Danuta Rybaczewska „Złotka”
Jestem Danuta Rybaczewska z domu Maliszewska, tak się nazywałam w czasie Powstania, urodzona 3 stycznia 1927 roku w Warszawie. Cały czas aż do Powstania i po Powstaniu, mieszkałam na Powiślu.
- Jak zapamiętała pani wakacje przed wybuchem wojny?
Byłam małą dziewczynką. W Warszawie i pod Warszawą nagrywałam do filmu „Przez łzy do szczęścia”. To były nasze wakacje. Było bardzo urokliwie. Druga część to były kolonie. Ze szkoły jeździliśmy na kolonie w różne miejsca: do Gródka nad Bugiem albo do Krasnobrodu.
- Co to był za film „Przez łzy do szczęścia”?
To był piękny film, on był kończony w czasie okupacji. Okazało się, że reżyser pan Fedke był gestapowcem, to był Niemiec. Nagrywał ten film jeszcze przed wojną. Potem prosili nas, żebyśmy przyszli jeszcze raz do atelier, żeby [nagrać] głosy, co myśmy śpiewały, mówiły, wołały. [Film kręciliśmy] w plenerze w Świdrze koło Warszawy.
- Kogo pani grała w tym filmie?
Jedną z dziewczynek, tam było dużo dziewczynek. To był sierociniec, byłyśmy jednakowo ubrane w niebieskie sukieneczki, kołnierzyki w białe kropeczki. Byłam jedną z dziewczynek, które były najczęściej na afiszu.
To był bardzo piękny film o panu doktorze i pani wychowawczyni, którzy się kochali. Były problemy, pan doktor bardzo kochał dzieci i myśmy jego kochali, a ta pani chciała go nam zabrać. Film był wyświetlany w kinie „Casino” na Nowym Świecie. Były ulotki, programy. Grałam na puzonie, tam dzieci miały różne sceny, różne były historie. Jak się pokazało, że ja tu jestem, wtedy wpuszczano nas za darmo do kina. Byliśmy tam po parę razy, bo przecież to było takie fajne do oglądania. Najważniejsze dla nas to było to, co myśmy robili. Wtedy jeszcze byłam dziewczynką.
- Wtedy już chodziła pani do szkoły?
Jak wybuchła wojna, to była czwarta klasa. Do piątej klasy chodziłam już w okupację. Chodziłam jeszcze do szóstej, siódmej klasy, zanim poszłam na Bagatelę do szkoły. Nazywała się dokształcająca szkoła zawodowa handlowa dla pracujących.
- Gdzie się mieściła pierwsza szkoła?
Na Drewnianej 8 na Powiślu.
- Jak zapamiętała pani naukę w szkole? Jaki wpływ na pani wychowanie miała szkoła?
Pamiętam ostatnie słowa pani profesorki: „Pamiętajcie, uczcie się języków, przede wszystkim języków sąsiadów, języków wrogów”. Rzeczywiście uczyłyśmy się trochę niemieckiego. Rosyjskiego nie mogłam się uczyć, miałam awersję do tego języka, dlatego że moja mama i mój tata byli pod zaborem ruskim.
- Skąd pochodzili pani rodzice?
Warszawa, wszystko Warszawa. Nie wiem, czy chcecie wierzyć, czy nie chcecie wierzyć, ale moja mama, moja babcia i moje ciotki w 1920 roku 15 sierpnia widziały na własne oczy Matkę Boską nad Wisłą i księdza Skorupkę z krzyżem w ręku. Długo nie wolno było nic mówić na ten temat. Przeinaczano nam tę historię. Wierzę w to święcie, bo moja mama to przeżywała. Tata był wtedy w wojsku. Uznałam to za prawdę absolutną.
- Jaki wpływ na pani wychowanie miała rodzina?
Bardzo ważny. Moja mama, kiedy tylko mogła, chodziła do kościoła. Byłam ochrzczona dopiero, jak miałam pięć i pół roku. W ogóle nas było sześcioro dzieci. Byłam ostatnia, jedna dziewczynka, wszystko byli chłopcy. Jak byłam chrzczona, to wszystko sama odpowiadałam, sypałam kwiatki w kościele u świętej Anny. Ksiądz życzył sobie, żeby Danusia sypała kwiatki. Jedna z pań przyuważyła mnie sobie i on powiedział, że chce, żebym tylko ja sypała kwiatki. Byłam z tego powodu czasem bardzo nieszczęśliwa, bo jak były nieszpory albo procesja, to zawsze musiałam sypać kwiatki. Potem to już uznałam za plus, za uznanie. Jak była Komunia Święta, to razem z moim bratem ze szkoły z Drewnianej 8 żeśmy szli do kościoła księdza Siemca
vis à vis domu sióstr urszulanek. Tam był kościółek i tam był zakład dla chłopców, można powiedzieć, z podwórek, tych niesfornych, którzy nie mieli pewnie rodziców. Księżą salezjanie opiekowali się nimi.
- Pamięta pani atmosferę, jaka panowała w pierwszych dniach września 1939 roku?
Oczywiście. Wybuchła wojna, wszyscy słuchaliśmy tylko prezydenta Starzyńskiego, jak nawoływał do spokoju, żeby schodzić do piwnic, chować się, kryć się. Myśmy się kryli u Salezjanów w drukarni, uważaliśmy, że tam będzie najbezpieczniej. Wszyscy z mojego domu żeśmy się tam kryli. Uważaliśmy, że nasz dom nie będzie [bezpieczny]. Myśmy nie wiedzieli, co będzie mocniejsze, jak się uchronić. To długo nie trwało. Później ustały naloty. [Słyszeliśmy:] „Uwaga! Uwaga! Koma trzy, nadchodzi…”. Nawet umiałam wiersz „Alarm” Słonimskiego. To już będzie dalsza część moich opowieści, jak urządzałam ogniska, mówiłam wiersze, śpiewałam. Opowiadałam otoczeniu jak to było, o Powstaniu. To będzie późniejsza sprawa.
- Czym w czasie okupacji zajmowała się pani rodzina?
Mój ojciec był bardzo utalentowanym kamasznikiem. On jedyny utrzymywał nas przed wojną i w czasie okupacji. Pracował u Hiszpańskiego, Krakowskie Przedmieście 7, to była dobra firma. Mój ojciec był w swoim rodzaju artystą od cholewek. Wszystkie artystki [prosiły], żeby pan Maliszewki wykonał dla nich cholewki. On był cenionym pracownikiem. Pan Leszczyński przyjeżdżał samochodem, zabierał go, bo trzeba było zrobić jakieś buty. To był czas okupacji. Proszę mi wierzyć, że w Warszawie warszawiakom niemających rodziny na wsi, było bardzo ciężko, była straszliwa nędza. Życie było okropnie trudne, bo ojciec niewiele zarabiał. Jeden brat był w wojsku, był w niewoli niemieckiej. Drugi brat w czasie okupacji był złapany w łapance i wywieziony daleko do Niemiec, [do] Duisburg-Meiderich. Trzeci brat został zabrany i wysłany do bauera. W Warszawie były różne łapanki. Tylko mnie się udawało, bo byłam mała, sprytna i zawsze lawirowałam. W czasie okupacji było bardzo ciężko. Jak chodziłam na Bagatelę do pierwszej klasy szkoły średniej, nie miałam jeszcze
Ausweiss. Wszyscy pracowaliśmy, żeby coś zarobić. Pracowałam w bibliotece w księgarni na Żelaznej 30, nawet mogę powołać się na Marysię Wasiewicz-Szydluk. Ona jest w ŚSŻAK-u ważną osobą, jest przewodniczącą Zgrupowania „Dzik”. Została tam skierowana też przez panią Urbanowicz. Ona jeden rok wcześniej skończyła szkołę, bo ja szkołę na Bagateli skończyłam w 1944 roku w czerwcu.
- Kim była pani Urbanowicz?
Oj, to była wspaniała kobieta, prawie mężczyzna. To była dyrektorka szkoły, działaczka w PCK. Oczywiście była dowódcą w AK.
- Gdzie się mieściła ta szkoła?
Na Bagateli 15 na najwyższym piętrze, a dyrekcja siedziała na pierwszym piętrze. Była wewnętrzna winda, o czym Niemcy nie wiedzieli. Myśmy się tam uczyli wszystkiego, co trzeba było. Była pani Anta Konówna, Antonina Konówna, ona mieszkała obok na Bagatela 13. Była naszą komendantką. Przyuczała nas do różnych akcji, czołgania, ruchu. Przychodziła jeszcze jedna pani, która uczyła nas jak należy bandażować, jak zakładać opatrunki. Jeszcze wcześniej, w czasie okupacji jak chodziłam do szkoły powszechnej, to robiłyśmy szarpie na Smulikowskiego. Chodziłam na Drewnianą 8, [ale] tam żeśmy się gdzieś zbierali, już byłyśmy przygotowywane.
- Kiedy pani miała swój pierwszy kontakt z konspiracją?
Jak pracowałam w Drukarni Państwowej, proszę oddzielić Drukarnia Państwowa od PWPW. Tam był rozdział, wejście do Drukarni Państwowej było oddzielnie i do PWPW oddzielnie. Pracowałam w introligatorni na najwyższym piętrze, a mój brat robił stemple. Tam, gdzie była zecernia, duża hala, był wydzielony, odrutowany siatką boks. Stale przy nich był strażnik, bo oni robili rzeczy tylko dla władz, wszystkie pieczęcie. Nieraz zanosiłam bratu śniadanie albo on mnie dawał śniadanie. Z drukarni przenosiło się rzeczy potrzebne dla Armii Krajowej. To było tak, że na przykład mój brat dał mi bułkę z kaszanką i w tą kaszankę wcisnął faksymile gubernatora czy innych ważnych. Wartownik to otworzył, pomacał, zobaczył, że to jest tylko bułka i kaszanka, [powiedział:]
Kleine Mädchen. Wychodziłam, potem jeszcze przez bramę musiałam przejść, tam też kontrolowali mi teczkę. Uczyłam się towaroznawstwa, więc tam były kołoszyty, segregatory. Kołoszyt był obłożony, więc czasem pod obłożenie włożyłam to, co mi dali, i wynosiłam. Potem dałam to jakiemuś panu, który czekał na mnie w umówionym miejscu, z umówioną gazetą pod pachą. Z pracy wychodziłam wcześniej do szkoły. Dochodziłam do Długiej, do Miodowej, na Bagatelę jechało się „trójką”. Moja największa radość była z tego tytułu, jak się następnego dnia dowiedziałam, że żołnierze Armii Krajowej zdobyli masę forsy z banku na podstawie tej pieczęci. Pani Urbanowicz już to wiedziała: „Danusiu, spisałaś się, bardzo jesteś dzielna!”. Mówię: „A skąd pani może wiedzieć”. – „Moja sprawa”. Wszystko było utajnione, nawet nie wiedziałam, że byłam kontrolowana, pilnowana. Nie wiedziałam, bo jak mogłam wiedzieć.
- Jak wyglądała Warszawa w ostatnich dniach przed wybuchem Powstania?
Zamieszanie, ruch, mniej więcej wszyscy myśmy wiedzieli, że coś będzie, że już dosyć tego. Wszyscy byliśmy przygotowani, zmęczeni Niemcami. Zawsze się baliśmy, tutaj buda przyleciała, tam buda, trzeba się było schować. Jeszcze mały epizodzik, że chroniliśmy jedną Żydówkę, która uciekła ze Lwowa. Była na razie na Pradze, z Pragi po znajomości jedni drugim ją przekazywali. Na Powiślu było cicho, można było chodzić. Niemcy tam bardzo mało chodzili, bo się bali. Jak ktoś był szpicel, to przychodzili chłopcy z Armii Krajowej i wykonywali na nim wyrok. W ogóle Niemcy się tam mało pokazywali, samochodów nie było. Myśmy mogły chodzić z nią wieczorami, bo ona jednak miała żydowskie rysy. Ja absolutnie nie byłam do Żydówki podobna, druga, koleżanka [też nie]. Przetrzymywaliśmy ją na ulicy Lipowej. Potem nawet załatwiliśmy jej pracę w fabryce, gdzie robiło się lepy. Ona tam była wśród kobiet, musiała coś robić i zarobić. To taka dygresja.
- Co się później stało z tą dziewczyną?
Znów przekazaliśmy ją po znajomości jako gosposię. Nazywała się Lucyna, była na Placu Zamkowym. Naprzeciwko zamku był zegarmistrz. [Trafiła] do znajomych ludzi, którzy potrzebowali gosposię, tam były dzieci. Ona tam była jako kucharka, gosposia. Przede wszystkim była bardzo inteligentna, po wyższych studiach. Jej ojciec był lekarzem ze Lwowa, matka była przechrzta, była katoliczką i ta moja koleżanka też. Ona była o siedem lat ode mnie starsza. Jeżeli cięgiem mam mówić o Lucynie, to muszę powiedzieć, że po wojnie pracowała w „Ruchu”, była bardzo mądra i inteligentna. Jak Żydzi [mieli] okazję, żeby wyjechać, [to] ona pojechała z mężem do Kopenhagi. Na razie mieszkali strasznie na statkach, potem mieszkała już lepiej. Jak pracowałam w handlu zagranicznym i współpracowałam z Danią, to ją dwa czy trzy razy odwiedziłam.
- Przypomni pani jej nazwisko?
Z męża nazywała się Kuczyńska. [We Lwowie] miała nagłe małżeństwo, bo musiała mieć ukraińskie nazwisko, żeby mogła wyjechać. Jak w pociągu kontrolowali, to miała zaświadczenie, że się nazywa Wachmiatów Lucyna. Ale jak ona nazywała się z ojca, [to nie wiem]. Jej ojciec był wysłany na Syberię. Nie był rozstrzelany, był potrzebny, żeby leczyć ludzi. Matka i ciotki, cała inteligencka dzielnica Polaków była sprowadzona, ściągnięta do domu i zastrzelona. Byłam we Lwowie, zobaczyłam to miejsce. Dla mnie to było straszne przeżycie. Dzieduszycki zresztą też to opowiadał. To jest absolutna prawda. Pamiętam z panem Dzieduszyckim rozmawiałam na ten temat i mówi: „Danusiu, właśnie tak było”.
- Wróćmy do tego, co działo się w Warszawie w ostatnich dniach przed Powstaniem.
Była ogólna gorączka. Wszyscy ludzie [coś] czuli. Zbierało się żywność, ziemniaki, kaszki. Do Warszawy na Mariensztat gospodarze przywozili [jedzenie]. Chodziło się na Mariensztat i można było u nich kupić, tylko trzeba było mieć pieniądze. Mama i ja chodziłyśmy na Mariensztat. Sprzedawałyśmy wszystkie materiały, różne rzeczy, złoto, nie złoto, to co mama tylko miała, bo czuliśmy, że coś się będzie działo, żeby tylko coś więcej zdobyć do jedzenia. Nikt nie mówił o jako takim Powstaniu, tylko że coś się będzie działo, że już dosyć tego wszystkiego. Niemcy uciekają ze wschodniej granicy, przejeżdżają przez Warszawę. Stale było słychać, że Niemcy chcą Warszawę zrównać z ziemią. [...] Jak tylko syreny zaczęły wyć, to wszyscy chowali się, schodzili na dół do piwnic. Każde mieszkanie miało swoją piwnicę. Piwnica na tamte czasy była jednocześnie mieszkaniem. Piwniczki były nieduże.
- Jak zapamiętała pani wybuch Powstania? Gdzie pani wtedy była?
Jak wybuchło Powstanie, byłam na Marszałkowskiej przy Królewskiej. Biegłam cały czas przez plac Piłsudskiego i doleciałam do Karowej. Tam się zatrzymałam. Wtedy wieczorem padał deszcz. Niemiec jeszcze powiedział:
Morgen Frei. Raniutko, wszyscy w kuckach w bramie siedzieli, a mnie, pana o kulach, dwie starsze kobiety wyciągnął [Niemiec]. Wtedy, jak byłam młoda, to dla mnie każda kobieta [koło] pięćdziesiątki [to była] starsza pani. Z Niemcem doszliśmy do schodków, spojrzał na górę do Niemców, że on nas tutaj puszcza. Dalej tylko trzeba było wierzyć. Schodziliśmy po schodkach na kucki, bo już byliśmy widoczni. Potem [był] wolny odcinek, puściłam się pędem, naprawdę szybko. Cała moja plisowana spódniczka, którą miałam na sobie, została podziurawiona w strzępy. Mnie się nic nie stało, niezadrapnięta ani ręka ani noga, nic. Wtedy uznałam, że to jest cud. Codziennie rano przystępowałam do Komunii Świętej i chodziłam do kościoła. Wierzyłam w to, że mogę jeszcze dużo zrobić. Dużo szrapneli padało na nasze podwórko, dużo strzałów było, ktoś był ranny, ktoś w nogę, ktoś w rękę. Jak poważniej coś było, to do sióstr wysyłali. Chłopcy przychodzili, zanosili delikwenta do szpitala. Co mogłam, to robiłam sama. Ratowały nas w czasie Powstania urszulanki, bo one piekły chleby, gotowały. Tam chyba był też szpital. Pamiętam, że chodziłam do urszulanek, znałam niektóre siostry.
W ogóle jak się dostałam do domu, musiałam najpierw przebiec ulicę Browarną, bo jeszcze nie było wszędzie barykad, jeno mig, tak jak było możliwe, potem naprzeciwko do domu. Między domami były dziury, [umożliwiały] przechodzenie do następnego domu, Najtrudniej było [przejść] przez ulicę Gęstą, tam gdzie mieszkały siostry i od księdza Siemca. Od sióstr do kościoła była już zrobiona wielka barykada. Małe uliczki, to nie są wielkie ulice, była barykada, tam można było bezpiecznie przyjść do kościoła, a z kościoła przez ogród salezjański do naszego domu.
Była wielka radość, wtedy właśnie powiedziałam: „Trudno, już muszę iść, jestem obowiązana pójść do punktu”. Mama: „Nie”. Ojciec: „Nie, co ty, wszystkie dzieci stracimy”. Średni brat Lolek był tutaj komendantem straży pożarnej. Jak się coś paliło, to on zaraz werbował innych. Nasz dom był dwukrotnie bombardowany, jedno skrzydło było zbombardowane, pożar, potem drugie skrzydło. To był czworobok. Na parterze przeważnie mieszkali Żydzi, były drewniane sklepiki. To była jedna oficyna od ulicy księdza Siemca, czyli teraz Wiślanej, druga frontowa, myśmy [w niej] mieszkali, na czwartym piętrze i boczna. Był drewniak i było tylko jedno przejście, gdzie był cieć czyli dozorca. On zamykał dom, dziesiąta godzin, nikt już nie mógł wejść, chyba że zadzwonił. To był zamknięty teren. W parterowej [części] z jeden strony ludzie mieli bóżnice. W ogóle dom był żydowski. (Powiem jeszcze jedną rzecz przedwojenną. Były sklepiki żydowskie i potem było wejście, tam mieszkał dozorca, tam był brud, smród i ubóstwo. Żydzi mieszkali w strasznych warunkach. Nasz gospodarz w 1938 roku… Moja mama nie miała pieniędzy, bo był strajk, Kahał żydowski dawał pieniądze wszystkim handlującym Żydom i oni obniżali ceny obuwia o pięćdziesiąt procent albo więcej. Jasne, że ludzie kupowali tam, gdzie taniej. Polscy rzemieślnicy na tym tracili. W związku z tym całe rzemiosło szewskie, Związek Zawodowy Szewców i Cholewkarzy, zastrajkowało. Nie pracowali i nie było pieniędzy. Moja mama nie zapłaciła czynszu. Pewnego dnia na podwórku gospodarz mówi: „Pani Maliszewska, pani jest już mi winna za cały miesiąc. Jak pani mi nie zapłaci dokładnie za dwa tygodnie, to ja panią wyrzucę na pysk na ulicę. Przecież wiecie, że nasze kamienice, a wasze ulice”. To się mówiło [przy] dziecku, co ma dziesięć, jedenaście lat. Byłam tak wściekła, że go kopnęłam w nogę i powiedziałam: „Jest pan wstrętny, jak pan tak może do mojej mamusi mówić”. – „No tak, no tak”. Co on nam zrobił? Zabrał nam jeden pokój. To był duży fronton. Budowa tego domu była taka, że było jedno bardzo duże mieszkanie, potem był drugi mniejszy pokój, to była sypialnia dla rodziców, dla mnie na przykład, a bracia mieszkali [w mniejszym pokoju]. On zabrał nam jeden pokój, trzeba było wszystkie meble ścieśnić. Już dwóch, trzech braci nie było, było więcej miejsca. Na korytarzu były różne meble. Wtedy dowiedzieliśmy się, że tu sprowadza się pani, która była kucharką wielkiej artystki, aktorki z Teatru Żydowskiego, z mężem i z córką. Córka starsza ode mnie, nazywała się Zosia. Wiem, że sąsiadka nazywała się Śniadocka. Potem dowiedziałam się, że Zosia nazywa się Hauser. Dlaczego tak się nazywała? Bo jej ojciec ma niemieckie nazwisko. W ogóle nigdy go nie słyszałam, on tam coś klepał, coś robił, ale nie wiem. Tam nie wolno było wchodzić. Oni mieli radio. Nam wszystkim nie wolno było mieć radia, ale mój najmłodszy brat był majsterek i mieliśmy radyjko. Samoloty wychwytywały gdzie są nadania radiowe, linie. My zawsze mogliśmy słyszeć, a to dlatego, że tu mieszkał Niemiec. Jakie było nasze zdziwienie, jak raptem słyszę kroki: łup, łup. Otwierają się drzwi od korytarza, bo najpierw był korytarz, puka ktoś do nas. Patrzymy, a to sąsiad ubrany w gestapowskie ubranie. Mówił całkiem poprawną polszczyzną: „Pani Maliszewska, my wiemy, jak ten Żyd panią skrzywdził. On powinien nam dać mieszkanie, pokoje, tam gdzie mieszka jego siostra, ona zajmuje całe piętro, a on tutaj wpakował nas do maleńkiego pokoju, [który] zabrał pani. On za to zostanie ukarany”. Dokładnie tak powiedział Niemiec. Moja mama nic się nie odezwała, w ogóle myśmy się nic nie odezwali, byliśmy zaszokowani, że to gestapowiec. Zosia chodziła do Emilii Plater do gimnazjum, tam uczyła się. Pani Śniadocka była przeciętną kobietą, zwyczajna kucharka, na pewno dobrze gotowała).
7 września „kałmuki”, ruskie wyrzucali nas z domów. Przechodziło się przez różne przejścia, Wszystko z nas ściągali, torby, plecaki z ubraniami, rzeczami, jedzeniem. Puszczali nas goło, tak jak byliśmy ubrani. Miałam tylko jedną spódniczkę, co już była podziurawiona i założyłam drugą sukienkę, żeby nie było widać dziur. Ta spódniczka to jest dla mnie relikt, zawsze miałam ją na sobie, coś innego nosiłam na wierzchu. Ta kobieta Śniadocka poszła razem z nami, a Zosi Hauser już nie było, poszła do ojca, do Niemców. Z Zosią Hauser spotkałam się dopiero, jak byliśmy już w Braunschweig, czyli Brunszwiku, w obozie. Ona znalazła matkę, matka była razem z nami. Namawiała matkę, żeby chciała do niej pójść, bo ona mieszkała w Berlinie, ale matka wolała zostać z nami, nie chciała iść tam do córki.
- Jak to się stało, że nie udało się pani przyłączyć do oddziału?
Nie udało mi się, dlatego że oni mnie nie chcieli. Po prostu powiedzieli: „Mała, ty idź tam i tam będziesz bardziej pomocna”.
Do mnie, do domu. „Mieszkasz na
vis à vis uniwersytetu, Niemców. Będziesz nas ostrzegała, będziesz nam pomocna”. Byłam pomocna. Byłam kiedyś na górze i zobaczyłam, że Niemcy idą z góry, że szykują się do ataku. Uniwerek jest wyżej, jest skarpa. Zleciałam na dół do punktu, tam gdzie stali chłopaki, mówię: „Słuchajcie, Niemcy szykują atak. Byłam na czwartym piętrze i widziałam”. On mi powiedział: „Już za późno, rozkaz został wydany”. Mówię: „Ale trzeba zawiadomić, przecież po co ci chłopcy mają iść, jak Niemcy są tu blisko z armatami, z karabinami, całkowicie uzbrojeni.” – „Niestety rozkaz już wydany”. Rzeczywiście, akcja była nieudana.
- Do którego oddziału chciała się pani przyłączyć?
Chyba do „Krybara” na Tamce, bo tylko oni tam byli. Jak wróciłam z obozu, widziałam tego człowieka, mówiłam: „Pan ocalał, a mnóstwo moich kolegów zginęło”.
- Jakie warunki panowały na Powiślu w czasie Powstania?
Byłam tą „Złotką”, ludzie nie chcieli słuchać komunikatów, tylko co powie Danusia. Byłam na Pierackiego. Miałam [znajomych], było familijnie, [mówiłam do nich:] ciociu, wujku. Wujek miał cukiernię na Sosnowej, szło się Zielną. Na rogu była cukiernia, nazywała się „Amerykanka”. On był głównym cukiernikiem. Miał tam mąkę, jajka, mleko w proszku i mnóstwo rzeczy. W naszym domu były matki z malutkimi dziećmi. [Padło pytanie:] „Kto odważny, kto by mógł pójść?”. Wujek, ja, mój brat i jeszcze ktoś z sąsiadów wzięliśmy torby, znaczy plecaki. Wiadomo było, że trzeba się będzie czołgać. Do Nowego Światu można było dojść. Nieraz strzelali z BGK, ale tam była bardzo dobra, wysoka barykada, można było przejść. Było hasło, dawano cynk, kiedy można wyjść – albo z tej strony, albo z tamtej strony przechodzą na Nowym Świecie. Na placu Napoleona już czuliśmy się szczęśliwi. Nikt mi nie odbierze tego uczucia szczęścia, wolności, radości, że jesteśmy wolni, że możemy iść spokojnie i swobodnie. To uczucie swobody jest nie do opisania. Można było iść w górę ulicą Tamką, było coś pięknego, do Pierackiego, potem naprzeciwko Chmielnej. Dochodziło się do Marszałkowskiej, było przejście na wprost PAST-y, bo na Zielną musiałam dojść. Tam była dosyć wysoka barykada, było bardzo trudne przejście, póki jeszcze Niemcy byli. Wtedy czołgając się, przechodziłam. Najgorzej jak się natrafiło na trupa. Jeszcze wtedy nie byłam przyzwyczajona do tego widoku, później już człowiek był obeznany. Musiałam ominąć [nieboszczyka], jak przeszliśmy, dałam cynk, że tam leży trup. Dawano sobie znaki, kiedy puszczają ludzi w tą stronę, a kiedy w tamtą stronę. Przeszłam na Zielną, potem Zielną między domami do [cukierni]. Nabraliśmy mąki, mleka w proszku, jajek, smalcu. Tam było wszystko potrzebne do ciast. Naładowaliśmy to wszystko w swoje plecaki i z powrotem. Szliśmy taką samą drogą. Najtrudniej było [przejść] przez Marszałkowską, bo jednak ci z góry patrzyli. Nocą, po ciemku, cichutko przeszliśmy. Potem już było łatwiej.
Szczęśliwie doszliśmy do domu. Dzięki temu nasze młode kobiety z malutkimi dziećmi miały mleko w proszku, kaszkę mannę, różne artykuły, to był żywnościowy zastrzyk. Mój mąż opowiadał, że oni mogli sobie zdobyć marmoladę, jęczmień. Dwie dziewczyny siedziały i na młynku od kawy kręciły, żeby była kasza, żeby gotować. Różne sposoby ludzie mieli na przeżycie.
Atmosfera robiła się coraz cięższa. Słyszymy, idzie wojsko po stronie praskiej, na Powiślu było słychać. Już się cieszymy, że wojsko Berlinga idzie, że teraz nas oswobodzą, że będzie radość. Raptem cisza, a to już był dokładnie 5 września. Niemcy z ogrodu [krzyczeli] po polsku: „Polacy, poddajcie się, nie macie żadnych szans! Rozkaz Hitlera – zniszczyć Warszawę, zgruzować ją do ziemi”. Bardzo dużo rzeczy powiedział. „Poddajcie się i wychodźcie. Kto nie wyjdzie, będzie spalony, bo będziemy palić domy.” Rzeczywiście [wrzucali] bomby do piwnic i jak ktoś nie wyszedł albo może się gdzieś ukrył… Musieliśmy wychodzić. To było okropne uczucie. Jak się obejrzałam, tylko dym i płomienie, płomienie, płomienie… Prowadzili nas jak jest ratusz, do pałacu Blanka. Tam na placu żeśmy przesiedzieli przez noc. Stamtąd „kałmucy” wyciągali dziewczyny. Potem prowadzili nas prosto Wolską do Dworca Zachodniego. Mój brat dotarł do nas z ojcem i dał mi swój płaszcz, bo byłam tylko w tej jednej spódniczce i w tej drugiej, nic więcej nie miałam na sobie. Mama mi warkocze ścięła. Byłam zawsze czesana w koronę i miałam bardzo ładne włosy, byłam jasna blondynka. Mama mi ścięła włosy, żeby mi się tam coś nie zalęgło i żebym wyglądała jeszcze bardziej dziecinnie i bardziej biednie. Ciągnęli nas do Dworca Zachodniego. Jeszcze przed tym [poszliśmy] do kościoła Świętego Krzysztofa. Tam był smród, wokół krew, to było straszne, już wołałam iść. Na Dworcu Zachodnim PCK, kobiety rozdawały nam chleb.
Do Pruszkowa [pojechaliśmy] pociągami. Tam żeśmy byli i czekaliśmy na zmiłowanie boże. A co jeść? Tutaj cegła, tam cegła, ludzie zawsze mają jakieś pomysły, ktoś ugotował wodę, napiło się ciepłej wody, kawałek chleba [się zjadło]. Potem baczność, wszyscy się zbieraliśmy i rozdział: ci do Guberni, ci do Niemiec. Oczywiście mój brat Lolek i tatuś byli zabrani do Dachau, my z mamą do Niemiec, a niektórzy na Gubernię. Człowiek miał wtedy nieprzeciętne uczucia. Pojechaliśmy do Breslau.
Nie wiem. Wiem, że jechało się długo. W wagonie byli i mężczyźni, kobiety, dzieci i dorośli. W końcu wagonu powyrywano dechy, żeby się można było załatwić. Wagony zatrzymały się dopiero popołudniową porą. Tam były kartofle czy coś rosło. Tam można było wskoczyć i się załatwić. Były mostki na wodę, rów i nad rowem są przejścia. Miałabym szansę się ukryć, ale moja mama była w wagonie. Nie ukryłam się. Jak zaczęli wołać:
Züruck, to wróciłam. Jechała razem ze mną koleżanka, która też była w Armii Krajowej. Ona była razem z Marysią, o której wspomniałam, Wasiewicz teraz Szydluk. One były razem, bo ona wcześniej ode mnie skończyła szkołę na Bagateli. Ja byłam rok później jeszcze w szkole. Ona do nas wróciła, odeszła ze swojego zgrupowania i wróciła do domu. Myśmy mieszkały razem w tym domu, ona piętro niżej, ona się nas trzymała. Myśmy razem miały szanse uciec, ale wróciłyśmy. Dalej jechaliśmy aż do Wrocławia, czyli do Breslau. Tam nas fotografowali, moje okropne zdjęcie jest w PCK. Jak myśmy potem wracali, to meldowaliśmy się w PCK na Mokotowskiej. Tam nas fotografowali, dali nam numery i odjęli mi trzy lata. Dowiedziałam się, że nie mam siedemnaście, tylko czternaście lat. Zobaczyłam dokument i mówię: „To jest jakiś błąd, przecież ja mam…”. – „Cicho siedź, jak ci tak napisali”. Oni patrzyli na mnie, widocznie tak wyglądałam. Teraz młodzież jest inna, trzynaście lat to już jest panienka. Uchodziłam za czternastoletnią dziewczynkę.
Wozili nas aż [do] Linii Maginota, Wuppertal, Düsseldorf. Nie wiedzieli, gdzie nas mają ulokować, bo nie było miejsca. Do jednego lagru chcieli, nie ma miejsca, do innego lagru
Einundzwanzig Lager keine Platz. [Zawieźli nas] do Braunschweig. Baraki były wysiedlone. Co oni zrobili z Ukraińcami, to nie wiem. Koje [były] strasznie brudne, nas tam wcisnęli. Jedna pani była do nas przydzielona, mówiła świetnie po niemiecku. Mówiła, że jest Polką, ostrożnie z nią. Powiedziała, że to tak tymczasowo. Akurat był dywanowy nalot angielski czy amerykański. Baraki były blisko torów. Jak puścili, jak lecieli, to dywanami rzucali i nasz barak dostał. Miałam wtedy zastrzał w palec, byłam chora, jakaś belka na mnie spadła, zaczęło się palić. Ludzie wyciągnęli mnie na podwórko. Ukryliśmy się pod jakąś szopą. O Matko Boska, to były tragiczne chwile. Tylko modlitwa, tylko – Panie Boże, chroń mnie, do Matki Bożej… Następnego dnia już nie było gdzie mieszkać, bo baraki były częściowo spalone, zburzone. Zaprowadzili nas do baraku, który w międzyczasie budowali koło fabryki Vereinigten Eisenbahn-Signalwerke. Pamiętam doskonale tą fabrykę. Tam pracowaliśmy. Tam były baraki z prawdziwego zdarzenia, sztuby, piec pośrodku, wejście, były cztery podwójne łóżka z jednej strony.
- Co pani robiła w tej fabryce?
Feilen, feilen, czyli piłowałam różne części. To była fabryka niby sygnałów, potem
Bohrmaschinen. Pilnowali nas dokładnie. Były przerwy. Wtedy starszy Niemiec [zawołał]:
Kleine Mädchen, komm, komm. Podeszłam, dał mi na przykład jabłko, [powiedział:] „Ale schowaj”. Schowałam, bo miałam kieszenie. Ten człowiek przychodził przed otwarciem fabryki i wkładał mi do mojej szuflady chleb z
wurstem, czyli z wędliną czy posmarowany, marchewkę czy dwa jabłka. Byłam z koleżanką. Moja mama nie pracowała, była bardzo słaba, bardzo chora. Wszystko jej zanosiliśmy. Miała tylko obowiązek sprzątać wewnątrz. [Niemiec] widział, że się dzielę [z] koleżanką tymi porcjami, co dostawałam, bo ona była taka sama chuda jak ja i z moją mamą. Jeszcze jeden Niemiec [pomagał]. Nie można uogólniać, że Niemcy są źli, bo są i tacy i tacy ludzie wszędzie. Samo to, że jednak odważył się. Potem okazało się, że fajny był kierownik, dopóki nie przyszedł szef gestapowiec. On przyniósł mi książkę niemiecką dla początkujących, uczących się. Ponieważ trochę znałam niemiecki, to się szybko podciągnęłam i byłam trochę
Dolmetscherem. Umiałam pisać na maszynie. Czasem, jak wiadomo było, że nie będzie gestapowca, to on mnie prosił, żeby wejść do kantoru. Tam już było cieplutko. Pisałam karty pracownicze, nazwiska wypisywałam. Za to dostawałam fenigi. Była kantyna i można sobie było kupić mleka, to nie było prawdziwe mleko. W każdym bądź razie coś było.
Chciałbym jeszcze powiedzieć o jednym. Początkowo dostawaliśmy zupy z kuchni ukraińskiej. To były straszne rzeczy. Potem, jak już mieszkaliśmy w barakach, to dostawaliśmy obiady z kuchni niemieckiej. To już była
mehr zupka i było coś tam więcej, było trochę lepiej. Mimo wszystko to było niewystarczające, ale żeśmy mogli przeżyć.
My dopiero dowiedzieliśmy się, że [nastał] koniec wojny w październiku, już nie pamiętam [którego]. Już wojna się skończyła, ale tam jeszcze trwały walki. Dopiero jakimś cudem dowiedzieliśmy się, że koniec wojny. W tej samej fabryce pracowali Ukraińcy, Polacy, Francuzi. Wszyscy się wtedy rzucali na wagony i kradli. Niemcy, którzy byli tam ukryci, to jeszcze do niektórych strzelali. Bardzo dużo, zwłaszcza Ukraińców, ruskich i takich różnych typów [kradło]. Niemcy nie chcieli, żeby oni rabowali. Ja nie poszłam, moja mama też nie, moja koleżanka też mnie, myśmy się bały, ale ludzie nam przynieśli. Byłam wtedy bardzo spuchnięta, parę dni nie było kuchni. Od 9 września czy któregoś już nam nie dawali jeść. Było różnie. Wojska amerykańskie weszły, dawały nam paczki UNNRA. Tam było wszystko: konserwy, czekolada, różne rzeczy. Moja mama była na tyle mądra, że nam nie dawała tego jeść, tylko gotowała kaszkę mannę na wodzie, potem troszkę z masłem, tak żebyśmy nie [dostały] skrętu kiszek. Musicie wiedzieć, że bardzo dużo Ukraińców dogorywało na węglarce, podostawali skrętu kiszek, a pomocy lekarskiej nie było. Wojna się skończyła, a oni umierali. Potem jakieś grupy ich sprzątały.
- Kiedy wróciła pani do Polski?
Wróciłam do Polski w 1946 roku, 1 maja byłam na statku, po raz pierwszy zobaczyłam morze. Najpierw nas, Polaków, grupowali. Przesyłali z [jednej] miejscowości do innej. [Pytali się], kto chce jechać do kraju, a kto nie. Na początku zgłosiłyśmy się z mamą, że chcemy jechać do kraju, ale była długa kolejka. Oficerowie z Lubeki rozjeżdżali się po różnych obozach. Tam gdzie była młodzież, robili szkołę. Do naszego obozu też przyjechali. U nas było dużo warszawianek. Nie tylko z naszego obozu, bo z różnych obozów jeszcze się zebraliśmy. To już było w Bremen. W Bremen była szkoła, dyrektorem był pan Jan Gat. Byli profesorowie, bo w Lubece było dużo wojskowych ludzi z wykształceniem. To byli oficerowie. Uczyli nas łaciny, matematyki, polskiego. Dyrektor Jan Gat, jak potem wrócił, był dyrektorem u Poniatowskiego, w „Poniatówce”.
Jak był 1 sierpnia poprzedniego roku, to zorganizowałam ognisko, jeszcze tam nam niektórzy pomogli. Znam wszystkie piosenki powstańcze, wiersze: „Alarm”, „Żądamy amunicji…” i inne. Organizowaliśmy to w sierpniu, jeszcze chodziłam do szkoły.
Był sygnał, że możemy jechać do Polski. To było akurat w kwietniu po skończonej szkole. Całą grupą Polaków, którzy chcieli jechać do Polski, przewieźli nas do Lubeki. Potem w Lubece na statek. Po raz pierwszy w swoim życiu zobaczyłam morze i wszystkie cztery pory roku morza. Tam przeżyłam: burze, upał, pioruny. Statek się przewracał na lewo i na prawo, straszne fale. Co najgorsze 1 maja statek stanął. Marynarze zobaczyli, że jest pełno pływających min. Odpychali [je] dalej bosakami. Gdyby mina podpłynęła do statku, zaczepiłaby się, to też byłaby tragedia. Spaliśmy w kojach, hamakach. Szczęśliwie dopłynęliśmy do Szczecina. Moja mama był bardzo słabiutka. Moja koleżanka Wanda została, bo zakochała się w chłopaku, wojskowym. On ją namówił, ona została w Bremen, nie przyjechała do Polski. Wróciłyśmy z mamą i panią Śniadocką, sąsiadką, matką tej Niemki. W Szczecinie dostawaliśmy bilety wielokrotnego użytku. Namawiali nas, żeby zostać na zachodzie, ale my, wiadomo, do Warszawy.
Wróciliśmy do Warszawy. Mój brat był w niewoli niemieckiej, wrócił wcześniej. Przez polskie radio czerwonokrzyskie dawał znak, usłyszeliśmy, że Władysława Maliszewska z córką Danusią niech przyjeżdżają na Grochów, tam gdzie mieszka moja żona, mojej mamy synowa. Dojechaliśmy, wiedzieliśmy, że możemy się spotkać na Grochowie. Mój ojciec wrócił z Dachau i był już wcześniej. Najmłodszemu bratu udało się uciec z Pruszkowa przez Czerwony Krzyż, został w kraju, też już był na Grochowie. Jak tutaj wróciliśmy, to było strasznie, bo nie było mieszkań. Na Grochowie na Tomasza Zana zamieszkaliśmy w jednym mieszkanku w jednym pokoju, gdzie lokal był dwupokojowy. Tam już ktoś mieszkał, a nam przydzielono jeden pokój. To były późniejsze czasy, [które] były jeszcze gorsze, niż można sobie wyobrazić. Jak wróciliśmy do kraju, zamieszkaliśmy na Grochowie na Tomasza Zana 10. Ojciec już tam był, bo wrócił z Dachau, był bardzo ciężko chory. Miał padaczkę. Przeżywał strasznie [obóz]. W Dachau przydzielono mu funkcję odnoszenia ludzi do pieca. Jak ktoś zasnął, zmarł, to nie chowali ludzi, tylko palili. Drugi mój brat zachorował. Lolek był w Mauthausen. Później był skierowany do szpitala unrowskiego. Przyszli Amerykanie, uwolnili obóz i zabrali go do szpitala, do UNRRA. On miał tyfus, jeszcze inną chorobę, był bardzo ciężko chory, ale wyleczył się. Ojciec jak tylko mógł, to wyszedł z obozu. Dotarł do Polski, wiedział, gdzie mieszkamy, gdzie możemy być, [udał się] do bratowej. Jak wróciłyśmy, ojciec pracował w piekarni, robił tartą bułkę, żeby można było przeżyć.
[Zastanawiałam się], co mam robić. Przede wszystkim chciałabym iść do szkoły. Jeszcze jak dostałyśmy kartę wielokrotnego przejazdu, to pierwsze moje kroki były do Częstochowy. Tam byłam kilka dni, strasznie dziękowałam Matce Bożej za uratowanie mnie. Naprawdę było tyle różnych wydarzeń, tyle nalotów, [o których] tutaj nie powiedziałam. Ocalałyśmy w cudowny sposób. Czułam opiekę Matki Bożej i z wdzięczności pojechałam. Po raz pierwszy w życiu byłam w Częstochowie. Potem wróciłam do Warszawy. Na Nowym Świecie czy na placu Zbawiciela spotkałam panią Urbanowicz. Oczywiście wielka radość, żeśmy się spotkały. Ona właściwie wszystko o mnie wiedziała, co robiłam, jak było Powstanie. Powiedziała, że zachowywałam się bardzo dzielnie. Wyraźnie powiedziała, że niestety rozkazy naszych dowódców nie zawsze były trafne, ale to już było. O mnie dużo się dowiedziała, ale skąd, to nie wiem. Powiedziała: „Teraz uczę na Górnośląskiej”. Mówię: „Mam zaliczone dwa semestry, w Niemczech się uczyłam”. – „To świetnie, to od razu do trzeciej klasy ciebie tutaj zakwalifikujemy”. Przyszłam na Górnośląską do szkoły od razu do trzeciej klasy gimnazjum. Mieszkałam na Tomasza Zana, jak jest plac Szembeka, [Musiałam dostać się] do tramwaju, tramwajem do Wiatracznej. Od Wiatracznej [szłam] na piechotę przez całą Waszyngtona i przez most „pontoniak”, jeszcze nie było mostu Poniatowskiego, „pontoniakiem” na Rozbrat i na Górnośląską. To były nieprzeciętne marsze, później już można było dojechać tramwajem do Zamoyskiego [...] Miałam już iść do czwartej klasy. Najfajniejsze było to, że już jest most Poniatowskiego. Wielka radość, że można przejść mostem Poniatowskiego, a tu „łubudu”, przęsło się zawaliło. Znów Wisłę trzeba było przemierzać „pontoniakiem”. Dopiero jak naprawili przęsło, to „poniatowszczak” był do użytku.
Uczyłam się dobrze. Jak zaczęłam pracować, to spotkałam moją przyjaciółkę Lucynę, Lwowiankę. Oni się mną bardzo zaopiekowali. Wiedzieli, że u mnie w domu jest strasznie ciężko, że ojciec często ma ataki. Ojca nie chcieli trzymać w pracy. Jak dostał ataku padaczki przy robocie, to był problem. Mój ojciec z pogotowia od lekarzy dostał kartę, że jak ataki się powtarzają, to go trzeba odesłać do szpitala dla ozdrowieńców, dla umysłowo chorych. Lucyna wyszła za mąż za pana Kuczyńskiego, Polaka, oficera z Lubeki. On mnie widział w Lubece, jak byłam. On też był w moim obozie i miał uczyć wychowania fizycznego, ale gdzieś indziej potem pojechał. Jak wróciłam, jak ją spotkałam, to była wielka radość. Ona mi powiedziała: „Danusiu, jeśli chcesz, to mogę ciebie zgłosić, żeś ty ratowała Żydów do organizacji…”.
Powiedziałam: „Cokolwiek dobrego zrobiłam, to Pan Bóg wszystko widział”. Zrobiłam dużo i w Powstanie i w czasie okupacji, nie chce mieć za to żadnych… Było, minęło. Jestem szczęśliwa, że mogłam pomóc. Dlatego mnie nie zgłosiła. Jakiś czas u nich byłam, przyjeżdżałam na niedzielę. Oni wtedy mieszkali w Świdrze. Dawali mi różne paczki. On był głównym księgowym w centrali rybnej. Tam mnie zatrudnili jako pomoc. Chodziłam do Żeńskiego Gimnazjum Kupieckiego na Górnośląskiej. Później się trochę zmieniło. W centrali rybnej jadałam wcześniej obiad, tak że zdążyłam z Bagateli pojechać „dziewiątką” w Aleje, [potem] do Piusa i na Górnośląską w dół. Trochę zarabiałam, mogłam sobie kupić nową spódniczkę, bluzkę, to była wielka radość. Teraz to wszystko każdy ma, a przed tym, to Boże kochany – jakakolwiek nowa szmata to była radość, to było piękne.
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z czasów Powstania?
To, że się czułam wolna, że można było wyjść na ulicę, że mogłam ogłosić: „Słuchajcie, nasi zdobyli to, zdobyli tamto…”. Chodziłam po różnych domach, jak przechodziłam, ta wolność… Nawet nieważne było, czy się zjadło lepiej czy gorzej. Na szczęście moja mama zbierała bułki, potem to rozmaczała, mieliśmy różne rzeczy. Tylko potem były zadry, przykrości, bo akurat „krowa” ryknęła, koleżanka miała szrapnele, buzie miała całą sparzoną, gdzieś na Chmielnej, czy na Złotej. Myśmy się kontaktowali, poczta była.
Najfajniejsze było to, jak bomba rąbnęła w dom, a moja mama gotowała kluski. Pamiętam jak dzisiaj, trzymała durszlak czy cedzak z kluskami, a tu ciemność i huknęło. Bomba zatrzymała się nad nami na pierwszym czy drugim piętrze, już nie pamiętam. Czad, sadza wyskoczyły z kuchni, w kuchni palono węglem, drzewem. Wszystkie kluski zrobiły się czarne. To była tragikomedia. Było ciemno, za oknem zawalone, drzwi nie można było otworzyć. Dopiero po trochu wydobyliśmy się, było trochę światła. Zobaczyliśmy, wszyscy żyli, przysypało nas. To było na parterze, nie w piwnicy. Żeśmy wszyscy, jak byli, ryknęli śmiechem. To było tragikomiczne.
- Jakie było pani najgorsze wspomnienie?
Najtragiczniejszy był moment wyjścia z Warszawy, obejrzenie się i łuna, i dymy. Jeszcze do tego „kałmuki”, ruski, wpadali do dziewczyn. Jak żeśmy szli ulicą Wolską, ściągali do gruzów co starsze, co większe, co więcej rozwinięte. Spotkałam moje dwie koleżanki, [starsze] ode mnie, też z Powstania, Mietkę Masłowską i Wandę. One powracały do swoich domów, nie poszły z wojskiem do niewoli. Wanda myślała, że może jej matka wróciła, a jej matka była w Łomiankach i nie wróciła, Wanda, moja koleżanka, trzymała się razem ze mną. To były tragiczne [chwile]. Siedzenie nocą na placu [przy] obecnym ratuszu, pałacu Blanka i całe to wyjście, było upokarzające. Byłam zawsze dumną dziewczynką, byłam ambitna, zdolna. Przede wszystkim byłam gimnastyczką, przed wojną należałem do Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”. Byłam bardzo wysportowana, bardzo wygimnastykowana. Byłam najmniejsza, najmłodsza i najlepiej ćwicząca. Wszystkie trudne [elementy], na górnych piętrach, to ja [wykonywałam], szpagaty, nie szpagaty, z dęba na mostek. Teraz jak oglądam jak ćwiczą dziewczynki Chinki czy Japonki, to tak jakbym widziała siebie w dawnych latach. Może dlatego jestem w tej chwili raczej równa, w dalszym ciągu jestem wygimnastykowana. To mi też dużo pomogło, bo to [wyrabia] hart ducha. W ogóle ażeby coś umieć, to naprawdę trzeba na to dobrze pracować. Ćwiczenia gimnastyczne to nie są proste rzeczy, to tak się pozornie wydaje, że tak lekko, łatwo robi się z dęba na mostek, głowę między kolana. To wszystko musi być bardzo wypracowane.
- Czy jest coś, co szczególnie utkwiło pani w pamięci z tamtego czasu?
Moja miłość. Znałam fajnego [chłopaka, brata] mojej koleżanki Nanki, o której nie mówiłam. Jak od sióstr urszulanek brałam chleb, to przede wszystkim biegłam do mojej mamy, do naszych. Biegłam też na ulicę Dobrą, do mojej koleżanki, bo oni siedzieli tylko w piwnicy, bali się, w ogóle nie wychodzili na zewnątrz. Donosiłam im jedzenie. Syn pani Kowońskiej był moją miłością platoniczną. O też należał do Armii Krajowej, też poszedł działać. Na pożegnanie dałam mu ryngraf na łańcuszku i biało-czerwony kwiat. Pożegnaliśmy się i więcej się już nie widzieliśmy. To też jest piękna historia, on przeżył straszne rzeczy. Poszukiwał mnie przez pocztę Czerwonego Krzyża, był w Anglii. To była radość, że on mnie poszukuje. Nasze listy były kilometrowe, pisałam, on odpisywał. To było piękne wspomnienie. Potem jak on przyjechał do Polski, to było mieszane uczucie, miałam już dwoje dzieci. Opisywałam wszystko. Zawsze miałam dużo kolegów i dużo różnych chłopaków, towarzystwo sportowe. O wszystkim szczerze pisałam, tak jak było. Z żadnym chłopakiem się wtedy nie całowałam. On to wiedział. On potem był uzależniony, opiekowała się nim rodzina angielska w Anglii. Był bardzo ciężko chory, stracił pamięć, w ogóle nie wiedział, co jest. Jak już odzyskał pamięć, to dopiero pomyślał sobie i przysłał [list]. Tamta rodzina miała córkę i się tam zakochali czy nie zakochali. Powiedział, że on jej nigdy nie kochał, ale dzieci mieli.
Nazywał się Zenek Kowoński. Potem pisał do mnie już jako John Curtis, skończył studia z odznaczeniem królowej, bardzo inteligentny, bardzo zdolny. Zresztą ja miałam tylko bardzo inteligentnych i bardzo mądrych chłopaków. To jest piękna, romantyczna historia. Jak do mojego męża te listy wpadły w ręce, to była…
- Gdzie pani poznała swojego męża?
Mojego męża poznałam, jak pracowałam w centrali rybnej, on do nas przychodził. Najpierw byłam w kasie, wpisywałam asygnaty, [wykonywałam] początkowe roboty, potem pracowałam w księgowości, układałam dokumenty. To była świetna praktyka.
Tak. Mój mąż też tam wtedy pracował, tylko w sekcji rybackiej. On skończył szkołę rybacką w Krakowie. Był w Powstaniu, w Batalionie „Zaremba-Piorun”. „Zaremba-Piorun” przyjął mnie do siebie, bo oni znają całą moją historię. Dostałam dokumenty, żeby wypełnić do ŚSŻAK-u czy do Związku Powstańców, ale przecież mnie nie zależy. Co zrobiłam, to zrobiłam. Tym bardziej jak widzę, że wśród tych ważnych, są tacy, którzy tylko dawali rozkazy, a sami nic nie działali, to dla mnie to traci trochę wartość. Najważniejsze, że [są tacy], co przeżyli, co pamiętają, co doceniają. Najważniejsze jest dla mnie to, że wypełniłam się. Urodziłam dwoje dzieci, Ania tu współpracuje, Wiesio skończył studia, Ania też, on jest dyrektorem. Jestem szczęśliwym człowiekiem, bo się wypełniłam. Wszystko co mogłam zrobić, to zrobiłam, jak mogłam pomóc, to pomagam. To jest zakończenie mojego opowiadania.
Warszawa, 27 sierpnia 2009 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski