Teresa Maria Jezierska „Pilawa”, „Zeman”
Nazywam się Teresa Maria Jezierska, urodzona 29 czerwca 1927 roku w Stebniku, powiat Drohobycz, województwo lwowskie. Wtedy rodzice tam mieszkali. Po pewnym czasie przenieśli się do Kałusza, potem do Lwowa i 1 maja 1940 roku przez komisję niemiecko-rosyjską przeszliśmy na stronę Generalnej Guberni.
- W jakiej dzielnicy, w jakim zgrupowaniu była pani w czasie Powstania?
W czasie Powstania byłam na Mokotowie, siedem dni pod Niemcami na ulicy Opoczyńskiej (to jest boczna Rakowieckiej) u pani hrabiny Sarius-Stokowskiej i po siódmym dniu Niemcy zaczęli wyrzucać mieszkańców i myśmy przeszły naprzód na Kielecką.
- Proszę powiedzieć kilka słów o swoich rodzicach, rodzeństwie.
Moja mama Zdzisława z Kluczyckich Jezierska, ojciec Mieczysław Jezierski. Na Wschodzie były trzy kopanie soli potasowej, Stebnik, Kałusz, Hołyń i dyrekcja we Lwowie. Naprzód, zaraz po studiach, ojciec był sekretarzem w Stebniku i tam myśmy się urodzili, to znaczy Krzysztof – mój brat, który został rozstrzelany w czasie okupacji, Maria, która mieszka w tej chwili we Francji, i ja. Po paru latach ojciec awansował na sekretarza większej kopalni i w Kałuszu urodziła się moja najmłodsza siostra – Grażyna, która już dwa lata nie żyje. W 1936 roku ojciec awansował na prokurenta do dyrekcji do Lwowa, a ponieważ starsze dzieci podrosły i rodzice uważali, że lepiej, żeby szkoły kończyły w mieście wojewódzkim, a nie powiatowym, to byliśmy we Lwowie do 1940 roku, gdzie 1 maja właściwie uciekliśmy w ostatniej chwili. Mieliśmy dosyć dużą rodzinę, która posiadała majątki pod Równem, jak Niemcy wkraczali, to uciekali i wszystko to, łącznie nawet z jezuitą, o którym dowiedziałam się po wojnie, to wszystko przechodziło przez nasz dom. [...] Lwów to było miasto, które się dzieliło tym co ktoś zdobył, z innymi. Myśmy mieli służącą, która była ze wsi. Jeździła do swojej wsi, zabierała mamy płaszcze, bety i [wymieniała na żywność] z tegośmy żyli. Ojca nie było. Ojciec dopiero wrócił w grudniu 1939 roku na dwadzieścia cztery godziny, był po stronie niemieckiej, leżał w szpitalu. Przyszedł do domu, ale natychmiast przez zieloną granicę wrócił z powrotem do Guberni, ponieważ przychodzili do nas radzieccy wojskowi i siedzieli godzinami, co było śmieszne, bo siedzieli i nie odzywali się, i tylko pstrykali w czapkę. Pytali co jakiś czas: „Gdzie jest mąż?”. – „Nie wiem” i faktycznie myśmy nie wiedzieli, czy ojciec poszedł do niewoli radzieckiej, bo nie było żadnych [wiadomości].
- Czyli ojciec w czasie wojny był oficerem?
Tak. Był w artylerii przeciwlotniczej. Jak mama zdecydowała, że będziemy uciekać z Lwowa, miała z nami uciekać rodzina [...]. Wujek czekał jeszcze na jakąś bumagę. Myśmy 1 maja cichutko wyjechali z domu do Przemyśla, zostawiając dwie Rosjanki, które zajęły u nas salon, służącą i rodzinę. W parę dni później przyszli po nas. Nas nie było. Zabrali ciotkę z mężem, drugą ciotkę z synem i wywieźli zamiast nas. Tyle było już w czasie wojny przed naszą ucieczką do Warszawy. Przeszliśmy przez komisję. W kolejce do dziury w siatce, gdzie stali Rosjanie i trzymając karabiny, mówili:
Dawaj nazad!, stało się dziesięć dni. Wtedy ci co zapłacili, przemykali się przez dziurę do komisji. Mama też zapłaciła i po dziesięciu dniach dostaliśmy się do tej dziury [...].
W Przemyślu. Potem, w Przemyślu, po radzieckiej stronie na dworcu, naturalnie rewizja, dosyć szczegółowa i torami na drugą stronę. Mama miała futro i lisa srebrnego. Rosjanka zobaczyła, że mama ma [lisa], więc chwyciła za lisa, ale mama była silniejsza. Przeszliśmy na drugą stronę.
To było... Jak 1 maja myśmy uciekli ze Lwowa, to mniej więcej był 10–12 maja, dlatego że myśmy jeszcze dwadzieścia cztery godziny byli w Przemyślu, jak już dostaliśmy papiery, że możemy iść na tamtą stronę. Jak przeszliśmy na drugą, to Niemcy już na nas czekali. Bardzo elegancko, wszystkie rzeczy trzeba było zastawić i [przejść] przez odwszalnię. Dla mnie, wtedy dwunastoletniej dziewczyny, to był ogromy szok, bo naprzód puścili dzieci. Wszystko trzeba było [zostawić]. Woreczki były to na buty, na rzeczy, a potem puścili wszystkich dorosłych na golasa. Pierwszy raz w życiu widziałam [gołe osoby], bo jako wychowanki urszulańskie byłyśmy bardzo surowo chowane. Wiem, że po odwszalni długo, długo nie mogłam przyjść do siebie. [...] Potem dostaliśmy bilety i przyjechaliśmy do Warszawy. W Legionowie pod Warszawą rodzice mojej mamy mieli dom. Zanim ojciec znalazł pracę i mieszkanie, to byliśmy w Legionowie. Potem mieszkaliśmy w Warszawie.
- Jak państwo sobie radzili, jak mama radziła sobie w czasach okupacyjnych?
Było tak, że były momenty... Mama mówiła: „Dzieci, na litość boską, nie jedzcie tyle, bo nie mam co dać jeść”. W niedzielę na deser były krojone plasterki bułki paryskiej, a długi okres to się jadło przysmażane ziemniaki, nieobrane gotowane ziemniaki i dopiero potem obierane, i były tanie puszki niemieckie – marchewka z groszkiem. Mówiąc szczerze, mnie to bardzo smakowało. [...].
- W Legionowie, czy już w Warszawie?
W Warszawie. W Warszawie, z tym że jak [byliśmy] we Lwowie, [to] urszulanki dopiero chyba w listopadzie otworzyły szkołę, bo musiały się przebrać na cywila i dali nam mężczyzn profesorów od ukraińskiego i rosyjskiego. Matka Teresa Ledóchowska, która była dyrektorką gimnazjum we Lwowie, w czasie okupacji znalazła się w RGO w Warszawie. Ponieważ nie dokończyłam szóstej klasy, bo uciekliśmy w maju, matka Teresa zaproponowała mamie, żebym przychodziła do RGO i przerabiała ze mną szóstą klasę, natomiast Maryśka już dostała się do gimnazjum, które poleciła matka Teresa – gimnazjum Świętej Zofii. Jak już dorosłam do gimnazjum i skończyłam naukę z matką Teresą, to poszłam na komplety [do gimnazjum] Świętej Zofii.
- Od kiedy chodziła pani na komplety?
Od 1941 roku, z tym że chodziłyśmy również, bo trzeba było gdzieś się [oficjalnie] uczyć, do szkoły krawieckiej [numer] 28 na ulicy Hipotecznej. [...]
Komplety wyglądały tak, było nas pięć, raz było sześć dziewcząt, to przyszły od sióstr dziewczynki. Pierwszy rok komplety miałyśmy u pani Kulmanowej. Ona była dyrektorką szkoły krawieckiej [numer] 28 i za to, że myśmy niby chodziły, bo ja przez dwa lata w tej szkole sfastrygowałam tylko dziecinny stanik, chodziłyśmy tylko raz w miesiącu, żeby było [że się uczymy], ale za to ona miała pracownię krawiecką i musiałyśmy odpracowywać – robić szewki, bo nie było maszyn, które robią szewki, tylko myśmy to robiły w nieopalanym jadalnym pokoju. Poodmrażałam sobie ręce w mieszkaniu. To było dla mnie o tyle przykre, że potem długie lata musiałam [się] leczyć, bo ciekły [mi rany na rękach], w ogóle paskudne to było. Między innymi komplety były też i u nas. Potem u krawca, którego córka była z nami na Wilczej. Potem u cioci Jadzi Kulczyckiej na Niemcewicza, z tym że myśmy [nie] miały książek ani nic. Jeśli [już], to były zapiski, które nam dyktowano, a w zimie miałam na przykład w płaszczu uszytą torbę na plecach i wyrywałam kartki z książki i wtedy wszystkie korzystały z tego.
- Jak zaczęły się pani kontakty z konspiracją, działalność konspiracyjna?
To już było w 1943 roku. Miałam szkarlatynę. Naprzód miałam operację wyrostka robaczkowego. Urszulanki otworzyły na Przejeździe bursę. Mnie strasznie podobało się chodzenie do bursy, ale ponieważ miałam zaległości przez to, że naprzód miałam operację, to potem [szkarlatynę] dochodziłam tylko i poprosiłam mamę, abym mogła być w bursie. [Mama się zgodziła.] Było 8 grudnia – święto Matki Boskiej i rano siostra budziła nas, a nie wiedziałam, że był jeden przypadek szkarlatyny, ale lekki. Ponieważ w bursie między innymi były Żydóweczki, więc siostry nie zgłaszały [o chorobie, bo] nie chciały, żeby Niemcy weszli do bursy. Więc jak podeszła do mnie siostra, tak mnie tylko trochę odsunęła koszulę i mówi: „Natychmiast wstawaj! Idź do klasy! Tam siedź i czekaj!”. Parę godzin tam czekałam, bo się okazało, że ona zadzwoniła do mamy, do domu, że mam szkarlatynę i mama, nie chciała mnie oddawać do szpitala. Myśmy mieli na placu Napoleona bardzo duże mieszkanie, więc rozprowadziła po rodzinie rodzeństwo, sypialny pokój tak też [podzieliła], żeby potem było jak najmniej do dezynfekcji i przyjechała po mnie dorożką. Bardzo długo chorowałam na szkarlatynę, a Maryśka i Krzysiek już byli w konspiracji.
Krzysiek został złapany na ulicy. Wtedy wspólnota bankowców była aresztowana i sprowadzali ich na dół. Krzysiek studiował [na] politechnice, naturalnie miał bardzo dobre papiery z fabryki „Fruktoza”, do której też nie chodził. Myśmy wcześniej mieszkali na Natolińskiej i na schodach kuchennych była szafka, i tam zostały jakieś skrzynki. Były tylko trzy pokoje w mieszkaniu. Wujostwo bezdzietni zamieszkali w mieszkaniu po nas. Babcia uważała, że nie wyczyściliśmy komórek na schodkach kuchennych i właśnie Krzysiek jechał dorożką z tymi skrzynkami, które nikomu nie były potrzebne. Dorożkarz akurat jechał. Gdyby pomyślał i zawrócił, bo wiezie dwudziestojednoletniego chłopaka, przed południem, to jeszcze potrącił koniem jakiegoś Niemca. Ten się zdenerwował i do Krzyśka [krzyczy]:
Ausweis!, czego on nie w pracy, jak ma takie dobre papiery, jak pracuje w „Fruktozie” – i zabrali razem Krzyśka. Potem Krzysiek był na liście zakładników. Jest mnóstwo wersji, kiedy Krzysiek zginął, bo to wtedy były tak zwane drogi. Niemcy bardzo chętnie brali pieniążki, biżuterię. Właśnie najdłużej akowska „droga” [twierdziła], że Krzysiek żyje. Inni podawali, że Krzysiek był rozstrzelany w Alejach Jerozolimskich przy Marszałkowskiej razem ze wspólnotą bankowców, że był wyprowadzony 28 lutego z celi w tak zwanej godzinie śmierci i miał się wrócić po koc. Tam siedział też kelner z „Bristolu” i on, jak wyszedł, to skontaktowali rodziców z nim i mówi: „Myśmy jeszcze się zastanawiali, po co, przecież idzie na rozstrzelanie, po co mu koc potrzebny”. Była następna droga, która mówiła, że 5 marca Krzysiek był wzywany do kancelarii. Jeszcze w książce Anglika jest, że on w czasie Powstania wychodzi na Chmielnej, [gdzie] hotel był, że Krzysiek tam był, a Krzyśka już dawno nie było. Maryśka twierdzi, że najprawdopodobniej był rozstrzelany w getcie, a ja uważam, że był rozstrzelany na Pawiaku, w każdym razie oni wtedy rozstrzeliwali na Pawiaku, doprowadzając ludzi, bo pobierali krew dla żołnierzy wracających z frontu i tylko, aby ustał do zabicia. Tak między innymi jedna z dróg mówiła. Mama umarła 2 października 1945 roku, w każdym razie do śmierci [miała nadzieję], że Krzysiek się uratował, że to on był tego 5 marca [w kancelarii].
- Co się działo w tym czasie z ojcem?
Ojciec pracował. Były trzy przedwojenne spółki handlowe tak zwanej pierwszej gildy. „Kruse i spółka” (ojciec profesora Andrzeja Zolla). Druga to była „Steinborn i spółka”. Pan Steinborn między innymi uratował dużo ludzi. Trzecia spółka to „Barański, Barcikowski i spółka”. Ojciec miał w niej udziały. Ona handlowała nawozami sztucznymi.
- Czyli ojciec pracował w czasie okupacji?
Tak.
- Wracamy do konspiracji, do pani spraw.
Jak zaczęłam już być na chodzie i już było wiadomo, że Krzysiek nie wróci, to Maryśka powiedziała: „Rena, musisz zająć miejsce Krzyśka”. Chodziłam na szkolenie sanitarne na ulicę Górskiego 6 [...].
Po zdaniu egzaminu siostra mi załatwiła [staż] cały przez lipiec [w szpitalu Wolskim na ulicy Płockiej]. Nie pracowałam, bo właściwie nie nadawałam się do tego, ale byłam w szpitalu Wolskim. [Byłam] dwa tygodnie na [sali] operacyjnej, dwa tygodnie na [sali] opatrunkowej. [...]. 1 sierpnia dostałam rozkaz [udania się] na Mokotów. [...] [Rozkaz taki dostała również Grażyna Sielużycka z Kłów. Przeszłyśmy na Nowy Świat, gdzie udało nam się zatrzymać rikszę towarową, która jechała na Mokotów].
- Skąd miały panie rozkaz? Kto przekazał rozkaz, informację o Powstaniu?
Mój bezpośredni dowódca, czyli moja siostra Maria Jezierska [pseudonim „Monika Bogdańska”].
- Ona przekazała rozkaz, ale jej nie było z wami.
Nie, Maryśka poszła na Chmielną. Oni mieli swój przydział na Chmielnej.
- Czyli byłyście w innych oddziałach?
Nie, tylko pielęgniarki z tego oddziału miały na Polu Mokotowskim ratować rannych [...].
- Nim się zaczęło Powstanie, to wiedzieliście, że przygotowujecie się do Powstania?
Jeszcze opowiem, jak zostałam przyjęta. Z kolei to było koło placu Narutowicza. Musiałam iść z zamkniętymi oczami, żebym nie widziała, na jakiej ulicy [jestem]. Tam mnie prowadziły, błądziły, żebym się nie [zorientowała]. Przyszłam do czyjegoś domu. Tam już były inne koleżanki. Było tak: okno zasłonięte na czarno, stała miska z olejem czy czymś, bo się ładnie paliła, naturalnie sztandary. Ślubowałyśmy i śpiewałyśmy piosenkę „Ślubuję ci”. Wtedy znowu wychodziłyśmy, nie wolno nam było patrzeć. Już byłyśmy pełnowartościowe akaczki.
- Jak to w ogóle było z tym niepatrzeniem? Wyobrażam sobie, że idzie ulicą jedna młoda osoba prowadzona przez drugą młodą osobę. Jedna idzie z zamkniętymi oczami?
U nas była taka konspiracja, tak było.
- Czyli pani sama zgodziła się na to, że będzie miała zamknięte oczy?
Tak. Na przykład powielałam, pomagałam przy powielaniu, to znaczy chłopak powielał, ja brałam, rozkładałam na podłodze, wyschło, układałam i tak cały dzień. Siłą rzeczy się rozmawiało, bo przez cały dzień... Umalowane ręce od farby, przyjechałam do domu i taka szczęśliwa mówię Maryśce: „Wiesz, ten kolega, Krzyśka zna i ciebie zna”. Maryśka na mnie nakrzyczała: „A ty wiesz, kto to był!? Może to był jakiś szpieg i teraz będzie trzeba się ewakuować. Co ja jeszcze robiłam? Chodziłam dyktować na maszynę [instrukcje] [...]. Potem dziewczynki pisały to na maszynie, a takie jak ja dyktowały.
Obsługa cekaemu, instrukcje. Na przykład, jak Niemcy zabrali Krzyśka, to jego tak bili, że na noszach przynosili go do celi, więc mama tylko modliła się, żeby Krzysiek nie zaczął sypać. [Musiałam zawiadomić kolegów Krzyśka, aby opuścili mieszkanie.]
- Mama też była w konspiracji?
Nie, mama nie była. Mama jako młoda dziewczyna była sanitariuszką w pociągu sanitarnym u Hallera. Mój pradziadek szedł z księciem Józefem spod Moskwy aż pod Lipsk rok 1813, 1811. Jak Maryśka stwierdziła, że muszę zastąpić Krzyśka, to między innymi, pamiętam, raz szłam z papierami i ojciec się dowiedział. To było już wieczorem i ojciec powiedział, że nie puści mnie samej. Jak jest plac Napoleona, Warecka, Świętokrzyska, więc idziemy. Z daleka widać, że idzie patrol niemiecki, więc zawróciliśmy. Ojciec mówi: „Chodź, pójdziemy Świętokrzyską”. Idziemy Świętokrzyską i znowu patrol, więc wzięłam ojca pod rękę, wdzięczyłam się, że to niby (za przeproszeniem) kurewka idzie ze starszym panem, więc takie różne rzeczy się robiło wtedy. Jak właśnie [wybuchło] Powstanie, to mając czworo dzieci, rodzice zostali przez trzy dni w domu sami, bo moja najmłodsza siostra – sześć lat ode mnie młodsza, czyli Grażyna miała jedenaście lat, jak poszła zawiadamiać jeszcze Maryśce kogoś, kogo Maryśka nie zdążyła, to dopiero po trzech dniach wróciła do domu. Ja byłam na Mokotowie, Krzysiek nie żył, a myśmy mieszkali na pierwszym piętrze i między innymi z naszego balkonu, z naszych okien Poczta Główna była zdobywana, tak że rodzice, mimo że nie byli, ale włączali się.
- Wracamy do miejsca pani spotkania tuż przed Powstaniem, do miejsca zbiórki.
Zaraz pierwszego dnia wieczorem naprzeciwko naszych okien zginął człowiek. Nie można było się do niego dostać, bo Niemcy z Rakowieckiej, z SGGW strzelali. W jednym pokoju spałyśmy w pięć: była Inka Milko, Grażka, Baśka, Hanka.
Nie, to są imiona. Myśmy już wtedy, jak Powstanie wybuchło, to już [mówiłyśmy sobie po imieniu].
- Znałyście się wszystkie wcześniej z konspiracji?
To znaczy ja znałam bardzo mało [dziewcząt]. Znałam trochę chłopców: Tadzika Błażyńskiego – on jeszcze żyje, jest w Londynie, Kazika Sierakowskiego – zginął na podwórzu u sióstr nazaretanek. Potem był taki [Maciek], ślicznie grał na fortepianie, bo pod naszym salonem był niemiecki sklep muzyczny, więc jak puszczali płyty (Niemcy słuchali tego, co chcą kupić), to chłopcy wtedy ćwiczyli padnij-powstań, żeby nie było słychać, tak że chłopców [znałam]. Ten Maciek pięknie grał na fortepianie. Był ranny, umarł prawie na rękach Maryśki. Dziewcząt raczej [nie znałam]. [Znałam] Wandę, bo jej z kolei podobał się Krzysiek, więc ona przychodziła do rodziny, i [znałam] Grażkę Sielużycką. To z nią byłam cały czas. Potem byłyśmy razem na Mokotowie aż do jej oddania do szpitala. Po sześciu dniach... Do nas przychodziła jeszcze, do pani Stokowskiej, Joanna Dziubałtowska siostra Kazika Dziubałtowskiego z „Baszty”, to dzieci profesora Dziubałtowskiego z SGGW.
Jak zaczęło się Powstanie, zaczęła palić się Warszawa, to myśmy wychodziły na dach i patrzyłyśmy. To było tak, że na dach łatwo się wchodziło, bo jak otwierało się drzwi z klatki schodowej, to był tarasik i dopiero od tego tarasika [szły] stopnie na dach. Tak jesteśmy jednego dnia – patrzymy, drugiego dnia i tak tylko psik, psik, ano strzelają. Tośmy zaczęły chować się za komin i aż (to było chyba trzeciego dnia) szum – Niemcy. Dozorca prowadzi dwóch Niemców i tłumacza. Postawił nas pod ścianę, pyta, co my tam robimy, dajemy jakieś znaki? Tłumacz mówi: „Proszę zobaczyć, toż to przecież dziewczątka, ciekawe, patrzą”. To był jakiś ludzki Niemiec, bo machnął ręką. Potem już nam nie pozwolono na dach [chodzić]. [Mówili]: „Ściągniecie na całą kamienicę bidę tylko”. Jak właśnie zaczęli tam wyrzucać, to myśmy naprzód przeszły na Kielecką do państwa Dziubałtowskich, a wieczorem na następną ulicę, tylko nie pamiętam, czy to była asfaltowa, już willa, już za willą ziemniaki, już wioska, koniec Mokotowa. Z kolei tam [...] byli już z więzienia na Rakowieckiej. [...] Z samego rana, jak zaczęło troszeczkę szarzeć, przeszłyśmy do barykady na alei Niepodległości [...].
Jak przeszłyśmy barykadę, założyłyśmy opaski i już byłyśmy strasznie ważne, ale młody człowiek, który nas tam przejął, doprowadził nas gdzieś tam, gdzie znalazł się, bo okazało się, że na Mokotowie już wcześniej przyszedł porucznik „Jaskólski”, czyli profesor Wincze. Było dwóch podchorążych: podchorąży „Janusz” i podchorąży „Kos”. Mnie się wtedy wydawało, że Podchorąży „Janusz” jest bardzo stary, miał gdzieś koło czterdziestki, był wysoki, poważny, a „Kos” był młody. Jak się go zapytano: „Panie podchorąży, czego to pan zawsze nocne ma dyżury?”. On mówi: „Bo ja już taki »nocnik« jestem”. Poszłyśmy na kwaterę do rodziców chłopaka, który był na Chmielnej. Piotr Osiński był razem z moją siostrą i innymi na Chmielnej, a pani Osińska była redaktorką. Ona pisała do gazetki. U niej zatrzymałyśmy się parę dni. Ona nas mogła trzymać, ale niezadługo. W każdym razie pamiętam dzień 15 sierpnia, bo to dzień święta.
- Kiedy były panie w piątkę, czy któraś z pań dowodziła, miała wyższy stopień?
To znaczy byłam najmłodsza. Najstarsza była Inka Milko, ale to nie. Byłyśmy [równe stopniem]. [...]
- Czy wtedy już wiedziałyście, że należycie do oddziału „Żbik”?
Nie. Moim dowódcą była Maryśka.
15 sierpnia pani Osińska mówi: „Mam trochę oleju. Zrobiłabym wam placki, ale nie mam z czego”. To my z Grażką poszłyśmy tam, gdzie ziemniaki, bo Mokotów, ta część willowa... Tenisowa jest między Ursynowską a Racławicką. Tam chyba jeden domek jest tylko – Tenisowa 8. Zaczęłyśmy podbierać ziemniaki. Wybiegły kobiety z krzykiem, [a my odpowiadamy:] „Wojsko! Rekwirujemy!”. Już nic nie mogły [zrobić] [...]. Placki były bardzo dobre.
- Wy się przedstawiłyście jako wojsko?
Tak. Miałyśmy opaski, byłyśmy ważne. Pierwszy mój sanitarny występ: byłyśmy na Tenisowej, noc, ruch. Ktoś krzyczy: „Sanitariuszki! Gdzie sanitariuszki!?”. Co się okazało? Róg Puławskiej i Racławickiej, gdzie teraz stoi duży blok, były baraki. Mądrzy ludzie rozpalili ognisko i świętowali sobie przy ognisku. Jak wpadł pocisk, tak jak myśmy przyszły, mnie dostała się rodząca kobieta z urwanymi nogami. Była tam część mieszkalna i były komórki robocze. Zaciągnęłam ją za ręce do komórki, tu krew, tu ona krzyczy, że rodzi. Następnego człowieka bez nóg niosły starsze dziewczyny, więc podmieniłam. Mówię: „Słuchaj, ty idź tutaj, pomóż tej pani, a ja za ciebie będę niosła”. A z kolei niosłyśmy tego człowieka, a on tylko [krzyczał]: „Ostrożnie, ostrożnie, bo mnie bolą nogi”, a on nie miał nóg, bo pocisk wpadł między nich i pourywał im nogi. Doniosłyśmy [go] do sióstr i zostawiłyśmy. Więcej potem miałam pod opieką ranną żonę porucznika „Jaskólskiego”, ale to już później.
- Kiedy wydarzyła się sytuacja z pociskiem?
Siedem dni byłyśmy tutaj, to był gdzieś 8, 9 może 10 sierpnia.
- Od tego czasu mniej więcej pełniła pani te obowiązki?
Nie, po tym było ŁB, a potem poszłam, były kobiety, które nie były [w konspiracji], ale chciały coś robić, więc szyły opaski, szyły trójkąciki przyszywane... O ile pamiętam, myśmy miały czarno-żółte, ale to i [szyły] czerwono-białe, w każdym razie coś tam robiły. Potem już dostaliśmy kwatery, to już było dużo później, na Racławickiej. To było technikum chemiczne. Tam właśnie, bo... „Krowy” się [nakręcały]. Między innymi byłam właśnie na Lenartowicza u drugich państwa – Bobrów. Syn profesora Bobra – Adam, też był z Maryśką z tamtej strony. Jak się chodziło po rodzicach, to człowiek dostał coś do jedzenia. Wtedy nakręciła się „krowa”. Tam była starsza ciocia. Jak się „krowa” nakręcała, to można było jeszcze zdążyć wpaść do piwnicy. Ciocia zawsze biegła pierwsza i nakładała na głowę poduszkę, a myśmy leciały [za nią]. Byłam ostatnia i wyszłam na tym najlepiej, bo nie weszłam do samego środka piwnicy, tylko stanęłam przy drzwiach, zasłoniłam się, więc tylko podmuch walącej się willi poszedł, a ciocia nie zdążyła poduszki na głowę wsadzić i... Jest taka sytuacja, kurz, [ktoś woła]: „Żyjesz?! Żyjesz?!”. – „Tak, żyję”. Wylazłam przez okienko i biegłam na Malczewskiego do moich dziewcząt, żeby się trochę umyć, bo włosy mi dęba stały. Tam wody nie było. Na następnej ulicy wpadłam do domu, gdzie była właśnie żona profesora Bobra, pusty pokój i na podłodze leżała osoba, cała czarna i biła rękami, jak to się dzieci bawią i robią orła w śniegu. Okazało się, że to umierała ciocia. W korytarzu były same starsze [osoby], jakiś dom starców. Wszystko to się modliło i dostałam histerii. Przyleciała po mnie Grażka i mówi: „Chodź stąd! Chodź stąd!”. – „Nie pójdę! Nigdzie nie idę! Nigdzie nie idę! Daj mi spokój, nigdzie nie idę”. Jak ona nie wrzaśnie na mnie, to dopiero oprzytomniałam.
Biegaliśmy na zewnątrz i nie siedzieliśmy po piwnicach... W piwnicach było strasznie. Właśnie dostaliśmy kwaterę na Racławickiej i „krowa” wstrzelała się albo na Różanej, albo na Szustra i tam była żona naszego porucznika z córeczką. Córeczka zginęła, a żona była ranna. Miała oczy zupełnie [uszkodzone]. Po wojnie pisał mi, że ona widzi jak przez szklankę. [Miała też] ogromną ranę na udzie i w boku. On właśnie [przeniósł ją na Racławicką] Bo cały budynek był pusty, mieściła się tu szkoła techniczna i tam ona leżała. Jak on zdobył coś do jedzenia, to gotowałam, prałam bandaże, robiłam jej opatrunki, to wtedy mi się [przeszkolenie sanitarne] przydało. On właśnie pisze mi w liście, [że czasami mnie wspomną].
Pan „Jaskólski”. Pisze z Wrocławia. Potem dostałam się do tak zwanej grupy PP.
Tak, to już był wrzesień. Sierpień jakoś [minął], bo to siedem dni tu, a potem tu kawałek, tu kawałek, a potem się zrobiło, że to wszystko się przedłużyło, więc w parku Dreszera były rozstawiane (naprzód Joanna była) latarki i „kukuruźnik” przylatywał. Pyrkał, pyrkał i zrzucał, a potem leciał [dalej]. Zostałam przedstawiona kapitanowi „Brona” – profesor Kintopf, bo jak opowiadałam to Leszkowi Bartelskiemu, to on mówi: „Widzi pani, zbieram materiały z Mokotowa, piszę książki, ale nic nie wiedziałem, że był kapitan »Brona«”, bo się nie ujawnił.
On mnie przydzielił i wtedy mieliśmy już swój oddział, to znaczy był szef ogniomistrz, to był stary tramwajarz, był „Mat”, to był majtek znad morza, był Jurek, młodszy ode mnie, miał piętnaście lat – śliczny chłopak, była Grażka, był „Kos” i podchorąży „Janusz” i już się paliło wtedy ogniska.
Tak, Przerzuty Powietrzne. To była biała opaska i dwa PP fioletowe, tak że jak szłam na przykład na dyżur nocny, to mnie czasami zaczepiali: „Hasło”. Kiedyś właśnie szłam z „Kosem”. On myślał, że wiem, jakie hasło, a ja myślałam, że on wie, jakie. Nas złapali, zaprowadzili i dopiero tam musieliśmy się wytłumaczyć. Mówili: „Jak to, bez hasła?”. W parku Dreszera była wykopana ziemianka, ale tam były straszne pchły, tak że jak nie trzeba było iść i meldować, że coś spadło, to spałam na klatkach schodowych [...].
- Pani tam już nie była sanitariuszką?
Nie. Już mi się to do niczego nie przydało.
- Czy z ulgą przyjęła pani zmianę funkcji?
Tak [...].
- Mama dobrze przyjmowała to, że prawie wszyscy byliście w konspiracji?
Trudno, nawet powiedziała tak: „Mam czworo dzieci: dwoje oddałam już Polsce, niech dwoje zostanie dla nas”, bo już Krzysiek nie żył, Maryśka była, ale ja...
- Czy w czasie Powstania miała pani kontakt z rodziną?
Raz dostałam list od Maryśki, bardzo smutny, gdzie ona mi pisze, że jeśli ona zginie, żebym rodzicami się zaopiekowała. Rodzice wiedzieli tyle, że jestem na Mokotowie.
- Pamięta pani sytuacje zrzutowe? Jak to wyglądało?
Myśmy mieszkały na Racławickiej na słomie na podłodze. Ten majtek [...] miał mieszkanie w bloku przy alei Niepodległości, gdzie z jednej strony ulicy byli Niemcy, a z drugiej strony on mieszkał. Poszliśmy tam piwnicą i potem na czworakach [aby nas Niemcy nie zobaczyli]. Miałam buty, które mi się zaczęły rozsypywać. Poszłam do mieszkania folksdojczki, chłopcy chcieli alkoholu, a ja chciałam butów. Buty, owszem, były, ale o trzy numery większe, na obcasie, ale wzięłam je. Wzięłam też litrową butelkę wody kolońskiej. Woda nie przydała się, bo okno [na kwaterze już bez szyby] było zasłonięte tablicą i jak pocisk obok wpadł, to tablica runęła na moją wodę kolońską i skończyło się.
Grażka dostała tyfusu i za Boga nie chciała iść do szpitala. Miałam tylko słoiczek po dżemie. Jak ona była już tak słaba, że nie mogłam jej utrzymać, to mówię: „Grażka, musisz”, a to było na Dolnej, w piwnicy [był] szpitalik. Zaprowadziłam ją. Naturalnie nie było miejsca, ale miałam dwa spadochrony – chłopcy mi dali do spania – z rzutów. To były spadochrony z grubego płótna, tak że dostałam w szpitaliku krzesła i na krzesłach, które były takie grube, że położyłam [na nie] dwa spadochrony i zostawiłam ją leżącą. Potem słuch o niej zaginął po Powstaniu. Ponoć ona jeszcze przez okienko wyciągała chłopaka bez nóg. W Pruszkowie jej szukali, nie było i do dziś nie wiadomo, a Niemcy ponoć tam dobijali, więc pewnie ona też zginęła.
- Kiedy ona była chora? Kiedy pani ją tam zostawiła?
Zostawiłam ją jakieś pięć dni przed końcem Powstania.
Grażyna Sielużycka. Nie wiem, jaki ona miała pseudonim. Stąd wiem, że tak [się nazywała]? Bo jak myśmy chodziły do niej do domu na szkolenia, to ja naturalnie sobie zobaczyłam na liście lokatorów, jak się [nazywa], a potem było stale Grażka, Grażka.
Dwa razy tylko latałam meldować do dowództwa, że były zrzuty, bo chętnych [do zrzutów] było [pełno], tak że trzeba było dobrze biegać, żeby to [pozbierać]. Niektóre, jak spadły na Puławską, to się rozbiły. Niektóre miały taką poduszeczkę, ale jak spadły na asfalt, to się jednak rozbijały.
- Mówimy o rosyjskich zrzutach?
Tak.
- Pamięta pani amerykańskie zrzuty?
Pamiętam amerykańskie, ale oni mieli z kolei nylonowe czasze. To była radość, ogólne wzruszenie, krzyczeliśmy i tyle. [...]
- Kto był pani bezpośrednim przełożonym w PP?
Kapitan „Brona”. [...]
Fabryka, która nazywała się „Motor”. Co tam robili, to nie wiem, ale w każdym razie tam po wodę się chodziło. Myśmy dostali mundury, to znaczy na Mokotowie była fabryka miodu sztucznego i robotnicy dostawali zapinane kombinezony. Dostałam taki kombinezon, że szwem w kroku, którym obcierałam sobie kolana, więc dzięki pani Osińskiej miałam igłę, nitkę i sobie to przecięłam na pół. Ona mi dała gumę i zrobiłam sobie osobno spodnie i osobno [górę]. Wszystkie skarby miałam po kieszeniach [pochowane] i jak trzeba było [biec], to wszystko mi się rozsypywało.
Staliśmy całą noc [w kolejce] do kanału. Ponieważ już nic nie było, tylko miód, dostałam strasznych skurczy, boleści żołądkowych. Nie powiedziałam jeszcze, jak zdobywali szkołę na Kazimierskiej.
- Oni czy pani brała w tym udział?
Chłopcy zdobywali, ale oni wszyscy byli pod [wpływem] wódki. Myśmy też dostawali wódkę. Chłopcy, jak już miałam takie bóle, że się skręcałam, musieliśmy przepuścić, bo ci ze Starówki, co przeszli do Śródmieścia, to trochę przeszło do Mokotowa i oni teraz wracali z powrotem, tak że myśmy musieli czekać. Nad ranem dostałam strasznych boleści i ktoś „mądry” wymyślił: „Łyknij sobie wódkę, to ci [pomoże]”. Ja w życiu nie piłam wódki. Jak na ten pusty żołądek sobie łyknęłam, tak myślałam, że skonam na ulicy. Chłopcy zaprowadzili mnie na Olkuską do dozorczyni. Ona zabrała moje [rzeczy]: chlebak, opaski i gdzieś to wyniosła. W parę godzin później Niemcy już byli na podwórzu i [krzyczeli]:
Raus! Raus! Raus!, a chłopcy wrócili, Grażki nie było, tamte babki, nie wiem, gdzie one z tego ŁB są. W każdym razie spotykałyśmy się na Wyścigach [po cywilnemu].
To znaczy Inka Milko, Hanka, Wanda i ja, bo ja wyszłam jako cywil razem z mieszkańcami tego domu. Pędzili nas Odyńca na Wyścigi. Po drodze mogłyśmy [zerwać], jak gdzieś były pomidory czy coś. Zrobili nam [postój], że jak ktoś coś miał, to mógł sobie nawet ognisko rozpalić, ugotować. Do wieczora doszliśmy do Wyścigów. Miałyśmy jeden koc. Strasznie cierpiałam z powodu mojego przewlekłego zapalenia stawów po szkarlatynie, więc dostałyśmy się do stajni, a
gros ludzi jednak spało na zewnątrz. Rano nas wypędzili do torów. Było wejście i Niemcy stali. Szło się i to był już ostatni wagon. Moje panny weszły, a mnie Niemiec odstawiał. Znowu próbowałam [wejść] i znowu mnie odstawił. Szła babka i na plecach miała jak dawniej mleczarki nosiły bańki na szelkach, wiązane z przodu. Pani niosła tobół. Skuliłam się pod tym tobołem i przeszłam do pociągu.
Jak dojechałyśmy do Pruszkowa, to wyglądało tak, że po obu stronach tory i tu tory, potem wejście, na ukos brama, a tu dom, droga. My idziemy i widzimy, [...] że ludzie przez ruszoną deskę w płocie [przechodzą] na podwórko. Myśmy weszły [przez bramę na teren obozu], policzono nas. Tam stały też pielęgniarki. Pytamy się: „A z nami co będzie?”. – „A wy to pojedziecie do Niemiec na roboty”. Wchodzimy na ten teren, a obok, na wierzchu piwnica, trzy wejścia i trzy piwnice w środku po obu stronach i półki. A tu już Niemcy, ponieważ to był ostatni wagon, już zaczęli iść za nami, tak że tam płot już nie działał, to myśmy udawały, że się załatwiamy. Młody Niemiec [krzyczał]:
Raus! Raus!, ale my nic, twardo kucamy. Oni poszli, a my do piwnicy. Odczekałyśmy jak głosy zaczęły być trochę dalej, to babki mówią: „Słuchaj. Ty jesteś najmłodsza, zostaniesz, bo nie wiadomo, co się z nami stanie. Na wszelki wypadek masz tu koc, chlebaki. Siedź i czekaj, my przyjdziemy po ciebie”. One fuch, fuch, fuch przez dziurę i poszły. To było szósta rano. Jest już wpół do dwunastej. Zagospodarowałam się, wlazłam pod jedną półkę, umościłam się na kocu, pozasłaniałam się chlebakami, bo myślę: jak mnie Niemcy tu znajdą, to co mnie czeka – kula w łeb i koniec, co ja tu robię. O wpół do dwunastej stwierdziłam, że do nocy nie ma co [czekać], bo psy są, to mnie wytropią i zaczęłam biec. To był chyba najgorszy bieg w moim życiu. Jak dopadłam do płotu, macam deski, jest, przeszłam i na podwórzu [była] stara kobieta. Przy bramie [stoi] Niemiec na warcie i tu ubikacja na podwórku. Pytam: „Czy ja mogę stąd wyjść?”. Taka dziewczynka weszła ze mną do ubikacji i mówi: „Pani ma coś ze sobą?”. Mówię: „Nie, tylko [płaszcze]”, bo miałam dwa płaszcze – trencze: jeden męski, drugi kobiecy. Jak szliśmy na Wyścigi, to mnie żołnierz dał pomidora. Widocznie w męskim trenczu wyglądałam jak dziesięć nieszczęść, ale [niezrozumiałe] z mycką w kropki była cały czas ze mną. Ona mnie jeszcze otrzepała i mówi: „Proszę pani, ale niech pani idzie tak, jak by Pani tu mieszkała, bo tu mieszkają niemieccy i polscy kolejarze, że Pani jest tutaj z tego domu, bo oni tu znowu wszystkich tak nie znają”. Były kieszonki [w żakieciku], wsadziłam ręce i przebiegłam przez bramę i wzdłuż torów, płacząc całą drogę, w kółko mówiąc „Zdrowaś Mario” dotarłam do Piastowa do wujostwa, którzy mieli tam swój letni dom.
Jak zadzwoniłam do furtki, ciocia mówi: „Kto? Kto?”. Nie poznała mnie. Mówię: „Ciociu, Renia”. – „Renia! A ty skąd?”. Mówię: „Z Pruszkowa”. – „Dziewczyno, bój się Boga! Jak żeś ty tu doszła? Nikt cię po drodze, żaden Niemiec nie [widział]”. – „Nie, żaden Niemiec nie”. Zaraz mnie nakarmili. Tak mnie nakarmili, że ciocia bała się, czy się nie pochoruję, bo były naleśniki, których nie znosiłam, ale jadłam, bo po miodzie i wódce wszystko bym zjadła. Z kolei u wujostwa byłam naturalnie... Jeszcze jedna rzecz, może nieważna, ale dla nas ważna, przecież szłam na dwadzieścia cztery godziny, więc miałam jedną zmianę bielizny. Jak było ciepło, to w beczkach przeciwpożarowych się prało i się mokre wkładało. Potem to już było gorzej, jak się mokre wkładało. Tak że ciocia zaraz mnie ubrała i było w porządku.
- Czy pamięta pani z czasów Powstania jakieś przejawy życia religijnego?
Tak. Małżeństwa się kojarzyły, śluby były.
- Była pani świadkiem takich wydarzeń?
To znaczy [tak], ale nie znajomych. [...] Do elżbietanek chodziło się na msze.
- Pamięta pani, czy były momenty, kiedy był czas wolny, ludzie cieszyli się swobodą, gdzieś była muzyka?
U nas na Mokotowie był Fogg, więc były koncerty, były śpiewane [piosenki], młodzież była.
To znaczy słuchałam, ale on był na Odyńca, a ja byłam na Racławickiej. Na przykład jak mnie pluskwy uratowały na Malczewskiego, bo między innymi dostaliśmy [nową kwaterę]. Z chłopakami szliśmy na noc, a w dzień spaliśmy. Wtedy był z nami porucznik „Jaskólski”. Na Malczewskiego były – to nie były bloki, bo to były chyba trzy czy czteropiętrowe domy – Malczewskiego 1,2,3 i tam dostaliśmy nową kwaterę, ale akurat „Tygrys” wstrzelał się w Puławską i porucznik „Jaskólski” nie chciał wrócić na Rakowiecką, mówił, że nie, że ta jest dobra. Była tam starsza pani [Mówiłam tylko]: „Tu są pluskwy i ja tu nie będę”. Ponieważ byłam jedyną dziewczyną z chłopakami, to w końcu machnęli ręką i [mówią]: „To idziemy”.
- Pani była wtedy sanitariuszką tego oddziału, dziewczyną do pomocy?
Tak, [dziewczyną] do wszystkiego, to znaczy do latania z rozkazami. Przeszliśmy, a po południu Niemcy zbombardowali bombami palącymi. Potem poszliśmy patrzeć, a tam w piwnicy ludzie... Zwłaszcza najgorzej palił się ostatni [dom]. Słychać było krzyki: „Ratunku! Ratujcie!”, a tu się pali i nie mogliśmy nic zrobić. To było straszne, ale właśnie gdyby nie te pluskwy, to może zahaczyłoby i o nas i by nas już nie było.
- Wspominała pani o swoich zmianach oddziałów. Wspominała pani skrót ŁB. Co ten skrót oznaczał?
„Ład i Bezpieczeństwo”, to znaczy każda wspólnota ludzka musi mieć szefa i jakieś służby, które zapewniają porządek. Właśnie takimi służbami na Mokotowie (na Malczewskiego to się mieściło) był „Ład i Bezpieczeństwo”.
- Pani tam była w sierpniu?
Tak, byłam w sierpniu.
W Piastowie też miałam tragiczne rzeczy u wujostwa, bo u wujostwa wujek wykuł w ścianie, w spiżarni dziurę, bo tam Niemcy, jak już wszystko się skończyło, to wyłapywali, bo mnóstwo ludzi im pouciekało, więc oni teraz łazili po domach po sąsiednich miejscowościach i wyłapywali. Jak tylko dzwonek zadzwonił do furtki, to wujek odsuwał półkę, właziłam, wujek zasuwał półkę, a ja tam stałam jak placek. Po paru dniach miałam już dosyć tego. Powiedziałam: „Ciociu, wracam do Pruszkowa. Wolę być [w obozie]”, bo gdyby wujostwo zabrali, to ja bym uschła za tą [półką], bo półki [były] do samego sufitu. Ja w ogóle nie mogłam dobrze rąk podnieść, żeby to posunąć. To było dla mnie straszne. Moi rodzice już wiedzieli, że weszłam do kanału, ale nie wyszłam, czyli zginęłam w kanale.
Bo to któraś z dziewcząt, chyba Hanka, przeszła [do Śródmieścia i zawiadomiła rodziców]. Rodziców wywieźli do Tyńca koło Jędrzejowa. To były torfowiska, Nida, wieś za lasami, które się ciągnęły do rejowskich Nagłowic. Tam jedno było – było jedzenie. Myśmy mieszkali u gospodarza – Żymirskiego. To była kuchnia i pokój – pokój klepisko.
- Czyli to już było, jak pani połączyła się z rodzicami? Myśmy, czyli kto?
Opuściłam krakowski kawałek. Rodzina w Krakowie nie ruszała się, więc jak wszystko się gdzieś pogubiło, to pisano do Stefy, do Krakowa. Ciotka Mariawicza z Piastowa napisała do cioci Stefy, że jest u nas Renia, a ojciec z Tyńca napisał, że są w Tyńcu, więc ciotka Stefa nas połączyła i 17 listopada ojciec przyjechał do Krakowa, a mnie wujostwo już 1 listopada wsadzili do pociągu i [mówili]: „Niech ona już jedzie od nas, niech na nią nie patrzymy”. Pojechałam do Krakowa. Dwa tygodnie, właściwie siedemnaście dni siedziałam w Krakowie i wujostwo nie pozwolili mi wychodzić na dwór. Jak mi się wtedy strasznie chciało chodzić. (Jak człowiekowi nie wolno, to mu się wtedy bardzo chce). Przyjechał ojciec, zabrał mnie. Jedziemy pociągiem, co to jeszcze drzwi otwierają się na boki. Siedzimy. Siedzę ojcu na kolanach, bo ludzie stoją. Rozmowa: „Skąd pan jedzie? Dokąd pan jedzie? Po co pan jedzie?”. Ojciec pochwalił się, mówi: „A wiozę córkę, która brała udział w Powstaniu Warszawskim”. Na to jeden z panów wstaje i mówi: „Cześć młodym bohaterom!”. Tak urosłam, że mało dziury w suficie nie wybiłam. Drugi taki przypadek miałam teraz. Na sześćdziesięciopięciolecie wracałam z mszy i na placu Bankowym wsiadałam w autobus 131. Koło mnie siadała pani (autobus prawie pusty), która mi powiedziała, że tym autobusem dojadę do hotelu. Jeszcze wsiadała para, jak ja to mówię – na smyczy, jakaś pani „na smyczy”, a przy drzwiach stał młody człowiek ogolony, jak to młodzież teraz. W pewnym momencie ten człowiek odrywa się od drzwi, podchodzi do mnie i mówi: „Dziękuję wam za wszystko”. Bierze mnie za rękę, całuje mnie w rękę, kłania się państwu [i mówi]: „Jeszcze raz dziękuję wam za wszystko”.
Przyjechał ojciec, zabrał mnie do Tyńca. Byliśmy tam do 8 grudnia. Już miałam dość wioski. Tam były takie warunki, że długo się nie dało wytrzymać. Stamtąd wyjechaliśmy do Rabki, do ciotki, która miała tam pensjonat „Szczęść Boże”. Potem myśmy zostały oddane do sióstr urszulanek do Krakowa i tam spotkałyśmy się właśnie te trzy gildy, które wymieniałam, czyli Zollówna: Maryśka, Tereska, Zośka, Steinbornówna: Bożena, Żunia i Jezierskie: Renia i Grażyna. Mama zmarła w 1945 roku, ojciec zmarł w 1949 roku i „tata” Zoll przyhołubił mnie i do dzisiaj to jest moja taka zastępcza rodzina.
- Czy w ogóle wróciła pani do Warszawy?
To znaczy jak ojciec żył?
- Tak, po zakończeniu wojny.
W 1950 roku zaczęłam pracować w IUNG-u [Instytucie Uprawy Nawożenia i Gleboznastwa] na [przedmieściach] Warszawy. Potem byłam sześć lat w zakładzie doświadczalnym Małyszyn Wielki koło Gorzowa, a potem przyjechałam do Puław i do dzisiaj jestem już w Puławach [stale w tym samym instytucie].
- Jak była pani pierwszy raz w Warszawie po zakończeniu wojny, jakie wrażenia pani odniosła?
Pierwszy raz [byłam] w Warszawie, [jak] jechałam w 1945 roku na pogrzeb mamy. Zrobiłam zdjęcia. Nasz dom jeszcze stał, to znaczy ruiny, cały front jeszcze stał, bo to był [dom przy] Boduena, placu Napoleona i Sienkiewicza. To był bardzo dobry dom na konspirację [...].
- Czy Powstanie wpłynęło na pani dalsze losy, na pani postawę, na pani spojrzenie na świat?
Myślę, że na tyle wpłynęło, że jak potem były różne organizacje... Nie byłam w „Solidarności”, za co [mają] do mnie wielką pretensję, ale powiedziałam: „Byłam w jednej organizacji, byłam w AK i uważam, że to wystarczy”, a między innymi to, że po tylu latach zdecydowałam się mówić... Moja siostra zaczęła mówić o Powstaniu dopiero trzy lata temu, to jej córki mówią: „Mama, co się stało?”. Siostra moja w ogóle nie chciała nic mówić o Powstaniu.
To były tak wielkie przeżycie i teraz, co w telewizji było sześćdziesięciopięciolecie, jeden z panów mówił, że to było coś tylko moje, tylko moje. To mimo wszystko było tak bolesne, że nie chciało się o tym mówić, a teraz, jak to się znowu zrobiło takie „ho ho”, to już nie nasze, to już nie nasze. To, jak ktoś kiedyś powiedział, że obecna „Solidarność” to popłuczyny po pierwszej „Solidarności”, to już [nie ich]. A ja dlaczego? Miałam taką sąsiadkę, która właśnie w czasie „Solidarności” zrobiła się wielką aktywistką i mi powiedziała: „Słuchaj. Poopowiadaj mi o Powstaniu. Zrobię z tego artykuł”. Powiedziałam: „Nie Alu. Ja to już sobie kiedyś sama napiszę”, ale potem były rozdawane [Warszawskie] Krzyże Powstańcze. Myślę sobie: to jak jej powiedziałam, że sama napiszę, to ona pewnie myśli, że wcale nie byłam w Powstaniu, bo Krzyża nie mam. Właśnie przez Bartelskiego szukałam swojego oddziału. On mi tak ładnie pisze: już wiem, że pani dostała [Warszawski] Krzyż Powstańczy, ale gdyby jeszcze coś, to ja służę.
- Czyli dlatego zdecydowała się pani wrócić do tego tematu?
Dlatego że jak już byłam na dziedzińcu, na witaniu przez panią prezydent, byłam sama. „Baszta” nie moja, „Baszta” jest bardzo dobrze zorganizowana, wszystkie panie... Raz przyjechałam do „Baszty”, ale tak zostałam potraktowana, bo „Baszta” siedzi tu, na miejscu, panie się znają i one są zorganizowane, a ja jestem taka [z zewnątrz]. Nie w moim oddziale, bo nie byłam na Chmielnej, nie w „Baszcie”. Jestem taki podrzutek. Zrobiło mi się smętnie.
- Uważa pani, że warto było brać udział w Powstaniu?
Uważałam, że gdyby nie ja, to by Powstania nie było. Przecież myśmy byli tak naprawdę oddani i konspiracji, i Powstaniu, że nie wyobrażam sobie, że mogło być Powstanie, a mnie by nie było.
Warszawa, 11 sierpnia 2009 roku
Rozmowę prowadził Sławomir Turkowski