Zdzisław Ołubczyński „Moniek”

Archiwum Historii Mówionej

Zdzisław Ołubczyński, pseudonim „Moniek”. Od pierwszego dnia Powstania zacząłem [walczyć] u „Krybara” na Powiślu. Po tym jak Niemcy zupełnie rozbili Powiśle, dzięki pewnej pani, której brat był dowódcą w Śródmieściu, przeszedłem do oddziału [Zgrupowania] „Zaremby-Piorun”. To późniejsza, ostateczna nazwa. Początkowo, przystąpiłem do oddziału „Topór”, który wchodził w skład „Zaremby-Pioruna”. Urodziłem się w 1926 roku w Warszawie, w Śródmieściu. Później mieszkaliśmy w Wawrze, następnie na Pelcowiźnie i rok przed wojną przeprowadziliśmy się na Grochów na ulicę Podskarbińską.

  • Dlaczego tak często państwo się przeprowadzali?

To chyba było spowodowane tym, że mój ojciec pracował raz tu, raz tu.

  • Czym się zajmował?

Mój ojciec był z zawodu garbarzem. Mój dziadek miał fabrykę garbarską. Mój ojciec i jego brat przyjęli ten zawód i przeważnie pracowali u swojego ojca.

  • Jak się nazywała fabryka?

Nie wiem, garbarnia, było [też nazwisko] Ołubczyński. Pamiętam ją nawet.

  • Do którego roku istniała?

Brzydko mówić, ale Żydzi wykończyli mojego dziadka. Wszedł w jakąś spółkę, oni to przejęli i się skończyło.

  • Czym zajmowała się pana matka?

Moja matka nigdzie nie pracowała, zajmowała się tylko domem.

  • Miał pan rodzeństwo?

Już nie żyjące. Miałem starszego brata, który utopił się jako dziecko. Miałem młodszego o trzy lata brata, który zginął tragicznie w kwietniu 1944 roku. Postrzelił się, co jest dla mnie bardzo przykre, z mojego pistoletu. Miałem jeszcze, jak przystępowałem do Powstania, paromiesięczną siostrę, która na skutek podania jej nieświeżego pokarmu, zmarła. Tak, że z czwórki żyję tylko ja.

  • Gdzie spędził pan większość swojego dzieciństwa, w którym z miejsc, które pan wymienił?

Na Pelcowiźnie.

  • Do którego roku pan tam mieszkał?

Do 1938 roku.

  • Jak pan wspomina tamte czasy?

Bardzo przyjemnie. Dziecięce lata, pola, zabawy machajkami, ogniska.

  • Gdzie pan mieszkał w momencie, kiedy wybuchła wojna?

Mieszkałem na ulicy Podskarbińskiej, gdzie się przenieśliśmy się, gdzie było wybudowanych dziesięć bardzo nowoczesnych bloków Towarzystwa Osiedli Robotniczych. Mój ojciec już pracował na tramwajach, był konduktorem. Bloki były przeznaczone właśnie dla takich ludzi jak tramwajarze, kolejarze.

  • W jakiej części Warszawy jest ulica Podskarbińska?

Grochów.

  • 1 września 1939 roku znajdował się pan w Warszawie?

Tak.

  • Jak pan zapamiętał ten dzień?

Bardzo dobrze, dlatego że już jako dwunastoletni chłopiec byłem przysposobiony do obrony. To się nazywało LOPP, Liga Obrony Przeciwpożarowej. Z tej racji, że mieszkaliśmy w blokach, gdzie było to dobrze zorganizowane, już wówczas, czyli jeszcze przed samym wybuchem wojny, byłem zaangażowany jako goniec do ewentualnych czynności w przypadku zagrożeń wojennych. Pamiętam, 1 września miałem lornetkę, wszedłem na dach tego budynku. To był nowoczesny płaski budynek. Zauważyłem, nie wiem, czy były trzy czy pięć samolotów lecących od strony Gocławka. Zdążyłem tylko z dachu przez trzy piętra wyskoczyć na dół. W tych blokach były schrony. Zostały zrzucone bomby, między innymi jedna trafiła dwadzieścia metrów od naszego bloku. Tak zapamiętałem pierwszy dzień wojny.

  • Czy ktoś z pana bliskich, znajomych wtedy zginął?

Nie.

  • Jak pan pamięta kolejne wrześniowe dni?

Mój ociec został powołany do wojska. Byłem tylko ja, matka i brat. Postanowiliśmy przeczekać wojnę na ulicy Poznańskiej u mojej ciotki, która mieszkała naprzeciw ambasady radzieckiej. Liczyliśmy się z tym, że Niemcy nie zbombardują ambasady radzieckiej, bo to byłby konflikt, a przecież parę miesięcy przedtem podpisali sławny układ Ribbentrop-Mołotow. Spędziliśmy pierwszy okres września, pierwsze tygodnie właśnie na ulicy Poznańskiej.

  • Było tam spokojnie?

Było całkiem spokojnie. 26 września moja matka wstała i powiedziała, że miała zły sen, że nasze mieszkanie jest zniszczone. Wyszliśmy z matką z Poznańskiej, przeszliśmy na Grochów i stwierdziliśmy, że rzeczywiście nasze mieszkanie jest zupełnie zniszczone. Obok w mieszkaniu wybuchła zrzucona bomba, tak że przebiła dach, dwie kondygnacje i rozerwała się na naszym poziomie. W naszym mieszkaniu zginęło dwóch żołnierzy, którzy tam stacjonowali. Jeden na łóżku rodziców, a drugi gdzieś w kuchni. Takie przykre rzeczy. Zastaliśmy tylko krwawe plamy, krwawą pościel. Musieliśmy się zbierać, żeby przetrzymać jakoś dalej.

  • Dalej mieszkali państwo na Poznańskiej?

Nie. Zostaliśmy już, bo trzeba było zabezpieczać to, co zostało.

  • W tym zburzonym mieszkaniu?

Tak. Nocowaliśmy u sąsiadki na dole. Matka prała pościel.

  • Jak wyglądała później rzeczywistość okupacyjna? Czym się pan zajmował? Kontynuował pan naukę?

Tak. Zdałem do gimnazjum, które było na ulicy Skaryszewskiej. Mieliśmy dwa dni lekcji i Niemcy zajęli to gimnazjum, w którym [zrobili] obóz do wysyłki do Niemiec. W krótkim czasie rozpocząłem naukę w prywatnej szkole handlowej, która miała nazwę Koła Prażan. Tam przez dwa lata uczęszczałem, ale nie miałem zupełnie zamiłowania do księgowania „winien”, „ma”, to mnie nie interesowało. Przeszedłem do szkoły mechanicznej na Grochowie. To była czteroletnia szkoła mechaniczna, w której byli dobrzy wykładowcy z byłych szkół od Konarskiego. Powstanie przerwało [naukę].

  • Przez całą okupacją mieszkali państwo na Grochowie?

Tak.

  • Czy oprócz nauki zajmował się pan czymś jeszcze?

Ostatnie dwa lata pracowałem na kolei, niezależnie od nauki. Dla dobrych papierów, dla dokumentów pracowałem na Dworcu Warszawa Bródno – to był bardzo duży dworzec – jako praktykant kolejowy, to się nazywało Dienst Anfänger, czyli początkujący w służbie. Przechodziłem wszystkie szczeble nauki od biletera. Taka to była nauka.

  • Pracował pan aż do Powstania?

Nie było PKP. To był Ost-Bahn, kolej wschodnia. Niemcy prawdopodobnie przygotowywali nowe kadry dla zaspokojenia ciągłego ruchu kolejowego. To dawało mocne papiery. Można było nosić mundur kolejarski, było się pracownikiem Ost-Bahn, co było honorowane bardzo mocno.

  • Czy pracował pan tam z Niemcami?

Nie, z samymi Niemcami nie. Trudno mi w tej chwili odpowiedzieć na to. Nie było konkretnego szkolenia, przechodziło się wszelkie szczeble od zwrotniczego, biletera, konduktora. Nie wiem, co byłoby dalej.

  • Czy uczestniczył pan w konspiracji?

Nie.

  • Jak doszło do tego, że wziął pan udział w Powstaniu?

Nie brałem udziału w konspiracji. Mój brat był w Szarych Szeregach, moi koledzy byli zorganizowani. Natomiast mnie bawiła niezależność. Przez pewne znajomości trochę handlowałem bronią. Właśnie przez to zginął mój brat, bo miałem niesprawny pistolet. Wrzuciłem go pod poduszkę, a on chciał iść na jakąś akcję, wziął ten pistolet i niechcący nacisnął spust, postrzelił się w głowę.

  • Powiedział pan, że handlował bronią dzięki kontaktom? Jakie to były kontakty?

Pracując na Dworcu Warszawa Praga poznałem kolegę, który jakimiś drogami dochodził do posiadania broni. Z kolei na Grochowie znałem ludzi, którzy szukali broni.

  • Co to byli za ludzie?

Nie wiem dokładnie, ale wydaje mi się, że to były jakieś organizacje lewicowe, komunistyczne. Później, już po wyzwoleniu dowiedziałem się, że właśnie oni byli związani z jakimś ruchem lewicowym. Natomiast nie wiem, jak dochodził do broni kolega, z którym pracowałem na Dworcu Warszawa Praga.

  • Jaka to była broń?

Tylko krótka. Były pistolety, nagany, różna. Przyznam się, że w sumie mogłem przenieść, sprzedać, piętnaście, może dwadzieścia sztuk.

  • Jak doszło do tego, że przyłączył się pan do Powstania?

Zabawna historia. W przeddzień Powstania spotkałem się z kolegami i stwierdziliśmy, ze w szkole na ulicy Siennickiej róg Grochowskiej, gdzie był szpital niemiecki, jest pusto. Zorientowaliśmy się, że nie ma posterunków, jest absolutna cisza, nikt nie podjeżdża, nikt nie odjeżdża. Weszliśmy do tego budynku. To jest bardzo duży budynek szkolny; Niemcy zorganizowali tam szpital, który przez parę lat był przez nich utrzymywany. Kiedy zauważyliśmy, właśnie w przeddzień Powstania, że jest pusty, weszliśmy do tego budynku. Za nami weszły jeszcze inne osoby. W jakiejś sali pod materacem znalazłem dwa granaty. To nam dało wielką radochę. Postanowiliśmy iść z tymi granatami nad jeziorko kamionkowskie, to była odległość mniej więcej kilometra, półtora kilometra. [Chcieliśmy] rzucić [granaty], ogłuszyć i zbierać ryby. Taki młodzieńczy pomysł. Kiedy nasza grupa, licząca czterech, pięciu chłopców w moim wieku dotarła do tego jeziorka, kiedy byliśmy już nad wodą, zauważyliśmy, że tuż za krzakami stoją czołgi niemieckie. Co by było, gdybyśmy rzucili te granaty dla ogłuszenia ryb? Przecież ściągnęlibyśmy na siebie tych żołnierzy. Szybko się wycofaliśmy. Schowałem te granaty. Następnego dnia poszedłem do kolegi, o którym wiedziałem, że też handluje bronią i zaproponowałem mu kupno tych granatów. On wyraził zgodę. Okazało się, że miał bardzo dużo pieniędzy. Chciał coś porządnego zjeść. Na Grochowie nie było już nic, pamiętam, że były jeszcze tylko kwaszone ogórki. Ja i jeszcze jeden jego znajomy poszliśmy do centrum. Już tramwajem nie można było jechać, taki był tłok, tramwaje obwieszone. Z Grochowa ulicą Waszyngtona doszliśmy do ulicy Nowy Świat. Było jeszcze wtedy jakieś bogate życie.

  • To już był 1 sierpnia?

To już był 1 sierpnia.

  • To było jeszcze przed godziną „W”?

Przed wybuchem. My byliśmy o godzinie pierwszej, może drugiej.

  • Zdawał pan sobie sprawę, co będzie?

Nie. Wiedziałem, że mój kolega został powołany parę dni wcześniej, nie było go. Wiedziałem, ze coś się szykuje, ale nie wiedziałem o tym, że tego dnia będzie Powstanie. Myśmy sobie zjedli obiad, wypiliśmy do tego obiadu. [Niedaleko ulicy] Brackiej w podziemiu była winiarnia „Virginia”, gdzie jeszcze wypiliśmy wino. Kupiliśmy tam wino, mieliśmy butelki wina. Jak byliśmy na ulicy Chmielnej już były strzały. Weszliśmy do małego hoteliku, który jeszcze jest. Tam zobaczyliśmy rosłego Węgra, który się schował, był z bronią, z plecakiem. Nas było trzech. Rozbroiliśmy go. Tadeusz, starszy ode mnie, wziął karabin, drugi kolega wziął ładownicę, ja dostałem bagnet. Zorientowaliśmy się, że jest Powstanie, bo już widzieliśmy chłopców z opaskami. Postanowiliśmy wracać bardzo szybko na Grochów. Do ulicy Kopernika, później Tamką w dół. Tam się pogubiliśmy, bo tu już obstrzał, tam był obstrzał. W końcu straciłem ich z oczu. Dotarłem do ulicy Solec. Tam z wiaduktu Niemcy strzelali do wszystkiego, co się rusza. Widziałem pierwszego postrzelonego, który leżał przy wejściu i ludzie go chcieli bosakami jakoś wciągnąć do bramy. Zaczął padać deszcz, widoczność się pogorszyła. Przeskoczyłem ulicę, gdzie był ostrzał z góry z wiaduktu. Tamką dotarłem do ulicy Smulikowskiego. Jest tam budynek, w którym swoją siedzibę miała szwedzka firma „Alfa Laval”, nie wiem czy ta firma istnieje. Dosłownie naprzeciw elektrowni było duże zgrupowanie żołnierzy AK. Na siłę wciągnął mnie jakiś żołnierz, powiedział, że dalej nie można już iść, bo Wisła i tam jest bardzo niebezpiecznie. Ze mną schroniło się tam jeszcze ileś osób. W sumie takich uciekinierów, nie zorganizowanych było może dwadzieścia osób. Dostaliśmy jeść, pić. W końcu jedni się położyli, spali. Ja też drzemałem. Już był późny wieczór, kiedy przyszedł do mnie oficer i zapytał mnie czy chciałbym przystąpić do akcji. Krótko powiedziałem, że tak, bo powiedział mi, że nie mam możliwości, żeby przejść Wisłę, bo wszystko jest opanowane przez Niemców. Wtedy historia, jaki pseudonim. Powiedziałem po jakimś namyśle: „Moniek.”

  • Proszę opowiedzieć jak doszło do wymyślenia tego pseudonimu?

Po pierwsze musiałem temu oficerowi – na sto procent nie powiem, czy to było oficer – podać moje dane, kenkartę, o coś mnie pytał. Jak wyraziłem zgodę, to zapytał mnie o pseudonim. Zastanawiałem się, może to trwało pół minuty, może godzinę i strzeliłem tego „Mońka”.

  • Dlaczego?

Dlatego że przypomniał mi się Moniek z Pelcowizny, który miał pejsy. Takie dziwne skojarzenie. Tejże samej nocy z grupą innych żołnierzy zostaliśmy przeprowadzeni aż pod ulicę Karową. Ominęliśmy bocznymi ulicami elektrownię. Poprowadzono nas pod Zakłady Wodociągowo-Kanalizacyjne. Na Karowej w szpitalu położniczym byli Niemcy, widziałem to następnego dnia rano, jak zaczęło świtać. Oni zajęli porodowy szpital. To była dla nich bardzo dobra pozycja, bo [budynek] był dwupiętrowy i stamtąd mieli bardzo dobry widok na południową część Powiśla. Na dachu była olbrzymia niemiecka flaga. Zostawiono mnie tam, żebym obserwował, czy nie będzie ataku od ich strony. Palił się jakiś baraczek, trzeszczało to wszystko, padał deszcz. Przebywałem tam do godziny piątej, szóstej, przemokłem. Później ktoś przyszedł, ściągnął mnie, powiedział, że likwidują to, bo jesteśmy za bardzo widoczni dla Niemców. Później [miały miejsce] inne bardzo ciekawe akcje, których było bardzo wiele.

  • Czy na samym początku, w momencie, gdy przyłączył się pan przydzielono panu broń?

Nie, żadnej broni.

  • Proszę opowiedzieć o pierwszej akcji, w której pan uczestniczył.

Na rogu ulicy Gęstej i Dobrej był i jest bardzo wysoki budynek zajmowany przez siostry, chyba Szarytki. Budynek ma chyba cztery piętra. Prawdopodobnie te siostry uzgodniły z dowództwem niemieckim, może z oddziałami, że ten budynek nie będzie atakowany. Tam była masa ludzi, szczególnie bardzo dużo dzieci, które były przejęte przez te siostry. Nie wiem czy na trzecim czy czwartym piętrze był nasz akowski punkt obserwacyjny. Z tym, że to był pokój narożny, jedno okno wychodziło na Wisłę, a drugie na Most Śląsko-Dąbrowski, kiedyś Most Kierbedzia, który zupełnie inaczej wyglądał, miał inne przęsła. Na tym punkcie obserwacyjnym zawsze było nas dwóch. Jeden patrzył w okno, a drugi siedział, żeby go później zastąpić, bo to było bardzo wyczerpujące obserwować ciągle czy nie ma ataku na nasze pozycje. Przy tym domu była barykada. Koledzy siedzieli w barykadzie. Od nas, z trzeciego czy czwartego piętra, już nie wiem, które to było, szedł sznurek, na dole był dzwonek. Poprzez umówione znaki mogliśmy się porozumiewać, jeden dzwonek to jest coś niepokojącego, dwa dzwonki – idzie atak. Linii telefonicznych, krótkofalówek nie było, więc [to była] jedyna droga na szybkie powiadomienie tych na dole, że jest coś niebezpiecznego. Ten punkt obserwacyjny był ciągły, w dzień i w nocy. Miałem służbę w tym pokoju, który był zasłonięty firankami, nie wolno było nawet ruszyć firankami. Z tego okna wychodzącego na budynek Schichta widzieliśmy z odległości pięćdziesięciu metrów żołnierzy ukraińskich, którzy byli w armii niemieckiej. Mieli swoje kwatery w budynku Schichta, a tu podchodzili i przechodzili tuż pod nami. Widzieliśmy ich zupełnie jak na dłoni, widzieliśmy jak palą papierosy, jak nieśli na te swoje kwatery jakieś pierzyny, poduszki. Nie wolno nam było nawet dać do zrozumienia poprzez poruszenie firanki, że ich obserwujemy. Mieliśmy lornetkę, obserwowaliśmy most. Musieliśmy pisać, ile i jakich widzieliśmy samochodów przejeżdżających przez Most Kierbedzia, czy jadą czołgi. To było jak w teatrze. Po drugiej stronie Wisły kiedyś była stacja kolejki wąskotorowej Jabłonna-Karczew, która jeździła przez całą Warszawę. Tu była stacja, która się nazywała Warszawa Most. Z tamtego punktu widzieliśmy, szczególnie jak spojrzało się przez lornetkę, co robią Niemcy. Uruchomili parowóz, którym jeździli, coś wozili, przejeżdżali, robili pranie, rozwieszali to. Wszystko to było widać. Tylko nam nie wolno się było ujawnić. Nie powiem, który to był dzień. Można łatwo [do tego dojść], jak były zrzuty z samolotów alianckich. Był samolot, który został strącony i spadł do Parku Skaryszewskiego przy Alei Waszyngtona. Tam jest w tej chwili kamień ku czci tych pilotów, z których jeden nawet przeżył. Byłem wówczas naocznym świadkiem jak ten samolot spadł. Leciał bardzo nisko, wzdłuż Tamki, już się wtedy palił, jeszcze do niego strzelano, po drugiej stronie Wisły stały przeciwlotnicze baterie niemieckie. Widziałem go do ostatniej chwili, jak uderzył i spadł do Parku Skaryszewskiego. Jeżeli chodzi o punkt obserwacyjny to był właśnie jeden z ciekawszych faktów.

  • Jak długo przebywał pan na tym punkcie?

Pełniłem tam służbę dwa razy, raz w dzień, a drugi raz w nocy i właśnie w nocy byłem świadkiem zestrzelenia samolotu. To była służba niejako wartownicza. Ci, którzy byli przygotowani do Powstania, mieli broń. Do niektórych akcji dostawaliśmy butelki z benzyną, jak szliśmy w kierunku Karowej, gdzie się spodziewano, że będzie atak czołgów.

  • Wspomniał pan, że brał pan udział w kilku akcjach. Czy był taki moment, że miał pan broń?

Tak. Na terenie elektrowni, nie wiem, dlaczego, wtedy miałem karabin. Przechodziliśmy przez teren elektrowni, kiedy już była zdobyta. Nadlatywały sztukasy i rzucały na teren elektrowni małe bomby zapalające. Przelatywały naprawdę na niskiej wysokości nade mną. Pamiętam, że na terenie elektrowni były ogródki, działki porobione przez pracowników. Położyłem się i strzelałem do tego samolotu. Tak sobie uzmysławiałem, co by było, gdybym go trafił. Nie byłem wyborowym strzelcem, nie byłem przećwiczony, ale strzeliłem chyba dwa razy.

  • Oddał pan wtedy karabin?

Musiałem oddać, nie mam go.

  • W czasie Powstania nie zachował go pan na dłużej?

Nie wiem, dlaczego właśnie wtedy byłem wyposażony w karabin. Nie wiem, czy było nas dwóch z karabinami, gdzie szliśmy, na jakie pozycje.

  • Do którego momentu znajdował się pan na Powiślu? Potem przeszedł pan na Śródmieście Południowe?

1 albo 2 września byłem ranny na ulicy Smulikowskiego. Ulica Smulikowskiego była ostrzeliwana przez granatniki. Mój dowódca, plutonowy Mazur, dostał pięćdziesiąt sześć albo pięćdziesiąt osiem odłamków. Przeżył. Nie wiem, czy wciąż żyje, był znacznie starszy ode mnie. To było jednego dnia. Po tygodniu w tym samym prawie miejscu zostałem trafiony dziesięcioma odłamkami. Ręka, noga, plecy. To był 1 albo 2 września. Byłem ranny, ale tak, że tylko krwawiłem. Przez rękę przeleciały mi odłamki, w nodze został, w plecach został. Wtedy było bardzo wielu rannych. Miałem doraźną pomoc medyczną. Zaopiekowała się mną niewiele starsza ode mnie pani, która była też w AK i pełniła służbę w szpitalu na rogu Poznańskiej i Hożej. Widząc, że tu mi nigdzie nie pomogą w wyciągnięciu odłamka – wiedziała tylko, że mam odłamek jeszcze w nodze – po prostu powiedziała, żebym wziął przepustkę i poszedł razem z nią do tego szpitala. Zrobiłem to. Przeszedłem tam, gdzie były przejścia, przez barykady na drugą stronę Alej Jerozolimskich do Poznańskiej. W tym szpitalu miałem bardziej fachową, dobrą opiekę. Było bardzo wielu rannych na Powiślu, natomiast w Śródmieściu była praktycznie cisza i spokój. Tam były miejsca w szpitalach. Byłem tam chyba przez trzy dni. Później mnie zaangażowano, żebym wodę nosił do szpitala, bo owało. Mogłem wrócić na Powiśle, ale 5-6 września Powiśle już upadało. Do „Alfa Laval”, gdzie miałem kwatery, już docierali Niemcy. Tak że zdążyłem tylko powiadomić jej rodzinę i musiałem wracać. Natomiast jej brat był porucznikiem u „Topora”. „Topór” wszedł w skład „Pioruna”. Jak już się dobrze czułem, wróciłem z powrotem na Poznańską i ona mnie skierowała do swojego brata, do którego oddziału wstąpiłem, to była 3. kompania Zgrupowania „Topór”.

  • Gdzie dokładnie pan stacjonował?

Wilcza 63.

  • Czy w tym zgrupowaniu dostał pan już broń?

Nie.

  • Jakie zadania pan dostał?

Głównie obserwacyjne. Byliśmy wysyłani, z ulicy Wilczej dochodziłem do Poznańskiej, Nowogrodzkiej, Żurawiej. To były tylko obserwacyjne zadania.

  • Czy wywiązały się tam jakieś akcje?

Nic. W Śródmieściu nie spotkały mnie żadne ciekawe przygody, zadania, nic ciekawego nie było.

  • Jak upływał panu czas poza obserwacjami?

Bardzo nieciekawie. Co innego było na Powiślu, była przestrzeń, zieleń, można było przez długi czas poruszać się bardzo swobodnie. Chociażby z tego względu było to urozmaicone. Tamka była przejezdna, jeździli rowerzyści, nawet jakieś samochodziki, pod górę, z góry. Natomiast, jak byłem w Śródmieściu, to było przechodzenie tylko piwnicami, podwórza były wypalone, było to bardzo ciasne.Zakłady Mleczarsko-Jajczarskie na Hożej sąsiadowały z posesją, gdzie byliśmy. Pamiętam, że przechodziliśmy – tam był ogród, w którym ćwiczyliśmy.

  • Czy w tym rejonie miał pan jakichś znajomych?

Znajomych spotkałem, kiedy było zawieszenie broni, które było chyba na dwa dni przed kapitulacją. Mogliśmy wyjść na ulicę. Był olbrzymi ruch na ulicach, na Marszałkowskiej. W bramach kina „Polonia” odbywał się nawet wielki handel. Pamiętam, że kupiłem tam buty narciarskie, które na szczęście zabrałem ze sobą do niewoli. W tym ruchu spotkałem dwóch kolegów, jednego z Grochowa, to był Regulski – przepadł, nie ma po nim śladu – a drugi to był Zbyszek Kacperski, który mi dał jeszcze zdjęcie ze stenem. […] Rok temu zmarł w Anglii. Na Grochowie miałem kolegę Jurka Masiewicza. Na parę dni przed Powstaniem pożegnaliśmy się. Wiedziałem, że jest gdzieś powołany, ale nie chciałem wnikać w tę historię. Jak już byłem na Powiślu któregoś dnia, to było może tydzień, dziesięć dni po rozpoczęciu Powstania, na ulicy Smulikowskiego spotykam właśnie Jurka. Okazuje się, że ich oddział został zupełnie rozbity, on się tuła, nie wie, co [robić]. Załatwiłem z moim dowódcą, że będzie przydzielony do naszego oddziału. I tak było. Wtedy miał już chyba stopień kaprala. Ja jeszcze wtedy chyba byłem bez awansu. Awans, starszego strzelca, dostałem za obserwacje z budynku sióstr, za to, że dobrze opisywałem zdarzenia, jakie widziałem. Mieliśmy razem służbę. Zostaliśmy wysłani na punkt obserwacyjny na Wybrzeże Kościuszkowskie tuż za elektrownią, gdzie jest bardzo ładny mały pałacyk. Nie wiem, czyją siedzibą jest teraz, ale kiedyś to był też ten sam pałacyk, z tym że tam ponoć mieszkał na górze niemiecki dyrektor elektrowni, na dole miał służbę. My zajęliśmy ten pałacyk. Tam był punkt obserwacyjny polegający na tym, że trzeba było bardzo dokładnie obserwować przedpole do Wisły. Wisłą biegły, i są jeszcze teraz, tory kolejowe, po których był dowożony chyba węgiel do elektrowni. Dość, że był poziom ulicy Wybrzeża Kociuszkowskiego, a niżej był drugi poziom, bardzo dogodny dla przejazdu czołgów. Trzeba było obserwować, gdyby jakieś czołgi ukazywały się z dołu, to trzeba było alarmować. W tym pałacyku był stały punkt obserwacyjny. Mieliśmy służbę na noc. Z tego pałacyku widzieliśmy przed sobą rajski ogród. Teraz tam jest pięknie zrobiony trawnik, drzewa rosną. Za okupacji ten teren przejęli działkowicze. Każdy miał jakąś działkę, To było lekko ogrodzone jakimiś palikami, jakimiś sznurkami. Były tam pomidory, ogórki. Widzieliśmy te pomidory z odległości. Postanowiłem, że zrobię wypad na te działki. To było wbrew zakazowi. Nie wolno nam było opuszczać posterunku. Dogadałem się z moim kolegą Jurkiem, że wyskoczę na dwie godziny. Dał mi jakąś powłoczkę, żebym zapakował maksymalnie dużo [pomidorów]. To było chyba przed północą. Wyszedłem stamtąd poprzez otwarcie bramy metalowej. Pomógł mi ją otworzyć, później ją mocno zamknął. Wyszedłem na Wybrzeże Kościuszkowskie, ciemno, pusto, bardzo nieprzyjemnie. Przeskoczyłem ten odcinek. Dostałem się w te pomidory. Pierwsze to było moje obżarstwo. Po takim czymś, jak byliśmy odżywiani tylko jakąś kaszą, pęczakiem, to te pomidory smakowały. Zjadłem jednego, drugiego, trzeciego, nie wiem, ile ich było. Zaczął padać deszcz, musiałem się gdzieś schować. Miałem straszliwego pecha. Tej nocy od strony praskiej Rosjanie latali samolotem, jakiś kukuruźnik krążył, a Niemcy ciągle puszczali race. Miejsce, gdzie byłem było bardzo oświetlone. Miałem już [wszystko] przygotowane, miałem zerwane ileś pomidorów, ogórki. Chciałem wracać, ale ciągle było za jasno i było to bardzo niebezpieczne. To wszystko mi zaszkodziło, dostałem torsji, było mi niedobrze, rozchorowałem się tam na miejscu. Świt. Nie mogę wrócić, jest coraz jaśniej, jaśniej. Zostałem tam chory na cały dzień. Musiałem przetrzymać do następnej nocy. To było dla mnie bardzo nieprzyjemne. Jeszcze bardziej nieprzyjemne było dla mojego kolegi Jurka, który musiał zgłosić mojemu dowódcy, plutonowemu Mazurowi, że miał miejsce taki fakt. Jakoś wytrzymałem cały dzień leżąc. Gdybym się ruszał, gdybym się pokazał, to byłbym bardzo widoczny. Na następną noc przyszła inna zmiana, już nie Jurek. Musiałem się stamtąd wydostać. Jakoś bardzo blisko na skraju działek stanąłem, zacząłem krzyczeć do kolegów, że tu jestem, żeby nie strzelali jakbym przeskakiwał, żeby mi otworzyli [bramę]. Oni byli uprzedzeni przez mojego kolegę Jurka, że tam zostałem. Skończyło się na tym, że wróciłem. Po drodze połowa [pomidorów] zginęła, gdzieś mi to się rozsypało. To była nieprzyjemna przygoda. Niestety i ja i Jurek byliśmy powołani do raportu karnego. Raport karny miał się odbyć bodajże za dwa dni. Za dwa dni miał miejsce bardzo nieudany atak na Uniwersytet Warszawski. Miał mieć miejsce z dołu i z góry. My się zgłosiliśmy jako ochotnicy, nie byliśmy dopuszczeni. Całe dowództwo było zaangażowane w ten atak. Tak, że my w rezultacie do tego apelu karnego nie stanęliśmy. Bodajże następnego dnia mój dowódca Mazur został ranny [odłamkami] od granatnika. Dostał pięćdziesiąt sześć czy pięćdziesiąt osiem odłamków. To zostało gdzieś w papierach. Mój kolega Jurek zginął, przepadł w dziwnych okolicznościach. Wycofywaliśmy się. On miał jeszcze granat, chciał go wykorzystać. Wołałem go. Przepadł. Matka szukała go przez Czerwony Krzyż. Nie wiadomo zupełnie, co się z nim stało.

  • Jak wyglądała sprawa żywności w Śródmieściu Południowym? Czym pan się tam żywił i gdzie?

Na Powiślu była bardzo dobrze zorganizowana pomoc żołnierska na ulicy Smulikowskiego. Obecnie tam chyba jest Związek Nauczycielstwa Polskiego. Wtedy przed wojną chyba też był. Duży budynek, na którego niskich kondygnacjach były kuchnie, gdzie nam gotowano pożywienie. Tam chodziliśmy zwykle ulicą Smulikowskiego z „Alfa- Lavalu” Do przejścia było może sto metrów.

  • Oprócz kaszy, o której pan wspomniał, jaka jeszcze była żywność na Powiślu?

Początkowo było dobre wyżywienie, tylko później owało. Pęczak przynoszono. Na Grzybowskiej rozbito magazyny.

  • Czym się pan żywił w Śródmieściu?

W Śródmieściu jadaliśmy w Zakładach Mleczarsko-Jajczarskich na Hożej, gdzie było dobre wyżywienie. Tam prawie do końca wystarczało żywności.

  • Jaka to była żywność?

Chleba nie było. Pamiętam, dużo było serów, masło było. Oprócz tego pełniłem służbę w podziemiach, gdzie był sklep Wedla na Marszałkowskiej róg Nowogrodzkiej. Tam był cukier, migdały, sporo było tych rzeczy, można to było spożywać, brać.

  • Czy pamięta pan jakiś przyjemny, piękny moment Powstania?

Dla młodego człowieka to nie było straszne. To było wręcz naprawdę przygodowo przyjemne. Nawet jeżeli przechodziło się w miejsca, gdzie było bardzo niebezpiecznie, gdzie Niemcy strzelali z góry. Trzeba było wyczekać moment, strzelają, przestali, wyskoczyć. Jakoś człowiek wierzył, że mu szczęście dopisze. Rodzina pytała mnie, czy się bałem. Bałem, ale to były chwilowe obawy. Boję się i już się nie boję. Dziwne.

  • Pamięta pan moment szczególnie przykry, nieprzyjemny?

Pamiętam, jak niesiono na drzwiach dziewczynę, której oberwało obydwie nogi. Niosło [ją] chyba czterech mężczyzn, za nią szła rodzina. To był pod koniec działań na Powiślu. Ta dziewczyna była chyba nieprzytomna, ale [słychać] było jęki. Bez nóg, nie przykryta niczym, niesiona na drzwiach. Rodzina nas żołnierzy strasznie wyzywała, grozili nam, krzyczeli. To było nieprzyjemne.

  • Czy to była jedyna sytuacja, gdy cywile wyrażali swoje niezadowolenie?

To chyba była taka, która mi się najbardziej utrwaliła. Na ogół było to wszystko wręcz przyjemne. Popsuł mi się zegarek. Powiedziano mi: „Idź do zegarmistrza. On obsługuje żołnierzy zupełnie bezpłatnie.” Idę do niego, zreperował mi. „Ile ma kosztować?” „Nie, dla żołnierzy.” Przyjemna rzecz.

  • Czy miewał pan momenty zwątpienia w czasie Powstania?

Nie.

  • Wierzył pan do końca?

Byłem politycznie zupełnie nieuświadomiony. Nie wiedziałem, czy rzeczywiście Rosjanie mieli nas wyzwalać czy nie, czy Anglicy mieli lądować, jak to miało być wszystko. Nie byłem zorientowany. Żadnego rozczarowania nie miałem.

  • Co pan czuł, gdy dowiedział się pan o kapitulacji? Jak pan to przyjął?

Jako coś trochę niebezpiecznego, że jednak tu jesteśmy w sumie bezpieczni wśród tej ludności cywilnej, a jak wyjdziemy, nikt nam nie gwarantował tego, że jesteśmy rzeczywistymi kombatantami, że chronią nas prawa konwencji. Brak było tych informacji. Gdyby od początku były takie, to ludzie byliby spokojniejsi. Nie tylko ja miałem te obawy, ale inni koledzy też, baliśmy się, że oddamy broń i nie wiemy, co będzie dalej.

  • Jak odbyła się kapitulacja?

W sposób bardzo spokojny. Wychodziliśmy w pełnym rynsztunku, każdy z tym, co miał w rękach czy na plecach. Przechodziliśmy przez dawny szpital Piłsudskiego, gdzie były ustawione kosze, do których trzeba było [wrzucać] broń. Krótka broń do tego kosza, karabiny gdzieś odkładali, amunicja tu. Bez incydentów szliśmy dalej do ulicy Filtrowej, gdzie zatrzymaliśmy się na dłużej. Tam nam wypłacano żołd, studolarówki dawano na dwóch czy na trzech: „Dzielcie się, jak chcecie.” Głupie to było strasznie. [Dotarliśmy] do Ożarowa obstawieni przez konwojujących nas żołnierzy niemieckich. Tam wprowadzono nas na puste zupełnie hale. Maszyny były wywiezione. Już nie pamiętam, czy była tam jakaś słoma czy nie. Tam przez trzy dni chyba nocowaliśmy. Później podjeżdżały składy kolejowe i ładowano nas po pięćdziesięciu do wagonu, dawano jakąś porcję, która miała wystarczyć na trzy czy cztery dni, zamykano i jechaliśmy.

  • Do jakiego obozu pan trafił?

Do Lamsdorfu, obecnie Łambinowice, gdzie jest muzeum. To był obóz przejściowy, przez który wszyscy przechodzili. Później oficerowie do oflagów, a żołnierze do stalagów. W grupie sześciuset żołnierzy zostałem wywieziony do Augsburga. Tam miałem o tyle szczęcie, że jak byliśmy dowiezieni sześciuset chłopa do częściowo zniszczonego klasztoru pilnowanego, przyszedł jakiś dowódca i pytał, kto ma jakie zawody . Oni potrzebowali ludzi z zawodami jak malarz, szklarz, zdun. Zgłosiłem się jako malarz. Zostałem w grupie trzydziestu siedmiu ludzi na miejscu w Augsburgu, reszta była wywieziona do różnych obozów.

  • Rzeczywiście pracował pan jako malarz?

Pracowałem jako malarz.

  • Gdzie?

W Augsburgu. Klasztor, do którego zostaliśmy przewiezieni, został przystosowany jako koszary dla Hitlerjugend. Musieliśmy wykonać tam pewne prace. Nie wiem, ilu ich było, trzystu, może mniej, młodych ludzi z Hilterjugend przywiezionych, rozlokowanych po salach. Oni wychodzili na ćwiczenia strzeleckie. My byliśmy potrzebni, żeby przygotować ten budynek. Później byliśmy używani do różnych innych prac. Augsburg był bardzo bombardowany, więc dekarze mieli co robić. Zgłosiłem się jako malarz, a byłem wykorzystywany gdzie na dachu.

Wspomniał pan, że udało się panu wziąć do niewoli buty narciarskie.Tak.

  • Miał je pan ze sobą w tym obozie?

Tak.

  • Dlaczego na szczęście?

Dlatego na szczęście, że ja w czasie Powstania jak wyszedłem z domu 1 sierpnia, byłem bardzo eleganckim facetem. Był sierpień, ciepło. [Miałem] prawdziwe oficerskie buty, bryczesy z łatami skórzanymi, krótka skórzana kurtka. Tak się dostałem do niewoli. Gdzieś znalazłem czarną czapkę pancerniaków niemieckich, na którą [przyczepiłem] orzełka i baretka. Jak się znalazłem w Lamsdorfie obok nas siedzieli Serbowie, jeńcy, którzy z nami handlowali. Były podwójne druty. Mimo to handel był przerzucany przez siatki. Jakiemuś Serbowi spodobały się moje oficerskie buty. Oni już byli zaopatrywani w paczki, my byliśmy bardzo ubodzy. [Powiedział], że [kupi] ode mnie buty, a mi coś [da], już nie pamiętam co. Poszedłem na to. Zdjąłem moje oficerki i wszedłem w buty narciarskie. To nie były buty narciarskie jak teraz, bo teraz są zupełnie inne. Wtedy były lżejsze, z prawdziwej skóry. Wtedy w niewoli bardzo mi się przydały, były lepsze aniżeli miałbym chodzić w oficerkach.

  • Dlaczego były lepsze? Cieplejsze?

Była zima. Były wygodniejsze, cieplejsze, łatwiejsze do zdejmowania. Oficerki ktoś musiał mi ściągać.

  • Za oficerki dostał pan żywność?

Żywność, ale już nie pamiętam co.

  • Jak długo przebywał pan w obozie?

W Augsburgu do wyzwolenia. Amerykanie weszli i nas wyzwolili chyba 3 czy 4 maja.

  • Jakie warunki panowały w tym obozie?

To nie był obóz. To było Arbeitskommando, trzydziestu siedmiu ludzi tylko. Olbrzymia sala, wkoło łóżka wojskowe. Obok byli wachmani, którzy mieli w ścianie otwór na nas, żeby wszystko widzieć, drzwi od zewnątrz zamknięte, kibel na sali, nawet balia do mycia. Wytargowaliśmy pianino, które stał gdzieś na korytarzu, bo jeden z naszych bardzo dobrze grał na pianinie. […] Pamiętam, że gdzieś w Augsburgu od spotkanych Polaków, jak nas prowadzono do pracy, kupiłem patefon z jedną płytą. Nasłuchaliśmy się.

  • Jak odbyło się wyzwolenie?

To było bardzo interesujące. To był klasztor z wysoką wieżą klasztorną. Zauważyliśmy jak ci z Hitlerjugend wchodzą na górę i coś obserwują. Był taki moment, gdzie byliśmy już mniej pilnowani i paru nas weszło za nimi. Stamtąd był widok na bardzo duże wojskowe lotnisko w Augsburgu. Widzieliśmy jak samoloty amerykańskie dosłownie bawią się nad tym lotniskiem, jak latają, ostrzeliwują, żadnej prawie obrony. Nie rzucali bomb, bo to były chyba myśliwce. [Ludzie] z Hitlerjugend stali obok nas. Nie mieli tej odwagi, żeby nas zniewalać, już czuło się, że już artyleria blisko. Obserwowali to lotnisko i widzieli, jak są już bezbronni, jak Amerykanie pozwalają sobie dosłownie na zabawę.Chyba następnego dnia budzimy się, patrzymy, we wszystkich domach powywieszane prześcieradła, w każdym oknie biało. Widzimy, że nie ma naszych wachmanów. Został chyba jeden, który był Austriakiem, [odnosił się] do nas bardzo grzecznie, nie zrobił nam krzywdy. Ale nie zwracaliśmy już na niego uwagi, tylko na podwórze, na ulicę, gdzie zobaczyliśmy żołnierzy idących jedną i drugą stroną z pistoletami, z karabinami, lufy skierowane do dołu. Musieli natrafić na jakieś magazyny, zbiory małych trójkątnych proporczyków, które Niemcy mieli do tego, żeby oznaczyć nimi tereny zagrożone gazem. Amerykanie widocznie gdzieś to znaleźli i wszyscy dali to na hełmy. Wyglądało to bardzo bojowo, bo hełmy, na hełmach siatki, a na tych siatkach jeszcze czarna trupia główka na żółtym tle. Trafiliśmy na Polaków w armii amerykańskiej. Później nawet przychodzili do nas, bo my jeszcze w takim stanie tam trwaliśmy może dziesięć dni. Z tym, że to już był okres pełnego zadowolenia. Gdzieś zarekwirowany samochód, jakaś dekawka, kabriolet, polska flaga wysoko. Czterech kolegów pojechało do gorzelni, przywieźli całą kankę spirytusu czy wódki i wszystko w trupa pijane, jeździli tym samochodem po pijaku. Utrwaliło mi się, jak jeden z Amerykanów polskiego pochodzenia przyszedł na tę gorzałkę. Wypili sobie i on mówi, jak oni celnie strzelają. Posadzili kolegę pod ścianą, paczkę papierosów dali mu na głowę. Amerykanin twierdził, że trafi w tą paczkę papierosów. Zalany facet, ręka mu chodzi, oczy mu się przymykają. Strzelił, tylko dwa metry od niego może. Ale takie wariactwa się działy. To już było wtedy przyjemnie. Ale co mnie przyjemnego spotkało w niewoli, to przed Bożym Narodzeniem w grudniu zachorowałem na szkarlatynę. Na dwa dni przede mną zachorował kolega, który leżał obok mnie, Janusz Dietrich, młodszy ode mnie chyba o dwa lata. Został zabrany. Nagle ja choruję, mdłości. Już nie pamiętam czy przyjechał lekarz, czy mnie zabrano, bo już byłem w gorączce. Zawieziono mnie do szpitala w Augsburgu. To była szkarlatyna, a w szpitalu jenieckim nie było oddziału dla zakaźnie chorych. Dowieziono mnie do szpitala dla wojska, dla żołnierzy niemieckich. Dawniej to było też gimnazjum. Pamiętam, że nazywało się Pestalocii Schule. Na ulicy Pestalocii był szpital, do którego mnie dowieziono. Położono mnie obok Dietricha. Z tym, że on miał niemieckie nazwisko i sądzili o nim, że to jakiś młody Niemiec, natomiast ja byłem dla nich zupełnie dziwakiem, bo: „Zdzisław Ołubczyński.” Kto on zacz? Mieliśmy wychodzić. To trwało dwa, może trzy tygodnie. Choroba mijała. Chcieliśmy zostać jeszcze. Pamiętam, że chodziłem z nim do wanny, braliśmy gorącą kąpiel, otwieraliśmy szeroko okna, wdychaliśmy na nagusa, żeby się przeziębić, żeby zostać jak najdłużej w tym szpitalu. Tam czekała na nas niebezpieczna czasami robota, a tu było jak u Pana Boga za piecem. Leżeliśmy na dużej sali, nas dwóch, chyba sześciu Niemców. On wyszedł, ja zostałem. Okazuje się, zachorowałem na inny szczep szkarlatyny. Znów zostaję na ten sam okres. Czyli miałem szczęście.Sobota, przychodzi do mnie wachman z naszego kommando z kolegą. Ten kolega wręcza mi pięciokilogramową paczkę Czerwonego Krzyża. Otwieram. Niemcy, bez papierosów, bez kawy, bez różnych smakołyków, też patrzą na to wszystko, widzą, a tu paczka „Cameli”, czy jakieś „Morrisy”, już nie pamiętam, nie paliłem. To było bogactwo. Poczęstowałem, lekarzowi od razu dałem paczkę papierosów. W niedzielę rano budzę się, patrzę, przy moim łóżku śniadanie jest. Tego nie było, bo na sali był stół, gdzie jadaliśmy wszyscy. A tu śniadanie i siedzi Niemiec wpatrzony we mnie. Uczyłem się niemieckiego już w handlowej szkole, znałem dobrze niemiecki. Pytam się: „Co to?” Mówi: „Ja ci przygotowałem.” Czekał na papierosy. Też poniżające. Wiedział, że jestem jeńcem, ale dla tych paru papierosów tak się poniżali. Naprzeciwko leżał muzyk, ale wiem, że był bardzo partyjny, bardzo mnie nie lubił z uwagi na to, że byłem Polakiem, jeńcem. Jak graliśmy w szachy, jak przegrywałem, któryś z Niemców powiedział Warschau brend aber Polen ist nicht verloren, czyli: „Warszawa płonie, ale Polska nie jest jeszcze stracona.” Tamten go tak rugnął, mówi: „Nie ma żadnej Polski!” Tamten partyjniak, leżąc na łóżku, nie podchodził do mnie. Jak zobaczył puszkę rozpuszczalnej Neski, to przez innego Niemca zapytał mnie, czy zamieniłbym się z nim, ja mu dam to, a on da ciasto. Poszedłem na to, nie pijałem kawy, nie wiedziałem, jaki ma smak.

  • Kiedy wrócił pan do Warszawy?

Jestem trzykrotnym repatriantem. Latem 1947 roku miałem w Niemczech sympatię, która zaszła w ciążę. Powiedziałem: „Jadę do Polski, żeby się zorientować jak to wygląda.” Tym bardziej, że byłem w kontakcie listownym z moją rodziną. Rodzice byli bardzo zaniepokojeni o mnie, bo nie wiedzieli, że przystępuję do Powstania. Powiedziałem mojej pani, że jadę do Polski, żeby się zorientować, czy nie przeniesiemy się do Polski. Jako repatriant z dokumentami przyjechałem do Polski. W porównaniu do tego, co było w Niemczech, tam była straszna bieda, wszystko na kartki, na najmniejszą bułkę trzeba było odciąć kartkę, kupon. Jak się zorientowałem, jak tu u nas wszystko można kupić, jaka jest pomoc międzynarodowej organizacji UNRA, postanowiłem, że przyjedziemy.Jestem urodzony 8 września. Moja sympatia urodziła syna. Któregoś września dostaję wiadomość, że 8 września, w moje urodziny, urodził mi się syn w Niemczech, że nadają mu imię Piotr. Postanowiłem bezwarunkowo jechać. W hotelu „Bristol” była jakaś wojskowa misja amerykańska. Idę tam, żeby uzyskać jakieś możliwości. Żadnych. „Przyjechałeś – siedź, nie pomożemy ci, władze ciebie nie wypuszczą.” Została mi tylko zielona granica. Jadę do Dziedzic, gdzie był punkt, do którego przyjechałem. Przyjeżdżam, żeby coś załatwić, żebym mógł jechać z powrotem na dziko. Siedziałem w Dziedzicach trzy, cztery dni albo może i tydzień. Siedziałem z chłopakami, którzy pracowali tam na miejscu, piliśmy wódkę. Akurat przyjechał duży transport, ludzie wyładowani, wagony z Amerykanami, którzy konwojowali ten transport. Próbuję się dogadać, czy schowaliby mnie gdzieś. Mówią: „Za nami, drugi wagon, w którym są tylko łóżka polowe, wejdź, schowaj się gdzieś, przejedziesz.” Nie wsiadłem do tego wagonu, tylko do pociągu, którym odjeżdżali, bo powiedzieli mi, o której pociąg odjeżdża. Wsiadłem do pociągu. Przy wagonach są budki, gdzie jest hamulec. Schowałem się tam. Dojechaliśmy do granicy. Przed samą granicą na stacji granicznej wyskoczyłem z tego i obserwuję jak to będzie wyglądało przy samym przekraczaniu [granicy]. Okazuje się, że nasza polska kontrola jest bardzo dokładna. Wchodzą do wagonu, w którym były łóżka, materace. Z odległości pięciuset, siedmiuset metrów jak wyciągają stamtąd kobiety, prawdopodobnie matkę z córką. Gdybym tam był, to by mnie wygarnęli. Tak, że ta droga odpadła. Moja sympatia pochodziła z Czech, z Niemców Sudeckich, z Sudetów z miejscowości Opawa. Od jej ojca, który się nazywał Jankowski dostałem wiadomość listowną, ze na samej granicy w miejscowości, która nazywa się bodajże Głubczyce, mieszka człowiek, który mnie przeprowadzi przez granicę. Przygotowałem się, jakaś walizeczka, w Polsce kupiłem chyba dwa kartony papierosów, odzienie, bo to już był październik. Wsiadłem w pociąg, pojechałem do Głubczyc, trafiłem na tego człowieka, który dosłownie wprowadził mnie na pole, gdzie był tylko jakiś słupek i powiedział: „Tam pan widzi Opawę. To oświetlone daleko to jest Opawa.” [Powiedział], żebym tam poszedł. Moja dziewczyna miała tam ciotkę. Pożegnałem się z nim, z górki do Opawy, trafiłem do ciotki, powiedziałem jak i co. Następnego dnia poszliśmy na dworzec, wykupiła mi bilet do Pilzna. Uważałem, ze z Pilzna jakoś dostanę się do Niemiec. Nie miałem dalszego biletu. Przyjeżdżam pociągiem do Pragi, gdzie powinienem się przesiadać. Praga jest bardzo ładna i wtedy też była bardzo ładna. Wysiadam, chodzę po Pradze. Trafiłem na miejsca przejściowe, na pasaże. Miałem tyrolki, w pasażu rozwiązało mi się sznurowadło. Postawiłem walizeczkę, zawiązuję sznurowadło. Przechodzi dwóch ciemnych. Od razu się zorientowałem, bo oni szli wolno, patrzyli, minęli mnie, za chwilę wracają. Sztat niebezpiecznosci, wasze dokumenty. I wpadłem. Zostałem aresztowany. Byłem w więzieniu na Pankracu, takie [więzienie] jak u nas na Rakowieckiej. Siedziałem chyba trzy tygodnie. Miałem szczęście, bo miałem papierosy, codziennie mogłem ileś wybierać. Ja niepalący. Inni palą. Okazało się, że tam był Polak, którego Czesi zwinęli. Zbierali wszystkich cudzoziemców. To był przewrót u nich. To wszystko było w październiku. W lutym Masarek niby z okna wypadł. Komuniści przejęli władzę. To wszystko było przygotowywane do przejęcia władzy przez komunistów. W celi, gdzie byłem, był Polak, którego zdjęli. Pracował przy koniach, chciał być dżokejem, mieszkał w Pradze. Był Ukrainiec, który na granicy w miejscowości Hep prowadził restaurację. Też go zabrali, dali tutaj. Był młody Żyd, którego przywieziono zaraz po mnie.Pouczyli mnie jak przekraczać granicę. Zostałem zwolniony. Władzom czeskim przedstawiłem zupełnie inną wersję, że przyszedłem z Niemiec. Konsulat mi pomógł, zostałem stamtąd repatriowany po raz drugi do Polski. Przyjechałem do Warszawy, odżywiłem się, odkułem się. Drogą, którą mi wskazali w więzieniu, miałem wszystko wytyczone, pojechałem po raz drugi, przekroczyłem granicę tak jak mi ten Ukrainiec mówił. To był już grudzień przed Bożym Narodzeniem. Przybyłem do mojej dziewczyny, zobaczyłem moje dziecko. W następnym roku, w 1948 zdecydowaliśmy się, że wracamy do Polski. Zapakowaliśmy się z dzieckiem. W międzyczasie była wymiana pieniędzy, kupiliśmy rzeczy, które można było sprzedać w Polsce. Przyjeżdżamy do miejscowości Dziedzice. Już jestem trzeci raz repatriantem. Facet z bezpieki rozpoznaje mnie, że już przyjeżdżałem, ze chciałem się nielegalnie wydostać, kręciłem się. Mieli jednak oko. Przychodzi do mnie i mówi: „Przecież ja ciebie znam. Zobaczyłem twoje akta.” W aktach było wszystko, że AK. Wszyscy repatrianci dostawali duże paczki żywnościowe. Jedną paczkę dla niego, jestem wolny. Oddałem mu paczkę, przyjechałem z moją żoną i z dzieckiem do moich rodziców na ulice Podskarbińską. Tu się urodziło drugie dziecko, moja córka.

  • Od tego już pan mieszkał w Warszawie?

Tak, od tego momentu mieszkałem w Warszawie.
Warszawa, 9 marca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
Zdzisław Ołubczyński Pseudonim: „Moniek” Stopień: kapral Formacja: Zgrupowanie „Krybar”, Batalion „Zaremba-Piorun” Dzielnica: Powiśle, Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter