Zdzisław Jarkiewicz „Longin”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Zdzisław Jarkiewicz. Urodziłem się 10 stycznia 1925 roku w powiecie lipnowskim, to jest jakieś pięćdziesiąt cztery kilometry od Torunia, dwadzieścia cztery kilometry po drugiej stronie Wisły od Włocławka. Mój ojciec przed wojną był w polskiej policji cały czas. Jak pamiętam od najmłodszych lat, był komendantem policji w Lipnie, jak wojna wybuchła. Mój starszy brat [Zygmunt] był na podchorążówce w rezerwie w Brodnicy, później w Komorowie. Jak wojna wybuchła był w 14. Pułku Piechoty we Włocławku. Mówimy teraz o okresie sześćdziesiąt pięć lat wstecz, wtedy życie było zupełnie inne. Wychowywałem się na wsi, dość często latałem boso, grałem w palanta; umorusany, czasem brudny. Ojciec, który był wojskowym w gwardii carskiej [przed pierwszą wojną światową], jak przychodził do domu, [wołał]: „Brudny jesteś!” – bo ojciec cały czas był oficerem. To nie był ojciec, tylko dla mnie był oficer. Oczywiście ojca się bałem, mimo że on mnie kochał. Życie było proste, nie było telewizji, nie było radia, nie było elektryczności. Po prostu były różne lampy naftowe i tak dalej, ale byłem szczęśliwy. To wszystko, cały mój świat ograniczał się do tej wioski i do innych.
Później zdałem egzamin do Państwowego Gimnazjum w Lipnie imienia Romualda Traugutta. Zdążyłem skończyć jedną klasę gimnazjum, humanistyczną. W tym czasie zachodziły duże zmiany w Europie. Niemcy przegrali pierwszą wojnę światową, na razie był spokój, ale do władzy dochodził pomału Hitler. […]
1 września [Niemcy] rozpoczęli działania przeciwko Polsce. Miałem wtedy trzynaście lat i dosłownie pamiętam, jak jechałem na rowerze z Lipna do Włocławka, bo mój brat tam był w 14. pułku piechoty. W pewnym momencie, zanim wjechałem do Włocławka, kobieta łapie się za głowę i mówi: „O mój Boże, biją się!”. Wiedziałem, że się stało coś strasznego, nie wiedziałem co. Troszkę dalej jadę i jedzie gość na motocyklu, zatrzymuje się i pokazuje szrapnele, odłamki z artylerii, że to już wojna wybuchła. Dojeżdżam do brata i nagle syreny wyją. Widzę niemieckie samoloty nad mostem na Wiśle. Artyleria polska strzela niecelnie, ale oni się jednak bali do tego zbliżyć. Wtedy słyszę przez radio (ktoś miał radio), że Niemcy zaatakowali Polskę.
Drugiego czy trzeciego dnia przylecieli nad Lipno, tam były tory kolejowe i tak dalej, oni zrzucili tam parę bomb. Piątego dnia wojny już zbliżali się do Lipna. Wtedy zrobili podwody, to znaczy konie i wszyscy urzędnicy państwowi, rodziny policyjne, wszystko miało jechać na wschód. Jechaliśmy przez Włocławek. Wyjechaliśmy piątego dnia wzdłuż na Kolin, na Sochaczew. Zanim dojechaliśmy do głównej drogi, która szła na Sochaczew, [nad] nami przeleciały trzy samoloty w jednym kierunku, [potem krążyły]. Za trzecim razem bombardowali, [strzelali] z karabinów maszynowych. Tak że jak myśmy dojechali już do szosy asfaltowej, to było zatarasowane, widziałem konie nadęte, zabite. Widziałem dziewczynkę palącą się w wozie, tam była słoma. Jej matka łapała się za głowę, jej ojciec gdzieś tam leżał, jeszcze się ruszał. Widok był straszny, tak że moja mamusia zakryła oczy mojej młodszej siostry. Z nami jechała tyko mamusia, siostry (jedna miała siedem, [druga] dziewięć lat), ja trzynaście i [najstarsza siostra] szesnaście… Przejechaliśmy przez most i w Sochaczewie widzę trupy na ulicy. [Zdecydowaliśmy], że nie ma co jechać główną drogą, bo to bardzo niebezpieczne. Gdzieś tam był most przez Piaski w kierunku Zakroczymia i pamiętam, że myśmy chcieli przez Piaski przedostać się na drugą stronę Wisły, bo tam był most. Byliśmy między frontem, bo słyszeliśmy strzały: bum! – pociski przed nami. Tak że myśmy przez ten most przebiegli biegiem na drugą stronę Wisły i jechaliśmy w kierunku Warszawy.
Zbieg okoliczności – maszeruje wojsko i maszeruje mój brat. Ucieszyliśmy się. Z mamą się uściskał, przywitał i tak dalej. Myśmy jechali na Wołyń, bo moja mamusia się urodziła na Wołyniu. Przejeżdżamy przez Warszawę. Widzę w niektórych miejscach poprzewracane tramwaje, okopy ktoś kopie. Minęliśmy Warszawę jakieś dziesięć kilometrów na drogę lubelską. Jedziemy. W pewnym momencie zatrzymaliśmy się i nagle pociski rozrywają się dookoła nas. Myśmy się skryli za jednym budynkiem, na szczęście był murowany. Później, jak artyleria przestała strzelać, to myśmy się zatrzymali w zagajniku. Pamiętam, jak bombardowali przed Sochaczewem, że nie wszystkie bomby trafiały w asfalt, obok spadały. Myśmy w zagajniku byli dość blisko tej drogi. Moja mamusia siedziała i mówi: „Chodźcie dzieci, dam wam kanapki”. Zbliżam się, moje siostry się zbliżają i leci dziewięć samolotów niemieckich. Wtedy myśmy się rozbiegli w różnych kierunkach i słyszę świst bomby. Bomba leci, położyłem się, zakryłem uszy, otworzyłem usta. Wybuch, drugi wybuch, trzeci wybuch i pierwsza bomba uderzyła obok mamusi jakieś dwa metry. Mamusia został zabita na miejscu. Spojrzałem i nie mogłem podejść do mamusi, to był najstraszniejszy szok w moim życiu. Przebiegłem na drugą stronę i słyszałem krzyk siostry. Niemcy po prostu zamykali pierścień dookoła Warszawy, właśnie na tej drodze lubelskiej. Ciało mojej mamusi zostało tam, gdzie została zabita.
Przyjechaliśmy do Warszawy. Tu były różne komitety dla uciekinierów. Trafiłem na Krakowskie Przedmieście, tam było dużo chłopców, którzy stracili rodziców. Zdaje się, że to prowadzili harcerze. Po poddaniu Warszawy zabrali nas do Skolimowa, willa Zacisze. O tatusiu nic nie wiedziałem, o bracie nic nie wiedziałem. Zostaliśmy umieszczeni w sierocińcu. Kierowniczką była Ewa Grodecka. Później po wojnie w Bostonie dowiedziałem się, że ona była harcmistrzyni, bardzo dobrze zorganizowana. Mówi: „Co ty tu będziesz robił? Ty musisz jechać do Warszawy, ty musisz jakąś szkołę skończyć, bo tutaj nie ma przyszłości dla ciebie”. Przeniosła mnie na ulicę Piusa 24 z tyłu za gimnazjum Zyber-Platerówny. Wtedy to się nazywało ulica Piusa, obecnie nazywa się Piękna. Zatrzymaliśmy się w tym sierocińcu. Pewnego dnia mówi: „Wiesz co, ja znam inżyniera, naprzeciwko mieszka, Ma firmę. Maliszewski i Okoń się nazywa. Ty tam pójdziesz i nauczysz się zawodu”. Rzeczywiście poszedłem tam, on na mnie popatrzył. Ja taki chłopiec ze wsi, nieprzygotowany do żadnego [zawodu], ale poszedłem i zacząłem pracować.
Pierwszą pracę dostaliśmy w gestapo, tam gdzie przed wojną było Ministerstwo Kultury i Oświaty. Niemcy w podziemiach robili Bierstube – piwiarnię i potrzebowali wentylatory, które odciągały i wciągały powietrze. Elektryk chciał to podłączyć pod prądem, nie chciał tego wyłączyć. Dlaczego? Dlatego że tam były radiostacje niemieckie, gestapo – bał się. Mówi do mnie: „Ty, słuchaj. Ja te będę podłączał pod prądem, ale jak coś się stanie, to ty nie łap mnie za ręce, tylko za kombinezon i mnie odciągniesz”. W międzyczasie patrzę na tych gestapowców, przychodzą i tylko: Heil Hitler! Heil Hitler! Siadają i tam piwo piją. W pewnym momencie on krzyczy, więc złapałem za kombinezon. Nie szło, więc z całej siły go pociągnąłem, krew mu wypłynęła. Gestapowiec zauważył, przyszedł do mnie i pięknym językiem, po polsku mówi: „Co się stało?”. Oni brali Niemców obywateli polskich do gestapo i tak dalej. Powiedziałem mu. Mówi: „Dlaczego nie wyłączył?”. Powiedziałem, że się bał. Tak zaczęła się moja przyszłość.
W międzyczasie chodziłem na kursy elektrotechniczne na Pankiewicza i uczyłem się, bo gimnazja były pozamykane. Kto miał pieniądze, chodził na komplety. Będąc właśnie w tym sierocińcu, spotkałem dwóch gości, braci Gołębiowskich. Oni mnie wypytali: „Kim twój ojciec był, co robił?” – i tak dalej… W końcu powiedzieli: „My należymy do armii podziemnej. Jak chcesz, to możesz wstąpić. Przyjdziesz na próbę i zobaczysz, i zawsze możesz wystąpić. Ale po przysiędze już jesteś w Armii Krajowej ”. Zgodziłem się. Była przysięga na Starym Mieście. Podchorąży „Julek” przyniósł krucyfiks. Myśmy wszyscy (pięciu nas [było]) składali przysięgę i tak zostałem zaprzysiężony w Armii Krajowej.

  • Czy pamięta pan dokładną datę?

To był koniec 1941 roku, bo zaprzysiężony zostałem na początku 1942 [?] roku, to był okres próbny. Oczywiście myśmy byli chłopcy, nie byli doświadczeni. W ogóle karabinu nie miałem w ręku. Chodziło o to, żeby pokazać, jak karabin ładować czy coś. Któregoś dnia powiedziano mi: „Ty pójdziesz na plac (zdaje się) Unii Lubelskiej, tam podasz hasło. Gość ci da w teczce część karabinu”. Lufa była odcięta i tylko magazyn, gdzie się ładowało amunicję mieścił w teczce. Wziąłem to, nie myśląc o niczym. Wsiadłem w tramwaj, a ten tramwaj przechodził przez dzielnicę niemiecką. Oczywiście na myśl mi wtedy nie przyszło. Druty kolczaste, przerwa, tramwaj się zatrzymuje, Niemiec krzyczy: Halt! Z dwóch metrów patrzy na mnie, ja na niego, a z tyłu mam [pakunek] i nie wiem, czy to naładowany, czy co. Popatrzył na mnie, ja mu patrzę w oczy, w końcu popatrzył do środka, i mówi: Raus! Tak że udało mi się przejechać bez żadnych problemów. W sierocińcu był pewien problem. Dlaczego? Dlatego że jak skończyłem osiemnaście lat, to się chcieli mnie pozbyć z dwóch powodów. Raz, że wiek, a drugie – dużo chłopców należało do konspiracji. Było kilka sierocińców Rady Głównej Opiekuńczej miasta Warszawy – RGO. Bali się, że jak kogoś złapią, to Niemcy po prostu zamkną sierocińce.
Musiałem szukać mieszkania w gazecie z kolegą – Wojciech Zalewski, [który] był ode mnie cztery lata starszy. Ogłoszenia były, ale jak przyszedłem po mieszkanie, zobaczyli młodych chłopców, to normalnie nawet nie chcieli mówić o wynajęciu. W końcu poszedłem na Bracką 4 mieszkania 19 – była starsza babcia. Ona w końcu mówi: „Ja [panom] dam te mieszkanie, ale pod warunkiem, że tu nikt do was nie przyjdzie. Tu mieszkają folksdojcze”. Ja zadowolony [mówią]: „Babciu, dobrze, nikt nie przyjdzie”. Kolegom powiedziałem z konspiracji: „Nie ma mowy, żebyście przychodzili”. Było bardzo ładnie, ale myśmy nie mieli broni. Wyszedł pomysł, żeby rozbroić Niemców. Ale jak rozbroić, jak nie ma broni? Myśmy gdzieś wypożyczyli trzy pistolety z innego oddziału. Szukamy Niemców nie w Śródmieściu, tylko na przedmieściach. W Śródmieściu cały czas się kręcili wojskowi niemieccy. Poszedłem raz, ale nic z tego nie wyszło. Później Darek Gołębiowski, jego brat i inni, na ulicy Puławskiej zobaczyli Niemca z Niemką, ona była w mundurze. Zaskoczyli [ich], krzycząc: Hände hoch! Niemiec podniósł ręce do góry, trzęsie się: „Panie! Panie!”. Jeden z naszych chłopaków był zdenerwowany, strzelił i [Niemiec] upadł. Chodziło o to, żeby go nie zabijać. Za zabicie Niemca rozstrzeliwali wtedy stu czy iluś Polaków. W końcu podlecieli, wyciągnęli od niego pistolet Parabellum.
Darek był tak podniecony, przyszedł do mnie do mieszkania. Mówię: „Darek, siedź do cholery cicho, nic nie mów, bo ta babcia ma wyostrzony słuch”. On mówi: „To dobrze, dobrze, dobrze”. Na tym się skończyło. Przychodzi niedziela i mój kolega, z którym mieszkałem, mówi: „Ty musisz się wyprowadzić”. – „Jak ja się muszę wyprowadzić?”. – „Bo babcia słyszała, że ktoś tu był”. Rzeczywiście przychodzi [babcia i mówi]: „Ja panu mówiłam, że nikogo nie [wolno wpuszczać]! Pan się musi wyprowadzić!”. Mówię: „Babciu, ja powiedziałem wszystkim kolegom, że nie wolno, ale on przyszedł, tego…”. Jakoś pozwoliła mi mieszkać.
W międzyczasie były różne kursy. Kursy walki w mieście, różne [inne], ale to wszystko teoretycznie było. Był pewien moment, że jeden nie z mojego oddziału, tylko z następnego (ale myśmy byli powiązani konspiracyjnie) szedł ulicą i miał jakąś wyprawę. Nie wyszło, wyprawa się nie udała, ale miał pistolet, miał granat i tak dalej. Szedł i Niemcy go zaczepili. Oczywiście on zamiast ręce do góry, to ostrzelał. Złapali go w jakimś mieszkaniu, otoczyli. Wystrzelał wszystkie naboje i w końcu błysnęła mu taka idea, że jeśli rzuci granat i się zrani, to wezmą go do szpitala, a nie do gestapo na badania. Oni tam strasznie torturowali. Jak tam pracowałem, to dość często słyszałem jęki torturowanych gości. Rzeczywiście, ale rzucił granat za blisko. Tak rzucił, że mu musieli odjąć rękę, nogę mu jakoś ocalili. Lekarze zawiadomili jego matkę, jego matka zawiadomiła innych chłopców. Każdy już zmieniał mieszkanie, taka była cała procedura. Nasi się zbliżyli do lekarzy i mówią: „Weźcie go na stół operacyjny, a my go [stamtąd] zabierzemy”. Ale lekarze mieli [żony], dzieci, bali się. To było na Koszykowej. [Lekarze] zgodzili się, żeby zatrudnić jedną z naszych dziewczyn jako sanitariuszkę. Była z nim cały czas.
Z początku Niemcy go pilnowali przy miejscu, gdzie on leżał. Później zmienili na dwóch czy trzech polskich policjantów. Sanitariuszka cały czas była z nimi w kontakcie. On w końcu mówi do niej: „Ty, słuchaj. Albo mnie odbijają, albo przynieś mi truciznę, bo ja nie chcę iść w aleję Szucha”. W pewnym momencie dowiedziała się, że go mają zabrać. Z naszego oddziału gdzieś przez powiązania przyjechała karetka pogotowia. Czeka trzech naszych chłopców. To był [miedzy innymi] Gołębiowski […]. Weszli, oczywiście tam był ten dozorca: „Ale! Panowie do kogo?”. Mówię: „Siedź tu i cicho bądź”. Nasza pielęgniarka zaprowadziła ich na pierwsze piętro. Policjanci polscy widzą, że tutaj coś jest nie w porządku. Ci mówią: „Panowie, ręce do góry! Cicho”. Jeden z nich wyciągał pistolet. Do niego strzelili. Przewrócił się. Inni chłopcy złapali nosze, [poszli] do karetki, karetka odjechała. Ten chłopiec później był w Powstaniu, uratował się.

Miałem drugie doświadczenie. Jak uciekliśmy piątego dnia wojny z Lipna, to miałem tenisówki, letnie ubranie. Wprawdzie miałem wyżywienie i miałem gdzie spać w sierocińcu, ale ani kapelusza nie miałem, zima… Mówię do mego kolegi: „Ty, słuchaj (tam było kilku kolegów), nie mam pieniędzy, żeby kupić. Zimno, śnieg pada”. On mówi: „To idź do getta”. Mówię: „Do getta? Jak do getta?”. – „Ja ci dam swoją legitymację. Ja pracuję w fabryce Jarnuszkiewicza”. Mówię: „No to dobrze”. Wziąłem jego legitymację. Tylko jak zwykle frajer młody, to nie dba, jakoś to tam będzie. Ani nie znałem jego daty urodzenia, ani nie wiedziałem, gdzie fabryka Jarnuszkiewicza. Getta nie znałem, tam były jakieś ulice. Idę. To był może październik 1942 roku, bo za cztery miesiące 19 kwietnia wybuchło powstanie w getcie. Idę tam i całe szczęście, że było trzech policjantów: żydowski, polski i niemiecki. Ten niemiecki sprawdzał jakieś dokumenty. Pokazałem mu i on mówi: Ja! Raus! Wszedłem do getta. Oczywiście głodowałem, ale to co widziałem w getcie, to po prostu wierzyć się nie chce. Widziałem trupy na ulicy, niektóre jeszcze się ruszały, tysiące Żydów. Dziewczynki łapały mnie, myślały, że ja mam chleb, że coś mam, a ja w ogóle byłem nieprzygotowany. Było duże getto, małe getto i przejazd, mostek między dużym i małym. Widzę żydowską policję bijącą Żydów. Mnie cholera wzięła. Mówię: „Gdyby tak polska policja postępowała, to Armia Krajowa by ich zlikwidowała”. Nie wiem, czy mam słuszność, bo nie byłem w ich warunkach. Byłem w getcie, było coś strasznego. To była tragedia, której do końca życia nie zapomnę. W każdym razie wyszedłem z getta zdegustowany na świat, na to wszystko.
Jak wspomniałem, mieszkałem u tej babci. Mieliśmy mały pokoik, jedno krzesło, jedno łóżko, w zimę nigdy nie opalano, ale człowiek młody, to jakoś znosił te niewygody. Najgorszy był głód. Ale tak załatwili w sierocińcu, że mogłem iść do kuchni. Na Mokotowskiej była wspólna kuchnia dla osób, które potrzebowały pomocy. Codziennie jadłem tam gorący posiłek, bo tam [u babci] nie było kuchenki, nic nie było. Tak że nie mogę narzekać. Jak człowiek młody, to znosi te wszystkie niewygody. Kiedyś zacząłem chodzić na kursy Żarnocha – kursy elektrotechniczne na ulicy Świętokrzyskiej. Ponieważ nie skończyłem gimnazjum, prezydent Żarnocha, który był kierownikiem szkoły mówi: „Jak ktoś chce wziąć dodatkowe kursy, algebrę, całki, różniczki, to wtedy może zdawać egzamin na Politechnikę Warszawską, która w tym czasie nazywała się Höhere Technische Fachschule albo Państwowa Wyższa Szkoła Techniczna. Wziąłem ten kurs i poznałem jednego z kolegów, którego wciągnąłem do konspiracji, Gienka Lendziona.
Po skończeniu tego kursu mogłem już zdawać egzaminy wstępne. Ale wymaganiem tam było osiemnaście lat skończone. Nie miałem, owało mi parę miesięcy. W sierocińcu opiekunem był ksiądz Franciszek Cieślak. Mówię: „Proszę księdza, ja chciałem tam iść, ale nie mam [lat]”. – „Jak to nie możesz iść? Już pójdziemy”. Zmienił spodnie na sutannę i mówi: „Chodź”. Poszliśmy na politechnikę, dziekanem był (zdaje się) profesor Zarankiewicz. Porozmawiał i mówi: „Ja już załatwiłem swoje. Będziesz dopuszczony do egzaminu. Tylko musisz egzamin zdać”. Poszedłem na ten egzamin. Ale żeby iść do tej szkoły, trzeba było mieć tak zwane świadectwo moralności z gestapo. Idę do gestapo, tam było osobne wejście, biura [i proszę] o świadectwo moralności. Wchodzę, dwóch gestapowców stoi i mówią: Haben Sie Waffen? (czy masz broń?). Mówię: Nein. Zrewidowali i poszedłem do jednego pokoju. Dali mi to zaświadczenie. Widocznie patrzyli, czy jestem [notowany]. Egzamin zdałem i zacząłem chodzić [na Politechnikę].
Jak chodziłem na Politechnikę Warszawską, to wykładało tam dużo profesorów przedwojennych: Wolfken, matematykę wykładał Pogorzelski i tak dalej. W międzyczasie życie płynęło w ciężkich warunkach. Kiedyś w październiku 1943 roku przywieźli przed nasz sierociniec trzydziestu Polaków i rozstrzelano na ulicy Piusa. Tam widzę ten mur, jeszcze do dziś dnia stoi, gdzie rozstrzeliwali bez przerwy. Gienek Lendzion mówi: „Wiesz co, mój brat ma imieniny. Jedziemy na Pelcowiznę”. Pelcowizna to był taki dystrykt, że tam złodzieje różne i łobuzeria była. Mówię: „Dobrze, to chodźmy”. Pojechaliśmy. Był na pierwszym piętrze, widzę kilku gości, nie znam ich, parę dziewczynek, harmonia. Zaczynają tańczyć, bawić się. W pewnym momencie przez szybę leci butelka. Okazuje się, że opryszki, jak usłyszeli muzykę, to pijani dawaj, chcieli wejść na siłę. Jeden z naszych go kopnął, poleciał po schodach, ale z nimi nie warto zaczynać. Tamci od razu złapali jakąś siekierkę. Zanosiło się na wielką drakę. Wtedy mówię: „Panowie, my musimy opuszczać, bo my mamy broń przy sobie”. Oni opuszczają, a jeden z gówniarzy opryszków, cwaniak mówi: „Ja ci gówniarzu pokażę teraz”. Z siekierą do niego leciał, [a ten] wyciągnął pistolet bach! bach! bach! Tamten upadł. W każdym razie po tym wypadku Stefan, brat Lendziona, u którego były imieniny, mówi do mnie: „Zdzisiek, ja już tu nie mogę mieszkać. Idę do ciebie”. Mówię: „Zmiłuj się, ja mam z babką problem! Jeszcze ty mi się chcesz [zwalić]?”. – „Zdzisiek, tylko jedną noc. Przyjdę do ciebie [a] na drugi dzień ja sobie znajdę [mieszkanie]”. Mówię: „Stefan, ja mam naprawdę poważny problem”. – „Tylko jedną noc”. Przyszedł. Położyliśmy się w poprzek na łóżku, po cichutku. Mój przyjaciel Wojciech Zalewski poszedł do pracy, a ja z nim zostałem. Zamiast rano opuścić, mówi: „Ty wiesz, ja pistoletu nie naoliwiłem, jeszcze muszę [to zrobić]”. Rozebrał pistolet i oliwi. Słyszę z korytarza, że moja babcia idzie. Mówię: „To już pod łóżko!”. Wskoczył pod łóżko, kocem nakryłem części pistoletu. [Leży] tam. „A u pana brudno w tym mieszkaniu. Musimy wymyć”. Bierze kawałki gazety, rzuca na mokre i zamiata. Mówię: „Babciu, to ja to wszystko załatwię”. – „A ja panu pomogę”. Ona już coś usłyszała, a kolega siedzi pod łóżkiem. W pewnym momencie zagląda, a jemu nogi wystawały. Mówi: „O boże, a co to jest?”. On wychodzi i mówi: „Zdzisiek, butów nie mogę znaleźć”. – „A niech pan nie kłamie, pan tam przez pięć minut był”. Znów się zaczyna draka z babcią. Mówię: „Babciu, była godzina policyjna, on już by nie zdążył i jakie wyjście ja miałem? No musiałem go zatrzymać, bo by go aresztowali na ulicy gdzieś, chłopak by zginął. A tak po cichutku przespał i wszystko w porządku”. Jakoś pozwoliła mi mieszkać.
Kiedyś, jak wspomniałem, już byłem w getcie, w sierocińcu i tak dalej. Myśmy mieli ideę (Darek Gołębiowski i inni), żeby dołączyć [się] do „Jędrusiów”, do partyzantki. [Już] mieliśmy iść – odwołali, mieliśmy iść – odwołali. Po kilku razach machnąłem ręką i mówię: „Ja będę chodził na tą politechnikę”. Oni pojechali (podobno na własną rękę), wyjechali za Warszawę, tam doszło do strzałów, niedaleko zaraz. Niemcy wszystko otoczyli, jakoś się wycofywali. Kolejką marecką wracał podchorąży „Julek”, przy którym składałem przysięgę. W pewnym momencie Niemcy otoczyli całą stację. On widzi, że to jest bardzo niebezpieczne dla ludności, bo on był przygotowany zginąć. Ale mówi: „Jak zacznie strzelać, to oni wykoszą z pistoletu maszynowego niewinnych”. Większość to byli handlarze, którzy jechali na wioskę, żeby żywność przywozić. Rzeczywiście, przystawił pistolet, powiedział: „Jestem polskim podchorążym” i zastrzelił się. W ten sposób jeszcze kilku innym życie uratował i tak dalej, tak że to wyszło.
Później chciałem się dostać na podchorążówkę, ale to nie było łatwe. Gołębiowski skończył, jego brat skończył, a ja się nie mogłem jakoś dostać na podchorążówkę, bo nie miałem kontaktów, a to wszystko szło w konspiracji. Kiedyś w sierocińcu była pani Maria Kutowska, która się opiekowała dziewczynkami, a ksiądz się opiekował chłopcami. Kiedyś do mnie mówi: „Czy ty gdzieś należysz?”. Mówię: „Nie tam, proszę siostry”. – „Ja wiem, że należysz. Gdzie należysz?”. Mówię: „Proszę siostry, chciałem się dostać na podchorążówkę. Nie mogę”. Mówi: „Czy to musi być podchorążówka Armii Krajowej?”. Byłem zaskoczony. „Tak długo, jak niekomunistyczna, to tak”. – „To są Narodowe Siły Zbrojne”. Poszedłem na podchorążówkę Narodowych Sił Zbrojnych. Zauważyłem, że oni byli lepiej zorganizowani, więcej raczej inteligencji było, wydali „Podręcznik dowódcy plutonu”, z którego podobno korzystała podchorążówka Armii Krajowej. Dość często było ścisłe powiązanie z Armią Krajową, zwłaszcza te grupy narodowe, które się podporządkowały Armii Krajowej. Byłem tam.
Zbliżył się 1 sierpnia. Właściwie koniec lipca. Zza Wisły słychać było [buczenie], przez dwadzieścia cztery godziny waliła rosyjska artyleria. Przyszedł dowódca z mojej podchorążówki i mówi: „Chłopcy, Armia Krajowa przygotowuje Powstanie. My uważamy, że ze względu na stanowisko Rosji Powstanie nie ma żadnych szans. A zatem mamy rozkaz wyjazdu do lasu”. Mówię: „To ja czekałem pięć lat na Powstanie. Do lasu? Nie, ja nie jadę! Wszyscy nie jadą”. Wobec tego myśmy wszyscy dołączyli do Armii Krajowej.
Akurat 1 sierpnia gdzieś o godzinie pierwszej poszedłem na obiad w RGO. Przylatuje Gienek i mówi: „Ty, był podchorąży »Tadek«. Musimy się stawić szybko!”. Jakąś tam ulicę podał, jakiś numer. Idziemy. Pomylił się z numerem domu, z numerem ulicy. Pukamy, pytamy o pana Adama. Mówi: „Tu taki nie mieszka”. Wychodzę na ulicę i mówię: „Gienek, co się dzieje? Co ci on powiedział?”. W międzyczasie widzę, że idzie sznur chłopców i większość z paczuszką. Mieliśmy rozkaz, żeby każdy wziął żywność na jeden dzień. Mówię: „Gienek, to my idźmy za nimi. To jest po prostu mobilizacja”. Rzeczywiście. Patrzę, podchorąży „Tadek” mówi: „No to chodźcie z nami”. Poszliśmy na róg ulicy Sienkiewicza i Marszałkowskiej na pierwsze piętro. Gość otwiera drzwi z pistoletem i mówi: „Proszę korytarzem tam iść”. Po drodze, idąc korytarzem, widziałem, że otwierali pudełka i wyciągali jakieś pistolety maszynowe. Wchodzę tam i jest może z pięćdziesięciu chłopców. Jednego czy dwóch znam z widzenia, reszty nie znam. To jest po prostu nasza kompania, ale w konspiracji nie wiedziałem. W międzyczasie „Harnaś” miał rozkaz zacząć o godzinie piątej. Słyszymy wybuchy jakieś dwadzieścia po czwartej przy placu Napoleona, obecnie plac Powstańców Warszawy. Wybuch granatów, karabiny, pistolety. Myśmy nie mieli radia, nie wolno było; Niemcy mieli megafony zainstalowane na słupach telegraficznych i innych latarniach. Co rusz zaczynają mówić: „Uwaga, uwaga! Ludność cywilna, która się znajduje w pomieszczeniach z bandytami będzie rozstrzeliwana z bandytami”. Chodzi o to, że „Harnaś” o piątej ma zacząć, tu już strzelają, tu już ogłaszają. Przyleciała podobno łączniczka z komendy i mówi: „Nie czekajcie na piątą, wychodzić”. „Harnaś’ wychodzi i mówi: „Chłopcy, Powstanie się zaczęło i naszym zadaniem jest opanować róg Królewskiej i Krakowskiego Przedmieścia, ale ze względu na to że nie mamy ani jednego karabinu, tylko parę pistoletów, pójdą najpierw w kilku uzbrojonych i zdobędą broń dla reszty, którzy nie mają broni”.
W międzyczasie jest podniecenie, zdenerwowanie, bo nie byłem przygotowany, że to Powstanie. Zwraca się koleżanka „Krystyna”, żeby zebrać dokumenty, wszystkie kenkarty i [żeby] wydać opaski. Dziewczyna się trzęsie. Dostaliśmy opaski, wszystko. Pierwsza grupa wyszła. W międzyczasie czołg niemiecki podjechał pod nasz budynek, coś zauważył widocznie i strzelił z działa. Kula z działa przeszła przez jedną ścianę, przez drugą. Jednego chłopaka zabiła, jednego raniła – dokładnie nie wiem. W międzyczasie „Harnaś” wychodzi i mówi: „Ja mam jeszcze dwa granaty. Kto chce iść?”. Podniosłem rękę, schodzę na podwórze. Tam jest skrzynka z piaskiem. Wysuwam się z bramy i kule niemieckie walą z karabinów, a my nic nie mamy. W międzyczasie zaczynają się pokazywać łuny w Śródmieściu, ludzie dzwonią na Żoliborz, na Mokotów – wszędzie. Widać, że to się wszędzie rozprzestrzeniło. Wieczór się zbliżył i „Harnaś” mówi: „Będziemy się starać tam dotrzeć, gdzieśmy mieli. Ja obawiam się, że tam nie dotrzemy. A zatem nocą wyruszamy”. Chodzi o to, że Ogród Saski był w rękach niemieckich, a my wzdłuż Marszałkowskiej zbliżamy się do Ogrodu Saskiego i to nocą. Bramy pozamykane, szkła pod nogami, bo już szyby powybijane – nie wiem dlaczego, ale pełno.
Skokami zbliżamy się i skręcamy w krótką uliczkę Rysią. Idzie jeden pluton, drugi, trzeci, sanitarny, to dość długo trwa. W końcu widzę, na Rysiej leży samochód, dwóch Niemców zabitych. Wtedy [poszliśmy] piwnicami. Jak myśmy tam szli, to nie wiem. Normalnie [droga] zajmie piętnaście, dwadzieścia minut, a myśmy dopiero o czwartej nad ranem przyszli na Mazowiecką 4. Od tej pory to była nasza kwatera. Nad ranem to już był drugi dzień Powstania. Tam był Batalion „Kiliński”, który atakował ich pierwszego dnia i jakoś im się nie powiodło, ale zdobyli hotel „Warszawa”, co się wtedy nazywał „Prudential”. Oczywiście wisi polska flaga. Ale cały kompleks Warecka, Świętokrzyska, cała poczta jest w rękach niemieckich. My jesteśmy Mazowiecka 4.
Dali mnie na pierwsze piętro. Widzę, że tam ściany [porozwalane], fortepian, gruzy – widocznie z czołgu pocisk strzelił. Mówią: „Tu masz butelkę z benzyną, masz granaty. Jak czołg niemiecki będzie szedł, to rzucisz butelkę z benzyną, później granat”. Wtedy jeszcze nie było samozapalających butelek. W międzyczasie nasi strzelają ze wszystkich stron: puk, puk, puk, a Niemcy [mieli] karabiny maszynowe. Ale wszyscy krzyczą: „Hura! Hura!” od Wareckiej aż do Świętokrzyskiej. W końcu łączniczka przylatuje, mówi: „Kolego, kolega idzie do natarcia”. Mam granat, nogi mi się trzęsą, bo to już nie w kinie, tylko już prawdziwa [walka], widzę paru zabitych. Lecimy i wpadamy do podwórka od tyłu Świętokrzyskiej. Dziewczyna, która nas prowadziła, łapie się i mówi: „Myślę, że ja dostałam”. Chłopcy poszli, łapię ją na punkt opatrunkowy i lecę z powrotem, ale już nie wiem, gdzie poszli chłopcy. Stał ksiądz z opaską. Mówi: „Kolega szuka swojego oddziału? Oni tam poszli”. W międzyczasie nasi zdobywają już wewnątrz i w końcu zdobyli. Z dziury wybitej w ścianie wyskakuje podchorąży „Tadek” i mówi: „Ty, słuchaj »Longin«, masz ten karabin, idź na wzmocnienie”. Kościół Świętego Krzyża był w rękach niemieckich, tam były gruzy z 1939 roku. Kilku nas tam pobiegło. [Niemcy] strzelają z wieży z kościoła. Jeden chłopak dostał, kula mu przeszła, ale się nic nie stało. Proszę sobie wyobrazić, myśmy nie mieli ani jednego karabinu na całą kompanię, a teraz mamy siedem karabinów na naszą drużynę. Jesteśmy gotowi na podbój świata, już mamy czym walczyć. Tak to mniej więcej wyglądało.
Pełniliśmy służbę, w międzyczasie kobiety szyły mundury policyjne zdobyte na Ciepłej, odznaki, wszystko – zapał jest szalony. Któregoś dnia pchnęli nas na zdobywanie Hal Mirowskich. W międzyczasie jedna kompania poszła wzmocnić na Żelazną, bo tam były ciężkie walki. Później nas pchnęli.
Pamiętam, myśmy dotarli do Żelaznej, ale Żelazna cała w ogniu, żużle, pali się, szyny powyginane. W międzyczasie krzyczą: „Kryj się, bo czołgi niemieckie!”. Widzę wtedy, że przyleciał samolot z Włoch. Samolot krąży dość wysoko, widać jego sylwetkę, niemieckie działa szybkostrzelne strzelają i gdzie tylko ruszy się ten samolot, to na tym samolocie krzyżuje się cały ogień. Mówię: „Jak on może jeszcze latać? Przecież bez przerwy tam [strzelają]”. Wróciliśmy, nic z tego nie wyszło. Później wybudowaliśmy barykadę (róg Czackiego i Świętokrzyskiej) z płyt chodnikowych, są tylko przejścia dla pieszych z obu stron, żeby mogli przejść. Pamiętam, że 15 sierpnia jestem na służbie. Sprawdzamy legitymacje. Powstanie zaczęło się z opaską na lewej ręce, ale ponieważ folksdojcze się podszywali, to w pewnym momencie zmienili na prawą rękę. Chodziło [o to], żeby żandarmeria wyłapywała tych nie-Niemców. Przychodzi gość, legitymuję go, ma polską kenkartę. Mówi: „Popatrz pan, przeskakiwałem przez Marszałkowską i z PAST-y do mnie strzelił snajper”. Rzeczywiście, kula mu przeszła przez kenkartę, pod pachą i nic mu się nie stało. Mówię: „Miał pan cholerne szczęście”. On odchodzi i w pewnym momencie słyszę, że ryczą „krowy”. Myśmy nawet w pierwszej chwili nie wiedzieli, co to za broń. Zbliżają się pociski. Pamiętam, że jeden uderza w dwunaste czy któreś piętro „Prudentialu” (hotel „Warszawa”), pali się. Widzę, uderzył w naszą kwaterę, widzę, jak komin leci do góry. Tak się dookoła nas rozerwało pięć czy sześć pocisków. Skryłem się, byłem za barykadą, mój kolega Gienek Lendzion schował się gdzieś indziej. Wychodzi, oczy wytrzeszczone, widzę, że on w strachu. Też mam stracha, ale udaję, że wszystko jest w porządku. Mówię: „Gienek, dawaj cukierka”. Daje mnie cukierka i znowu słyszę [wycie] – następna salwa. Wtedy wchodzę w przerwę między ścianą dla pieszych. Słyszę, że pocisk się zbliża, wybucha, a ja się palę żywcem. Palę się, rzucam się na ziemię, ale to niemożliwe, [żeby] ugasić. Ból szalony. Gdybym miał się jeszcze raz żywcem palić, wolałbym zginąć. [Byłem] półnagi. Całe szczęście, że mój kolega wiedział, że punkt opatrunkowy jest na Czackiego 5 w podziemiu. Tam przylecieliśmy. Kogoś opatrywali na noszach i jego zostawili. Mnie opatrują, olej lniany, coś mi dali do picia. Oczywiście wyję z bólu. [Zaprowadzili mnie] do piwnicy, latam po sali, a tam jest piekło. Jedna dziewczyna krzyczy: „Ratujcie! Ratujcie mnie!”. Drugi błaga, żeby go dobić: „Dobijcie mnie!”.

Latam w międzyczasie. Patrzę, żywe ciało, nie ma skóry, wszystko popalone do ciała. Całe szczęście zostałem tylko oblany na ramieniu, ale temperatura musiała być tak wysoka, że mi czubek ucha się od tego [upalił], zwisało mi parę miesięcy po Powstaniu. Mnie nie oblało, musiała być strasznie wysoka temperatura. Całe szczęście, że miałem okulary, one mi ocaliły wzrok. Latałem po tej piwnicy, w końcu znalazłem ławkę i kładę się okrakiem, głowa mi zwisa, bo popalona. Położyli małe stołki i poduszki. Tupałem nogami, krzyczę, błagam i tak dalej. Dali mi zastrzyk. Jak się obudziłem, to już niewidomy. Widocznie opuchlizna mi zakryła oczy, włosów, zdaje się, też nie mam. Leżę i o dziwo, nagle mam jakiś wewnętrzny spokój. Byłem przygotowany, że to koniec, pogodziłem się z tym. Po paru dniach się pytam, czy ten drapacz się pali. Powiedzieli, że nie. W międzyczasie słyszę głos mego dowódcy plutonu „Kocia”, coś tam mówił. Wszyscy się ode mnie odsunęli, bo gdzie tylko się nie dotknąłem, to ciało wydawało taki śluz, jakby klej i wszytko się lepiło. Zabandażowali mnie, te bandaże później chcieli zerwać, ale do pleców przysychało i krew leciała, to te bandaże tylko obcinali. Ręce miałem podwójnej grubości.
Pamiętam, był lekarz i student tajnej medycyny, i się pokłócili o mnie. On chciał jakiś pięcioprocentowy rozczyn taniny (taniny używali, zdaje się, do garbowania skór), a on mówi: „Nie, maść tranową”. Całe szczęście, że to był 15 sierpnia, jeszcze były lekarstwa i było czym [leczyć]. I tak położyli na jedną rękę co innego. Okazuje się, że tam, gdzie była maść tranowa, to szybko się goiło, ale pod tym zbierała się bakteria. Tak że student miał rację, był proces powolny, jakoś się to zagoiło i tak dalej. Kiedyś leżę, nagle cały dom się trzęsie, wszystko się wali, krzyk, ja niewidomy, wszyscy uciekli. Pielęgniarki – ochotniczki, co były, to bez przerwy odganiały ode mnie muchy. Przyszły i mówią, że wszystko jest w porządku. Później przeniesiono mnie do Poczty Głównej, do podziemia. Stamtąd trafiłem na ulicę Pierackiego do szpitala Czerwonego Krzyża, który się teraz nazywa Foksal. Tam leżę i byłem jednym z pierwszych na pierwszym piętrze. Za dwa, trzy dni już całe piętro zajęte, tylu przybywało rannych. Pamiętam, jedna dziewczyna dzień i noc krzyczała. W końcu mówię: „Co się tam dzieje?”. Ma odłamek koło mózgu, nie chcą jej operować i krzyczy.
Ale jestem trzy czy cztery dni i nie zmienili mi bandaża. Już wtedy mogłem chodzić i już widziałem. Mówię: „Zejdę na dół”, bo na dole był stół operacyjny. Schodzę i widzę pięć czy sześć noszy. Przynieśli nowych rannych i krew dosłownie płynie po posadzce. Wtedy mówię: „Oni potrzebują pomocy, ja jeszcze mogę chodzić”. Później zrobiła się skorupa, czarna skorupa grubości dwa czy trzy milimetry i to było takie [twarde], że chyba bym ucho ułamał. Później pod tą skorupą, jak się odrywało kawałkami, powstawała nowa skóra. 4 września przyszedł do mnie Gienek, który był przy barykadzie z moim kolegą, z którym mieszkałem i po miesiącu wróciłem do swojego mieszkania, opuściłem szpital i tak dalej. Jakie szczęście – jeszcze kilogram kaszy znalazłem i kilogram mąki, to było na wagę złota. Złoto czy pieniądze nie miały wartości, tylko żywność, papierosy i wódka. To jeszcze można było wymienić, a reszta nie była ważna. Wody nie było, studnie zaczęto kopać. Psy prawie wszystkie zjedzone – nie wszyscy zjedli, ale były takie wypadki. Konie zjedli, co tylko było. Rozchorowałem się strasznie, bo dostałem niby-kaszę. „Haberbusch i Schiele” mieli kaszę, ale w łuskach. Najadłem się tego i później żołądek [bolał].
Pamiętam, mój kolega Gienek Lendzion mówi: „Ty, słuchaj. Ty się boisz »krów«. Tyś powinien widzieć to największe działo. Uderzył ten pocisk w filharmonię i filharmonia rozleciała się na wszystkie strony”. Największy pocisk, jaki używali Niemcy w drugiej wojnie światowej. Po raz pierwszy użyli ten pocisk w Sewastopolu na fortyfikacjach. Mówi: „To jest straszna broń”. Pamiętam, jestem w swoim mieszkaniu, a właściwie już u tej babci w kuchni i idę na klatkę schodową do ubikacji. Słyszę [świst] – zbliża się ten pocisk. Huknął – akurat byłem w lewej oficynie, a uderzył w prawą. Tuman kurzu, człowiek się dusi, nic nie widać, maca ściany, czy ściany są. Kolega gdzieś uciekł. Widziałem, jak tę babcię rzuciło, mnie z drzwiami rzuciło. Jakoś patrzę, czy są schody, bo czasem schody się zarwały i człowiek by poleciał. Pełno brył tam leży. Zszedłem na dół po jakiejś półgodzinie. Kurz opadł i okazuje się, że prawa oficyna zniknęła, jest [pełno] zabitych i rannych. Później… w piwnicy pełno cywilów, modlą się, [odmawiają] wszystkie modlitwy, jakie są. Już wtedy pod koniec Powstania [były] straszne naloty. Tak straszne, że… człowiek słyszał ten nurkowiec, sztukasy – idzie i wyje. Ludzie się modlą, przerywają modlitwy, dom leci do góry i siada. Do góry kurz, tuman, człowiek zaświeci latarkę i nic nie widzi. Już ulga, bo bomba nie trafiła. Ale następny pikuje i następny pikuje, i następny pikuje – ta biedna ludność naprawdę strasznie ucierpiała.
Pamiętam, ni stąd ni zowąd jakiś piesek znalazł się obok mnie. Jestem w jakimś kąciku, trzęsę się i ten pies też się trzęsie, skowyczy ze strachu. Ale wszystko minęło. W końcu nastąpiło zawieszenie broni. To też było straszne. Przez dwa miesiące był huk i nagle się zrobiła cisza. Cisza była gorsza niż ten huk, bo człowiek się przyzwyczaił [funkcjonować] bez przerwy [w huku]. Później się dowiedziałem o warunkach kapitulacji, że ludność musi wyjść z Warszawy, że Armia Krajowa została uznana jako regularne wojsko, już nie rozstrzeliwują. W warunkach kapitulacji było to, że eskortuje nas Wehrmacht – nie „ukraińcy”, nie gestapo, nie SS. Byłem ciężko ranny, jeszcze rany mi się nie zagoiły. Byłem na Poznańskiej 11. Tak że 5 października Warszawa była pusta. Jedynie były jeszcze niemieckie patrole i zdaje się z Batalionu „Kiliński” chodziły po Warszawie. Podobno do nas do szpitala przyszli Niemcy i powiedzieli, że na Kruczej jakaś staruszka sobie podcięła żyły i żeby ją zakopać, i tak dalej. 8 października, już jak Warszawa była pusta, jestem na warcie i mam pistolet niemiecki Parabellum. Widzę trzech czy czterech esesmanów z wilczurem. Popatrzyli na mnie tak, że by mnie w gorącej wodzie utopili, gdyby mogli. Ale było w warunkach kapitulacji, że eskortuje nas Wehrmacht. Po jakimś czasie przychodzi oficer niemiecki i mi salutuje. Pyta o naczelnego lekarza na Poznańskiej 11. Mówię: „Proszę tam iść, tam są lekarze”. Był z adiutantem i ten adiutant łapie za mój pistolet i mówi: Zweitausend Zloty – chce kupić. Mówię: Nein – i na tym się skończyło.
Na drugi dzień, 9 października z Dworca Zachodniego jedziemy do niewoli. Ciężej rannych [nieśli] na noszach, ja już chodziłem. W wagonie jest mój kolega z sierocińca, Jurek Grenler. […] był młodym chłopcem, piętnaście, szesnaście lat, twarz jak dziewczynki. W tym wagonie jest nas z trzydziestu chłopców, łóżka piętrowe. Patrzę na koce – wszy chodzą po nich, widocznie [koce] były na froncie. Na środku jest piecyk „koza”, rura wychodzi na zewnątrz. Jest stary Niemiec – gdzie mu tam wojna w głowie i niby nas pilnuje. Popatrzył na Jurka, mojego kolegę i mówi: Mein Lieber Gott, kleine Knabe. A on mówi: „Odpieprz się, szwabie, ode mnie”. Wszyscy zaczęli się śmiać. Całe szczęście Niemiec nie rozumiał. Ale zanim poszliśmy do niewoli, to lekarz mówi: „Chłopcy, do piwnic. Szukajcie – ciepłe ubrania, swetry, podkoszulki, co tylko znajdziecie, żebyście w niewoli mieli”. Myśmy poszli, tam było masę rzeczy. Kiedyś poszli i znaleźli za rozbitą ścianą skład wódek – jarzeniówka, jałowcówka. W Powstaniu to był majątek. Było nas w tym wagonie może trzydziestu. Każdy wziął po butelce, to było trzydzieści butelek. Na jakimś przystanku pociąg się zatrzymał i przyszedł kolega tego Niemca, tak że już dwóch Niemców jest w wagonie. Chłopcy z nimi rozmawiają jak gdyby w ogóle wojny nie było, po przyjacielsku, bardzo ładnie – starsi goście. Myśmy się zatrzymali w polu i tam były jakieś ogródki warzywne. Jeden Niemiec, który był z nami od początku poszedł zerwał marchewkę, buraczki i w wagonie krzyk: „Chłopaki! Marchewka! Marchewka! Buraczki!”. Myśmy przez dwa miesiące nie wiedzieli, jak to wygląda.
W międzyczasie na drodze szpaler cywilów widzi, jak nas wiozą do niewoli. Gienek mówi: „Ty wiesz co, tam dziesięć kilometrów stąd moja rodzina mieszka. To my pryskamy”. Mówię: „No to dobrze”. Zdecydowaliśmy, że uciekamy. Miałem ubrań do cholery, więc zostawiłem i wziąłem to co najważniejsze, co mi się wydawało. Pamiętam, wziąłem płaszcz czarny, palto, a pod tym był ładny kożuszek. Mówi: „Tu będzie przystanek, to sygnały kolejowe, ja wiem, że tam będzie. No więc wtedy pryskamy”. Rzeczywiście, pociąg się zatrzymuje, a my mówimy: „Panowie, róbcie sztuczny tłok, bo my pryskamy”. Chłopcy otoczyli Niemców, myśmy wyszli. Odleciałem może piętnaście, dwadzieścia metrów, ale nie miałem sił. Opaskę zrzuciłem i myśmy może jakieś dwie godziny, może pół godziny szli do jego kuzynów. Już wieczorem pukamy, otwierają drzwi i proszę sobie wyobrazić: po dwóch miesiącach mam łóżko, poduszkę, mam mleko, zacierki. Boże! Najszczęśliwszy człowiek w życiu to wtedy byłem ja i nikt nie strzela. Tak że byłem strasznie, strasznie zadowolony.
U nich byłem i on później poszedł do rodziny, do swoich rodziców. Później ja też poszedłem do jego rodziców. Stosunki się układały niezbyt różowo, bo Niemcy robili taki nakaz, że kto ma… powiedzmy osiem morgów, to musi przyjąć szesnastu warszawiaków. Trafiłem tam, tam pracowałem, gnój rozwalałem i tak dalej… szybko dochodziłem do zdrowia, bo miałem kartofle, bo miałem co jeść. W końcu zdecydowałem jechać do Radomia, bo w Radomiu miałem ciotkę. Mnie te rany jeszcze ropiały, więc mówię: „Pojadę do Radomia”. Byłem przybity i moralnie, i fizycznie załamany. Myśmy mieli przed Powstaniem… rozkaz, nie rozkaz, dane, gdzie można się zgłosić do niewoli czy do partyzantki, czy gdzieś, ale nie byłem w stanie.
Na stacji Niemcy mnie aresztują i zabierają do Berlina. Nic oczywiście nie wiedzą, że byłem w Powstaniu. Trafiłem do Berlina na roboty przymusowe i dostaję literę P, Pole – że jestem Polakiem. Żydzi, Polacy i Rosjanie musieli nosić, ale Czesi, Francuzi, Belgowie nic nie musieli nosić. Jestem w obozie. W moim baraku jest może dwudziestu Polaków, ale to był obóz, gdzie Francuzi byli i inni byli, i tak dalej… dostałem pracę na stacji kolejowej. Nazywała się Anhalter Bahnhoff. Praca tam nie była zła. Właściwie nie pracowało się dużo, tylko jak coś się zepsuło, na przykład w kuźni motor nawalił, powietrze nie wydmuchiwało, to ja szedłem tam zobaczyć, czy ten motor działa i tak dalej… Tam był stary Niemiec, który już w wojsku nie był, było dużo chłopców Niemców, dwóch folksdojczów było – jeden ze Lwowa po polsku mówił, inny ze mną się zaprzyjaźnił, jeden z Ukrainy i dwóch Rosjan, ale ci Rosjanie zawsze trzymali się na boku. Ja rozmawiałem swobodnie.
Jak motor nawalił, to oni mówią, że [niezrozumiałe] – wysoki urzędnik przychodził. Wszystko było na baczność, bo jak on przychodził, to wszystko drżało. Pyta, co z tym motorem. Tłumaczę mu, że to się stało. Dobrze czytałem po niemiecku, ale nie wszystko rozumiałem: Ja, ja, ja. Okazuje się, że nazywał się Instynsky – wysoki urzędnik. Wytłumaczyłem mu i widzę, że dość przychylnie się do mnie nastawił. Pytam: „Skąd ty pochodzisz?”. On mówi: Nicht weit Krakau (niedaleko od Krakowa). Wtedy się, idiota, ośmieliłem i mówię: „No to ty Polak”. Był strasznie oburzony, ale mi nic nie zrobił. Pamiętam, kiedyś musiałem dźwigać na taczkach jakiś instrument i jak mnie zobaczył, mówi: Rufen Russen! (wołaj ruskich) „Niech oni dźwigają, ty nie dźwigaj!”. Już sobie jego zyskałem. W międzyczasie front bolszewicki zbliżył się do Odry. Pamiętam, jak piątego dnia Powstania Niemcy zaatakowali od Krakowskiego Przedmieścia, od Nowego Światu naszą barykadę i przed czołgami pchali kobiety. Mówię teraz: „Jak bolszewicy zaczną szturmować Berlin, to kogo wezmą? Wezmą mnie”. Więc zdecydowałem się uciekać, tylko nie wiedziałem jak.
W międzyczasie za piętnaście dwunasta i za piętnaście ósma co wieczór przylatywały bombardować angielskie samoloty. Ale przyszło sto, dwieście – na olbrzymi obszar Berlina to nie robiło różnicy. Normalnie nie wstawałem, bo o siódmej musiałem iść do pracy, ale krzyczeli: „Zdzisiek! Fosfor leci!”. Już się raz paliłem, zszedłem do schronu. Pamiętam, byłem w centrum Berlina i przylatywali Amerykanie. To były najgorsze naloty, bo przylatywało jakieś tysiąc pięćset bombowców „Liberatorów”. Pamiętam, że byłem w Augen-Poliklinik, coś z okularami chciałem zrobić. Wyją syreny. Wiem, że niedaleko jest schron, ale nie był pod ziemią. To był olbrzymi, okrągły budynek, ściany może metrowej grubości, trzy czy cztery piętra, było dużo wejść. Jak [nadleciały], to ja już tam lecę biegiem. Oczywiście moje „P” zakryłem i pcham się, ale większość to były kobiety, bo większość Niemców było na froncie. Jedna Niemka odwraca się do mnie i mówi: „Taki młody człowiek powinien być na froncie, nie pchać się z kobietami!”. Nic się nie odezwałem, pchałem się w innym kierunku. Dostałem się do wewnątrz i wtedy cały schron chodził. Tam było może sześć tysięcy ludzi. Amerykanie w to wszystko walili dywanami.
W końcu ośmieliłem się [zagadać] z jednym kolegą Nowakiem (on był z Łodzi), który mówił: „Ty wiesz, my musimy uciekać stąd”. Mówię: „Dobrze. Jak uciec?”. On mówi: „Idźmy w kierunku frontu, będziemy się czołgać”. Mówię: „Idioto, ty nie masz pojęcia o froncie. Młody człowiek przy froncie, kiedy wszystko jest w armii wojsko, to cię zastrzelą na miejscu. Uciekajmy na Czechosłowację”. Ale jest problem – nie ma w ogóle pociągów dla cywilów niemieckich, tylko wojskowe. Jak uciekać? Ponieważ pracowałem jako elektryk, miałem drut elektryczny. On mówi: „To wiesz co, to przyniesiesz druty, ja skombinuję dechy z rozwalonego budynku i pod pociągiem umocujemy, i uciekniemy”. W teorii to ładnie wyglądało. Poszliśmy. Jak nam wydali bochenek chleba na parę dni, to wtedy zdecydowaliśmy się uciekać. Całe szczęście, że po drodze spotkałem znajomego starszego gościa i on mówi: „Gdzie panowie walicie?”. Mówię: „Uciekamy”. – „No tak, no tego…”. Mówię: „Ale jestem z Powstania” i pokazałem mu legitymację. Mówi: „Panie, po co panu ta legitymacja? Złapią pana i rozstrzelają. Zostaw pan to”. Całe szczęście, że zostawiłem z nim.
Przeskoczyłem przez barierę, bo ludności cywilnej nie było, tylko żandarm chodził. Podszedł z tyłu. Wszędzie [wszystko] zaćmione w czasie wojny, pociąg ciemny, wszędzie ciemno. [Kolega] wszedł [pod wagon], tylko nie zdawał sobie sprawy, [co robić]. Przymocowywał do osi, a okazuje się, że oś się kręci z kołami. W ostatniej chwili się zorientował, że nic z tego. Zaczął przymocowywać do rur. Mówię: „Ty, słuchaj. Szybko, za dwie minuty pociąg odchodzi”. Wychodzi i mówi: „Ja się sam nie mogę wepchać tam”. Mówię: „Uciekamy”. Mówi: „Idioto, wyciągną cię z pociągu!”. – „A ja mam przeczucie, że jakoś będzie” i wskoczyliśmy do wagonu. Mówię: „Pokaż swoje dokumenty”. Myśmy mieli specjalne dokumenty, zdjęcie. Wziął, podarł i mówi: „Teraz już nie mamy odwrotu”. Jestem wśród niemieckich żołnierzy, którzy chrapią, siedzą przy drzwiach.
Rzeczywiście, jak się spodziewałem, pociąg odjechał i słyszę krzyk w jednym wagonie. Drzwi się otwierają, żandarm świeci mi latarką w oczy i krzyczy, że cywile w wojskowym wagonie. Mówię: [niezrozumiałe] I have to change. Mówi: Ja! Ja! Jakoś mnie puścił. Później drugi przyszedł i zorientował się, że mam jakiś kołnierz. Przychodzi do mnie i mówi: Fahrkarte, bitte. (bilet). Mówię: Ich habe keine Fahrkarte. – Ausweis bitte! (dowód). Pokazuję mu dowód, kenkartę wystawioną przez Niemców w Warszawie. O Boże, a to po Powstaniu, [podejrzewali], że to szpieg. Wyciągnęli mnie na stacji, on budzi żandarmerię, że w pociągu wojskowym był Polak, pewno szpieg. Ale oficer to był cwaniak. Wiedział, że wojnę przegrywają i mówi: „Ty słuchaj, mnie to nic nie obchodzi. On jest cywil. Ja jestem od wojskowych, nie od cywilów. Chcesz, to weź go do gestapo”. On mówi, że nie ma czasu, bo musi do swego pułku dołączyć. [Oficer] mówi: „Mnie to nic nie obchodzi”. Oficer się wymigał. Przyszedł kierownik stacji, wziął legitymację do swojej kieszeni, pociąg odszedł. Dał następnemu kierownikowi. Pociąg przyszedł, dał mu moją legitymacją, tamten mnie zamknął w przedziale. Mówię: „Mógłbym pryskać, ale ja już żadnego dokumentu niemieckiego bym nie miał”.
Jadę w kierunku na Czechy. Tam była jeszcze kombinacja, [można] było jechać tylko siedemdziesiąt kilometrów, [więc] kupowałem bilety, które są mniej niż siedemdziesiąt i się zbliżałem do granicy. Ale nie wiedziałem, gdzie ta granica jest. W pewnym momencie zajeżdżamy na granicę. Słyszę: [13:31 niezr. niemiecki] (proszę wyjść do kontroli paszportów). Wszyscy wychodzą, stają w ogonku. Sto dwadzieścia kroków jest niemiecki policjant, ja siedzę z teczką. Mówię: „Przeżyłem oblężenie Warszawy, Powstanie i tutaj, i teraz cholera wie, co tu robić”. W końcu zdecydowałem się wyjść [jako] jeden z ostatnich. Wychodzę zamiast w ogonku, między policjantów i idę na stację, tam jest kiosk, kupuję [dziennik] i siadam. Za mną przyleciał policjant, ale stanął w drzwiach. W czarnych, skórzanych [płaszczach] chodziło gestapo. Czytam jak gdyby nic. Widocznie bał się mnie zaczepić, bo myślał, że jestem gestapowiec. Zamknął drzwi. Jak on zamknął, to ja na miasto i już. Spotkałem Czecha i mówię; „Ja chcę się dostać na czeską stronę”. On mówi: „Widzisz tą granicę? Tam jest granica. Obejdź tędy i będziesz już po czeskiej stronie”. Obszedłem, idę na stację i mówię: Fahrkarte nach Prague, bitte. (bilet na Pragę). Ona mówi: „Dlaczego chcesz tam jechać?”. [niezr. niem. 14:43] (chcę moją rodzinę zobaczyć). Dała bilety. Całe szczęście, że marki niemieckie i korony tam chodziły.

W międzyczasie głód niesamowity, jestem w drodze już parę dni, mój bochenek zjadłem dawno. Zajeżdżam Kollen − niemieckie Brody, tam byłem i tam byli „okupiści”. Widocznie okopy kopali. Widzę, że jedzą chleb i kiełbasę. Mówię: „Złapię komuś za kiełbasę i ucieknę”. Taki głodny byłem. Usłyszałem polską mowę. Mówię: „Panowie, jestem głodny”. Oni mówią: „Panie, idź pan do pierwszego lepszego czeskiego domu i powiedz pan, że pan hlodny, to panu dadzą”. Rzeczywiście, pukam. Prosim, prosim! Wchodzę, mówię: „Jestem hlodny”. Mówi: „Nic nie mam, nic nie mam”, ale dali mnie zupy i dali mi bochenek chleba. Boże, jaki ja szczęśliwy. Pomału zbliżam się do Brna. Przed Brnem była wioska Rapotice. Wszedłem do tej wioski, też proszę, pukam o kawałek chleba. Czesi dają i mówią: „Uciekaj! Uciekaj!”. Widzę dwóch staruszków na wsi, [jeden] idzie o lasce. Pukam do drzwi, babcia odpowiada: Prosim, prosim. Wchodzę, mówię: „Jestem hlodny”. Usiadłem przy stole. Mówi: „No to poliwku będziesz jadł?”. Dała mi poliwku, dała mi kawałek chleba, wszystko. Mówię: „Ja bym chciał tu pracę znaleźć u jakiegoś gospodarza”. Ona jakoś mnie zrozumiała. Później już się noc zbliża i mówi: Do posteli! Do posteli! nie wiem, o co jej chodzi, co do posteli? Ona chciała, żebym do pościeli poszedł, łóżko mi przygotowała. Poszedłem, przespałem noc. Przyszedł gospodarz Czech, który potrzebował kogoś do pracy i wyjątkowo dużo rozumiał po polsku. Był w Polsce w czasie pierwszej wojny światowej. Mówi: „Potrzebuję”. Poszedłem do niego. Byłem w Berlinie, Niemcy głodowali. U niego kluski z makiem i to niedziela, chleb, szynka, wszystko. Mówię: „Boże kochany, jaka to okupacja czeska?”. Włącza radio – BBC. U nas kara śmierci, a on sobie włącza jak nic. Mówi: „Ja właśnie potrzebuję gościa”. Najadłem się tego wszystkiego. Poszedł na czytnisku stanicu (na posterunek) i oni powiedzieli: „Wyzbyj się go im szybciej, bo inaczej musimy go aresztować”. Przyszedł zmartwiony i mówi: „Wiesz, nie ma wyjścia, muszę cię aresztować”. Jadąc przez Pragę czeską kupiłem małą mapę Czech. Jak z nim rozmawiałem, to mówił, że gdzieś tu jest partyzantka czeska, pokazywał. Powiedziałem: „W jakim kierunku?”. On mi pokazywał, więc ja z tej jego dużej mapy naniosłem pewne miejscowości, które nie były na mojej mapie. Mówię: „Ja chcę iść do następnej wioski, masz znajomego?”. On mówi: „Tak, ten drugi dom od drogi to jest mój znajomy, powiedz, że Oplatek [cię przysłał]” – on się nazywał Oplatek. Poszedłem tam i mówię, że Oplatek mnie przysłał. Później cała wiocha przyszła, chcieli słyszeć o Powstaniu, o tym wszystkim. Mówię: „Ja muszę przenocować”. – „A, to idziemy do sołtysa”.
Poszliśmy do sołtysa, pokazuję moje dokumenty, on zakłopotany i nie wie, co robić. Inni Czesi mówią: „No widzisz, masz niemieckie dokumenty, więc co ci więcej trzeba?”. Mówi, żebym zostawił. Zostawiłem dokumenty, a on wtedy pozwolił mi spać u tego gospodarza. Na drugi dzień rano już chcę wychodzić, a on mówi: „Zostań, jeszcze śniadanie zjesz i pójdziesz dalej”. W międzyczasie ten zawiadomił czeską policję. Ja już gotowy, [żeby] wyjść, dwóch policjantów przychodzi i mnie aresztują. On wtedy mówi: „Dlaczego go aresztujecie? Przecież on nic złego nie zrobił”. Oni mówią: „Jak nic złego nie zrobił, to się nie ma czego bać”. To było rozumowanie czeskie. Moją kenkartę, dokumenty mają w kieszeni. Kombinuję, co mam przy sobie, co mogłoby mi zaszkodzić. Mapa. Więc wychodząc, mapę rzuciłem na kanapę. Ostatni wychodziłem. Odeszliśmy może sto kroków, Czech wylatuje: „E! Mapę zapomniałeś!”. Co to byli za idioci! Mówię, że nie chcę tej mapy, ale policjant wrócił i wsadził do swojej kieszeni. Teraz już leżę, jeśli jest partyzantka. Jakiś czas byłem, później zawiadomili gestapo. W gestapo powiedzieli, żeby mnie do nich odstawić. Jak wspominałem na początku, jak pracowałem – w gestapo w Polsce zaraz po poddaniu Warszawy, słyszałem te jęki, krzyki, bicia. [Myślę]: „Teraz się ze mną zacznie”.
Rzeczywiście, przywieźli mnie do gestapo, młody gestapowiec podpisał, że mnie odebrał. Ku memu zaskoczeniu mówi: Setzen Sie sich. (proszę usiąść). Usiadłem. Wyciągnął papierośnicę: Rauchen Sie, bitte? (czy pan pali?). Mówię: Danke schön. Tłumaczka Ukrainka, która dobrze mówi po niemiecku i po polsku, mówi, że pan inspektor powiedział, że ja się nie mam czego bać, powiedzieć tylko prawdę i wszystko będzie w porządku. „Jak nic nie zrobiłeś złego, to nie masz się czego bać”. Powiedziałem, że tak, dobrze i tak dalej. Korytarzem mnie odstawił na inny, długi korytarz. W tym korytarzu widzę, że może z piętnastu Czechów stoi na baczność twarzą odwróceni do ściany. Gestapowiec chodzi z dużą gumą, bydlak wysoki, wielki. Oni przeważnie chłopi. Jestem w tym ubraniu, w tym wszystkim, w palcie – porządnie wyglądam. Jak gestapowiec poszedł w jeden koniec, to mi pokazali ręką, żebym się do ściany odwrócił. Odwróciłem się do ściany i później, za jakieś pół godziny biegiem do karetki, karetką obstawili nas do więzienia. Ostrzygli mnie na zero, dali pasiaste ubranie i tak dalej.
Rano znów mnie przywożą do gestapo na przesłuchanie. Jestem w pokoju, [na przesłuchaniu] jest kilku gości. Okazuje się, że jeden Polak. Mówi: „Panie, ja już tu sześć miesięcy siedzę! Co się dzieje?!”. Mówię: „Alianci już we Francji są, już się biją”. – „Niemożliwe!”. Mówię: „Tak, już we Francji”. Jest jeszcze dwóch Czechów i jednego gościa nie mogliśmy wykombinować, kto on może być. On mówi, czy mam papierosy, szuka jakiejś machorki u mnie w kieszeniach. Przypuszczam, że ten, o którym myśmy nie wiedzieli, to musiał być Anglik, który ani po niemiecku nie mówił, ani po czesku. Widocznie z niewoli uciekł i go [złapali]. Teraz znów mnie prowadzą do tego inspektora, który był taki grzeczny. Oh, mein liebling! Oh my dear! Wziął mnie zaprowadził i usiadł. Teraz przesłuchanie.
5 marca uciekłem z Berlina, 7 marca jestem u niego. Ofensywa bolszewicka rozpoczęła się koło 12 stycznia w Warszawie, zanim doszli do Odry i tak dalej… Mówię, że uciekłem, jak bolszewicy się zbliżyli do Częstochowy. Nic nie mówię, że byłem w Warszawie. Mówię: „Jak się zbliżali pod Częstochowę, z całym transportem jechaliśmy do Niemiec. Wysiadłem we Wrocławiu (Breslau się wtedy nazywał). Pociąg odszedł, ja zostałem i jakiś Niemiec ze wsi (nawet podałem mu nazwę wioski) zatrzymał mnie i wziął do siebie”. W tym czasie Breslau był otoczony już przez wojska rosyjskie. Niemcy we Wrocławiu bronili się przez trzy miesiące. Mówię, żeby ślady za sobą zatrzeć. W końcu jak oni tam przyszli, to mówię: „Ten gospodarz [Niemiec] miał rodzinę w Czechach. No myśmy przez Berlin jechali, nie było pociągów dla cywilów, wszedłem z nim do wagonu wojskowego”. Teraz mu mówię prawdę, że wysadzili mnie w Drezden i tak dalej…
On mi cały czas patrzył w oczy, a ona pisała wszystko. Byłem strasznie zmęczony, bo chciałem połączyć prawdę z tym, co kłamałem i tak dalej. W końcu mówi: „Proszę, podpisz”. Biorę do podpisu, a on mówi: Warten Sie, bitte (poczekaj). „Jeśli coś jest nieprawdą, to wiesz, jakie konsekwencje będą. Tak że możemy ten papier wyrzucić, możemy zmienić”. Mówię, że to wszystko prawda i podpisałem. Na trzeci dzień przychodzi, już nie jest przyjazny (friendly), że się tak wyrażę. Tłumaczka Ukrainka mówi: „Pan nie wszystko prawdę powiedział. Pan inspektor nie chce marnować młodego życia, a zatem pójdzie pan do obozu dla uciekinierów. Za parę tygodni dostanie pan przepustkę i wysyłamy do urzędu pracy do Wiednia, do Austrii”. Po tym wszystkim zwrócili mi wszystko, z tym że [byłem] bez włosów. Idę już z nią ulicami Brna, idziemy do biura dla uciekinierów i tam znowu jest Ukrainiec. Mówi: „Proszę pana, niech pan siada. Niech pan pokaże swoje dokumenty, wszystko. My wszystko załatwimy. Dostanie pan kartkę na żywność, dostanie pan kartkę na mydło. Dostanie pan przepustkę i pojedzie pan do Wiednia”. Sekretarka gestapowca poszła z nim do innego pokoju, widocznie mu opowiedziała moją historię.
W międzyczasie ktoś puka, wchodzi i mówi: Guten Morgen. Ja mówię: Guten Morgen. Usiadł, a moje dokumenty były na stole. Popatrzył i piękną polszczyzną mówi: „To pańskie dokumenty?”. – „Tak”. – „Po czy przed?”. Mówię: „Po”. O Powstanie mu chodziło. Nic nie powiedział. Ten Ukrainiec przychodzi: „Ano widzi pan, ten pan, co tu przyszedł, to jest kierownikiem tego obozu i pan z tym panem tam pójdzie”. Wychodzę z nim i on mówi: „Panie Jarkiewicz, ja nie jestem Polakiem. Ja jestem Białorosjaninem, ja w czasie rewolucji uciekłem do Polski. Proszę mi wierzyć, że gdybym miał do wyboru między tymi, Rosjanami czy komunistami, to bym wybrał Niemców”. Od razu mi powiedział. Mówi: „Ja Polaków lubię, bo byłem urzędnikiem w Białej Podlaskiej. Proszę pana, gestapo miało do wyboru: albo pana rozstrzelać, albo pozbyć się z tego terenu”. Oni mnie posądzali, że przyjechałem robić ruch podziemny. „A zatem pan idzie do mojego obozu, gdzie jestem kierownikiem. Dlatego proszę pana i to w pańskim interesie, żeby pan nikomu nic na tematy polityczne nie dyskutował”. Poszedłem do tego obozu, dali mnie przepustkę, jadę do Wiednia.
Przyjechałem do Wiednia do jakiegoś urzędu pracy. Ale już jest koniec marca. Przyjeżdżam i widzę parę dziur od bomb. W pewnym momencie mówię: „No po cholerę ja mam iść do fabryki, żeby mnie jeszcze Amerykanie utrafili?”. Tak się wałęsam i znowu szczęście, słyszę polską mowę. Mówię: „Panowie, gdzie tu się zatrzymać?”. Mówią: „Panie, tu na tej ulicy jest urząd dla uciekinierów. Idź pan, że pan jest Flüchtling”. (uciekinier). Poszedłem i mówię: Ich bin Flüchtling. Ta babka od razu pisze Ukrainiec. Mówię: „Ja nie jestem Ukraińcem, jestem Polakiem”. Przekreśliła. Idę tam [niezrozumiale niem.] i tam uciekinierzy: Rumuni, Rosjanie, dużo Ukraińców było i ja tam byłem. Po pewnym czasie przychodzi oficer z Organisation Todt, to była organizacja, która budowała Wał Atlantycki. Taka półmilitarna organizacja, czasem im broń dawali i tak dalej. On wszystkich młodych ludzi zabierał. Mnie to wsio rawno, idę z nim. Zabiera dwóch czy trzech synów jakiejś Ukraince i ona krzyczy: Moje rybionka! Mnie tam obojętne. Do obozu i o mały włos mnie nie umundurowali w mundur niemiecki. Ale zbliżał się rosyjski front. Pamiętam, byłem w jego biurze i nagle pocisk świszcze, to było już chyba 3 czy 4 kwietnia. Wtedy znów pryskam z całą grupą Polaków. „Uciekamy!”.
Uciekłem przez Salzburg do Klagenfurt, Villach blisko granicy włoskiej. Byłem tam i wojna się skończyła. Byłem zdaje się w Markt Pongau, tam był obóz jeńców wojennych, tam byli Polacy z Powstania. Przyjechały trucki z armii generała Andersa, podwiozły nas pod granicę włoską. Myśmy górami przeszli na stronę włoską. Trucki przyjechały, odebrali nas i wstąpiłem do 2 Korpusu. Tam mnie przydzielono do 21. kompanii transportowej. Tak że 1945 rok i połowę 1946 roku byłem we Włoszech w armii polskiej. Później cały 2 Korpus przyjechał do Anglii i była tragedia, czy wracać, czy nie wracać [do Polski]. W międzyczasie nawiązałem kontakt z Polską, bo mój brat był w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen. Jego znaleźli wśród trupów, on jeszcze żył i szwedzki Czerwony Krzyż zabrał go do Szwecji. W międzyczasie znalazł się też mój ojciec. Dał mi do zrozumienia, żeby nie wracać, tak że zostałem w Anglii. Podjąłem decyzję, żeby nie wracać do kraju. Tam były trzy grupy: jedna grupa, która wraca, druga grupa, która nie wraca, ale podpisuje dokument, że zrzekamy się polskiego dowództwa i jesteśmy pod dowództwem brytyjskim. To obóz przysposobienia do życia cywilnego – PKPR się to nazywało. [Trzecia] grupa mówi: „My was chrzanimy (Anglików) nic nie podpisujemy, nic nie chcemy”. Oni najgorzej wyszli. Dlaczego? Dlatego że będąc w PKPR, miałem szansę się kształcić.
Najpierw poszedłem do liceum humanistycznego i na podstawie legitymacji dali mnie do liceum. Później przyszedł rozkaz, że formuje się liceum elektryczne w Centrum Wyszkolenia Polskiej Marynarki Wojennej w Okehampton, więc tam poszedłem na egzamin i zdałem. Dostałem dyplom technika. Później zdałem egzamin na Polish University College, to jest polski uniwersytet, który był exterior part of the London University. Miałem kłopoty z językiem angielskim. Zacząłem tam chodzić i wyszła ustawa, że Polacy, którzy byli pod dowództwem brytyjskim mogą jechać do Ameryki bez kłopotu, nie muszą czekać trzy, cztery lata, tylko żeby mieć sponsora i z miejsca można [jechać]. Zapisałem się i szybko poszło. Znalazł się sponsor z Milwaukee. Miałem cztery ciotki [w Ameryce]. Napisałem, żeby mnie sponsorowały do Ameryki, to wymigiwały się. Jedna mówiła: „Moja córka wychodzi za mąż, to już pisz do innej ciotki”. Obok siebie mieszkały. W każdym razie jedna z nich napisała: „Co ty robisz? Jaki masz zamiar?”. Jak byłem jeszcze w 2 Korpusie, powiedziałem, że nie wracam do kraju. Później jak już miałem zamiar jechać do Ameryki, to [napisałem ciotce]: „Jadę do Ameryki, do mego sponsora”. W Polsce, żył mój ojciec. Wszystkie siostry się wstydziły, że jadę do obcego człowieka. Skończyło się na tym, że do nich przyjechałem.
Ale jak byłem w ambasadzie amerykańskiej w Londynie, to pytałem konsula, czy mogę jechać do moich ciotek, zamiast do mojego sponsora w innym stanie? On mówi: „No, weźmiesz pociąg, pojedziesz”. On mi to powiedział. Więc ja ląduję na lotnisku w Bostonie [stan Massachusetts] i urzędnik z urzędu emigracyjnego mówi: „Ty masz jechać do Milwaukee, dlaczego tu lądujesz?”. Mówię: „Ja nie chcę”. – „A, ty nie chcesz? To siadaj”. Przychodzi drugi urzędnik i mówi: „My musimy cię zatrzymać”. Nie nazwał tego więzieniem, tylko detention house. Siedziałem w gestapo, ale takich więzień to nie widziałem, jak tam były, w Ameryce. Robią przesłuchania, w międzyczasie zjawiła się moja ciotka. „O, mój nephew!” [(bratanek)] – przywitała się ze mną. Dwóch urzędników było i jedna, która pisała [na maszynie]. Mówi: „Ja go będę pytał, a wy macie wszyscy cicho siedzieć”. Pierwsza rzecz, to podsuwa mi papiery różnych organizacji, które są podejrzane o [współpracowanie] z komunistami czy o nastawieniu komunistycznym. Mówię: „Ja dopiero wylądowałem, ja nic nie wiem”. – „Patrz, zobacz”. Popatrzyłem i mówię, że nie. Pytają, głupie pytania: „Dlaczego? Jak?”. Ja im tłumaczę wszystko. „Czy należałeś do partii komunistycznej? Czy należałeś do partii faszystowskiej?”. Mówię: „Przecież dowód macie w ręku od brytyjskiego Ministerstwa Wojny, macie w ręku!”. To nieważne, oni mnie pytają. Nie wiem, jakieś głupie pytania zadawali. Wściekły jestem na nich i na to wszystko. W końcu muszę tam nocować.
W międzyczasie robią przerwę. Ciotka przyprowadziła jedną panią urodzoną w Ameryce, która społecznie pracowała, mówiła dobrze po polsku. Mówię: „Te cholery! Zaprzedali nas w Jałcie, w Teheranie, a teraz mnie pytają, czy ja komunistą jestem!”. Ona mówi: „Cicho! Niech pan cicho siedzi, bo panu zaszkodzi. Niech pan nic się nie odzywa”. Rzeczywiście mnie zwolnili, w końcu wyszedłem i tak dalej… Zacząłem pracować jako robotnik, to była strasznie ciężka praca z Murzynami i z ludźmi, którzy praktycznie nie mówili po angielsku. Fabryka gumy, dwie pary rękawic, walce chodzą, ciężko. Jedna zaleta, że tyle zarobiłem, gdzie jako elektryk w Anglii tyle nie zarabiałem. Jak przeliczyłem na to, co mogę w Ameryce kupić, to [bardzo dużo]. W końcu była taka sytuacja, że byłem u ciotki, ale nikogo nie znałem. Pojechałem do Bostonu, to duże miasto. Tam spotkałem paru Polaków. Dwóch mieszkało w apartamencie i mówią, że w niedzielę przychodzi student. „Student, student – niech przyjdzie”. Rzeczywiście przyszedł nazywał się Stefan Cieślak. Zaczął chodzić na uniwersytet. Mówi: „Cholera, mam zadanie z trygonometrii, nie mogę rozwiązać…”. Mówię: „Panie, to daj mnie pan”. Wziąłem i się usadziłem, już zapomniałem trygonometrii. Poszedłem do domu, wypożyczyłem książkę z biblioteki i mówię: „Daj, pan, te zadanie”. Jakiekolwiek zadanie, to mu rozwiązywałem. [Byłem] jedyny, który miał samochód. [Student] mówi: „Panie, ja oblałem egzamin z trygonometrii i z innych tam [przedmiotów], analitycznej geometrii. Niech pan mnie podwiezie na egzamin, muszę poprawkę wziąć”. Im bliżej jesteśmy uniwersytetu, [on] mówi: „Panu to coś lepiej idzie”. W końcu powiedział, żebym egzamin za niego zdał. Mówię: „Panie, tam mnie rozpoznają”. Mówi: „Nie, jest pięć czy ileś klas, biorą z każdej klasy tych studentów, co nie zdali egzaminu i jednego jakiegoś instruktora”. Mówię: „Dobra” i poszedłem. Dostał „B plus” czy „A minus” i zdał. W końcu mówi: „Dlaczego pan nie bierze [lekcji]?”. – „A nie wiem. Jak mnie dadzą [zaliczkę] za to, co ja w Anglii przerobiłem, to pójdę”. Rzeczywiście, poszedłem do nich, pokazałem, co przerabiałem i mówią: „Dobrze, to masz za to już zaliczone, tylko musisz wziąć jeszcze jakieś anteny, jakieś inne rzeczy”. Zacząłem tam chodzić. Wybrałem elektronikę, dostałem dyplom technika. Moja żona mówi: „Ty dyplom [powinieneś]… Bachelor degree mieć”. Wziąłem inne kursy. Jak studiowałem w Anglii, to tam był wyższy poziom – czy z matematyki, czy z czegoś. Jak potrzebowałem rozwiązać jakieś zadania, musiałem albo sam rozwinąć wzór, albo pamiętać. Tutaj w Ameryce było znacznie łatwiej. W każdym bądź razie przed egzaminami siedziałem trzy, cztery dni i zakuwałem, i wszystko było w porządku. W końcu dostałem dyplom – engineering and managing. Pracuję na elektrowniach wodnych, innych. Dzwonią z uniwersytetu i mówią: „Kongratulacje, zostałeś wybrany wybitnym studentem [roku]”. Mówię: „Z jakiej racji?”. – „A miałeś dobre stopnie, oprócz tego był language problem i tak dalej”. Zacząłem pracować w wodnych elektrowniach przy Niagara, tunelem woda spływała i tak dalej. Później przerzuciłem się do innej firmy i pracowałem na elektrowniach atomowych. W końcu przerzuciłem się do San Francisco i tam znów pracowałem na kolejach elektrycznych, tak że miałem duże doświadczenie i to mi dużo pomogło. W końcu byłem na konstrukcji kolei elektrycznej w San Diego, to jest jakieś pół godziny od granicy meksykańskiej.
Na jednym przyjęciu [w San Diego] zapoznałem jedną panią z Armii Krajowej i mówię. „Załóżmy koło Armii Krajowej”. Założyliśmy i szybko mieliśmy osiemnastu członków. Ona była w Los Angeles i tam była grupa z pierwszej wojny światowej, z armii Hallera. Ochotnicy przyszli tutaj pomagać w 1919 czy w 1920 roku, dużo ich tutaj poległo, ale część wróciła, założyli [koła] i mieli swoje flagi. Oni oczywiście umierali, więc przekazali swoje flagi do mnie, jako prezesa w San Diego. Zdecydowaliśmy się przyjechać na rocznicę Powstania [do Warszawy]. Przyjechaliśmy w 1989 roku i bałem się, jak przyjadę z flagą amerykańską? Jeszcze Jaruzelski był. Mówię: „To wsadzą mnie do mamra”.
Przyjechaliśmy w mundurach, bardzo ładnie, nic się nam nie stało i z tymi flagami występowaliśmy [na defiladzie w Warszawie]. Kilka razy przyjeżdżałem. Później przerzucono mnie znów do San Francisco. Tak że byłem prezesem w San Diego, ale mieszkałem w San Francisco. Jak był w Chicago zjazd delegatów z różnych kół (Detroit, Nowego Jorku, New Jersey), to reprezentowałem [koło] San Diego. Kolega, który walczył na Starym Mieście, był prezesem San Francisco i jeździliśmy [razem]. On wkrótce umarł. Wtedy musieli wybrać nowy zarząd. [W San Francisco] spotkałem koleżankę, którą znałem w Londynie. Po tylu latach spotykam ją drugi raz i już jest babcią. Jeszcze wtedy w 1949 roku była panną. Mówi: „Zdzisiek, to przyjdź na nasze zebranie AK”. – „Po co przyjdę? To wasze zebranie, nie mam nic wspólnego”. – „Jako gość”. Poszedłem jako gość, a wyszedłem jako prezes. Zostałem prezesem [koła AK] w San Francisco i do obecnej chwili jestem prezesem. Ponieważ w międzyczasie dużo umierało, założyłem fundację Armii Krajowej. Dzięki temu wstąpiła jedna pani. Byłem u niej i patrzę, ma dokumenty swojego ojca. Jej ojciec w czasie Powstania Warszawskiego latał z Brindisi nad Warszawę rzucać broń dla nas. Ma oryginalne dokumenty, ale jego wywieźli do Łotwy, gdzieś przez Syberię. […] W międzyczasie okazuje się, że [w Polsce] żyje jeszcze lotnik, który latał z jej ojcem. Tak że [ona będąc w Polsce odwiedziła go].
W międzyczasie ja już byłem na emeryturze i znalazłem specjalne miejsce dla osób starszych od pięćdziesięciu pięciu lat wzwyż. To jest ośrodek zamknięty, trzeba przez bramę wjechać i tak dalej. Tam [mieszka] jakieś dziewięć czy dziesięć tysięcy osób. Tam są Żydzi, niedużo Rosjan, Włosi, Chińczycy, Japończycy i tak dalej, wiec jako prezes [koła AK] miałem tam salę, [gdzie urządzaliśmy] opłatek akowski. W międzyczasie Stowarzyszenie Polskich Kombatantów [to jest inna grupa] potrzebowało, żebym wziął prezesurę. Mówię, że nie, ale zostałem wiceprezesem, mimo że byłem prezesem Armii Krajowej. Później się zorientowałem, że za tą salę musiałem płacić. Tam są kluby: włoski, chiński i inny. Salę, której wypożyczenie kosztuje tysiąc dolarów, jako klub mam [salę] za darmo. Co zrobiłem? Wziąłem książkę telefoniczną i spisałem nazwiska [polskie]. Potrzebowałem osiemnaście polskich nazwisk, żeby założyć [polski] klub. Wypisałem, nawet nie pytałem, czy Polacy, tylko polskie [nazwisko], poszedłem do biura i mówię, że już mam klub i mnie przyjęli. Od tej pory olbrzymie uroczystości, które tam mamy, to wszystko urządzamy bezpłatnie dla harcerzy [polskich]. Jest silne harcerstwo [w okolicy San Francisco], jest również stowarzyszenie przy polskim kościele. Jestem tam jednym z dyrektorów. Odbywają się [tu] wszystkie uroczystości. Mieliśmy [koncert] śpiewaka z Polski.



Warszawa, 5 sierpnia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Natalia M. Gajda
Zdzisław Jarkiewicz Pseudonim: „Longin” Stopień: strzelec Formacja: Batalion „Gustaw-Harnaś”, kompania „Grażyna” Dzielnica: Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter