Mieczysława Woch „Lena”
Mieczysława Woch, urodzona 1 stycznia 1926 roku w Radomsku. Mój pseudonim „Lena”. Początkowo byłam w „Szarych Szeregach”, od 15 lutego 1941 roku w ZWZ-AK, mały sabotaż, łączniczka, a potem sanitariuszka.
- Jak pani wspomina lata przedwojenne? Gdzie pani mieszkała?
Od urodzenia do zakończenia wojny mieszkałam w Radomsku. Tam chodziłam do szkoły. W 1939 roku Radomsko było bombardowane już o szóstej rano, całe śródmieście było zupełnie zniszczone, zniszczone było też gimnazjum, do którego miałam chodzić. Wobec tego jedyna szkoła średnia jaka istniała w czasie okupacji, szkoła handlowa, przed wojną było to gimnazjum kupieckie, było moją szkołą, aż do zdania egzaminu. Kiedy dostałam świadectwo ukończenia, dostałam wezwanie z
Arbeitsamt do wyjazdu na roboty do Niemiec. Ze względu na moją kondycję, rodzice byli przerażeni, postarali się, żebym dostała pracę w Radomsku. Dostałam pracę w powiatowym banku spółdzielczym. To nazywało się po niemiecku
Kreisgenossenschaft Bank, gdzie byłam pomocą buchalterii. Pracowałam tam, aż do zakończenia wojny. Bank wypłacał za dostawy, za kontyngenty. To były niewielkie wypłaty, ale dla wszystkich dostawców ogromnie ważne, bo stwierdzały, że kontyngent został odstawiony. Poza tym dostawało się przy tym
Bezugsschein na buty, na wódkę, na inne towary. Ustawiały się olbrzymie kolejki. Krótko przed wypłatą, kiedy były nagromadzone duże pieniądze w banku, AK pieniądze zabrało. Przez Niemców to było nazwane napadem. Dyrektor postanowił, że będę wypłacała za kontyngenty. On jedyny i sprzątaczka [byli] poza organizacją, nie należeli do AK. To są niewielkie pieniądze, powiedział: „To nie jest ważne.” Okazuje się, że to był punkt kontaktowy Armii Krajowej. Byłam tylko w „Szarych Szeregach”.
- Jak to się stało, że trafiła pani do konspiracji?
Zawsze się wyrywał do organizacji, do działania społecznego. Byłam w zuchach, potem w harcerstwie, kiedy wojna wybuchła byłam zastępową w harcerstwie. Kiedy wróciliśmy po ucieczce, zbombardowaniu Radomska, oczywiście od razu się zgłosiłam, że chce coś robić. Polecono mi w Czerwonym Krzyżu zbierać kartki z poszukiwaniem rodzin. Nanosiłam to na kartotekę, wywieszałam ogłoszenia, że ktoś jest poszukiwany, albo poszukuje rodziny. Tak się wciągnęłam do pracy w Czerwonym Krzyżu, pracowałam jako wolontariuszka. Tam skończyłam kurs sanitarny z bardzo dobrym wynikiem. Kiedy nastąpiła koncentracja, po wybuchu Powstania Warszawskiego, zostałam powołana na koncentrację z racji ukończonego kursu sanitarnego. Na koncentrację powoływano tylko mężczyzn, którzy posiadali broń, albo przeszli przeszkolenia i oczywiście sanitariuszki.
W Lasach Przysuskich nad Pilicą. Tam okazało się, że niemożliwe jest dojście do Warszawy. Koncentracja została odwołana, ale osiem osób, sanitariuszek z odpowiednim zaświadczeniem Czerwonego Krzyża przydzielono do ewakuacji ludności cywilnej. Między innymi tam się dostałam. Nie pamiętam dokładnie [od] którego to było sierpnia, [zaczęłam] jeździć na trasie od Pruszkowa do Częstochowy. Na różnych stacjach pociągi się zatrzymywały. Wtedy RGO, organizacja pomocy, dostarczała: opatrunki, kawę zbożową, zupy, chleb. Zabieraliśmy [to] do pociągu, rozdawaliśmy, robiliśmy czasem opatrunki w wagonach. Jednocześnie z różnych gmin dostawaliśmy przez RGO listy ile osób można wysadzić, mają przygotowane kwatery. Niezależnie od tej ilości miejsc, którą gmina przygotowała, pytaliśmy czy ktoś nie ma w pobliżu rodziny, znajomych, albo jest chory i musi wysiąść. Ludzi ubywało. Czasem pociągi odstawiano, czasem trzeba było wymienić wagony. Nocowaliśmy na stacjach. Dojeżdżaliśmy do końcowej stacji do Częstochowy i znowu czekaliśmy na następny pociąg, jechaliśmy znowu do Pruszkowa. Zabieraliśmy część ludności. Tak jeździłam do 17 października.
- Jak pani zapamiętała obóz w Pruszkowie?
To było straszne. Nie byłam nigdzie indziej poza stacją, gdzie ładowano ludzi do pociągów. Tam były krzyki, poszukiwania rodzin, gubili się, nie chciał ktoś wsiąść, bo nie ma jeszcze dziecka, albo męża, albo ojca. Niektórzy ludzie byli bardzo ranni, niektórzy histerycy, krzyczeli: „Nie wiadomo co z nami będzie!” Trzeba było ich uspokajać. Później, już po wojnie, miałam kontakty [z] paniami, którym zaproponowałam wyjście przed Radomskiem. Dałam im adresy, gdzie mogą się zatrzymać, gdzie znajdą opiekę. Była szalenie sympatyczna pani pracująca w AK, nazywała się Maria Ławreńczuk i pracowała w Instytucie Romera. Bardzo się obawiała, bo była poszukiwana. Zaproponowałam jej, żeby wysiadał w Radomsku. Po wojnie dowiedziałam się, że ona pracuje w dalszym ciągu w Radomsku w gimnazjum ucząc geografii i aż do jej śmierci miałyśmy bardzo bliski kontakt.
- Jak Niemcy odnosili się do państwa?
Miałam wystawioną kartę, legitymację z pieczęcią niemiecką i z tekstem niemieckim, to samo w języku polskim, z pieczątką Czerwonego Krzyża, że jestem pracownikiem Czerwonego Krzyża oddelegowanym do transportu ludności cywilnej. To mam do dzisiejszego dnia, pokazałam to w mojej organizacji.
Byliśmy ubrani jak na co dzień.
Tak, opaska Czerwonego Krzyża, legitymacja i nic więcej. Ponieważ było jeszcze bardzo ciepło, więc miałyśmy letnie sukienki, oczywiście sukienki nie bardzo strojne, bardzo proste, ale normalne.
- Jakiego rodzaju były wagony?
Były różne, niektóre [miały] drewniane ławki, ale niektóre były bydlęce. Muszę powiedzieć najstraszniejsze, w bydlęcych wagonach były wycięte w podłodze dziury, gdzie musieli się potrzebujący załatwiać na tory przy tłumie ludzi, którzy siedzieli w wagonie. To była niezapomniana historia. To były straszne rzeczy.
Cały czas jeździłam w środku. Jak się zatrzymywaliśmy na stacji, to nie wolno było wychodzić przewożonej ludności, jedynie jeżeli [...] wiadomo było, że tam możemy wysadzić trzydzieści osób, bo tyle jest przygotowanych kwater. [Często] zgłaszało się więcej, bo mówili: „Mam tam bliskich, mam rodzinę.” Albo: „Muszę się zgłosić w szpitalu.” Mówiliśmy: „Kto chce wyjść? Jest tyle miejsc.” Wychodziły przeważnie matki z dziećmi, ranni, chorzy, starcy, bardzo często całe rodziny, które się trzymały razem. Wtedy odliczało się tyle i tyle, kto jeszcze, wychodzili. Natomiast wszyscy inni siedzieli, nie wolno było się oddalać z peronu. Wychodziliśmy, żeby od RGO odebrać kawę, herbatę, rozdać opatrunki. Za chwilę znowu trzeba było wsiadać szybko. Co udało się wnieść do wagonu, to się wniosło i jechaliśmy dalej.
- Wiedziała pani, że część jedzie do obozów koncentracyjnych?
Nie wiedziałam o tym zupełnie, ale potem się dowiedziałam, nie jestem pewna czy to jest prawda, ale mówiono nam, że właśnie w tym transporcie jechał Okulicki „Niedźwiadek”. Wysiadł w Częstochowie. Przypominam sobie takiego pana, ale głowy bym nie dała, czy to właśnie on. Jechał z panią, która przychodziła tylko, że ten pan nie może, ale bardzo proszę dla niego o kawę czy herbatę. Oczywiście to była zbożowa kawa, ale trzeba było coś pić
- Dokładnie w jakim okresie pani jeździła pociągami?
Do 17 października, od nie pamiętam dokładnie, ale od któregoś sierpnia, wtedy kiedy już była uciekająca ludność z Warszawy.
Tak nocowaliśmy. Jak zajechaliśmy do Częstochowy i nie wiadomo było kiedy przyjedzie następny pociąg, to nocowaliśmy na stacjach w poczekalniach, na ławce. Czasem jak powiedzieli, [że] pociąg będzie dopiero rano, to kolejarze udostępniali nam pokoiki i nocowaliśmy.
Oczywiście, mój ojciec należał też do AK, mój ojciec miał warsztat mechaniczny, gdzie naprawił broń i tak dalej. Sam przed wojną polował. W warsztacie można było ukryć pewne rzeczy w rupieciach metolowych. U nas był nasłuch radiowy. Ponieważ skończyłam szkołę handlową, mój ojciec miał warsztat, gdzie były maszyny do pisania, w banku miałam maszyny, więc pisałam do „Biuletynów Informacyjnych” wiadomości.
- Warsztat był w Radomsku? Gdzie on się dokładnie znajdował?
Tak, ta ulica ciągle zmieniała nazwę. Przed wojną nazywała się Strzałkowska, potem Legionów, potem 3 Maja, w czasie okupacji Szpitalna, a po wojnie znowu była 1 Maja, a teraz Wyszyńskiego. Ciągle przy zmianach ulic mieszkałam, mieliśmy tam swój dom.
Mój ojciec Józef Woch, moja mama miała niemieckie nazwisko Winkler. Mieliśmy z tego powodu kłopot. W naszym domu przez pewien czas mieszkał Niemiec folksdojcz, z którym razem uciekaliśmy w 1939 roku. Zatrzymaliśmy się we wsi Płuć, gdzie była piąta brygada niemiecka, wywiadowcy, to znaczy Niemcy, którzy donosili. W czasie wojny byli odznaczeni. Tam zatrzymaliśmy się. Jak nadleciały samoloty trzeci raz bombardować Radomsko, tamci zaczęli podskakiwać, krzyczeć: „Nasi! Nasi!” Wynieśliśmy się stamtąd i uciekaliśmy dalej. Kiedy już Niemcy wkroczyli do Radomska, wróciliśmy nie widząc [innej] możliwości. Drogi były tak obstrzeliwane i tyle ludzi ginęło na drogach, że nie warto było się dalej pchać. Zawróciliśmy do domu. Od samego początku, jak tylko wróciłam, zaczęłam pracować w Czerwonym Krzyżu.
- Jakie mama miała nieprzyjemności?
Mama miała swojego ukochanego brata, który był oficerem, który miał to samo nazwisko. Zaproponowali mu folkslistę. Oczywiście on się na to nie zgodził. Pracował jako nauczyciel w Skrzętli, gdzieś na Podkarpaciu, pracował w AK. Został aresztowany, ale nie za AK, tylko za to, że odmówił podpisania
Volkslisty i że uczył dzieci tego, czego nie powinien uczyć. Po otwarciu szkoły wygłosił przemówienie do dzieci i został aresztowany, zginął w Oświęcimiu.
Nazywał się Roman Winkler, mam jego kartę z Oświęcimia, mam zdjęcie w trzech różnych pozach en face, jeden profil i drugi.
- To była polska rodzina pochodzenia niemieckiego?
Nie, nie mieli nic wspólnego z Niemcami, w ogóle nigdy, tylko mieli dosyć popularne niemieckie nazwisko Winkler.
Byłam najstarsza z pięciorga dzieci. Z tym, że mój najmłodszy brat urodził się już po wojnie w 1946 roku.
- Ktoś z młodszego rodzeństwa należał do „Szarych Szeregów”?
Nie. Moja siostra jest dużo młodsza ode mnie, jest rzeźbiarką w Poznaniu. Pod koniec wojny, to był chyba 1944 rok, zgłosiła się razem z moją mamą i były w tak zwanej Pomocniczej Służbie Kobiet. Robiły skarpety, szale, swetry dla chłopców z lasu. To była pomoc. Po wojnie proponowano, żeby zapisała się do naszej organizacji, ale moja siostra powiedziała, że nie ma prawa, mówi: „To nie była żadna walka, to był tylko zwykły patriotyczny obowiązek.”
Tak samo jak ja, Irena Woch, w Poznaniu mieszkamy.
- Co mówili warszawiacy w pociągach, w transportach?
Ci z którymi jechałam byli przerażeni, bo wiele z tych osób nie miało kontaktu ze swoją rodziną. Spotkałam taką panią, później miałam [z nią] kontakt po wojnie, jeździłam do niej. W tej chwili nie jest pewna czy dobrze wymawiam jej nazwisko, jej mąż był lekarzem, nazywał się Żmijka albo Żmijewski, nie pamiętam dokładnie. Miała jedyną córkę, szalenie ukochaną córkę, która była studentką i w czasie wojny kończyła studia na tajnym uniwersytecie. Była w Powstaniu, była w AK i zginęła. Zginął jej mąż i zginęła córka. Ona była w tym pociągu. Ciągle mówiła, że nie może pojechać, bo nie wie co się dzieje z córką, nie może zostawić męża, bo oni przyjdą do domu i nikogo nie zastaną. Nie wiadomo czy dom istniał czy nie. Ona ciągle wracała do tego. Odszukałam ją po wojnie. Kiedy byłam po wojnie w Stanach Zjednoczonych mieszkałam u jej brata. To był przedwojenny aktor filmowy, pan Mieczysław Cybulski. On mi opowiadał… Chyba ja opowiadałam jemu co ona mi opowiadała o sobie. On powiedział: „To chyba moja siostra.” Podał mi adres. Po powrocie przyjechałam do Warszawy, odnalazłam ją. To było przed stanem wojennym. Żyła, ale była bardzo zaawansowana wiekiem i była psychiczne chora. Sąsiedzi chcieli ją koniecznie usunąć z jej mieszkania. Nie wiem czy to było przedwojenne mieszkanie, ale Cybulski podał mi aktualny adres, gdzie mieszka. Przygotowywała obiad, nakrywała do stołu, wychodziła przed dom i czekała na córkę i męża. To była jej choroba psychiczna. Tymczasem ludzie mieszkający w tym domu ciągle domagali się, żeby ją zamknąć w domu opieki, bo bali się, że ona zostawi obiad na kuchni, zapali gaz, może być pożar.
- Ona nie przyjęła do wiadomości, że jej mąż i córka zginęli?
Tak. Później pojechałam drugi raz, to był stan wojenny, to okazało się, że już nie żyła. Widziałam ją tylko jeden raz. [Pytałam się] „Czy pani mnie pamięta?” Trudno było po tylu latach, ale przypominałam jej fakty. Już nic nie wiedziała, tylko mówiła: „A czy pani słyszała co się stało z moją córką? Czy pani pamięta gdzie jest mój mąż? Do tej pory nie przyjechał, nie wiem dlaczego. Codziennie gotuję obiad, codziennie ich nie ma.”
- Pani jeździła tylko z ludnością cywilną czy byli też powstańcy?
Oczywiście było dużo ludzi, którzy nie chcieli pójść do niewoli, którzy jechali z ludnością cywilną. Nawet niektórzy się do tego przyznawali, nie ukrywali tego, że są z AK, że są powstańcami. To było od razu widać, oni zachowywali się zupełnie inaczej.
Spokojniej, bez histerii. Mówili szkoda, że się tak zaczęło, ale nie mieliśmy broni, skończyła się broń. Byli opanowani, spokojni. Najbardziej zrozpaczeni byli ci, którzy mieli dzieci i dzieci gdzieś tam zostały.
- Czy ludność cywilna miała pretensje do powstańców, że zaczęli Powstanie w Warszawie?
O nie, nie spotkałam takich ludzi, nawet tych bardzo zrozpaczonych. Nie słyszałam [słów:] „Po co było Powstanie?” Przyznam się szczerze, że ogromnie żałowałam, że odwołali akcję „Burza”, to znaczy akacja „Burza” trwała, ale że nie dostaliśmy się do Warszawy.
- Pomagała pani przy transportach jeńców polskich, powstańców?
Nie, byłam tylko przy pociągach, tylko przy podstawionych wagonach. Pomagaliśmy tylko matkom z dziećmi, chorym, rannym, którzy mieli trudności dostania się do wagonów, którzy czekali, że tam gdzieś jest dziecko, czy ojciec czy siostra.
- 17 października był ostatni transport?
17 [października] dojechaliśmy do Częstochowy i powiedzieli: „Koniec, już nie ewakuujemy.” Czy były dalsze ewakuacje, to nie wiem. Odwołali mnie. Wojna jeszcze się nie skończyła. Wróciłam do swojej organizacji, z którą byłam bardzo związana. Byłam w 21. Pułku 7. Dywizji. Nie miałam żadnego stopnia, ale ciągle się wyrywałam na ochotnika. Byłam łączniczką, miałam rower, jeździłam i pociągiem i rowerem i na dalsze tereny. Początkowo organizacja, nasz okręg, był w Piotrkowie. To był okręg radomsko – kielecki. Potem kiedy Łódź włączono do Rzeszy przeniesiono nasz inspektorat do Częstochowy. Tam był 25. Pułk Ziemi Piotrkowskiej. Przeszłam do Częstochowy, jeździłam na tym terenie. Jak czasem było potrzeba, to wyrywałam się i do Kielc i do Końskich i do Ostrowca Świętokrzyskiego, gdzie jeździliśmy tylko jak ktoś wyznaczony nie mógł. Byłam dwa razy w Ostrowcu Świętokrzyskim. Ojciec koleżanki dział razem z „Ponurym”, miał punkt kontaktowy w sklepiku. Nazywał się Kandziora. Był potem aresztowany, sypnął go „Motor”, bardzo blisko współpracujący z Cichociemnym dowódcą „Ponurym”. Został aresztowany i zginął w obozie. Jego najstarszy syn uciekł do partyzantki i walczył koło Sandomierza w oddziale. Córka była plastyczką w Poznaniu i naszą koleżanką w moim środowisku „Jodła”. Spotkałyśmy się dwa razy i po wojnie spotkałyśmy się…
- Jak weszli Rosjanie, sowieci, to gdzie pani była?
Jak weszli Rosjanie, to była ciekawa sprawa dlatego, że weszli niespodziewanie. Urzędnicy, między innymi byłam w banku, pracowali normalnie. Nagle strzelanina, ktoś wpadł do banku i powiedział: „Uciekajcie, bo Rosjanie są już pod Radomskiem.” Zdążyłam tylko od banku, który był w centrum, dobiec do domu, gdzie miałam może piętnaście minut czasu na przejście tej trasy i już byli Rosjanie w Radomsku, to samo w Częstochowie.
- Czy była pani represjonowana za przynależność do Armii Krajowej?
Niestety tak. Ze względu na to, że wypłacałam za kontyngent, miałam kontakt z bardzo licznymi ludźmi. Kiedy starałam się dostać na uczelnie, miałam duże kłopoty. Pierwszy raz się nie dostałam mimo zdanego egzaminu, powiedzieli, że z u miejsc. Następnego roku znowu się starałam na medycynę, udało mi się dostać, ale nie miałam żadnego stypendium, nie miałam możliwości dostać [miejsca] w domu akademickim. Ciągle mi wypominano o to, [że] nie zapisałam się do żadnej organizacji. Mam pisemko do dzisiaj, że jestem jedną z trzech osób, które się nie zapisały do ZWM-u, do innych organizacji akademickich. Z moimi studiami miałam ogromny kłopot. W pewnym okresie mój ojciec miał zawał serca. Jako prywatna inicjatywa czyli prywaciarz nie miał możliwości mieć bezpłatnego szpitala i leczenia. Zapisałam się na kurs chemików cukrownictwa, które były organizowane dla studentów i powiedzieli mi: „Słuchaj, to można pogodzić ze studiami. W okolicach Poznania jest dużo cukrowni, zostaniesz tam, zastąpimy cię, przyjedziesz na ćwiczenia.” Na to się zapisałam, dostałam świadectwo ukończenia i okazało się, że wysłali mnie do Kluczewa, powiat Stargard Szczeciński. Od Stargardu piechotą szłam do Kluczewa z walizką. Pod Kluczewem zabrał mnie traktorzysta. Myślałam że wszystkie wnętrzności mi wytrząśnie. Tam był jeszcze przerób żółtych mączek. Przyjechałam w lutym, straciłam rok. Potem oczywiście powiedzieli, że nie mogę powiedzieć pacjentowi, że czegoś tam nie wiem, chociaż dostałam zaświadczenie, że chorowałam, akurat byłam chora. Oczywiście nie miałam żadnych środków do życia. Wtedy przyjechała moja siostra, już była na studiach. Z trudem się dostała na Akademię Sztuk Pięknych. Uważała, że dla niej to jest koniec życia, jeżeli nie będzie mogła dalej studiować. Wobec tego podjęłam pracę. Pracowałam w telewizji, która wtedy powstała w Poznaniu, byłam na umowie. Potem dostałam pracę w Politechnice.
- Udało się pani skończyć studia?
Tak, ale już nie medycynę, zostałam bibliotekarką. Żeby sobie dorobić pracowałam na targach w stoisku książki amerykańskiej. Kiedy powstał konsulat w Poznaniu, dostałam pracę w konsulacie jako bibliotekarka. Chciałam powiedzieć, chociaż to może nie wiąże się z moim AK, nie należałam wtedy do żadnej organizacji, że konsulat był pod stałą opieką Urzędu Bezpieczeństwa. Miałam różne kłopoty, ponieważ proponowali mi współpracę. Zdecydowanie powiedziałam, że mnie to nie interesuje. Mało tego, powiedziałam, że po prostu uważam za niemoralne donoszenie na swoje koleżanki, na szefów. Po kilku latach, bo pracowałam tam czternaście lat, nasz kierowca przyniósł mi wierszyk o podwyżce benzyny, prosił mnie, żeby to przepisać. Wierszyk przepisałam i tego samego dnia zostałam aresztowana. Prokurator, który mnie przesłuchiwał po czterdziestu ośmiu godzinach siedzenia w UB napisał mi: „Za sporządzenie materiałów gospodarczych w celu rozpowszechniania o nieprawdziwej sytuacji w Polsce z wielką szkodliwością dla kraju…” Zostałam aresztowana, siedziałam w UB. Po dwóch tygodniach przewieziono mnie na Młyńską do więzienia do najgorszej celi z najgorszym elementem. Wyszłam po trzech miesiącach z Młyńska, tylko dlatego, że przyjechał do Poznania na targi jako przedstawiciel prezydenta kongresman Derwiński, który dowiedział się o tej sprawie, chciał ze mną rozmawiać i chciał przyjść do celi, w której siedzę. W celi dwunastoosobowej byłam czternasta i leżałam na sienniku, który nawet nie był siennikiem, tylko garstką słomy. Zwolnili mnie o piątej po południu, żebym następnego dnia się nie spotkała z kongresmanem Derwińskim. Dostałam przy bramie karteczkę, że z powodu u podstaw do wytoczenia śledztwa zwalniają mnie. Po kilku miesiącach, kiedy była amnestia, dostałam pisemko, że jestem zwolniona na podstawie amnestii. W oskarżeniu, za przepisanie wierszyka, miałam siedzieć od sześciu miesięcy do siedmiu lat.
- Pamięta pani nazwisko prokuratora?
Tak, Ryszard Płotast.
Tak, przestał być sędzią, jest podobno radcą prawnym.
Kierowca też siedział.
- To on nie zrobił tego specjalnie?
Nie, w Poznaniu kierowca jeździł do sklepu PGR-u na starym rynku, gdzie kupował dla konsulów świeże owoce, mleko, inne rzeczy. Kierownik tego sklepu za picie wódki czy coś wciągnięty był do UB. Akurat benzyna podrożała. On mu dał wierszyk specjalnie dla mnie do przepisania. Kierowca naiwnie przywiózł mi, ja przepisałam. Oczywiście inny kierowca, który współpracował z UB, też chciał koniecznie wierszyk i tego dnia zostałam aresztowana.
- Kierowca jak się nazywał?
Kierowca, który siedział razem ze mną nazywa się Jankowiak, a ten który doniósł nazywa się Falkowski, już nie żyje. Konsulat już nie istnieje. W tej chwili z Instytutu Pamięci Narodowej dostałam teczkę, która ma ponad siedemdziesiąt stronic dotyczących donosów na mnie, raportów i tak dalej. W tej chwili proponują mi wystąpienie o odszkodowania, ale nie mogę wystąpić przynajmniej teraz, póki nie dostanę nazwisk, a nie tylko zamazanych danych. Chociaż wiem kto to jest.
- Dlaczego pani przyjęła pseudonim „Lena”?
Wtedy, kiedy byliśmy na szkoleniu i przyszła nasza komendantka Mieczysława Stępień, która nadawała nam imiona, powiedziała: „Ty jesteś taka malutka, będziesz «Len», masz niebieskie oczki, będziesz «Len».” Myślę sobie: „Co, «Len»? Idź do «Len»?” Dodałam sobie „a” i zostałam „Lena”.
- Czy jakby pani miała znowu siedemnaście, osiemnaście lat, czy by pani walczyła?
Oczywiście, marzyłam o tym, żeby się dostać do Warszawy. Później jak wróciłam do Radomska, tam się też działy ciekawe rzeczy. Do Radomska zrzucono Anglików, to była akcja „Freston”, którzy mieli informować o sytuacji wkraczania Rosjan. Po wojnie tłumaczyłam książkę Anglika, który w tym uczestniczył. Mam wiele materiałów i od tych, którzy osłaniali akcję „Freston” i z tłumaczeń. Rwałam się do tego, może dlatego, że miałam osiemnaście czy dziewiętnaście lat.
Poznań, 18 maja 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama