Helena Skoczyńska „Halszka”
- Proszę opowiedzieć kilka słów o sobie, o swojej rodzinie, jak wyglądało pani życie przed wojną.
Nazywam się Helena Skoczyńska. Pochodzę z bardzo dawnego rodu, ale jestem taka jak wszyscy. Chodziłam do szkoły w Radomiu, skończyłam gimnazjum w 1938 roku. Od grudnia 1938 roku jestem w Warszawie. Tu zapisałam się na studia. Niestety, nie dostałam się na medycynę i zapisałam się na języki obce. Wszyscy zapisali się na angielski, ja zapisałam się na niemiecki, bo i w szkole miałam niemiecki. [Wkrótce zaczęła się] okupacja.
- Proszę jeszcze opowiedzieć o swoim domu. Czy tuż przed wojną mieszkała pani w Warszawie?
Mieszkałam z rodziną w Radomiu, ulica Górna 4. Miałam bardzo liczną rodzinę, jestem dziesiąta z kolei. To nie znaczy, że [wtedy] wszyscy żyli. Pierwszy [brat] żył, później drugi, ileś [dzieci] umarło i wychowałam się jako dziesiąta. Rodzice jak mogli tak mogli, ale wszystkich uczyli. Mój ojciec był przedsiębiorcą. W 1931 roku, jak był wielki krach, to ojciec zbudował ubezpieczalnię w Starachowicach. Stracił wszystko, bo wtedy był krach na całym świecie. Ale był bardzo dzielny i hojny, wziął pożyczkę i wypłacił ludziom [pieniądze], a sam, do samego końca, nie mógł spłacić długów. Aleśmy pokończyli szkoły, każdy poszedł w swoją stronę. Przyjechałam do Warszawy, to było w 1938 roku. 1939 – rok pracowałam w zakładzie wychowawczym „Nasz Dom”. Budowali placówkę „Nasz Dom”, tak że było pierwsze piętro i parter, bo szykowali się, że będzie wojna – że tam będzie punkt opatrunkowy i szpital. I tak było. Przed wojną skończyłam dwuletni kurs przysposobienia wojskowego. Umiałam i strzelać, i gadać – wszystko, co było potrzeba.
- Czy to była Wojskowa Służba Kobiet?
Tak. Mam dwa odznaczenia – do dzisiaj je pielęgnuję. Jak już pojechałam do Warszawy, to byłam warszawianka. W „Naszym Domu” był punkt – była bibliotekarka (nie pamiętam, jak się nazywała), [która] organizowała różne [szkolenia], [na przykład] pielęgniarskie. [Uczyliśmy] się strzelać – przeważnie chłopcy, ale ja też! Byłam w przysposobieniu, to i tak mam drugi stopień strzelecki (przedwojenny, w 1937 – 1938 roku). Później zaczęło się Powstanie. Miałam dwie kenkarty – najprawdziwsze, wyrobione tak jak trzeba na podstawie dokumentów, które „na lipę” przywiozłam z Radomia (ale prawdziwe). Zaczęliśmy walczyć.
- Zanim przejdziemy do Powstania, proszę opowiedzieć o okupacji. Była pani na Żoliborzu w domu dziecka.
W „Naszym Domu”.
Tak. I jest w dalszym ciągu.
- W którym to było miejscu?
Jak Bielany i AWF, aleja Zjednoczenia. Z drugiej strony był „Nasz Dom”. I jest.
- Rozpoczęła się wojna i dom dziecka cały czas istniał w czasie okupacji?
Cały czas istniał.
Tam pracowałam i działałam.
- Proszę opowiedzieć o początkach konspiracji, jak to się wszystko zaczęło.
Była bibliotekarka, która nam wszystko organizowała – i naukę… [Było] strzelanie. Przeważnie chłopcy, ale miałam przysposobienie wojskowe, to jeszcze z nimi chodziłam i ćwiczyłam. Wszystkie dzieci były nauczone jako pielęgniarki. Już było wiadomo, że coś będzie, że wybuchnie. W 1939 roku nikt nie zabrał tego obiektu, byliśmy. Były różne ćwiczenia.
- Ale czy formalnie zaczęła pani współdziałać z organizacją podziemną? Jak to wyglądało – pani pierwszy kontakt. Czy była pani zaprzysiężona?
Byłam zaprzysiężona w „Naszym Domu”.
- Proszę powiedzieć, kiedy i jak to wyglądało?
Część „naszodomskich” (przeważnie „naszodomskich”, bo była [ich] setka, było z [kogo] wybierać) – w wielkim holu była biblioteka i czytelnia i tam było zaprzysiężenie. Żeśmy wszyscy ślubowali, że nie zdradzimy, że…
- Czy to była Armia Krajowa?
Armia Krajowa.
- Czy pamięta pani, w którym roku była pani zaprzysiężona?
W 1939.
- Od razu była konspiracja.
Od razu.
- Służba Zwycięstwu Polski?
Od razu była, tak. Od razu żeśmy wszyscy… Niestety, dużo umarło, najwięcej chłopców. [W czasie Powstania] z „Naszego Domu” poszli chłopcy i zdobywali most Gdański i tam padło ich dużo (niedawno jeszcze żeśmy wykopali szkielet jednego z nich i pochowaliśmy na naszej kwaterze na Powązkach).
- Trwały szkolenia, uczyliście się strzelać.
Ja umiałam.
W lesie bielańskim! Broń była.
- A skąd? Czy miała pani broń?
Nie miałam broni, ale była. Była.
Fabryka broni w Radomiu była?
No i…?
Na lewo. Wszystko na lewo szło! Jakiś czas pracowałam w tej fabryce broni, jak uciekłam z Warszawy zaraz po Powstaniu [?]. Ale musiałam zaraz uciekać, bo mnie nakryli, że wynoszę karabiny. Nie wynosiłam karabinów, tylko lufy. Ale chodziłam z chłopakiem, który wiadomo było, że jest w szkole wojskowej – buty, ubranie, wiadomo, że był w szkole. Chodziłam z nim, tuliłam się, a [w rękawie] miałam lufy. I nie złapali mnie.
- Ale jednak Niemcy łapali czasami robotników, którzy wynosili amunicję. Co za to groziło?
Wiadomo! Powiesili dwadzieścia jeden [osób]. Jak nakryli któregoś… Był kierowca, wywoził wszystko to, co zebrałam (nie tylko ja, [ale i inni). W Radomiu przy ulicy Żeromskiego był sklep materiałów budowlanych, [gdzie] była zbiórka tego, cośmy wywozili. W sklepie były paki – gwoździe, to i owo, różne cuda, tam też chowało się [broń]. Raz nakryli, ale nie mnie, tylko kierowcę. Zabrał i powiada, że pojedzie sam. Pojechał sam, nakryli go. Zaraz go powiesili.
Powiesili dwadzieścia jeden osób, jedna [kobieta] była w ciąży.
Tak! [Ciała] wisiały parę dni. Dwadzieścia jeden [osób].
Na ulicy, przed tą fabryką. Przeżyłam różne [wypadki].
- Skąd się bierze taka odwaga?
Przecież miałam dwuletnie przeszkolenie wojskowe. Nie tylko ja zresztą. Tylko ja nie dałam się złapać. Jak w Radomiu wszystkich nakryli, to z miesiąc byłam w lesie.
Ukrywałam się. W lesie było dużo osób, mieli kompletne uzbrojenie (ja też). Minęło tyle czasu, w rezultacie powtórnie przyjechałam do Warszawy. Ale już nie byłam zameldowana na Bielanach, tylko na Krasińskiego 16.
Nie. Irena Kaczorowska.
Ukrywałam się, bo było wiadomo. Ale jak chodziłam jako Irena Kaczorowska na Mokotów, to miałam kenkartę na Mokotów, a jak na Bielanach, to miałam drugą kenkartę, tylko tam. Tak się zdaje, ale to była wielka organizacja – nie wiem, czy teraz byłaby taka. Ale myśmy kochali Polskę i chcieliśmy, żeby była.
- Jakie miała pani zadania, jak pani wróciła?
Do Warszawy?
Wróciłam do Warszawy, ale „Naszego Domu” już nie było. Wszystkich wywieźli, dzieci dopiero później wróciły, a najpierw byli tam Niemcy.
- Czy Niemcy zlikwidowali „Nasz Dom”?
Nie Niemcy, tylko Rosjanie. Jak wróciłam, to byli Rosjanie.
- Ale to już było w 1945 roku?
W 1944.
- A jak było przed Powstaniem?
Ćwiczyliśmy, czas szybko mijał, było [blisko] do Powstania. Dopiero po Powstaniu wywieźli wszystkich z „Naszego Domu”. Mnie też, bo [w „Naszym Domu”] byłam panią wychowawczynią. Dzieciaki śmiały się, dyrektorka zakładu, Maryna Falska denerwowała się, bo chciała, żeby wszystko było na ponuro, bo przecież okupacja. Tośmy niby nie tańczyli, ale żeśmy śpiewali, chodzili z dziećmi dookoła choinki, którą sama z chłopakami ucięłam w lesie bielańskim.
- Falska była bardzo bliską współpracownicą Korczaka.
Tak.
- Czy dochodziły wieści z getta?
[Korczak] przychodził. Raz na tydzień miał przepustkę. Dzieciaki go kochały! Jak wchodził, to wszystkie dzieciaki rzucały się na niego! I on też kochał dzieci…
Znałam go. On mnie też znał. Wiedział, że za bardzo rozrabiam. Chodziłam do getta. Po co? Dużo dzieci przyszło z miasta. Rodzice zostali [zabrani] i [dzieci zostały] same. Miały wszy. Co tu robić? Nie ma czym [leczyć]. Nie ma spirytusu, żeby wszystkim można było [pomóc]. A Korczak mówi: „U nas jest” – w getcie. Powiada: „Trzeba przyjść, powołać się na mnie i dadzą”. Wobec tego powiedziałam: „Ja pójdę”. I poszłam. Niemcy mnie przepuścili do getta.
- Co pani zrobiła, że Niemcy panią przepuścili? Przecież nie można było przekraczać granic getta.
Nie można, ale… Przepuścili mnie.
- Zaczarowała pani Niemców?
W każdym razie przepuścili mnie – i w jedną, i w drugą stronę. Poszłam. Boże! Co ja tam widziałam! Jakie tam były straszne dobra! Nie wierzyłam, że tak w głąb może być jeszcze dobro i wobec tego…”. „Proszę zawieźć to pani na szóste piętro, na dół”. Jakie tam były dobra! Jakie tam były materiały, wszystko!
- Czy to Niemcy robili magazyny z tego, co kradli z getta?
Nie, później to wszystko wynieśli, a przeważnie spalili, bo później całe getto zostało spalone. Mieszkałam na Muranowskiej, gdzie był mur gettowski.
- Ma pani dużo ciekawych wspomnień. Proszę starać się opowiedzieć po kolei, bo zanim dojdziemy do Powstania, to pewnie jest dużo ciekawych rzeczy, o których nie wiemy. Jak wyglądała Warszawa?
Warszawa jeszcze wtedy była normalna. Dopiero jak było Powstanie, to zaczęła się palić. A tak, to była normalna, ludzie byli normalni, nawet dzieciaki przychodziły do przedszkola. Tak że wydawało się, że wszystko jest normalnie. A myśmy wszyscy szykowali się do tego. Robiliśmy każdy swoje. Uczyliśmy dzieci śpiewać, była historia – na pewno każde dziecko znało.
Wszystko nieoficjalnie.
- Jak, na przykład, uczyć dzieci historii, jeżeli było zagrożenie, że w każdej chwili mogą przyjść Niemcy?
Każdy stał na warcie. Było wejście, [obok] dwa stopnie i podwyższenie – żeśmy tam stali, że jesteśmy na warcie.
- Jak dzieciom wytłumaczyć, żeby nie opowiadały o tym?
Dzieci doskonale się rozeznały we wszystkim. Były wychowywane po polsku. Chociaż była jedna Żydówka. Była taka Żydówka, [że] nie można jej było ukryć między naszymi dziećmi. Calusieńki czas, całą okupację była… Były dwa piętra i małe pięterko. Był tam jedyny pokój, gdzie mieściło się tylko jedno łóżko i kawałek stolika. Żydówka była tam calusieńki czas.
Wtedy miała z szesnaście lat (może piętnaście). Ale już była prawie dorosła.
Uciekła z getta, ktoś ją może [wyprowadził]. W każdym razie przyszła z getta. A jak? Na pewno ktoś przeprowadził. Jak ja mogłam wchodzić i kupować grzebienie i inne rzeczy?
- Czy ta dziewczynka żydowska przeżyła wojnę?
Nie, zabili ją na miejscu. Poznali, jak myśmy wyszli. Wywieźli nas. Mogę jeszcze powiedzieć [o okresie] okupacji. Stale przychodzili sprawdzać. Rzeczywiście był szpital. Raz przychodzi do szpitala [Niemiec] i mówi mi w progu: „Do ordynatora! Do ordynatora!”. – „Ordynator jest przy chorych. Wszystko panu pokażę, co pan chce zobaczyć”. – „Do ordynatora!”. I ciągnie mnie do ordynatora, nie mam innej rady. Idę, mówię: „Ordynator przy chorych jest!”. – „Do ordynatora!”. Wobec tego prowadzę go, otwieram drzwi do ordynatora i mówię: „Panie ordynatorze, tu przyszedł jeden szwab – tak mówię – i koniecznie chce do pana”. Otworzyłam drzwi, podszedł szwab, stoi, patrzą się we dwóch i… rzucili się sobie na szyję. Przypadek rzeczywiście niesamowity. Okazuje się, że jeden i drugi był z Poznania. Razem kończyli studia medyczne. Szwab, który był właściwie Polakiem, ale wszystkich poznaniaków wzięli jako
Reichsdeutschów i musiał być. Ale bardzo nam pomagał. Przysyłał lekarstwa, różne rzeczy, opatrunki. Tak było przez calusieńki czas (po upadku Powstania jeszcze ze dwa miesiące – może trzy, nie pamiętam). Dobrze nam było, jak nam pomagał.
Jak Powstanie już całkiem upadło, wywieźli wszystkich ludzi, spalili domy, to zaczęli wywozić nas. Ale chwała Bogu, nie szliśmy z dziećmi do Pruszkowa na piechotę. Rodzice, jak który miał dzieci, to zostawili nawet małe dzieci. Dopisali mi jedenastomiesięczne dziecko, że to moje własne. Wtedy [ten człowiek] bardzo dużo nam pomagał, bo jednak czuł się Polakiem. Nie szliśmy. Były wozy ciężarowe – jechaliśmy wozami.
- Ile dzieci było w domu dziecka?
Najmarniej sto dwadzieścia – sto trzydzieści. Normalnie była setka.
Była setka. Więcej było wtedy, bo tych, co pozabierali im rodziców, to też [dawali] dzieci do nas. Nawet malutkie – [tak jak] mówię – dopisali mi jedenastomiesięczne.
- Czy pamięta pani moment wybuchu Powstania, 1 sierpnia?
Pamiętam. Wtedy zaczęło się trąbić, że wszystko wiadomo, że jest, że Powstanie. Wszyscy żeśmy się bardzo cieszyli.
- Od kogo dowiedziała się pani, że wybuchło Powstanie?
Przecież byłam powstańcem i [w „Naszym Domu”] byłam prawie w zarządzie.
- Łącznicy przekazali wiadomość.
Tak. Najpierw Powstanie zaczęło się u nas, na Żoliborzu. Od nas poszli chłopcy na Dworzec Gdański, gdzie ich dużo zginęło.
Przedwcześnie, bo chcieliśmy, żeby połączyło się na drugiej stronie Wisły, z Pragą. I z Pragi do nas mieli przyjść. Myśmy byli [w tamtym miejscu], że tam ich zabierzemy (ja nie byłam).
- Jakie miała pani zadania w czasie Powstania?
Niby byłam pielęgniarką, ale musiałam tak pilnować… Jak żeśmy chodzili po towar, to też musiałam chodzić.
Piekarz, raz na tydzień, przywoził nam z Bemowa chleb. Nie płaciliśmy. [Przywoził] dla wszystkich dzieci. Jak ludzie byli wysiedlani, to mówili: „Ja mam mąkę”; „Ja mam cukier”. Raz wysiedlili taką masę ludzi – domy palili, ale jeszcze wtedy były niespalone.
Śmieszny wypadek: jak babki mówiły, że tyle mają, to wzięłam czterech chłopaków (nie bardzo dużych, bo duzi poszli walczyć) i – idziemy po towar. Byłam inna niż wszyscy. Naładowaliśmy na nosze, mówię: „Kiepsko, mogą iść Niemcy”. Z towarów [na noszach] zrobiliśmy trupa, nakryliśmy prześcieradłem i idziemy. Po drugiej stronie idzie trzech Niemców, uzbrojonych. Co tu robić? Przecież jak przyjdą, to sprawdzą, że to trup. Mówię do chłopaków: „Trzymajcie się za nosy i nie puśćcie ani razu!”. Też trzymam się za nos i idę bezpośrednio do [Niemców]: „Chyba w piwnicy leżał z tydzień, bo tak cuchnie, nie można [wytrzymać]”. Nie przyszli. A ja bym pierwsza zginęła. Nie zginęłam, nie było mi pisane. Niektóre rzeczy wydają się aż śmieszne, ale tak było.
- A wtedy nie było śmiesznie.
Nie było, ale jak poszli, to żeśmy się śmieli wszyscy jak cholera, bośmy wiedzieli, że żeśmy ich oszukali. Ale ci młodzi chłopcy słuchali mnie jak nie wiem co.
Najgorzej było – do dzisiaj żałuję… Iść po rannych to była wielka zaleta. I to była kolejka! Nie było tak dobrze! Doszła kolejka do mnie. Już jestem przy drzwiach. Dwóch rannych leżało za Żeromskiego. Trzeba było przejść, bo był las, gdzie podczas pierwszych działań wszystko było ścięte na opał. Widać było, leżeli. Wobec tego wybieram się – przyszła na mnie kolejka ([byłyśmy] dwie). Jestem przy drzwiach, a Maryna Falska, kierowniczka zakładu, przylatuje do mnie, łapie mnie za rękę. [Mówię]: „Nie mogę, muszę iść po rannych!”. – „Do ordynatora! Do ordynatora!”. Nic nie przeskrobałam, ale idę. „Jak Niemcy przyjdą, pan będzie z nimi rozmawiał, jak ona idzie po rannych?!”. – „No… nie”. Zatrzymała mnie. Ryczałam jak głupia. Honor mi odebrali! Wobec tego jestem. Przeszły cztery dziewczynki, bardzo się ucieszyły. Są po drugiej stronie Żeromskiego. A na rogu Marymonckiej stał czołg. Nie strzelali, przeszły normalnie. Położyli dwóch rannych na noszach, [wokół noszy] cztery, bo przecież ciężkie i – po gruzach. Weszły na jezdnię. Jak puścili serię z czołgu, to nie było widać, czyja noga, czyja głowa. Jedną głowę, całą, znaleźliśmy po dwóch dniach. Czy pani wie, jak mi było wtedy? Czy pani rozumie, co wtedy odczuwałam?
Niedawno, któregoś roku – spotykamy się na Żoliborzu (spotykamy się też na Długiej, bo jest blisko) – przyszedł chłopak. Miał zdjęcie swojej siostry i mówi: „Miałem wtedy trzy lata. Wiem, że siostra walczyła… Jak ona zginęła?”. Co miałam powiedzieć? Za mnie poszła i za mnie zginęła. Do tej pory mi się łzy kręcą, jak wspominam. Ale trudno – było, przeszło, minęło. Chłopak przyszedł. Uciekłam. Nie chciałam mówić, że poszła za mnie.
Z takim faktem. Tak. [Mężczyzna] mówi: „Wtedy miałem trzy lata, ale bardzo chcę wiedzieć, jak ona zginęła”. Koleżanki powiedziały, bo przecież wszystkie wiedziały. Mało nas zostało, bo dużo umiera. Jak policzymy, to z naszej gwardii umarło dwadzieścia osiem osób.
Przez jakiś czas.
- W domu dziecka był szpital?
Był szpital i w dalszym ciągu był dom dziecka. Wszystkie dziewczynki były przeszkolone, były pielęgniarkami – większe, małe nie. Tylko malutkie nie, ale już dziesięcioletnie musiały pracować. Musiały obierać kartofle. Raz na tydzień dostawały chleb. Robiliśmy placki, bo żeśmy naprzynosili mąki od wysiedlonych ludzi. Robiło się placki i [piekło] na blasze – było bardzo dobre jedzenie. Dzieci były spokojne, żadne nie płakało.
- Czy w szpitalu było dużo rannych?
Dużo. Ale później był też szpital na Cegłowskiej (i jeszcze w drugim miejscu). Na Bemowie też był szpital, tak że nie wszyscy byli u nas. [Na Bemowie] były siostry i też miały szpital. Dużo nas było.
- Czy odbywały się operacje?
Musiały odbywać się operacje.
- Skąd lekarstwa, skąd brały się w czasie Powstania środki opatrunkowe?
Przede wszystkim zanim to się stało, to już dużo rzeczy było nagromadzonych. Wiadomo było, że będzie Powstanie.
- I wiadomo było, że tutaj będzie szpital.
Tak. Tak było budowane, żeby [było przeznaczone] i na szpital. W pierwszej wojnie światowej tak samo był tam szpital. Śpiewaliśmy – pani Maryna Falska krzyczała na nas. Na przykład przed Bożym Narodzeniem zrobiłam szopkę. Wszyscy robili inne, a ja mówię: „Zrobię szopkę dla zwierząt”. Była taka fajna, tak dzieciaki pocieszyły się, że nie wiem co! Żeśmy porobili owce. Niektórzy mieli kożuchy, to żeśmy [przewrócili] je na drugą stronę… Wilk też przyszedł i śpiewał: „Już więcej owiec nie ruszę, ino baranów wyduszę, co by nie beczały, nas nie turbowały już więcej!”. Była zabawa? Była zabawa! Wtedy żeśmy niby śpiewali kolędy. Śpiewaliśmy kolędy, tylko tak po cichu.
- Mówiła pani wcześniej, że w czasie Powstania w szpitalu również byli Niemcy.
Było dwóch Niemców.
Nie dostali się. Jak leżał ranny, to nie było z daleka widać, czy to Niemiec, czy nie Niemiec. Zwyczajnie ich przynieśli. Wcale nie chcieli od nas odejść. Leżeli najmniej półtora tygodnia.
- Jak można było porozumieć się z Niemcami?
Ja mówiłam po szwabsku. Mówiłam tak jak po polsku.
- Skąd pani znała niemiecki?
W szkole, w gimnazjum uczyłam się niemieckiego. Zdawałam też z niemieckiego. Poza tym moja mama dała mi parę lekcji niemieckiego (jeszcze jak byłam w gimnazjum). Po gimnazjum, jak przyjechałam do Warszawy (to było w 1938 roku, w grudniu), chciałam dostać się na studia – koniecznie na medycynę (leżała mi medycyna). Ale nie mogłam się dostać, [więc] zapisałam się na studia niemieckie. Były trzy [języki] do wyboru: angielski, niemiecki i ruski. Niemieckiego trochę umiałam, to zapisałam się na niemiecki. Szwargotałam tak jak i Niemcy. W każdym razie na pewno byłam pomocna.
- W czasie okupacji bardzo się to pani przydawało.
Bardzo. A podczas Powstania! Jeszcze się wydurniałam – umiałam tak powiedzieć do szwabów, żeby nie wzięli ani jednego [powstańca]. Wszystko byli cywile – żaden ranny! Nasz.
- Proszę opowiedzieć o tej rzeczywistości. Wiemy, że jak Niemcy widzieli szpital ze znakiem Czerwonego Krzyża, to atakowali. Jak było tutaj?
Myśmy byli w dobrej sytuacji, bo lekarz naczelny w tym właśnie szpitalu niemieckim i nasz, to byli koledzy z Poznania. To była zupełnie inna rozmowa. Potrafili nam nawet przynosić jedzenie.
W czasie Powstania.
- I oficjalnie ci, którzy leżeli u was w szpitalu, to byli cywile?
Nie, to byli żołnierze. Nie chcieli wyjść od nas ze szpitala. Jak w nocy leżał ranny, to żeśmy go wzięli…
Mówimy o Niemcach.
- A pozostali pacjenci w szpitalu – dla Niemców to byli cywile?
Wszystko byli cywile! My też byliśmy cywile!
- Bo gdyby się okazało, że to byli powstańcy, to pewnie sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej.
Tak. Ach, człowiek wydurniał się wtedy, żeby było [można] się i pośmiać. Musiałam zabawić dzieciaki. Jak? Czasem zapomniałam zamknąć okien i było zimno. Naumyślnie!
- Do kiedy funkcjonował dom dziecka? Którego była ewakuacja?
Ewakuacja była dopiero na wiosnę.
- Już po Powstaniu? Wiosną?
Tak.
- Powstanie skończyło się na początku października. Żoliborz padł 30 września.
Ale nie wysiedlili nas od razu, dopiero za jakiś czas.
- Ale już było wiadomo, że Warszawa przestała istnieć.
Już palili. Jak myśmy wychodzili, już było palenie Warszawy. Szwab stamtąd podstawił nam ciężarówki i nas powieźli, nie szliśmy piechotą.
Nas do Oświęcimia.
- Bezpośrednio z Warszawy? Nie przez Pruszków?
Przez Pruszków. W Pruszkowie żeśmy byli dwa dni. Jak żeśmy dojechali do Pruszkowa, to siostry (Polki) [krzyczały]: „»Nasz Dom«! »Nasz Dom«!”. Od razu powieźli nas na górę. Część została na dole, bo żeśmy się wszyscy nie zmieścili. Nawet były łóżka. [Spędziliśmy] tam dwie noce. Drugiej nocy już było wiadomo, że nas wywożą.
- Czy jeszcze na koniec wojny znalazła się pani w Oświęcimiu?
Mówiłam, że myśmy mieli przedsiębiorstwo budowlane. Ojciec już nie, ale brat skończył [szkołę] w Poznaniu. Przedtem to była szkoła budowlana, teraz to są normalne studia. Przez całą okupację prowadził swoją robotę. Przejeżdżamy przez jakieś miasto, widzimy [napis]: Przedsiębiorstwo Budowlane Stanisław Wiewiórski. To żeśmy tylko dali kartkę [z informacją], żeby podali do niego. Myśmy przyjechali transportem wieczorem, a [brat] rano już był po nas. Siostra miała jedenastomiesięczne dziecko, więc [brat] napisał, że to jego żona z dzieckiem a ja – opiekunka, pielęgniarka do dziecka. Był jeszcze jeden chłopak, Chojdyński, też z „Naszego Domu”. Nigdy nie widział swoich rodziców. Później, podobno, [znalazła] się matka. Był na wschodzie. Jak się urodził, to od razu dali go do sióstr. Do dzisiaj pamięta ([chociaż] był czterolatkiem) – umie mówić na przykład godzinki. Nazywa się Antoni Chojdyński, też był w „Naszym Domu”. Dzielny chłopak. Był u nas, mojej siostrze, która urodziła dziewczynkę, Baśkę, pilnował [dziecka]. [Siostra] musiała iść do roboty, a on, ze dwa lata, pilnował dzieciaka. Jak myśmy jechali, to i on z nami pojechał. Po [dłuższym] czasie chciał, żeby go [odwieźć] do domu dziecka – to było za Częstochową, nie pamiętam w jakiej miejscowości. Zawiozłam go. Teraz się przyjaźnimy. [Jest jak] brat – jak [inaczej] będziemy mówić? Tyle lat! Przychodzi. Porządny człowiek. Wszyscy w Warszawie go znają.
- Czyli pani urwała się z transportu do Oświęcimia?
Tak, urwałam się. Nie byli zawiezieni do Oświęcimia, tylko za Częstochowę.
- Kończy się Powstanie, kończy się wszystko. Czy odnalazła pani swoją rodzinę?
Tak, w Radomiu. Akurat był brat, wziął samochód (bo przecież jak przedsiębiorstwo budowlane, to wszystko musiało być) i zawiózł nas do Radomia – mnie, siostrę z dzieckiem i Antka Chojdyńskiego. W życiu nie widział rodziców, nie wiedział, kim jest. Podobno zgłosiła się matka, a on jej powiedział: „Jak do tej pory niby matka nawet nie zapytała, czy żyję, czy nie żyję, to teraz nie uznaję takiej matki”. I wcale z nią nie gadał.
- Co się dzieje po wojnie – dla pani? Czy wraca pani do Warszawy?
Wracam do Warszawy. W Warszawie wszystko było zburzone.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Jeszcze przez całą zimę byłam w Radomiu. Na wiosnę, jak już wiadomo było, że jest czynny „Nasz Dom”, wróciłam. Wróciłam wtedy, jak już powrócili do „Naszego Domu”.
- Czyli od samego początku znowu zaczął funkcjonować dom dziecka?
Tak.
- Czy znowu zaczęła tam pani pracować?
Nie [dokładnie] tam, ale mieszkałam i trochę pracowałam.
- Jak wyglądała Warszawa, jak pani wracała?
Same gruzy, nie było wcale domów. Jak wiadomo było, że Warszawa jest już niby wolna, to z Antkiem, który był u nas w domu, powiedzieliśmy, że jedziemy do Warszawy, zobaczyć. Wzięłam trochę jedzenia. Żeśmy wsiedli w ciężarówkę, gdzie byli Rosjanie z amunicją i z bronią. Stanęłam na środku jezdni i trzymałam butelkę wódki – zabrali nas. Ale przywieźli nas z drugiej strony Warszawy. Była zrobiona kładka przez Wisłę – cała ruszała się, zrobiona z różnych drzew. Przyjechaliśmy. Najpierw nocowaliśmy ([jedną] noc) na Żeromskiego, było tam kino. Jak żeśmy przeszli z drugiej strony – nie wolno było chodzić – to żeśmy władowali się do kina. Poszliśmy na samą górę, gdzie była mała izdebka, był tylko piękny blat, [gdzie], była kasa. [Antek] spał na [blacie], a ja spałam na dole. Żeśmy przespali [noc] i dopiero rano żeśmy wyszli. Żeśmy kierowali się na Bielany. I zaszliśmy, tylko jak! Jak żeśmy doszli do centrum Warszawy, to już były bryczki. Żeśmy władowali się i zawieźli nas na Bielany.
- Czy odbywały się operacje?
Musiały odbywać się operacje.
- Skąd lekarstwa, skąd brały się w czasie Powstania środki opatrunkowe?
Przede wszystkim zanim to się stało, to już dużo rzeczy było nagromadzonych. Wiadomo było, że będzie Powstanie.
- I wiadomo było, że tutaj będzie szpital.
Tak. Tak było budowane, żeby [było przeznaczone] i na szpital. W pierwszej wojnie światowej tak samo był tam szpital. Śpiewaliśmy – pani Maryna Falska krzyczała na nas. Na przykład przed Bożym Narodzeniem zrobiłam szopkę. Wszyscy robili inne, a ja mówię: „Zrobię szopkę dla zwierząt”. Była taka fajna, tak dzieciaki pocieszyły się, że nie wiem co! Żeśmy porobili owce. Niektórzy mieli kożuchy, to żeśmy [przewrócili] je na drugą stronę… Wilk też przyszedł i śpiewał: „Już więcej owiec nie ruszę, ino baranów wyduszę, co by nie beczały, nas nie turbowały już więcej!”. Była zabawa? Była zabawa! Wtedy żeśmy niby śpiewali kolędy. Śpiewaliśmy kolędy, tylko tak po cichu.
- Mówiła pani wcześniej, że w czasie Powstania w szpitalu również byli Niemcy.
Było dwóch Niemców.
Nie dostali się. Jak leżał ranny, to nie było z daleka widać, czy to Niemiec, czy nie Niemiec. Zwyczajnie ich przynieśli. Wcale nie chcieli od nas odejść. Leżeli najmniej półtora tygodnia.
- Jak można było porozumieć się z Niemcami?
Ja mówiłam po szwabsku. Mówiłam tak jak po polsku.
- Skąd pani znała niemiecki?
W szkole, w gimnazjum uczyłam się niemieckiego. Zdawałam też z niemieckiego. Poza tym moja mama dała mi parę lekcji niemieckiego (jeszcze jak byłam w gimnazjum). Po gimnazjum, jak przyjechałam do Warszawy (to było w 1938 roku, w grudniu), chciałam dostać się na studia – koniecznie na medycynę (leżała mi medycyna). Ale nie mogłam się dostać, [więc] zapisałam się na studia niemieckie. Były trzy [języki] do wyboru: angielski, niemiecki i ruski. Niemieckiego trochę umiałam, to zapisałam się na niemiecki. Szwargotałam tak jak i Niemcy. W każdym razie na pewno byłam pomocna.
- W czasie okupacji bardzo się to pani przydawało.
Bardzo. A podczas Powstania! Jeszcze się wydurniałam – umiałam tak powiedzieć do szwabów, żeby nie wzięli ani jednego [powstańca]. Wszystko byli cywile – żaden ranny! Nasz.
- Proszę opowiedzieć o tej rzeczywistości. Wiemy, że jak Niemcy widzieli szpital ze znakiem Czerwonego Krzyża, to atakowali. Jak było tutaj?
Myśmy byli w dobrej sytuacji, bo lekarz naczelny w tym właśnie szpitalu niemieckim i nasz, to byli koledzy z Poznania. To była zupełnie inna rozmowa. Potrafili nam nawet przynosić jedzenie.
W czasie Powstania.
- I oficjalnie ci, którzy leżeli u was w szpitalu, to byli cywile?
Nie, to byli żołnierze. Nie chcieli wyjść od nas ze szpitala. Jak w nocy leżał ranny, to żeśmy go wzięli…
Mówimy o Niemcach.
- A pozostali pacjenci w szpitalu – dla Niemców to byli cywile?
Wszystko byli cywile! My też byliśmy cywile!
- Bo gdyby się okazało, że to byli powstańcy, to pewnie sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej.
Tak. Ach, człowiek wydurniał się wtedy, żeby było [można] się i pośmiać. Musiałam zabawić dzieciaki. Jak? Czasem zapomniałam zamknąć okien i było zimno. Naumyślnie!
- Do kiedy funkcjonował dom dziecka? Którego była ewakuacja?
Ewakuacja była dopiero na wiosnę.
- Już po Powstaniu? Wiosną?
Tak.
- Powstanie skończyło się na początku października. Żoliborz padł 30 września.
Ale nie wysiedlili nas od razu, dopiero za jakiś czas.
- Ale już było wiadomo, że Warszawa przestała istnieć.
Już palili. Jak myśmy wychodzili, już było palenie Warszawy. Szwab stamtąd podstawił nam ciężarówki i nas powieźli, nie szliśmy piechotą.
Nas do Oświęcimia.
- Bezpośrednio z Warszawy? Nie przez Pruszków?
Przez Pruszków. W Pruszkowie żeśmy byli dwa dni. Jak żeśmy dojechali do Pruszkowa, to siostry (Polki) [krzyczały]: „»Nasz Dom«! »Nasz Dom«!”. Od razu powieźli nas na górę. Część została na dole, bo żeśmy się wszyscy nie zmieścili. Nawet były łóżka. [Spędziliśmy] tam dwie noce. Drugiej nocy już było wiadomo, że nas wywożą.
- Czy jeszcze na koniec wojny znalazła się pani w Oświęcimiu?
Mówiłam, że myśmy mieli przedsiębiorstwo budowlane. Ojciec już nie, ale brat skończył [szkołę] w Poznaniu. Przedtem to była szkoła budowlana, teraz to są normalne studia. Przez całą okupację prowadził swoją robotę. Przejeżdżamy przez jakieś miasto, widzimy [napis]: Przedsiębiorstwo Budowlane Stanisław Wiewiórski. To żeśmy tylko dali kartkę [z informacją], żeby podali do niego. Myśmy przyjechali transportem wieczorem, a [brat] rano już był po nas. Siostra miała jedenastomiesięczne dziecko, więc [brat] napisał, że to jego żona z dzieckiem a ja – opiekunka, pielęgniarka do dziecka. Był jeszcze jeden chłopak, Chojdyński, też z „Naszego Domu”. Nigdy nie widział swoich rodziców. Później, podobno, [znalazła] się matka. Był na wschodzie. Jak się urodził, to od razu dali go do sióstr. Do dzisiaj pamięta ([chociaż] był czterolatkiem) – umie mówić na przykład godzinki. Nazywa się Antoni Chojdyński, też był w „Naszym Domu”. Dzielny chłopak. Był u nas, mojej siostrze, która urodziła dziewczynkę, Baśkę, pilnował [dziecka]. [Siostra] musiała iść do roboty, a on, ze dwa lata, pilnował dzieciaka. Jak myśmy jechali, to i on z nami pojechał. Po [dłuższym] czasie chciał, żeby go [odwieźć] do domu dziecka – to było za Częstochową, nie pamiętam w jakiej miejscowości. Zawiozłam go. Teraz się przyjaźnimy. [Jest jak] brat – jak [inaczej] będziemy mówić? Tyle lat! Przychodzi. Porządny człowiek. Wszyscy w Warszawie go znają.
- Czyli pani urwała się z transportu do Oświęcimia?
Tak, urwałam się. Nie byli zawiezieni do Oświęcimia, tylko za Częstochowę.
- Kończy się Powstanie, kończy się wszystko. Czy odnalazła pani swoją rodzinę?
Tak, w Radomiu. Akurat był brat, wziął samochód (bo przecież jak przedsiębiorstwo budowlane, to wszystko musiało być) i zawiózł nas do Radomia – mnie, siostrę z dzieckiem i Antka Chojdyńskiego. W życiu nie widział rodziców, nie wiedział, kim jest. Podobno zgłosiła się matka, a on jej powiedział: „Jak do tej pory niby matka nawet nie zapytała, czy żyję, czy nie żyję, to teraz nie uznaję takiej matki”. I wcale z nią nie gadał.
- Co się dzieje po wojnie – dla pani? Czy wraca pani do Warszawy?
Wracam do Warszawy. W Warszawie wszystko było zburzone.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Jeszcze przez całą zimę byłam w Radomiu. Na wiosnę, jak już wiadomo było, że jest czynny „Nasz Dom”, wróciłam. Wróciłam wtedy, jak już powrócili do „Naszego Domu”.
- Czyli od samego początku znowu zaczął funkcjonować dom dziecka?
Tak.
- Czy znowu zaczęła tam pani pracować?
Nie [dokładnie] tam, ale mieszkałam i trochę pracowałam.
- Jak wyglądała Warszawa, jak pani wracała?
Same gruzy, nie było wcale domów. Jak wiadomo było, że Warszawa jest już niby wolna, to z Antkiem, który był u nas w domu, powiedzieliśmy, że jedziemy do Warszawy, zobaczyć. Wzięłam trochę jedzenia. Żeśmy wsiedli w ciężarówkę, gdzie byli Rosjanie z amunicją i z bronią. Stanęłam na środku jezdni i trzymałam butelkę wódki – zabrali nas. Ale przywieźli nas z drugiej strony Warszawy. Była zrobiona kładka przez Wisłę – cała ruszała się, zrobiona z różnych drzew. Przyjechaliśmy. Najpierw nocowaliśmy ([jedną] noc) na Żeromskiego, było tam kino. Jak żeśmy przeszli z drugiej strony – nie wolno było chodzić – to żeśmy władowali się do kina. Poszliśmy na samą górę, gdzie była mała izdebka, był tylko piękny blat, [gdzie], była kasa. [Antek] spał na [blacie], a ja spałam na dole. Żeśmy przespali [noc] i dopiero rano żeśmy wyszli. Żeśmy kierowali się na Bielany. I zaszliśmy, tylko jak! Jak żeśmy doszli do centrum Warszawy, to już były bryczki. Żeśmy władowali się i zawieźli nas na Bielany.
- Bryczki, którymi za opłatą można było poruszać się po mieście?
Tak. Były duże, siedziało nas najmarniej sześcioro.
- Co pani miała ze sobą? Walizeczkę? Ubrania?
Nic, tylko plecak. Jedzenie żeśmy dali [Rosjanom], żeby przywieźli nas samochodem. Żeśmy dali im wódkę i jedzenie. Ale żeśmy pozostawiali sobie po kawałku chleba i coś [do tego]. Jak żeśmy już przeszli przez Wisłę, to można było kupić kromki chleba i żeśmy kupili po dwie kromki chleba. Dobre były, smaczne. Tyle lat minęło, że mówię nie po kolei. Wszystko było spalone, wcale nie było domów.
- Co pani zaczęła robić? Z czego pani żyła po wojnie? To jest też ciekawe, jak wtedy ludzie zaczynali żyć.
Każdy łapał, co mógł, robił, co mógł. Tu trochę się urwało, tu się trochę urwało. Jakoś żyłam. Przede wszystkim przywoziło się z domu. Przywoziło się cukier, mąkę.
Tak. Ale na początku… Ludzie wysiedleni zostawili [rzeczy] – co nie spalili, to żeśmy pobrali. Mąki było bardzo dużo, ludzie mieli całe worki mąki. Wcale się nie dziwię, bo też miałam, tylko nie tyle.
- Czy spotkała pani osoby, z którymi była pani w Powstaniu?
Spotkałam.
- Czy spotkała pani kolegów, koleżanki?
Spotykałam. I teraz się też spotykamy.
- Jak to się zaczęło? Zaraz po wojnie wyłapywali akowców.
Wcale żeśmy nie mówili, że jesteśmy AK. Gdzie tam!
- A czy zdarzało się, że spośród pani znajomych kogoś zabrali?
Kto w porę nie uciekł, to zabrali. Dobry był Rosjanin – nie wiem dlaczego. Jak żeśmy przyjechali, to żeśmy poszli do „Naszego Domu” (nie był zburzony). Przyjmowało nas dwóch ruskich. Mówiłam: „My tylko wróciliśmy, bo chcemy zabrać palnik, co tam jest”. Rzeczywiście był zrobiony palnik, [który] można było zapalić. Mówią: „No to gdzie on jest?”. – „W magazynie, w dole jest schowany”. – „O! Tośmy to zabrali”. – „A gdzie jeszcze drugi jest?”. – „Z drugiej strony”. Ten z drugiej strony, mały, dali nam i myśmy trochę palili [palnikiem]. Później poprzychodziło trochę ludzi. Przychodziło dużo handlarzy. Można było kupić – aby były pieniądze.
- Czy nie była pani rozgoryczona nową Polską po wojnie?
Dwa razy uciekałam. Raz, jak przyjechałam do Radomia. Janka, moja siostra (młodsza o dwa lata), też działała. Ale okazuje się, że jej naczelny, to był szwab (polski). U nas była wielka stolarnia. Jak ojciec zbankrutował, to już nie budował, tylko później budował brat.
Po wojnie. [Była stolarnia] – [przecież wszędzie] trzeba było zrobić i okna, i drzwi. Nie powiem, żeby była straszna bieda. Powiedziałam siostrze: „Oddaj broń. Jak masz tutaj dowódcę – oddaj broń”. Było napisane, żeby oddać, i będzie wszystko fair. Przyleciała w nocy i mówi: „Słuchaj, on jest Niemcem i powiada: »Zaraz rano przyjdą, i ciebie zabiorą, i siostrę, co przyjechała z Warszawy – też«”. To żeśmy wszystką broń… A tak było szkoda! Pistolety – to była krótka broń. Długa była tylko w jednym… Były trzy drywalki i wiedzieli, że tylko jest w trzeciej. Były tylko wióry i wszystko było schowane w wiórach. Wiedzieli, że przyjdą do trzeciej. Ale jak były trzy, to każda była trzecia i przyszli do pierwszej. Zaczęli szperać. Młodszy brat, który miał wtedy dwanaście lat – okazuje się, że [przez] całą wojnę miał karabin. Ucięty [karabin] – strzelali z chłopcami w ogrodzie (nasz ogród, i wielki następny, duży). Jak weszli, to znaleźli ten karabin i już nie poszli dalej. Siostra zorientowała się, przyleciała w nocy i mówi: „Chodźmy, musimy to wszystko pochować!”. Była stara studnia – już wtedy były wodociągi, [studnię wykorzystywało się] do podlewania w ogródku. [Studnia] była bardzo głęboka i [wrzuciliśmy do niej] wszystką broń. Piękną! Do dziś ją widzę. Każda jeszcze opakowana, żeby się nie zniszczyła.
Teraz, któregoś dnia, przyjechała Janka i powiada: „Czy to jeszcze wewnątrz jest?”. Za późno już. Nie można było. I tak nas chcieli [złapać] i dwa razy siedziałam w lesie!
Już po wojnie, po wyzwoleniu. Jak przyszli szukać broni, to moja siostra, która działała na terenie Radomia… U nas w domu było gdzie pochować broń. Jak [siostra] zorientowała się, że jej [naczelny] jest szwab [to wiedziała, że] przyjdą i nas zabiorą.
Dużo szwabów mieszkało w Warszawie, w domu.
Po wojnie, bo mieszkali i przedtem. Były u nas szwaby. Całą wojnę szwabka przynosiła mleko, jajka. Niemkę wywieźli do Niemiec od razu, bardzo szybko.
- A ludność cywilna nie rzuciła się na tych Niemców?
Nie. Nasza Niemka… Jest ród Steigerwaldów, z którego pochodzę – jestem ostatnia. Ale już wyliczyli sobie, że jestem z normalnego źródła, którego nie da się już połączyć na boki. Teraz będziemy urzędować w Niemczech, bo jeszcze znalazło się parę osób i będziemy świętować. Teraz jest taka moda, że się zbierają. Wcale się nie znają, ale wszyscy się zbierają.
- Proszę opowiedzieć o lesie, o partyzantce.
Brat, którego karabin zabrali, wiedział, że zaraz przyjdą po nas i żeśmy od razu uciekli do lasu. Później przyszła Janka. Pierwszej nocy nie uciekliśmy do lasu. Moja najstarsza siostra (starsza ode mnie dwadzieścia lat) wyszła za kapitana i mieszkali w Inowrocławiu. Jak przyszli Niemcy, to ją zaraz wysiedlili, bo jest Polką. Wysiedlili do Radomia. Była nauczycielką (ale nie w szkole podstawowej). Mieszkanie już było trefne – przez karabin Zenka. Wobec tego [Zenek mówi]: „Uciekamy do lasu”. Rano, siedemdziesiąt pięć kilometrów rowerami, żeśmy z nim uciekli. Janka schowała się u kogoś na Starym Mieście. Żeśmy byli w lesie. Miałam dobrze, bo moja przyjaciółka z Radomia – razem żeśmy chodziły do szkoły i blisko żeśmy mieszkały – wyszła za leśniczego. [Jak pojechaliśmy] siedemdziesiąt pięć kilometrów, to niedaleko była leśniczówka – wiedziałam, bo w tej leśniczówce byłam na weselu. Od razu żeśmy poszli do leśniczówki, [więc] było nam bardzo łatwo. Nawet później, jak żeśmy byli w lesie, bo nie chcieliśmy ich narażać (Niemcy zawsze mogą przyjść), to żeśmy dostawali jedzenie, wszystko.
Warszawa, 4 września 2009 roku
Rozmowę prowadziła Zofia Zańko