w Warszawie, to tam dobrze po polsku mówiłem”. To żandarmi byli, Polacy właściwie. Mieszkali tu na tych terenach. Mówi: „Co tu [będziesz] majątek obżerał! Do roboty! Przyjdź do
Arbeitsamtu, masz się zgłosić do Włoch”. Mówię: „Dobrze”. Jeszcze mnie kolbą stuknął. Odepchnąłem go, a on się wściekł jeszcze bardziej i mi przyłożył. I gospodyni majątku zaczęła lamentować, że „on miejscowy”. On mówi, że jak to? Tu dokument jest, że Warszawa.
- Czy mieliście jakieś informacje z Warszawy, co się dzieje? Bo to jednak długo trwało.
Tak, tak. Trochę było informacji, ale to od ludności, która uszła z Warszawy.
- Nikt tam w okolicach nie miał żadnej radiostacji, nasłuchu?
Nie. Może gdzieś tam była, ale nic nie wiem na ten temat. Jak przyszedł rozkaz: „Wycofać się”, rozwiązali nasz oddział. Skierowali nas: Mszczonów i Mogielnica, [żeby] w tamtym kierunku się udać. Ja się tam udałem i miałem nawet dobrze, bo w Nowym Mieście miałem rodzinę matki, daleką, ale tam matka wyjeżdżała. Ojciec przed wojną kupił tam domek na letnisko, żeby matka miała gdzie wyjeżdżać. Ten domek się spalił. Jak Niemcy szli, to spalili. Udałem się w tamte strony, tak jak miałem rozkaz. Mogielnica, to zaraz przy Nowym Mieście, dwanaście kilometrów.
- Poszliście wszyscy razem, czy każdy sam?
Nie, ja z tym swoim kolegą. On mnie tak pilnował... ten z czterysta pięć, z łączności, Janek. Jak mnie tylko dłużej nie było, to on: „Olaboga!”. Raczej taki był może mniej zaradny. Nie dawał sobie rady i trzeba było mu pomóc.
- Doszliście do Mogielnicy?
Tak. Szliśmy tam polami. Miałem mapę. Napotkaliśmy tam jednostki węgierskie. Ludzie pracowali na polach, to tylko pytaliśmy, czy w okolicy nie ma Niemców. Nie. Nie ma. Czysto. Na tych Węgrów się tylko natknęliśmy. Oni tam zaczęli do nas... Ale jak to Węgrzy, można było z nimi porozmawiać. Niewiele się rozumiało z tego języka... Też cwaniaczki, sprzedawali nam kamienie do zapalniczek. A to był grafit z ołówka! Mówię: „Co ty będziesz mi tutaj..”. I [mówię], że [to] grafit jest. To był grafit, ale nie kamień do zapalniczki!
- W każdym razie pana ominęły te wywózki do obozów, do miejsc pracy.
Tak. Później, jak już się dostałem do Nowego Miasta, to były zrzuty ulotek. Rosjanie latali samolotami, zrzucali ulotki. Ja te ulotki woziłem po kilku różnych wsiach. Kilka do Dąbrowy i do wsi Rosocha... Ale jak się zatrzymałem w tym domu, to Niemcy kopali okopy nad Pilicą. Nad samą Pilicą była miejscowość Kowalówka. Były góry, a dołem Pilica płynęła. Na tych górach były kopane okopy. Ludność była brana do tego. Niemcy nawet płacili za [kopanie] cukrem. Tak że ta wieś to tylko „Olaboga!”, żeby tam [iść kopać]. A później już nie płacili, tylko łapali do kopania. Mnie też złapali.
Już chodziłem. Złapali mnie, ale narzekałem na tą nogę. To koniecznie, żebym się zgłosił do lekarza. Przyszli mnie zabrać. Mówię: „Mam chorą nogę”. „A nie, to do lekarza”. Przyjechał Niemiec z Wehrmachtu, zabrał mnie na wóz i do następnej wsi, do Rosochy mnie zawiózł. I mnie do tego lekarza... Lekarz, oficer niemiecki, czyściutko po polsku mówił, przyjął mnie i mówi: „Skąd to masz?”. Mówię: „Wypadek tramwajowy miałem”. On: „Z Warszawy jesteś?”. Miałem tą kenkartę. Mówi: „To mi nie wygląda [na wypadek]”. Mówię: „U Świętego Rocha leżałem”. Opowiadam mu głupoty. Mówi: „Ja muszę to zgłosić na gestapo”. Aneta, taka Polka zaczęła go prosić, żeby nie i on odstąpił od tego. Nie zgłosił mnie. Tylko powiedział mi, żebym się więcej tu nie pokazywał.
To było chyba już jakieś trzy miesiące po Powstaniu. Nie wiem dokładnie, ale chyba tak było. Dwa miesiące, trzy może... Wtedy już się mnie nie czepiali, bo dał mi takie zaświadczenie, napisał... Jak przychodzili rano (zawsze z Wehrmachtu żołnierze przychodzili, wygarniali z domu), mnie już nie ruszali.
- Na tym się dla pana skończyła ta cała przygoda?
Nie. Było jeszcze [zdarzenie], jak Rosjanie weszli. Jeździliśmy nad Pilicę sankami zrobionymi z bali. Budowali most na Pilicy. Stał most, ale stary był. Niemcy budowali (organizacja TODA) most, potężny, na czołgi i tak dalej. Na budowie pracowali Czesi z tej organizacji. Moja matka przyszła do Nowego Miasta. Wywieźli ją do Tomaszowa Mazowieckiego i tam puścili. Szła z moimi braćmi do Nowego Miasta, do drogi...
Tam się spotkaliśmy, tak.
- Nie wiedziała o pańskich losach oczywiście?
Nie. Tylko mnie tam... Dostałem po łbie, jak wychodziłem na Powstanie! Niemcy dawali wódkę. Ćwiartkę wódki chciałem wziąć z domu i mnie pogoniła. Jak matkę spotkałem, to już styczeń był, Rosjanie weszli. Od dłuższego czasu słychać było artylerię, ale nikt się nie spodziewał, że tak szybko to nastąpi. Ruch był na szosie, gwar taki. Budzą mnie. Mówią: „Słuchaj, Rosjanie są w Wodrzywole”. Nie wiem, ile to kilometrów z Nowego Miasta do Wodrzywołu. Z szesnaście. Wyszedłem, wyglądam. Patrzę: czołg. Błysk był tylko. Na minę najechał i kręcił się w kółko na tej szosie. Mówię: „Cholera, no nic”. Ale dwa czołgi już przeszły przez ten most do Nowego Miasta i narobiły takiego menażu, że hej. Natłukły tych Niemców i cywili, bo uciekali. Niemcy czy Ukraińcy to byli... Nie wiem, bo to pomieszane było. I tak wkroczyli Rosjanie nad ranem. Jeszcze przed tym, w tej wsi Niemcy ustawili działo na górze. Z tego działa strzelili do Niemców, do swoich.
Niemcy do Niemców, bo też te papagi mieli, jak ruscy. I szli, uciekali. Dwóch ich było. Weszli na lód na Pilicy. Ci z działa do nich strzelili. Z działa! Tylko wyrwało przerębel z lodu! Mówię: „Zabili ich!”. Myślałem, że to ruscy są. Oni tak leżą tam. Nareszcie jeden ruszył nogą i leży. Drugą nogą, podczołgał się. Mówię: „To żyje”. Po maleńku, co jakiś czas się ruszył. A ten drugi leży. Jak ten już był na połowie rzeki Pilicy, a ten drugi zobaczył, to na czworaka leciał! Wyszli z tego. Ja myślałem, że to ruscy i podchodzę do nich. Patrzę, Niemcy. Oni: „Kto strzelał?”. Mówię: „Wasi koledzy”. Trochę niemieckiego, trochę słów znałem, ale tak, żeby tworzyć zdania, żeby rozmawiać, to mi było trudno. Trochę niemiecki, trochę polski i tak...
Verfluchter. Ale zaraz:
Hitler kaputt. Od razu:
Hitler kaputt, jak go się złapało. To wszyscy tacy byli. Oni chusteczkę... na patyk i w karabin, w lufę. Mówię: „Zabrać mu ten karabin, czy nie zabrać?”. Bałem się, bo jak wrócą Niemcy, to spalą całą wieś. Już mi sołtys powiedział: „Wynoś się stąd, bo...”. Chciał mnie wyrzucić. Oni się trochę orientowali, że byłem w [Powstaniu]. I te ulotki znaleźli i moją mapę. Ja to schowałem na górze, bo tam spałem. Schowałem mapę, bo to było słomą kryte... w tą słomę wsadziłem. A mój rzekomo wujek, to był niesamowity tchórz. Musiał tą mapę tam znaleźć, bo ja później patrzę, a jej nie ma. Nie wiem, jak ją tam wykrył. Widocznie poruszyłem tą słomę, bo ona tak to zakurzona, szara, a jak tą mapę wkładałem, to widocznie widać było. Puściłem tych Niemców. Poszli. Za jakiś czas idą ruscy, patrol podchodzi. Też tak spokojnie stanęli. To już drużyna była. Było ich chyba z sześciu. Dwóch poszło na rzekę Pilicę po lodzie. Idą z bronią gotową do strzału, z pepeszami. Ja macham do nich. Idą szybciej. Przyszli. „Germańcy są?”. Mówię:
Niet. [Oni]:
Kuda? Ja nie znaju kuda. Job ich mać. My gonim, gonim, nie możem ich dogonić. I poczęstowali mnie papierosem. To do dzisiejszego dnia [pamiętam], jaki smak miał dobry. To tak, jak później koledzy, jak wrócili z obozu, poczęstowali mnie amerykańskimi papierosami. Zaczęliśmy rozmawiać. Za jakiś czas, za chwilę, cała armia rosyjska tam wali. Czołgi, nie czołgi, samochody. Cały teren tej wsi, to były tylko ścieżki, a tak to wszystko było zaminowane. [Wszędzie] miny były. Były tabliczki: „Minen”, ogrodzone to było drutem kolczastym. Niemcy nie zdążyli tego zdjąć i tak były zaznaczone. Mówię: „Nie idźcie tu, bo tu są miny”. „E tam!” Wjechała kuchnia polowa, najechała na minę, wywaliło i koniec. Zabiło ruskiego. Później patrzę (te czołgowe miny tam były), a on siedzi nad tym, bagnetem minę wyciąga. [Ziemia] zamarznięta była i odskrobuje bagnetem, żeby wyjąć minę! Nie wiem, to dziwny naród był. Jak zdobyli latarkę, to pod waciakiem zapalał i świeci i grzeje! Drugi mu zagląda. Cieszyli się takimi rzeczami! Znaleźli też (widocznie w tych samochodach) butelkę rumu. I przychodzi do mnie i mówi:
Szto takoj? Mówię: „Rum”.
Kakoj rum? „No rum!”
Kakoj rum?! – wścieka się. Mówię:
Rum, no nie znajesz? Rum! Niet, niet. Wodka! Mówię: „Wódka. No!”.
Dawaj kruszku! Czy jak on powiedział: „kubek”. Nalał, do mnie, żebym pił. Wypiłem.
Harosze? Harosze. No to z butelki. Drugi też nogami depcze, bo widzi, że już ten połowę wypił. Wypili to. Później już zatrzymał się tam sztab rosyjski. Właściwie nie sztab, tylko radiotelegrafista. Poszedłem do niego. A pełno tych ruskich i samochody, amfibie... na tym podwórku koło mojego domu. Pełno było! Rosjanie siedzieli na ławce, śpiewali, bawili się, pili. Idę tam, gdzie była ich radiostacja. Rusek tam siedział, korbą kręcił:
Słuszaj ty mienia jaskółka. Słuszaj ty mienia jaskółka. Czorty! Nie mógł się połączyć. Tam był taki staruszek, co im przygotowywał jedzenie. Przyszedł taki politruk z kobietą, w te drzwi chyba by się nie zmieściła, [bo] potężna taka. Przyszli i przynieśli smalcu, może było z półtora kilo albo więcej i żeberek. Do tego „wińszczyka”, tak [go] chyba nazywali (taki ordynans), żeby to ugotował, obrał kartofli. Rzucił to wszystko, kartofle i żeberka i ugotował to, udusił. Oni siedli na krzesłach. Na taborecie, niżej w dużą miskę (ta gospodyni chyba w niej zmywała), wylał z garnka. Oni tam siedli, a to sam tłuszcz. Zjedli kilka łyżek. Jak zjedli, to warknęli na niego, żeby przyszedł, ale widziałem, że ten człowiek nie mógł znieść tego, że tak go poniżają. Tak to wyglądało. Ja też nie mogłem na to patrzeć, bo mnie wstyd było. Ale wyszli i ten radiotelegrafista wyszedł, to ten staruszek do mnie mówi: „Jak przyjdą tu amerykańcy, to będziemy mieli
charaszo, ale jak my tu zostaniemy, to będzie
płocho. Powiedział mi to, pamiętam: „
Płocho będzie”. Taki staruszyna. Oficer, młody chłopak, miał dwadzieścia dwa lata. Zacząłem z nim rozmawiać. I wtedy przedostali się Niemcy, wywiązała się strzelanina. Moja matka tam zginęła. On mówi do mnie: „U was to jest
płocho”. Mówię: „Z czym
płocho?”. Mówi: „Matkę zabili Germańcy, a ty teraz masz tu dwóch braci i siostrę. Musisz się nimi zaopiekować. A u nas to by do
pryjutu poszli, byś do zawodu poszedł i pracował, i by cię nie obchodziło. A u was to
płocho jest”. Mówię: „Nie, damy sobie radę”.
Młodsze. Ja byłem najstarszy z nich. Na pochowanie mojej matki, na trumnę dali mi Rosjanie, ci żołnierze. Złożyli się. To zupełnie inni ludzie byli. Jak następna grupa przyszła, to złodzieje, oprychy. A to tacy bardzo życzliwi ludzie byli. Dali mi pieniądze, bo już nie chcieli przyjmować naszych pieniędzy (tych krakowskich). Były już lubelskie, oni mieli lubelskie pieniądze, z Lublina, polskie. Dali mi, tak że trumnę kupiłem i pochowałem matkę. Jeszcze przy tym poszedłem do księdza i mówię, że matka została zabita, chcę pochować. Jesteśmy z Warszawy. To ksiądz mówi: „Moje dziecko, to ja już od ciebie ani grosza nie wezmę. Przywieziesz matkę pod kościół, to ja poświęcę. A grób to musicie sobie sami wykopać”. I tam mi pomogli na cmentarzu w Nowym Mieście, paliliśmy ognisko, bo bardzo zmarznięta ziemia była. Wykopaliśmy dziurę taką i później podkopaliśmy, żeby trumnę można było tam puścić. Ale jak przywiozłem matkę pod kościół w Nowym Mieście, idę do księdza, żeby szedł, poświęcił. [...] Ksiądz mówi, żebym poszedł do organisty i tą kartkę przyniósł. Poszedłem do organisty i mówię, że ksiądz żąda kartki. On otwiera zeszyt, pisze nazwisko moje i mówi do mnie: „Pięćset złotych”. Mówię: „Jak to pięćset złotych? Ksiądz powiedział, że nie weźmie pieniędzy za pogrzeb, za poświęcenie”. A on mówi: „Jak to nie weźmie pieniędzy? Jak ja panu dam kartkę, to ksiądz będzie chciał ode mnie pięćset złotych!”. Wściekłem się! Schody były takie strome, drewniane. Runąłem tam do plebani, do księdza. Były takie oszklone drzwi. Walę, zamknięte. Zacząłem w [nie] kopać. Wściekły byłem. Żebym miał wtedy broń, to chyba bym go zastrzelił! Ale nie, zamknięte. A tu wychodzi z drugiej strony ksiądz Plewko-Plewczyński, kapelan prezydenta Mościckiego. Mieszkał w tym domu, w którym ja mieszkałem. Myśmy go dobrze znali. Zobaczył mnie i mówi: „A co ty tu robisz, moje dziecko?” Mówię: „Matka zginęła. Chciałem pochować matkę”. On poświęcił i pochowałem.
- To znaczy ten pierwszy ksiądz pana oszukał?
Tak, tak. Ten Plewko-Plewczyński widocznie wyszedł z Warszawy... Dziwny zbieg okoliczności! Ciekawa sprawa, że akurat on, który mnie znał... Jak mieszkaliśmy [obok], to on się ubrał w biały berecik, z wiaderkiem łapał nas, jak się bawiliśmy i [mówił]: „Idź no do piwnicy, przynieś węgla”. „Proszę księdza, ja muszę się religii uczyć”. „O, dalej! Będziesz się uczył! Po węgiel!”. Tak to było.
- Jak wyglądała dalsza droga do Warszawy?
Ruszyłem zaraz, jak usłyszałem, że Warszawa wyzwolona, wolna. Ruszyłem w drogę pieszo. Nie mogłem się dobrze, szybko poruszać, tylko kulałem. Szedłem dwa dni.
Nie, sam. Dwa dni szedłem do Warszawy. Jak doszedłem, przenocowałem w Piasecznie. Przez Wisłę przeszedłem na Pragę. Jak doszedłem do stacji kolejki Grójeckiej, tu stał polski posterunek i do Warszawy w ogóle nie wpuszczali. Może [była] zaminowana i dlatego nie wolno było wejść. Tam cała grupa nas była. I kobiety: „Panie, panie żołnierzu, niech pan nas wpuści!”. Lament. On mówi: „Musicie tędy iść, koło mnie? Nie możecie gdzieś [dalej]?”. „To pan będzie strzelał!”. „A co ja Niemiec jestem, żebym do was strzelał?! Jak będę strzelał, to do góry”. I to wszystko [przeszło] zaraz trzy kroki od niego. Machnął ręką. I ja przeszedłem. Kierowałem się później przez Siekierki. Przez Wisłę przeszedłem ścieżkami. Tylko mi mówili: „Idź ścieżką, bo wszędzie są miny”. Widziałem tą ścieżkę i po [niej] poszedłem na Pragę. Na Pradze, na Siedleckiej mieszkała siostra matki, [moja] ciotka. Praga nie była zniszczona. Jak tam wszedłem, to Jezus kochany! Ludzie poubierani... Tam dowiedziałem się, że ojciec się u nich zatrzymał. Przyszedł razem z Rosjanami. Jak pojechał pod Lublin, to już go tam Armia Czerwona zastała i nie mógł wrócić. Dopiero z tą armią szedł.
- Zaciągnął się do Wojska Polskiego?
Ojciec? Nie. Już był w takim wieku, że [nie]. Przyszedł. I ja się spotkałem z ojcem. Mówię, jak sprawa wygląda. Ojciec na drugi dzień wziął sanki i poszedł do Nowego Miasta po rodzinę, po moich braci i siostrę. [Siostra] była mała. Nie wiem, ile Teresa wtedy miała. Z dziesięć lat. Miał jakieś czerwieńce, pieniądze, bo jak handlował, to miał. Trochę wódką, trochę bimbrem. I z ruskimi samochodem przyjechał, wrócił. Później, jak Rosjanie rozminowywali Warszawę, przychodzili do nas na Krasińskiego. Okna były powybijane, to zasłoniłem.
- Wróciliście właśnie na Żoliborz?
Na Żoliborz.
Była wybita przez pocisk dziura. Dom, w którym mieszkałem, to był bastion, to była forteca! Niemcy tłukli i nie mogli przetłuc tego, bo to był taki kwadrat. Bardzo mocne mury były! Połowa tego domu już była rozwalona. Została jeszcze druga. Do połowy tylko tak rozwalili. Była tylko dziura po pocisku, tośmy zamurowali cegłami i taka kozę się postawiło. Paliło się w tym. Przychodzili Rosjanie do domu ugrzać się, bo rozminowywali. Szukali, kłuli bagnetami w ziemi i wyciągali, co ludzie zakopali. Niektóre piwnice nie były spalone, ale część była. Wyciągali różne rzeczy. U nas był portret Piłsudskiego i wisiał [przez] całą okupację. Ojciec był Piłsudczykiem. Przyszedł Rusek, spojrzał i mówi: „Mnie to nie przeszkadza, ale lepiej, żebyście to zdjęli. Jak przyjdą, zobaczą to, to możecie mieć kłopoty”. Jeszcze mówi:
Kijew, Kijew. Ojciec mówi: „Za Hitlera wisiał i teraz będzie wisiał!”. W końcu za jakiś czas zdjął, sam się [przekonał]. Wracając do Nowego Miasta – tam gdzie byłem. Jak Rosjanie tam jechali, pełno ich było. Zaprzyjaźniłem się z oficerem rosyjskim. Półmrok był, już ciemno. I pełno ruskich, pełno było wkoło domu! I wchodzi niemiecki oficer. Sam byłem zdziwiony. Zakrwawiony był. W tych domach okienka małe, to półmrok był. Mówię do niego: „Oj, ty ranny?”. On tak się rozgląda, patrzy pod łóżka. Dziwny wzrok ma, dziwnie się zachowuje –
Pajdziemy do bolnicy.Do Niemca, bo ja myślałem, że to Rusek jest! Bo on w tej papaszce, a tu ciemno. Jak go wziąłem za rękę:
Ty do bolnicy?, to patrzę, a to Niemiec jest! Ma tą Viktorię. Wtedy złapałem go za rękę, wykręciłem i
Hände hoch do niego. Kolanem go przygniotłem, ale on był chyba silniejszy ode mnie. On by mnie załatwił. Krzyknąłem do ruskich, żeby przyszli. Wpadły takie dwie dziewczynki, co też [tam] mieszkały. Mówię: „Lećcie po ruskich! Pod oknem siedzą, pełno ich tam!”. One wyleciały: „Panowie, Niemiec! Niemiec!” Nikt nie rozumiał: „Niemiec”.
Giermaniec to tak, ale „Niemiec” to nie [zrozumieli] ... A mój rzekomy wujek też wszedł i widzi, że ja się szarpię z tym Niemcem. Mówię: „Wujku, ruskich szybko! Niemiec!”. A on strasznie bojący był. Jak wyskoczył,
Gierman jak krzyknął, to ci Rosjanie jak wpadli do tego domu, obstawili go z wszystkich stron! Ja miałem pod pachami, gdzie tylko, lufy. Każdy przystawił.
Dawaj tu starszynę! (dowódcę). To [był] oficer. On przychodzi. A tu już kałuża jest, ze strachu. Mówi do niego:
Ilu ruskich ty zabił? „Żadnego nie zabiłem”.
I w rej ile ubił? Nie ubiłem”.
Palaków ile ubił? „Nie ubiłem”.
To szto? To ty źle wojował – mówi do niego. Miał te paletki.
A za szto ty miejesz to? I je zerwał.
Za szto?! Źle wojowało! „Ty masz odznaczenia”. Ja do niego wtedy powiedziałem:
Ubij! Wtedy matka zginęła. Mówię:
Ubij! On do niego mówi: U ruskich będziesz
rabotał?”. „Będę”.
To pajdiom na sztab. Jeszcze kazał mu płaszcz zdjąć. Zdjął ten płaszcz, trzyma w ręku. [Oficer] mówi do mnie:
Bieri. Mówię: „Nie, nie
nada”.
Bieri, bieri, jemu toże nie nada. Mówię: „Nie, nie”. To rzucił, oddał mu. Ten złapał płaszcz. Wyprowadzili go zaraz za drzwi i zastrzelili.
- Pana doświadczenia z Armią Radziecką, która tu wkroczyła, nie były najgorsze.
Nie.
- Jako były powstaniec mógł się pan spodziewać jakichś trudności.
Był taki rozkaz, że w razie, jakbym trafił na polską armię, to mam wstąpić, tylko nie przyznawać się, że byłem w AK. Był taki rozkaz. Nie przyznawać się, tylko wstąpić.
- A żądali od pana kiedykolwiek takiej deklaracji, żeby powiedzieć, że przynależał pan gdzieś?
Ale Rosjanie?
Nie, nie. Od razu, jak Warszawę wyzwolili, to się skierowałem do Warszawy.
- I potem w Warszawie zostaliście już tam, na Krasińskiego?
Na Krasińskiego, tak.
- Dało się w tej zrujnowanej Warszawie mieszkać?
Odbudowali, wyremontowali. Ten dom jest wyremontowany.
Tak, jest. Bezpieka więcej się mną interesowała, jak Rosjanie.
- W związku z pana przynależnością do AK?
Widocznie tak. Oni coś musieli wiedzieć, bo w nocy dozorca mnie ostrzegł, że chodzą i o mnie wypytują.
Które to lata były? Trudno mi powiedzieć.
- Ale uniknął pan aresztowań?
Tak. [Dozorca] ostrzegł mnie. Tylko siedziałem za wojsko. Bo się nie zgłosiłem... Wyjechałem wtedy do Wrocławia. I na komendę rejonową się zgłosiłem, ale oni powiedzieli, że powinienem zgłosić się w miejscu zamieszkania, stałego zameldowania. Machnąłem na to ręką. Później pracowałem u Świtalskiej. Zrobiłem prawo jazdy we Wrocławiu.
- Jak się pan znalazł we Wrocławiu?
Tam ciotka była i pojechałem do Wrocławia. Oni tam pracowali w obozie i tam się osiedlili. Przyjechali tu i mówią: „Chodź, jedź tam i zobaczysz, jak to wygląda”.
- Potraktowano pana jako dezertera?
Tak, tak! Ja często miałem z milicją kłopoty. Byłem taki trochę niepokorny. Nigdy nie uznałem tego rządu... Jestem patriotą. Nie walczyłem z narodem, tylko z tym ustrojem. Wiecznie miałem kłopoty.
- Jak wspomina pan Powstanie, tamten okres, tamte kontakty z rówieśnikami. Jak pan to widzi? Czy to ważny okres w pana życiu?
Tak, jest ważny. Jeździłem zawsze... i to przeżywam, jak jest jakieś [święto] czy grają hymn...
- To całe pokolenie Kolumbów, rocznik dwudziesty tak właśnie podchodziło do tego, tak było wychowane. Dzięki nim możemy chlubić się naszą historią. Dziękuję panu bardzo.
Dziękuję bardzo.
Warszawa, 10 maja 2007 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt