Zdzisław Dyląg „Zdzisław”, „Zdzich”
Zdzisław Dyląg, lat osiemdziesiąt trzy, [...] urodzony w Warszawie, tu niedaleko na Lwowskiej, róg Koszykowej, ochrzczony u Św. Zbawiciela. Ojciec był inżynierem, mama była pracownikiem domowym.
Dzieciństwo spędzałem w Warszawie. Pierwotnie mieszkałem na Lwowskiej, później mieszkaliśmy na Mokotowie. Tam chodziłem do szkoły, do powszechniaka na Narbutta. W międzyczasie jeszcze byłem rok w Rabce, [ponieważ] miałem problemy z płucami, i tam przerobiłem dwa oddziały szkoły podstawowej. Wróciłem do Warszawy, [gdzie] od razu [poszedłem] do czwartej klasy podstawówki numer 159 na Narbutta. To był straszny przeskok.
Przed wyjazdem do Rabki byłem w takiej szkole
École Enfantin. To było z językiem francuskim. Tam uczyłem się kaligrafii jeszcze, ale to nic mi nie pomogło, bo nadal bazgrzę jak bazgrałem. Ale potem okazało się właśnie, że powinienem pojechać na klimatyczne leczenie. Tam się leczyłem, uczyłem się w domu, potem powrót do Warszawy. To były nowe czasy. Miałem 9 lat, sam jechałem pociągiem z Rabki do Warszawy, to wtedy było dużym wyczynem. Tutaj trafiłem właśnie w środowisko młodzieżowe, z którym byłem raczej nie zżyty, czułem się trochę głupio. Młodzież rozhukana, rozlatana, a ja byłem trochę takim maminsynkiem można powiedzieć. Miałem kręcone włosy. Z tymi włosami były problemy, bo nauczyciele uważali, że mam karbowane włosy, że ondulację mam. Nie, miałem naturalne włosy. Byłem strasznie speszony, do tego stopnia, w tej dużej szkole, masa dzieci, że pomyliłem ubikacje, trafiłem do żeńskiej ubikacji. Przeżycia takie emocjonalne miałem, ale potem jakoś tę czwartą klasę, piątą, szóstą zrobiłem. Było przygotowanie do Pierwszej Komunii Świętej. To wszystko na Mokotowie. Potem do gimnazjum.
Dziadek mój był kupcem. Miał prześliczny sklep gastronomiczny na Lwowskiej róg Koszykowej. Rodzice uważali, że może do handlowej szkoły. Najpierw tak ambitnie do Stefana Batorego, to było gimnazjum numer 1 w Warszawie, takie bardziej ekskluzywne. To było dla dobrze urodzonych, czy dobrze sytuowanych. Zdawałem tam, niestety oblałem. Byłem przybity strasznie, już myślałem, co ze mną będzie. Wtedy właśnie powstał problem, że może do „handlówki”. Wtedy powstawały tak zwane gimnazja kupieckie, bo przedtem to była „handlówka”, szkoła niższej kategorii, niższej klasy, a liczyło się dopiero gimnazjum, więc powstały gimnazja zawodowe. To było Gimnazjum Kupieckie na Prostej, róg Waliców. Tam się dostałem bez problemu, i cztery lata tam „przesłużyłem”. To było bardzo urozmaicone środowisko. Klasa była w połowie z uczniami pochodzenia żydowskiego. Nie byłem antysemitą.
To było pewnym charakterystycznym rysem [tej szkoły], że [byli] Żydzi, było kilku protestantów i reszta katolicy. Był taki jeden katolik, który chciał getto ławkowe wprowadzać w gimnazjum. Tak to było. Ale z kolegami żyliśmy dobrze, z Żydami się dobrze żyło, oni byli zdolni, ambitni byli, jakichś tam ekscesów absolutnie nie było. Uczyliśmy się. Szkoła była z tradycjami. Dosyć stary woźny był, [który] zażywał tabakę. Myśmy usiłowali go naśladować. Były różne zajęcia z profesorami. […] Na przykład na lekcjach, to była chyba lekcja przyrody, czy biologii, już nie pamiętam, ustawiał nas dyrektor wkoło i każdy trzymał rękę na głowie następnego. Chodziło o szybkość reakcji. Po pierwszym sygnale klepnięciu w szyję, następnemu trzeba było przekazywać. I trzeba było tego dyrektora klepnąć. Ale to wszystko się udało dobrze. Szkoła była wyposażona bardzo dobrze, teraz się mówi o komputerach, a wtedy nauka pisania na maszynie, to już była wyższa szkoła jazdy. Między innymi mieliśmy pracownię maszynopisania. Maszyny były ze ślepymi klawiaturami, żeby właśnie na ślepo pisać, bez gapienia się. I tak minęła ta szkoła. Wtedy już mieszkaliśmy na Mokotowie na Malczewskiego. Tam miałem praktykę w szkole. Gdzieś tam na rower składałem. W końcu ten rower miałem. […]
Potem był 1939 rok i kopanie rowów się zaczęło, schrony przeciwlotnicze. Rzuciłem się do tego kopania. Dostałem takich odcisków na ręku, że musiałem do lekarza chodzić. Ale kopaliśmy i nastroje były raczej niespokojne.
Była Liga Obrony Powietrznej czy Pogotowie Przeciwlotnicze. W poszczególnych domach były funkcje dyżurnych takich, owakich. Ja tam byłem gońcem. I przyszedł właśnie 1 wrzesień. W radiu były sygnały muzyczne, potem wiadomości, że siły niemieckie przekroczyły granice Polski. Już był pierwszy nalot. Pierwszy nalot, to u nas już szyba jedna poszła. To szyba na razie. No i tak się zaczęła okupacja. Jeszcze przedtem, zaciemnienie było wcześniej. Poczułem się ważnym tym gońcem Obrony Przeciwlotniczej, więc, chyba Puławską tramwaje jeździły, wychodziłem i jak któryś tramwaj był źle zaciemniony, to zatrzymywałem motorniczego i tłumaczyłem mu, więc byłem bardzo ważny. Później zaczęła się okupacja. Byłem po gimnazjum kupieckim. Zdałem do liceum. Niemcy pozwolili na otworzenie liceum. Było bombardowanie Warszawy, rodzice zostali na Malczewskiego, a ja byłem gdzieś w Śródmieściu. Rodzice ocaleli. Niemcy ruszyli od południa i zatrzymali się gdzieś na ulicach Malczewskiego, Odyńca, Ursynowskiej. Na tych ulicach był front i oczekiwanie na kapitulację. Potem kapitulacja. W pewnym sensie świat się nam walił w cudzysłowie i w niektórych miejscach dosłownie. Ale ocaleliśmy jakoś. Mieszkanie nam zrujnowano, wybebeszono. Przypuszczam, że były nawet zbiórki, jak już nie było nas w domu, jak nas wygnali, to dla szpitali chyba zbierali jakieś posłania, materace, koce, jakieś takie rzeczy zabierali. Przy okazji mój rower wzięli. […]
Przed samym wybuchem wojny, mój chrzestny ojciec, był majorem w Sztabie Generalnym, i jak zbliżał się wybuch wojny to swoją rodzinę wywiózł do Chełma Lubelskiego samochodem. Sam potem wrócił. Wyjechaliśmy bezpośrednio przed pierwszym. Taka nocna podróż, zaciemnienie, wszędzie wojsko i jakieś już nawet zderzenia małe, bo duży ruch był na drogach. Dojechaliśmy do Chełma, do dziadków i tam zostałem, a wujek wrócił. To był legionista jeszcze dawny, na owe czasy bardzo wysoki. Jak mnie trzymał do chrztu, to ksiądz nie sięgał, więc musieli krzesełko postawić. Byłem chrzczony na siedząco, tak nietypowo. Byliśmy w Chełmie Lubelskim. Poza mną było dwóch jego synów, jeszcze kolega był. Front się zbliżał. Co robić? Wtedy był taki trend, żeby uciekać na wschód. Były wezwania do ewakuowania mężczyzn na wschód. Więc myśmy młodzi wymyśliliśmy, że pójdziemy na wschód, żeby uciekać przed nadchodzącym frontem. Kupiliśmy sobie jakieś rowery używane. W każdym razie miałem rower i powędrowaliśmy na wschód z całą falą uciekinierów. Wędrowaliśmy, wędrowaliśmy, już tam zaczęły się przymrozki nawet we wrześniu. Różnie nas przyjmowano, w niektórych domach bardzo elegancko nas karmiono, w niektórych różnie. Jakaś Żydówka nas wspaniale przyjęła chałką. I tak szliśmy dalej, cała masa ludzi, Jakieś tam naloty były.
Jak to było? Były pociągi ewakuacyjne. Więc myśmy przesiedli się do pociągu. Wtedy były połączone wagony i parowozy. Niektóre pracowały, niektóre były włączone po prostu do transportu. Myśmy w takim parowozie [niezrozumiałe] przejechali jedną noc, potem wysiedliśmy. Był problem. Okazało się, że w wagonach znaleziono jakiś chleb. Otworzono i rozdawano ten chleb. Ten chleb się jadło, ale okazało się, że był spleśniały już. Wtedy się nie orientowałem. Dalej na wschód jeszcze wędrowaliśmy, doszliśmy do Bugu i okazało się, że Niemcy są już za Bugiem. Oni szybciej obeszli przekroczyli Bug. To była miejscowość Dorohusk. Nie było sensu, żeby się pchać na wschód dalej. Po drodze widzieliśmy nagrobki, z krótką informacją, kto tam pochowany. Wiem, że nawet nazwisko i adres jakiś były jeszcze wymienione. Podpisałem i potem po powrocie do Warszawy dotarłem do tych ludzi, ale już ktoś inny też ich zawiadomił. W każdym razie doszliśmy do wniosku, że trzeba wracać z powrotem, tu gdzie jeszcze nie było Niemców.
Wędrowaliśmy polem, lasem. Miałem pistolet taki, znaczy zabawkę, dziecinny, na kapiszony. Pistolet wyrzuciłem, żeby nie być uzbrojonym jak spotkamy Niemców. Na horyzoncie już tam były wybuchy, strzały. Myśleliśmy, że to jest burza. Okazało się, że tam artyleria pracowała. Spotykaliśmy już oddziały wojskowe demobilizujące się, palące dokumenty, palące pieniądze. Taki był trend, żeby w niewoli nie dać Niemcom tych materiałów. Wracaliśmy dalej na Chełm Lubelski do rodziny. Przed Chełmem spotkaliśmy nierozbrojone jeszcze oddziały. Jakiś tam oddział był, i ktoś z nas, z tej grupy, w której wędrowaliśmy zaczął opowiadać o tym, co się tam dzieje, że tam są już Niemcy. Ktoś tam chciał go zastrzelić z polskich oficerów, że on takie sieje pogłoski. Ale w końcu dotarliśmy do Chełma Lubelskiego cali i zdrowi. Do Chełma Lubelskiego pierwsi weszli Rosjanie. To było zaskakujące, bo baliśmy się Niemców, ale Rosjan jeszcze bardziej. Tych Rosjan pierwszy raz zauważyliśmy tam gdzieś wcześniej. Jeszcze można dodać, że jak wędrowaliśmy na wschód, to miejscowi mieszkańcy, tam byli Ukraińcy, Białorusini już byli nieprzyjaźnie nastawieni do Polaków z centralnej Polski. Przyszedł właśnie taki moment, że idziemy przez jakąś wieś, czołg nadjeżdża i na nim na wierzchu obok tej wieżyczki leży ktoś w mundurze zielonym polskim. Nie wiem, kto to był, ale to były zaskakujące przypadki dla nas.
Wróciliśmy do Chełma i wkraczają Rosjanie. To znowu szok, że oni wchodzą, ale ich wygląd. Niesamowicie wyglądali. Dosłownie sznurkiem powiązane jakieś odzienia, jakieś płachty. Wyglądali strasznie, mówiąc brzydko, dziadowsko. Tylko samochody osobowe mieli na chodzie. Zaczęli się zagospodarowywać. Zaczęto wyławiać oficerów polskich. Powiedzmy, potrafili od fryzjera wyciągać oficerów, którzy nie mieli już nawet insygniów. Była taka milicja, przykro powiedzieć, żydowska, tacy młodzi natarczywi bardzo, którzy wyławiali ludzi, z opaskami czerwonymi się pojawili. Usiłowali porządku pilnować w piekarniach w przygotowywaniu chleba, ale połapano i aresztowano sporo osób. Krzyki było słychać, gdzieś tam kogoś bito, ktoś tam krzyczał: „Nie jestem Polakiem!” Dramatyczne rzeczy. Ludzie powywieszali już czerwone flagi. Pierwszy bohaterski wyczyn to było zerwanie po ciemku takiej flagi wywieszonej gdzieś na jakimś domu.
Później następuje odwrót. Okazuje się, że Rosjanie za daleko weszli, że granica miała być jednakże na Bugu. Oni poszli dalej, więc cofanie się. To cofanie się, znowuż wychodzenie i zabieranie przez to wojsko czego się dało. Sam widziałem jak zrywali jakieś zasłony, firanki w jakimś budynku przemysłowym, nie w mieszkaniu prywatnym nawet. Tylko zrywali firanki i ładowali co mogli na te swoje wozy i samochody. Wycofywali się i tak było kilka dni bezhołowia, bezgłowia, bez władzy. Żydzi się ewakuowali, za nimi wyszli. Wyjechali jakimś tam pociągiem ewakuacyjnym. Żydzi wszyscy bali się Niemców, wycofali się. Jak wyszli młodzi i starzy, to potem się okazało, że ci starzy powracali do Chełma Lubelskiego, [ponieważ] źle się czuli na wschodzie. Zaczęły się rządy niemieckie w Chełmie.
Jeszcze [dygresja dotycząca] czasów radzieckich, że tak powiem, to oni kupowali co mogli, wszystko było dla nich dziwne i zaskakujące. A ich z kolei podpytywano. To nie były dowcipy rzeczywiście, bo oni mówili, że u nich wszystko jest. Kupowali co mogli, ale u nich wszystko jest. Między innymi: „A pomarańcze u was są?”, „Tak są, na trzy zmiany produkują.” Takie były niewiarygodne rzeczy, ale tak było. Handlowało się czym się dało. Moja mama przyjechała po mnie z Warszawy pociągami towarowymi, żeby mnie odebrać, bo wtedy byłem młodym chłopakiem, i zawieźć do Warszawy. Mama z kolei przywiozła jakieś zapalniczki z Warszawy i to też sprzedało się. Jakiś duży solidny plecak uszyto nam, [mnie] i mamie też, żeby coś zabrać do Warszawy., bo w Warszawie było chłodno i głodno. No i ruszyliśmy w podróż towarówką oczywiście do Warszawy przez Lublin.
Też taka śmieszna można powiedzieć rzecz. Moja mama była w Polskiej Organizacji Wojskowej w czasie I wojny światowej i miała medal POW-u. I ten medal w czasach normalnych dawał prawo do ulgi kolejowej. I mama w tej sytuacji jeszcze kupiła ulgowe bilety.
Poza tym jak jechaliśmy pociągami ewakuującymi się jeszcze na wschód poprzednio, to tam były różne i pierwsza klasa i druga klasa. W drugiej klasie były kolorowe obicia, wzorzyste. Ludność ze stojących pociągów polowych ściągała te materiały i szyto ubrania dla dzieci. Potem te dzieci się wołały: „Te, druga klasa”. W ten sposób dotarliśmy do Lublina. Tam mieliśmy też rodzinę i przenocowaliśmy, zrobiliśmy jakieś zakupy. Wtedy się kupowało jakiś alkohol, który był środkiem pieniężnym, bo waluty nie działały wtedy już w ogóle. Ruszyliśmy do Warszawy. Plecak był wyładowany.
Wysiedliśmy na Dworcu Gdańskim. Tam mieliśmy niedaleko rodzinę. Weszliśmy do tej rodziny. Byłem tak obładowany tym workiem, że jak chciałem go zdjąć i wrzucić na górę to wywaliłem się. Przeważył mnie ten worek. Przenocowaliśmy tam i na drugi dzień ruszyliśmy na Mokotów do ojca. Wróciliśmy tam, szyb w mieszkaniu nie było, wyleciało wszystko, ogołocone było z pościeli. Kiepskawo było. Ale na przykład na kredensie w pokoju ocalał gąsior z winem, które robiłem przed wojną ze zboża. Zaczęliśmy się jakoś urządzać po trochu. Dyktą się zabezpieczało okna, żeby jakoś żyć, jakoś sobie radzić. Jeszcze ojcu się udało kupić jakiś worek z mąką. Niewiadomo, ktoś tam niósł i ojciec kupił to. Mieliśmy zapas tej mąki. Zgorzkniała była.
I zaczęły się lata okupacji. Tam były piece, ale nie było opału. Z kolei ciotka, moja matka chrzestna, mieszkała na Kopernika i miała jakieś zapasy węgla, miału. Więc ja przez całą Warszawę ówczesną, jeździłem z plecakiem, brałem ten miał do plecaka i przywoziłem na Mokotów. Tam się z tego miału lepiło takie paczki z mokrą wodą i paliło się w piecach. Normalne, duże piece kaflowe były nie do opalenia, więc były takie piecyki przystawne tylko do komory spalania, do dużych drzwiczek. Do popielnicy były drzwiczki małe, na górze były drzwiczki duże do pieca. Do tych drzwi przymocowywało się żeliwne, robione w czasie wojny, komory spalania, niewielkich gabarytów i tam się wkładało ten zapakowany miał. Z tym, że najpierw trzeba było czymś rozpalić. Myśmy trochę koksu jakiegoś mieli, no różne kombinacje [były], żeby jakoś się urządzić z tym wszystkim.
Niemcy uruchomili liceum, ale po dwóch dniach zamknęli to liceum, w ogóle licea zamknęli. Powstały Polskie Szkoły Przygotowawcze do szkół drugiego stopnia. To było coś
á la liceum. Niemcy obniżyli poziom kształcenia Polaków, nie było już uczelni jawnych, tylko były jakieś szkoły drugiego stopnia, przygotowujące do szkół technicznych. W tych szkołach uczono po kryjomu polskiego. Warunki były ciężkie. Myśmy w końcu korzystali z opieki społecznej, gdzie wydawano zupy. Pamiętam zupy z zmarzniętych kartofli, ale się jadło. Siostry miały na Puławskiej taki ośrodek.
- Proszę opowiedzieć na temat warunków bytowych związanych z okupacją.
Uczyłem się w tej szkole i potem się dostałem do technikum budowlanego na Krakowskim Przedmieściu. Tam były wykładane przedmioty techniczne, a polski był wykładany po kryjomu. Techniczne nauki na dobrym poziomie były, bo to wykładali nauczyciele wyższych uczelni. Był profesor Klus, który potem był na Politechnice dziekanem. Był taki szalenie miły nauczyciel, którego nazywaliśmy „Maciuś”, szalenie delikatny, sympatyczny architekt, wyleciało mi z głowy jego nazwisko. Ale sympatyczne wspomnienia mam, że był tak uprzejmy, traktował nas [dobrze]. Na przykład ktoś był przy tablicy, rysował coś i upadła mu ścierka, to wykładowca się schylał, podnosił i podawał mu ścierkę. Takie były stosunki. Był też od organizacji robót budowlanych taki nauczyciel, któremu myśmy z kolei głupi kawał zrobili. Nie wiem, dlaczego tak wyszło, w każdym razie wychodził „Kurier Warszawski” gadzinówką nazywany, [w którym] były różne ogłoszenia. Myśmy załatwili ogłoszenie, podaliśmy adres tego nauczyciela, że sprzedaje drożdże przed świętami. I tam go nachodzili po te drożdże. To był głupi dowcip. Byli sympatyczni nauczyciele. Potem się okazywało, że oni właśnie wszyscy byli w Armii Krajowej. Wydawałoby się, że „Maciuś” był taki delikatny, a był w Armii Krajowej. Potem się o tym dowiedzieliśmy, [dziwiliśmy się]: „Jak to? Niemożliwe!” To był bardzo sympatyczny architekt. Był synem ambasadora w Ameryce i po wojnie wylądował w Ameryce. Później wygrał jakiś konkurs na budowę parlamentu w Indiach i zginął w katastrofie lotniczej jak tam leciał. Z tym „Maciusiem” mam sympatyczne wspomnienia. Jak były ferie świąteczne i nie było zajęć w szkole, to myśmy do niego do domu jeździli na konsultacje, na zajęcia. Nikogo to nie dziwiło. Skończyłem budowlankę. [...]
Pierwsze kontakty konspiracyjne. To się zaczynało od kolegów, jakieś pierwsze spotkania, takie niewyraźne, potem ćwiczenia, rzucanie na niby granatem, kamieniem się rzucało. To było na Żeromskiego róg Marymonckiej, gdzie była wojskowa rzutnia granatów jeszcze sprzed wojny. Teraz zupełnie inaczej to wygląda. Potem jeden z kolegów był w „Baszcie” i on nas jakoś zorganizował. Przysięgę składaliśmy w Alejach Jerozolimskich. Nas było wtedy trzech, Henio, Koperski Stefan, Tadzio Rajnt i ja. To była taka nasza mała komórka. W międzyczasie to pracowałem. [...]
- Technikum budowlane skończył pan przed Powstaniem?
Tak.
- Czy będąc w technikum prowadził pan jakąś działalność konspiracyjną?
Bardzo skromną. W technikum nie. Zacząłem pracować potem, po technikum. Dostałem pracę w przedsiębiorstwie prywatnym w Pruszkowie jako technik budowlany. Tam były takie olbrzymie Zakłady Kolejowe. Tam [przedsiębiorstwo] prowadziło roboty instalacyjne, olbrzymie sieci wodociągowe, więc tam dojeżdżałem. Rano się jechało wcześnie z tłumem ludzi. Wysiadaliśmy w Pruszkowie. Tam była elektrownia, szło się do tych warsztatów kolejowych, tam były hałdy węgla, miału. Na tych hałdach ludzie potrafili spać, jakoś tam było cieplej, nie wiem. Dochodziło się do tych warsztatów kolejowych i tam wykopy były robione i układanie przewodów wodociągowych olbrzymiej średnicy. Ten przedsiębiorca, który mnie zatrudnił, to mnie tak podpuszczał, żebym dawał przykład, mobilizował jakoś robotników. Ja się dałem nabrać i sam się wziąłem za tę robotę.
Znowuż takie przyjemne wspomnienie. Majster, który prowadził roboty był na miejscu, był niesamowicie inteligentny, oczytany. Różne rozmowy tam prowadziliśmy. Dość że robiliśmy, remontowano wagony uszkodzone i budowano specjalne wagony towarowe, które miały ściany betonowe i włączane były w normalne zespoły pociągów. Dla ochrony przed partyzantami miały pogrubione ściany, nie drewniane, tylko betonowe. Niemcy prowadzili tam jakąś szkołę na niskim poziomie dla młodzieży, młodej zupełnie młodej. W tych zakładach się przyuczali. Ale Niemcy potrafili karę chłosty za jakieś przewinienia tym chłopakom wymierzać. Takie niesympatyczne widowiska były. Potem wracałem do Warszawy i taki byłem spracowany, że wystawiałem tylko głowę na zewnątrz z pociągu i łykałem powietrze. Potem w domu do wanny, piłem wodę z wanny, nie czułem się na siłach. Tak to było.
W końcu przeniosłem się do innego przedsiębiorcy, który prowadził w Warszawie roboty przy Dworcu Gdańskim. To były Zakłady Produkcji Elementów Betonowych. Tam się robiło płyty chodnikowe, elementy betonowe do budowy schronów. Tam znowu zacząłem pracować. Pracowałem, betoniarkę napędzałem z tymi robotnikami, z którymi dobrze żyłem. Z tym, że w życiu miałem takie sprawy, że nie piłem i nie paliłem, więc zawsze byłem u tych ludzi podejrzany trochę, niepewny. Nie pije, nie pali. Jak wychodziłem po pracy, wstępowałem czasem na obiad do stryja mojego, który przy Dworcu Gdańskim miał dom.
Tam mnie spotkała taka sytuacja, że obserwowałem egzekucję uliczną. Dom był w pewnej odległości od dworca, tam był pusty plac, był nasyp na terenie Dworca Gdańskiego prowadzący na Żoliborz i w pewnym momencie przyjechały budy niemieckie. Wyskoczyli ludzie. Poustawiali ludzi w szereg. […] W każdym razie ustawili [ludzi] na tle tego nasypu, no i salwa, zabrali ciała i koniec. To było rzeczywiście przeżycie duże, bo ja sobie z okna patrzyłem jak na widowisko dramatyczne. Na ulicach były egzekucje, lecz ludzie nie oglądali tego, nie mieli takiej możliwości. Ja miałem tu takie możliwości, wcale nie wesołe, ale były takie.
Później zbierały się chmury powstaniowe. Myśmy mieli wyznaczony punkt wyczekiwania na [ulicy] Widok u kolegi. Tam w kilku siedzieliśmy i czekaliśmy na polecenie wyjścia na punkt zborny na Mokotowie. Czekaliśmy, czekaliśmy, miało nas być trzech czy czterech. To był dzień wybuchu Powstania. Nie ma jednego, przedłużało się to czekanie. Więc tak trochę się rozłazili, jeden okazuje się poszedł do swojej panny na Czerniakowską. Więc ja poleciałem z tej Widok na Czerniakowską. Już były godziny popołudniowe. Doleciałem tam, nie zastałem go, gdzieś też wyszedł. Więc wracałem.
Jak wracałem to już na Smolnej Niemcy mieli założone okna workami z piaskiem i z karabinami z tych okien pilnowali ulicy. Nie wiedziałem, co robić. Wycofywać się, nie. Więc myślę sobie: „Trudno.” Przeszedłem jakoś, nie zaczepili mnie. Przeszedłem, wróciłem na punkt spotkania. Przyszedł wybuch Powstania. Zaczęły się strzelaniny w wieczór. Myśmy usiłowali jeszcze przejść przez Aleje Jerozolimskie, żeby dostać się na Mokotów, ale nie dało się. Myśleliśmy, że może piwnicami, ale nie było możliwe. Więc wróciliśmy na Widok z powrotem, tam się ujawnili jacyś lokalni członkowie Armii Krajowej, zaczęli przebijać przejście na następne podwórka. Myśmy przeszli do Brackiej. Tam już Niemcy nadawali komunikaty przez tak zwane szczekaczki. To były megafony umieszczone na słupach, z których Niemcy podawali różne propagandowe czy policyjne informacje dla ludności. [Były] ostrzeżenia, że każdy będzie zastrzelony, i tak dalej, takie strachy.
Jakoś tą noc przeczekaliśmy i później jeden z nas, właśnie Tadzio, który był może bardziej przedsiębiorczy, powiedział, że wyjdzie na miasto opłotkami i się zorientuje. Dotarł na ulicę Górskiego. Tam mu powiedziano, że jest jakiś oddział i tam rzeczywiście był „Kiliński”. Zajęli budynek, to szkoła Górskiego była. Ten budynek zajęli powstańcy z Armii Krajowej, ale tam był punkt etapowy dla tak zwanych kałmuków, dla Rosjan wschodnich, Białorusinów czy innych, którzy służyli w armii niemieckiej. Więc tam był taki punkt przesyłowy. Jak myśmy tam przyszli, tam właściwie prawie nikogo nie było, ale koledzy dobijali się do drzwi. Jeden walił kolbą w drzwi i wystrzelił do kolegi, zabił kolegę. Takie były numery. Dotarliśmy tam, zaakceptowali nas i przyjęli do drużyny. Nas tam dotarło trzech. Zaczęła się służba garnizonowa, tam jakoś się rozlokowaliśmy na górnych piętrach. Tam były jeszcze jakieś sienniki, to dla wojska było urządzone, jakieś resztki jedzenia były. Zaczęły się już pożary. I wtedy udało się uruchomić radio. […] Londyn nadawał ten chorał Ujejskiego „Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej”. Myśmy nie wiedzieli, potem się okazało, że to był zaszyfrowany sygnał, że zrzutów nie będzie. Dla nas to były czyste kpiny. Tu się pali, tu się wali, a oni nam śpiewają taki horał. To było dramatyczne.
Chodziliśmy na posterunki, tam broni było mało. Było trochę pepesz od pistoletów radzieckich z takimi bębnami dużymi i jeszcze trochę innej broni jakiejś powyciąganej, jakiejś zardzewiałej, nie zardzewiałej. Ja się bronią trochę interesowałem. Ładowaliśmy te bębenki. Okazuje się, że tam był inny kaliber, potem się zacinały. Więc z jakimiś resztkami broni chodziliśmy na placówki.
Byłem na takiej placówce, bywałem na Brackiej niedaleko Alei Jerozolimskich. Na którymś piętrze na balkonie była taka sytuacja, że miałem hełm strażacki na głowie, z którego wyrwano wszystkie wyściółki, tylko blacha była, więc włożyłem cyklistówkę w środek i tak sobie na głowę nasadziłem. Miałem taki bębenkowiec kowbojski, ja byłem na balkonie, a na dole był czołg. No, więc kpiny. Tragiczny moment, bo niektórzy usiłowali przejść przez Aleje, wychodzili na ulicę i kogoś tam postrzelono i on leżał w bramie po drugiej stronie ulicy. Ja na tym balkonie, a on: „Koledzy pomóżcie, koledzy ratujcie.” Nie było sposobu, żeby do niego dojść.
Myśmy w tym mieszkaniu się zagospodarowali, tam spaliśmy trochę. Różne drobiazgi można opowiadać. W ubikacji były przygotowane tak zwane butelki zapalające, butelki z benzyną i były paczuszki przywiązane, nie umiem powiedzieć w tej chwili, z jakiego materiału, który po złączeniu z benzyną zapalał się. Te butelki zaczęły się tam przewracać i jakiś starszy stopniem, starszy strzelec polecił mi, żebym ustawił te butelki. Sam nie chciał, tylko mnie wysłał. Ale nie było nic złego.
Później z kolei znowuż na Poczcie Głównej, gdzie była centrala nasza, była zajęta w tym czasie. Za Pocztą Główną na Świętokrzyskiej była siedziba dowódcy „Kilińskiego”. Tam trzeba było jakiś meldunek zanieść. Na drogę dano mi granat jakiś. Wędrowałem z tym granatem przez Plac Napoleona, to było otwarte, odsłonięte i w pewnym momencie się przewróciłem i ten granat mi wyleciał, ale nie wybuchł. Dotarłem do tego „Leliwy” Roycewicza, to był przedwojenny zawodnik, między innymi na Olimpiadzie w zawodach jeździeckich trochę nagród brał. Patetycznie to wyglądało, siedział przy stole na fotelu jakimś, a flaga niemiecka na podłodze była. Załatwiłem coś u niego, wróciłem z powrotem. Powstała sprawa taka, że w Alejach Jerozolimskich są zabici Niemcy. Widać było, że uzbrojeni byli, karabiny mieli, coś takiego. Chodziło o to, żeby pójść i ściągnąć ewentualnie dla nas coś z tego. Więc wieczorem, w nocy myśmy się tam we dwóch wybrali, doczołgali jakoś, i rzeczywiście byli [uzbrojeni]. Chyba ściągnęliśmy temu zabitemu saperki niemieckie i karabin też, ale okazało się, że karabin był uszkodzony i wrzuciliśmy z powrotem. W nagrodę dostaliśmy po koszuli. Bo tam wszystko była improwizacja, myśmy nie mieli wyposażenia swojego, bielizny, ubrań, to nie było tego wszystkiego.
Też znowuż tak śmiesznie, bo jak byliśmy na Poczcie Głównej, tam były jakieś takie magazyny coś takiego, coś tam zdawaliśmy i w nagrodę chcieli nam dać papierosy. Ja mówię: „Dziękuję, nie palę.” On: „Głupi, bierz.” Tak mnie namawiał.
Wróciliśmy. Mieliśmy placówkę w „Kristalu”. „Kristal” to była taka duża przedwojenna restauracja na rogu Jerozolimskich i Brackiej. Tam pilnowaliśmy tego z jakimś sprawnym uzbrojeniem. A z kolei Niemcy siedzieli w tak zwanym „Cafe Klubie” na rogu Nowego Światu i Jerozolimskich. A
vis a vis w BGK, Banku Gospodarstwa Krajowego, też byli Niemcy. Trochę ostrzeliwaliśmy się wzajemnie. Słabo było z tym ostrzeliwaniem, bo nie było amunicji. Były plakaty: „Jeden Niemiec, jeden pocisk”, reklamujące, wyjaśniające, jaka jest sytuacja.
Miało być natarcie na BGK, ale do tego nie doszło. Tu mam trochę jakieś luki pamięciowe. Takie momenty, może nie istotne, ale ilustrujące sytuację. Jak nasi zajęli „Cafe Klub”, to tam w podziemiach były kuchnie, restauracje i z koleżanką łączniczką tam poszedłem i ona mówi: „Miały tu być jakieś trupy, Niemcy, zabici.” Mówię: „Przecież ty stoisz na trupie.” Dosłownie.
Jedna placówka była od Nowego Światu w ruinach, z widokiem na Smolną, tam z koleżanką siedzieliśmy i czekaliśmy czy nie będzie jakiegoś napadu, ale nie było napadu. Rozmawialiśmy, takie nastroje były.
Potem mieliśmy jakąś placówkę Nowy Świat 21, to jest po tej stronie zachodniej. Tam pożar był i myśmy ten pożar gasili. Tam było kilka podwórek. Gasiliśmy, stłamsiliśmy trochę ten pożar, ale tam coś spłonęło. Upał był straszny, gorąco. Tam były też różne sklepy, jakieś składy apteczne. [Znaleźliśmy] jakąś wodę kolońską w takich dużych balonach i myśmy się tym zlewali, żeby jakoś się orzeźwić tym. Gasiliśmy tak dosyć długo. Powstała taka sytuacja, że ktoś na zewnątrz, od strony podwórza, pilnował przejścia całą noc i trzeba go było zmienić. Mówię: „To ja pójdę, zobaczę.” Poszedłem, rzeczywiście był na taki duży pusty plac, na tyłach od Nowego Światu, tam kiedyś było kino „Koloseum”, małe, duże sale „Koloseum” zburzone, spalone zresztą. W ścianie oddzielającej Nowy Świat 21 od ruin „Koloseum” był wykuty otwór dla komunikacji w czasie Powstania.
Więc poszedłem tam, zwolniłem [kolegę], dał mi karabin i hełm, bo to było związane z posterunkiem. Kucnąłem przy tej dziurze i zaobserwować miałem pole czy tam od tych pustych terenów coś nie zagraża. Myślę sobie, że jak będę tak siedział to taką barykadkę sobie zbuduję. I zacząłem z cegieł leżących budować barykadę osłaniającą przejście, ten otwór z ruin „Koloseum” do tego pustego placu. W międzyczasie zaczęło robić się widniej i przyszedł jakiś nalot. Zrzucili jakąś bombkę na te puste tereny „Koloseum”. Przez ten otwór wybity gwizdnęło kamieniami jakimiś i po krzyżu, ale niegroźnie dostałem. Przeskoczyłem wobec tego na drugą stronę tej barykadki tym razem od strony pola. I wtedy przyszedł nalot, rąbnęli mocno i Nowy Świat 21 zawalił się, tam były trzy czy cztery piętra i to wszystko przysypało mnie z tą barykadką. Jak wróciłem do przytomności to czuję, że żyję i oddycham, ale ani ręką ani nogą ruszyć nie mogę. Kucnąłem pod ścianą, miałem na głowie hełm, a karabinem osłoniłem sobie nogi. Przypadkowo się przykurczyłem i to mnie trochę osłoniło, głowę miałem ocalałą i nie byłem zgnieciony. Ale kwestia, co robić. Próbowałem się ruszać, powietrze miałem, ale nic nie mogłem zdziałać. Więc jak to zwykle, jak trwoga, to do Boga. Zacząłem się modlić, kombinować. Miałem granat własnej roboty, znaczy roboty nie mojej, ale roboty powstańczej. [To były] siekańce takie, woreczki robiłem, myślę sobie, że do eksplozji doprowadzę to, żeby się wykończyć tutaj, a nie siedzieć nie wiadomo do głodowej śmierci. Ale nie zrobiłem tego.
Potem czekałem tam, czekałem i widzę, że jakoś prześwituję przez te cegły, bo mnie zasypał nie miał, nie ziemia tylko cegły, które porozdzielały się. To był na wapno budowany budynek, więc właściwie pyłu, miału było niedużo, tylko te cegły, które przepuszczały jakieś światło. Słyszę jakieś głosy, zaczynam się drzeć. Okazało się, że to była ta sanitariuszka, łączniczka, z którą siedziałem na Nowym Świecie. Odezwała się do mnie i cisza. Okazało się, że poszła po pomoc, żeby pomogli jej odrzucać te cegły. Po jakimś czasie przyszła rzeczywiście. Odkopali mnie, tak że miałem głowę już na zewnątrz. Tu byłem lekko rąbnięty, ale to niegroźne. Zaczęliśmy sobie tak rozmawiać wesoło. W końcu jakąś czekoladę mi dali, nawet jakiś alkohol, żeby doprowadzić mnie do stanu używalności. W końcu mówię: „Dobrze, ale może odkopcie mnie w końcu.” Więc odkopali mnie. Ale byłem zszokowany. Więc wtedy odprowadzili mnie do punktu sanitarnego na Brackiej. Tam mnie obejrzano, opatrzono mnie trochę. Lekko byłem draśnięty, ale zabrano mi broń oczywiście, bo była potrzebna. Byłem przewidziany do transportu za Aleje Jerozolimskie do Warszawy, która była mniej zniszczona jeszcze. Tam mieli mnie przetransportować, doprowadzić. I z całą grupą takich poszkodowanych, bardziej ode mnie nawet, przeszliśmy w nocy wykopem w poprzek Alei Jerozolimskich. Wykop nie był głęboki, bo tam pod spodem był tunel linii średnicowej, kolejowej, który jest do dzisiaj. Jakoś przeszliśmy przez to. Niemcy zrzucali rakiety i ostrzeliwali to. Ale przeszliśmy i skierowano nas najpierw do jednego szpitala. W kilku miejscach byliśmy i nie było miejsc, nie było miejsc, w końcu byliśmy na Śniadeckich. Tam też nie przyjęto nas. Potem na Lwowskiej chyba paru z nas przyjęto, mnie nie, bo ja byłem w niezłym stanie. A nam wyznaczono kwaterę w mieszkaniu prywatnym na Koszykowej róg Lwowskiej. I tam byliśmy kilka dni. Sanitariuszki się nami zajęły. Byłem zasypany, miałem nabitą całą głowę piachem. Więc [sanitariuszka] postanowiła umyć mi głowę. Ale na wypłukanie już nie starczyło.
Potem przyszedł nalot amerykański, duży. Oglądaliśmy poprzednie naloty to był niesamowity widok w nocy. Jak te pociski świetlne artylerii niemieckiej i te sunące nad dachami domów bombowce, do których oni strzelali, Niemcy. Wtedy wiele zniszczono tych bombowców. Jeden spadł na Miodowej, tam Polacy głównie ginęli, ale Kanadyjczycy też. […]
Na Politechnice był jakiś punkt żywnościowy. Poszedłem tam i potem wróciłem i wtedy zaczął się olbrzymi nalot w dzień. To pierwszy raz było w dzień. To właśnie cała armada amerykańska, roiło się od spadochronów. Ale to było już późno i te spadochrony z wysoka zrzucane trafiały w większości do Niemców. Z tych poprzednich zrzutów trochę dotarło do nas. Były piaty, trochę umundurowania, materiały wybuchowe, było trochę tych rzeczy. A tutaj były w dzień zrzuty i to nic. Później byłem w Sochaczewie. Do Sochaczewa był ewakuowany cały dystrykt warszawski niemiecki, biuro niemieckie i przed tymi biurami zajętymi przez Niemców stali Niemcy w mundurach uzbrojeni w steny amerykańskie i angielskie. To paradoksy takie były.
Postanowiłem wrócić za Aleje z powrotem do swojego oddziału. Wróciłem, przeszedłem znowuż tym wykopem. Dostałem się znowuż na Bracką. Tam już na akcje nie chodziliśmy tylko na jakieś patrole. W końcu powiedziano nam, że przeniesiemy się na ulicę Złotą, tam jakieś przegrupowanie było. To już były przygotowania do kapitulacji. Przeszedłem na Złotą. Tam była placówka też w mieszkaniu prywatnym, gdzie na krótko się zagospodarowaliśmy. Tam sensacja była, bo z jakichś działek, które były bliżej Dworca Głównego, ci którzy byli wcześniej na tej placówce, na tej kwaterze, [przynieśli] jakieś pomidory czy coś, więc to dla nas sensacja była. Przecież u nas na Mokotowie mieli te z działek różne wiktuały roślinne, a w Śródmieściu absolutnie nie było. Więc tam się zagospodarowaliśmy. Z ciekawostek, to tam już było radio. Tam była elektryczność, bo z Dworca Głównego przeciągnięte było coś i przez radio wtedy nadawali komunikaty z Londynu. Pamiętam wrażenie na mnie zrobiła, to była wypowiedź chyba Mikołajczyka, który pojechał do Moskwy i wtedy podał informację, że o swoich poprzednich powiedzmy kontaktach, próbach, że jak nie uda mu się załatwić, to nas uprzedzi, czyli powiedzmy, nie będzie Powstania. A to już było po Powstaniu. Więc tam gospodarowaliśmy.
I jeszcze jedna ciekawostka, że w nocy przychodzili żołnierze niemieccy kupować pistolety. To było nie do pojęcia. Ja nie sprzedałem. Miałem takiego waltera niedużego, bo się uzbroiłem lekko, żeby nie dźwigać. Ale nie sprzedawałem, i tam chyba nikt nie sprzedawał, ale niemieccy żołnierze przychodzili kupować. Potem domysły były, że może oni chcieli się uniezależnić od swojej władzy w razie kapitulacji czy czegoś. Ale dosłownie chcieli kupować pistolety. Tam się trochę odkarmiliśmy, trochę się umyliśmy. Taka gospodarka była, że jak były jakieś talerze po jedzeniu, to się wyrzucało na sąsiedni balkon, bo nie było ani w czym specjalnie myć, a wiadomo było, że to wszystko na spalenie pójdzie.
Chodziliśmy na patrole po Żelaznej. Kiedyś na takim patrolu spotkaliśmy Węgrów. Węgrzy stacjonowali w Wilanowie, bo oni współpracowali z Niemcami w walkach na wschodzie. Antybolszewicka akcja była. Ci Węgrzy nas spotkali, przywitali się serdecznie, bo myśmy byli z opaskami i wiadomo było, że my Polacy i jeden wyciągnął ze swojego schowka napisane: „Polak, Węgier dwa bratanki.” Matka mu to dała. Taki epizod też był. W końcu wróciliśmy na tę kwaterę. [Powiedziano], że będzie wymarsz, że kapitulacja już jest. Po drodze jeszcze sami szabrowaliśmy trochę żeby jakoś się ubrać, bo jesień, zima idzie. Tu wszystko na spalenie, bo Niemcy palili te domy, widzieliśmy jak podpalali domy. [Szabrowaliśmy], żeby idąc do niewoli mieć coś na sobie, na grzbiecie, mówiąc po prostu. Tak mi się udało tam wyposażyć, że nawet miałem przybory kreślarskie, znalazłem gdzieś, które ktoś pozostawił. Myślałem, że będę pracował, kreślił, że może coś. Jakieś futro zszabrowaliśmy, mówiąc brzydko. Tak że mogłem iść do tej niewoli względnie jakoś ubrany. I poszliśmy, na Chmielnej zdaje się staliśmy w tych grupach do wymarszu, przy Dworcu Centralnym szliśmy. [Byłem] trochę zmaltretowany fizycznie, ale nie poszedłem z ozdrowieńcami, którzy mieli pociągami jechać, tylko na Dworzec Zachodni. Tam mieliśmy dalej jechać. Okazało się, że nas nie do Pruszkowa, tylko do…, nie wiem, dezorientuję się.
W każdym razie tam odczekaliśmy i ruszyliśmy w kierunku Dworca Zachodniego. Szliśmy, szliśmy obstawieni przez Niemców. Niemiec chciał kogoś kopnąć, ale szliśmy. Wychodziliśmy [ulicą] Śniadeckich i przy Politechnice z bronią. Właśnie mówiłem, że nie miałem ochoty nic dźwigać, jakiejś rusznicy pancernej, nie byłem na siłach. Więc wychodziliśmy z Śniadeckich i szpalerem niemieckim przy Politechnice do Pomnika Sapera, czyli do obecnej Alei Niepodległości róg Nowowiejskiej i tam mieliśmy zdawać broń.
Jeszcze jak szliśmy w tym szpalerze, to Niemcy, którzy tworzyli ten szpaler też chcieli kupować pistolety od nas. To było niesamowite. My tu idziemy do niewoli jak jeńcy, a oni chcą kupować od nas broń naszą. Dość, że doszliśmy do punktu zdawania broni, gdzie do koszy wrzucaliśmy broń. Paradoksalnie, bo punkt zdawania broni był na tym podwórzu niedaleko. Dalej już bez broni ruszyliśmy w świat, że tak powiem, do Grójeckiej i Grójecką w pole. Idziemy, idziemy, a przy tym były różne rozmowy, czy będziemy uciekać czy nie uciekać do partyzantki, czy na wschód uciekać. Różne mieli plany ludzie. Ja się zarzekałem, że nigdzie nie uciekam, idę do niewoli i nic, koniec, szlus. Ale jak poszedłem tą drogą, tak idę, idę, ogarnęło mnie jakieś powietrze, tam już było mi lżej, bo jakiś wózek znaleźliśmy i te bagaże nasze na wózku jechały, oficerowie, niektórzy zdobyli jakieś buty z cholewami, sztylpy, mundury jakieś, niektórzy oficerowie szli elegancko odszykowani, nasi oficerowie te mundury pozdobywali jakieś.
Tak idziemy, idziemy, szpaler, z kolei Niemcy są rzadko dosyć, ale Polacy z tych podwarszawskich miejscowości stoją wzdłuż dróg i tam nas częstują, a to kawałkiem chleba, a to pomidorem, a to coś. I ja tak idę, idę i myślę sobie, co będę jak ten baran szedł. W pewnym momencie pytam się tych stojących ludzi: „Czy można do was uciec?” „No, dobrze.” Rozstąpili się trochę, dałem nura i na podwórko. Tam mnie skierowali na górę, na strych. Na tym strychu przykucnąłem w strachu, zdjąłem opaskę, zdjąłem furażerkę, czekam, co będzie dalej. Legitymację miałem. Przed końcem Powstania jeszcze zdołali nam wydać legitymacje akowskie. Legitymację zsunąłem pod pokrycie, już nie wiem czy gonty były czy eternit, nie pamiętam już. No i czekam.
Ktoś po mnie przyszedł, żebym zszedł i na podwórko mnie skierował. Jakiś kapelusz mi dali i do wykopanej jamy pod stogiem siana czy słomy już nie wiem co tam było, i tam w tę piwnicę mnie wepchnęli. Tam wszedłem. Jak się zrobiło ciemno to wyszedłem stamtąd, wyciągnęli mnie, że tak powiem. Dali mi ten kapelusz, pytam się: „Czy Niemcy mnie szukali?” „A, tak. Jeden leciał, wpadł, ale dał spokój, bo Niemcy musieli dalej iść.” Więc jakoś mi się upiekło. Powiedzieli mi, że mogę iść tam w pole, tam jest jakaś chałupa. Chodziło o to, czy Niemcy nie będą szukać. [Powiedzieli] żebym poszedł w pole, to może mnie przenocują.
Poszedłem, rzeczywiście stała jakaś chałupinka biedna. Jeszcze łunę od Warszawy było widać. Zapukałem, wpuścili mnie. Na podłodze położyli posłanie. Jeszcze nawet z Warszawy nie tylko łunę było widać, ale nawet jakieś jeszcze jak gdyby ślady popiołu, jakieś nadpalone fragmenty papieru dolatywały. Tam był syn, taki młody chłopaczek i powiedział, czy sam wymyślił, czy ja spytałem już nie wiem, dość, że on poszedł do gminy z moją kenkartą, tak zwanym dowodem osobistym, żeby mnie zameldować, żebym był niby tubylcem. Chłopaczek załatwił nawet, że z wcześniejszym terminem zameldowali mnie. Jeszcze ten rok potem przerobiłem sam, tak że niby byłem dłuższy czas w tym [mieście], to chyba Ożarów był. Koledzy poszli do nieczynnej Fabryki Kabli w Ożarowie, gdzie był punkt załadowania do obozów jenieckich. Do Oświęcimia chyba już stamtąd nie brali, tak mi się wydaje. Tam pojechali i tam przetrwali, potem wrócili i potem się kontaktowaliśmy. A ten chłopaczek wrócił i mówię, znaczy myślałem tak nie wiem czy głośno, nie wiem czy cicho, myślałem, że do Sochaczewa się wybiorę. To jest na tej linii kolejowej Sochaczew.
W Sochaczewie miałem rodzinę. [Powiedziałem], że tam może jakoś się przytulę, że tak powiem. Miałem zapasowe spodnie zdaje się. [Najwięcej miałem] w tych rzeczach, które pojechały na wózku, ale miałem ze sobą jakieś zapasowe spodnie. Spodnie zwinąłem i mówię: „To zostawię tutaj, nie wiem, albo się zgłoszę albo będziecie mieli dla siebie.” Zostawiłem te spodnie. Ruszyłem na dworzec tak trochę opłotkami. Uciekinierów z Warszawy Niemcy wyłapywali z podwarszawskich okolic. Jakoś przemknąłem się do stacji i bilet chcę kupić do Sochaczewa. A czy przepustkę mam? Mówię: „Nie mam przepustki.” „To nie może pan jechać.” Mówię: „Ale mogę się powołać na lekarza kolejowego, którego znam.” Powiedziałem nazwisko. „A, dobrze, to sprzedam panu bilet, ale co dalej to nie wiem” - kasjer mówi. Nie wiem, czy on mi radził, czy ktoś inny, że najlepiej jak przyjedzie pociąg, to wskoczyć na platformę wypełnioną piaskiem, którą pcha przed sobą lokomotywa. [To były] jeden lub dwa wagony bez ścian, tylko platformy kolejowe. Były wysypane piaskiem, żeby w razie najechania na jakieś materiały wybuchowe wylatywały w powietrze te platformy, a nie parowóz. Myślę sobie: „Nie wiem, zobaczę jak to będzie wyglądało, jak będę mógł się władować na taką platformę na oczach wszystkich.” Tam nie było ruchu, ale poszedłem do ubikacji i przesiedziałem w ubikacji dłuższy czas.
Przyjechał pociąg, wsiadłem do pierwszego wagonu. Tak zdezorientowany byłem, że nie zobaczyłem, że to jest wagon
nur für Deutsche. Ale wsiadłem do tego wagonu, wszedłem do przedziału. Siedzieli żołnierze w mundurach. Zacząłem dobrą minę robić. Nie paliłem, nigdy nie palę, ale miałem papierosy w papierośnicy na wszelki wypadek do poczęstowania i poczęstowałem tych Niemców papierosami. Przyjęli bez problemu. Zaczęli się przyglądać moim spodniom. Rzeczywiście, kolor tych spodni, które miałem, był taki zielonkawy, trochę pod ich niektóre mundury. Pytają, czy to wojskowe. Ja mówię: „Nie, nie.” Dali mi spokój w końcu. Przyszedł bileter, skasował bilet, o przepustkę się nie pytał. Dojeżdżamy do Sochaczewa, tam wysiadamy. Tam, „normalne życie”, znaczy taki ruch jak w czasie okupacji.
- Czy pan dobrze mówił po niemiecku?
Nie, słabo. Nie ugwarzaliśmy się specjalnie. Konwersacji nie prowadziliśmy. Więc widzę ten normalny ruch, ludzie kręcą się, kupują, sala jakaś jest, bufet, ruch taki, ktoś tam handluje czymś. Tak chciałem wrócić do normy jakiejś, kupiłem paczkę papierosów, nie po to, żeby palić, tylko, żeby coś normalnego zrobić. I dobrze, ta stacja jest daleko od miasta, ale powędrowałem. Przyszedłem do tego lekarza kolejowego. I pyta: „Skąd?” „Z Warszawy.” Złośliwie ta żona jego: „Tfu, tfu! Skąd spodnie?” Mówię: „Z szabru.” Skradzione, po prostu mówiąc językiem normalnym. Pytam się, co u mojej rodziny, bo rodzina przed wojną miała browar i w czasie okupacji rozlewnię piwa. „Są wszyscy, tylko są wysiedleni z budynku mieszkalnego do browaru, bo budynek mieszkalny zajęły biura, urzędy.” Administracja niemiecka z Warszawy zajęła Sochaczew, między innymi ten browar też.. Tam się zagospodarowałem. Przyjęli mnie ze zdziwieniem, bo wróciłem stosunkowo w dość dobrej formie. Stosunkowo, bo tam wracali ludzie, którzy przeszli straszne, ciężkie rzeczy, starsi ode mnie. A ja wróciłem taki w dobrym stylu.
Dali mi łóżko. Łóżko było na tak zwanym melcugu, [miejscu], gdzie się przygotowuje słód do produkcji piwa. Tam były olbrzymie kadzie betonowe, duże kadzie. W tych kadziach wstawione były dwa łóżka. Przechodziło się, żeby przekroczyć próg tej kadzi, [w której zazwyczaj] się moczyło zboże. Teraz nie było zboża, tylko uciekinierzy warszawscy mieszkali. Tam się jakoś zagospodarowałem i tam mieszkałem. Rodzina się zajmowała szyciem jakichś materiałów, ubrań dla uchodźców, bo warszawiacy z Warszawy w lecie uciekali, [to teraz] nie mieli co na siebie włożyć. Pomagałem trochę szyć, jakieś rękawice, jakieś coś. To tak trwało.
Mieliśmy tam radio. Możliwość słuchania radia oczywiście po kryjomu. Była jeszcze elektryczność. Słuchaliśmy po kryjomu radia, schodziło się do piwnicy browaru. W pewnym momencie jak zaczęli podawać komunikaty jak się przesuwa się front wschodni, światło zgasło. Nic nie wiemy, gdzie oni są, kiedy kto przyjdzie, nie wiemy nic, ale czekamy, czekamy. Przechodzi, rusza nawała wojska, wali ulicą, przy której mieszkaliśmy, w bok od Sochaczewa, bo most był zniszczony, zbombardowany zdaje się. Zamiast głównym traktem przez Sochaczew te wszystkie oddziały niemieckie skręcały w bok i wąską ulicą jechały do grobli. Tam straszny tłok się zrobił, konie padały, jeszcze jakieś ostrzeliwania chyba były z góry czy skądś. Dość, że cała droga była zapchana pojazdami i jakimiś chyba końmi zabitymi i samochody wśród nich. Więc myśmy wymyślili, że nie mamy światła, to wobec tego samochody mają akumulatory. Wyciągniemy akumulatory. Jeden czy dwa przynieśliśmy, żaróweczki też z tego samochodu i zrobiliśmy sobie światło w tej kadzi. Ale tak się zapaliliśmy do tego, że jak szedłem po kolejny akumulator i zacząłem grzebać w silniku, ktoś mnie trąca i pokazuje mi, że za kierownicą siedzi już Ruski, a ja mu tu wybebeszam z przodu akumulator. Oczywiście wycofałem się szybko z tego.
Oni zaczęli się urządzać w tym browarze, gospodarować po swojemu, konie zabrali, jakie tam były jeszcze. Z tym, że wśród tych tak zwanych Ruskich byli Polacy. Oficerami byli z reguły Rosjanie z tamtych terenów. W kożuchach byli, a Polacy byli w materiałowych ubiorach. Tacy zabiedzeni dosyć, biedni ze wschodnich terenów jacyś chłopi. I oni nam mówili tak po cichu, żebyśmy z tymi Ruskimi byli ostrożni, bo się źle może kończyć. Tam się zaczęły już poszukiwania akowców. Ostrzegali nas Polacy. Byliśmy ostrożni.
I co dalej? Zabrali konie. Jak mówiłem tam była rozlewnia piwa. Wujek był w oflagu. Przed samym Powstaniem ciotka wprowadziła rozlew piwa i miała zapas piwa, w piwnicach były jeszcze antałki z piwem. W pewnym momencie siedzimy przy stole razem z tymi żołnierzami, którzy przyszli, bo Niemcy wycofali się z tego domu. Siedzimy przy stole, nagle wchodzi gość z antałkiem na plecach, przechodzi przez cały pokój i wychodzi. Myśmy zbaranieli, skąd on się wziął nagle, skąd on z antałkiem piwa, gdzieś się tam dobrali, no nic.
Trzeba było się jakoś zalegalizować przy tych nowych władzach, jakąś pracę zdobyć, żeby nie być jakimś uciekinierem, akowcem. Poradzono mi, że mogą mnie zatrudnić w Chodakowie, gdzie była przed wojną fabryka prochu. Znajomi, którzy tam byli, wzięli mnie na rower i jedziemy do tego Chodakowa. Na rynku zatrzymuje nas warta niemiecka, [pytają], kto, co, skąd, dlaczego. Mówimy, że jedziemy do
Poulder Fabrik, do Fabryki Prochu. Nie wzruszyło ich specjalnie. Dokumenty, dokumenty. Wiem że podarł mi jeden dokument. Ja pod koniec okupacji byłem na tajnej Politechnice Warszawskiej. Miałem legitymację i chyba tą legitymację mu pokazałem i on to podarł, wyrzucił. W końcu chyba
Poulder Fabrik prowadził ten „tambylec”, że tak powiem i oni się jakoś zaakceptowali to. Ruszyliśmy dalej do tej Fabryki Prochu, która już prochu nie robiła. Dojechaliśmy tam jakoś. Tam wtedy prochu nie robili, ale były warsztaty naprawy czołgów, produkcji żywności różnej, suszonych potraw, suszone warzywa dla wojska, produkcja cementów dentystycznych, różne wyroby od Sasa do lasa, jeszcze coś tam było, już nie wiem co, ale szereg tych zajęć. [Była jeszcze] gorzelnia, rektyfikacja spirytusu była też. Wszystko tam było.
Ponieważ byłem znajomym przez protekcję, więc mnie ulokowano w zakładzie cementów dentystycznych. Tam było najspokojniej i tam było szereg młodzieży z Warszawy właśnie. Była tam między innymi chyba córka „Montera”, dowódcy Powstania Warszawskiego. Tam mnie usadzono i wymyślono, że ponieważ byłem na technicznych studiach i mam pojęcie o geodezji, to będę robił pomiary terenu fabrycznego. [To był] duży teren nad Bzurą. Z Urzędu Ziemskiego pożyczono mi teodolit, dwóch chłopaczków dano do pomocy i ruszyłem pole. Ponieważ brałem to futro, więc nie było mi zimno, owionęło mnie takie przyjemne powietrze nad rzeką, nie ma porównania z tym powietrzem warszawskim, które tam było przedtem. Można powiedzieć, że trochę ożyłem. Dojeżdżałem tam rowerem, nędzna była płaca, ale był deputat spirytusowy. Co jakiś czas, nie pamiętam jaki, dostawałem butelkę, nie wiem czy dwie butelki spirytusu, to był idealny środek dla handlu wymiennego.
Zacząłem tam robić te pomiary, punkty zaznaczać, fiksować. […] W pewnym momencie, chodziło o to, żeby moją pracę w tej fabryce prochu zalegalizować w Urzędzie Pracy. Skierowano mnie do tego Urzędu Pracy, poszedłem tam. Tam Niemcy byli, ale po polsku rozmawiali, folksdojcze chyba. Ja: „Technik budowlany.” „Dobrze, my tu potrzebujemy.” Okazało się, że oni jakąś linię wysokiego napięcia budowali w Prusach Wschodnich, że pójdziemy do starostwa i oni mnie gdzieś tam wyślą. Wcale mi się nie uśmiechało, ale poszedłem z nim do starostwa, wartownik nas przepuścił, ten poszedł na górę, a ja na dole zostałem. Czekam na niego, czekam, myślę sobie: „Co ja będę tutaj robił, nie mam ochoty tam wcale iść, ani wyjeżdżać.” I po cichutku wyszedłem sobie. Jakoś nie gonili mnie i wróciłem do domu, tam gdzie mieszkałem.
Jak polskie oddziały weszły, jak wróciła Polska na te tereny, to zmobilizowano mnie jako mierniczego, tak zwanego „skoczybruzdę” przy mobilizacji geodetów na potrzeby państwowe. Zgonili mnie do reformy rolnej. To się nazywało wtedy wycinanie burżuazji. Jeździłem do majątków i mieliśmy przejmować te majątki na państwowe, że tak powiem. [To było] likwidowanie obszarnictwa. To nie było przyjemne. Przyjeżdżało się do tych majątków, tam byli jeszcze właściciele. Niemcy zatrzymali ich, byli tam. To nie było przyjemne tłumaczenie, po co przyjechałem i dlaczego. Wydaje mi się, że nikogo nie skrzywdziłem. Po tych pomiarach, podziałach na działki, wydaje mi się, że nikogo nie skrzywdziłem, ale przyjemne to nie było. Plama w życiorysie, można powiedzieć. Ale mam dokumenty jeszcze, że byłem zmobilizowany. Różnie bywało tam, różnie było. Niektórzy bardzo przyjemnie się odnosili, niektórzy nieprzyjemnie, niektórzy radzili się mnie.
Z kolei były przypadki napadów. Tak zwani leśni ludzie przychodzili i potrafili mordować tych parcelujących. Szczęśliwie, ani ja nie skrzywdziłem, wydaje mi się, ani mnie nie skrzywdzili. Potem ta ekipa parcelująca przeniosła się dalej na zachód, do dalszych majątków. A z kolei do Sochaczewa, gdzie byłem u rodziny, moja mama dotarła na piechotę z Niemiec. Mama była wywieziona z Pruszkowa, gdzie był obóz dla przesiedlonych z Warszawy i była z kolei w Fabryce Mechanicznej. To była miejscowość Burgwejde bei Breslau. Mama tam pilnikiem pracowała, ale się do tego absolutnie nie nadawała, i z wieku i ze stanu zdrowia. Wróciła schorowana trochę, ale była. Po jakimś czasie odezwał się ojciec, którego wywieziono pod Kraków. Do siostry tam dotarł. W końcu spotkaliśmy się w Warszawie. I zaczęło się zagospodarowywanie się w Warszawie, urządzanie się. To trochę trwało.
Potem się udało ojcu dostać mieszkanie służbowe w Społecznym Przedsiębiorstwie Budowlanym. Dostałem pracę też w tym SPB jako technik budowlany i tam pracowałem. Dosyć ciekawą miałem robotę, bo przy odbudowie Teatru Polskiego, przy odbudowie Kościoła Św. Anny, szpitala na Kopernika. Ciekawe były rzeczy, z tym, że to był wtedy straszny prymityw, na przykład budowa Teatru Polskiego. Nie było wodociągów, nie było światła, a z kolei ówczesny Dyrektor Teatru Polskiego Szyfman miał chody w Belwederze u Prezydenta. Co zażądał to się musiało wszystko robić. Do robót budowlanych braliśmy wodę, która stała na balkonach. W niższych częściach balkonów Teatru Polskiego zebrała się woda z opadów, z deszczu, bo dach był uszkodzony. I była woda. A światło, to chyba za jakąś łapówkę załatwili z elektrownią, która była niedaleko.
Przy okazji się dowiedziałem, że w Teatrze Polskim jest na środku taki duży, wielki żyrandol, chyba nadal jest, i że tam w czasie okupacji w tym żyrandolu była broń chowana. Tam się remontowało i było bardzo przyjemnie. Szefa miałem sympatycznego, architekta, ale pijaczyna był straszny, który zawsze przychodził, podpisywał całą masę papierów
in blanco dla mnie, które wypełniałem później, a sam szedł do tak zwanej kapliczki, to były takie knajpki malutkie i przysyłał ciastka dla pana Zdzisława. Tam młodych nas było, poza mną była jeszcze jedna koleżanka. Jakoś spędzaliśmy czas przyjemnie i praca była ciekawa. Mieliśmy pokój. W Teatrze Polskim były i chyba są dwie loże rządowe po obu stronach. Myśmy byli w lewej loży, za którą jest pokój, tam było nasze biuro, a w samej loży miałem stół ustawiony, do którego dosztukowałem nogi i tam urzędowałem, wypełniałem formularze związane z budową. Czasem, wieczorem było już ciemno tylko ja byłem przy tym biureczku swoim, miałem lampkę i taka pusta sala, taki nastrój spokojny i tam sobie robiłem to.
W Kościele Świętej Anny był moment dramatyczny, że przyszła wichura olbrzymia i runęła część wysokiego rusztowania. Runęła na dach, uszkodziła, zniszczyła dach, strop i organy. Potem było dochodzenie, to nasza wina, bo myśmy podcięli tam, bo tam były podcięte rzeczywiście mury, i to ułatwiło zawalenie. Podcięte [zostało] przy budowie dachu po I wojnie światowej, nie po II wojnie, po działaniach wojennych było wypalone. Ale szczęśliwie zauważyłem, że te podcięcia były okopcone, czyli nie myśmy to zrobili, tylko było okopcone już, kto inny podcinał. Wyłgaliśmy się, że tak powiem z tego. W zakresie swoich kompetencji mieliśmy jeszcze bank na Wareckiej. Była odbudowa banku, tam znowuż była inna sprawa. Tam było wypalone częściowo. Na przykład klepka była zniszczona, ale klepka się świetnie paliła w takim piecyku, w takiej kozie, którą się podgrzewaliśmy. Był mój szef, pijaczyna i jego stary majster, Rzeźnik się nazywał. Ten Rzeźnik chciał ode mnie różnych szwindli, że tak powiem, ja mu się opierałem, więc chciał mnie zarżnąć, po prostu, dosłownie. Ale jakoś mnie obronił mój szef, a te pieniądze, które mi dał Rzeźnik to wpłaciłem na Fundusz i pokazałem kwitek. Ale były też takie drobne sprawy. I tak wrastaliśmy w tą Warszawę.
Kontynuowałem wtedy studia na Politechnice, na Wydziale Inżynierii Budowlanej. Dziekanem tego wydziału był profesor Kluz, który mnie uczył w budowlance w czasie okupacji, więc poszedłem do niego, przywitał mnie serdecznie i pyta, co ja chcę, czy chcę pracować w dziekanacie, czy chcę być asystentem. „Nie, wolę być asystentem.” Popełniłem błąd. Dlaczego? Bo mój drugi kolega, który poszedł do dziekanatu został potem rektorem, a ja nie. Więc poszedłem na asystenta, kończyłem studia. Byłem młodszym asystentem. Na przykład zlecił mi, żebym załatwił papier do wyświetlania rysunków. Zacząłem załatwiać wyświetlacz, a okazało się, że on chciał rzutnik. Ale się wyjaśniło. Z kolei mi się żalił, że potem się pojawili studenci z krajów egzotycznych z Korei, nie z Korei. Mówi, że taki student na egzaminie napisał wszystko w swoim rodzimym języku i co on ma zrobić z tym, jak go obleje, to wróg, a jak go przyjmie to nie wiadomo co tam jest, jakie bzdury. Dobrze mi tam było, wszystko pięknie się układało.
Raz na Boże Narodzenie byłem w górach na nartach. Wróciłem zadowolony bardzo, wszystko dobrze, ale wracam do domu. Tam poznałem swoją przyszłą żonę. Potem jeszcze drugi raz pojechałem, były możliwości takiego urlopu. I jak drugi raz wracam do domu, jest kolega mój, i mama moja jest i mnie uspakajają: „Spokojnie, spokojnie, rozbierz się.” Okazało się, że była „powiastka” do wojska. I śmiech. Wtedy nie można było się migać czy jak teraz są chętni, bo nie mają pracy. Poszedłem, to na Pradze było. Zgłaszam się, tak, dobrze, papiery, tego owego. A jeszcze przedtem, zanim Powstanie się zaczęło byłem przeniesiony do rezerwy, jakieś tam miałem papiery od saperów, to tylko tak dla niepiśmiennych, ale papier jakiś tam miałem. Przyjęli mnie i dają mi skierowanie na trzymiesięczne ćwiczenia do Piły do szkoły samochodowej. Mówię, że ja po pierwsze nie mam w ogóle na to ochoty, ale przede wszystkim z samochodami nie mam nic wspólnego, jestem z branży budowlanej. Więc ci żołnierze podpatrzyli czy nie są pomylone papiery. Nazwisko się zgadza. Akurat na 1 Maja jechałem do Piły.
Dojechałem i tam mnie ubrali, jak się mówi obecnie, w kamasze. Tam szkolili nas tak, owak. Z początku było ciężko, głodno nawet, a potem dali nam przyzwoitą normę wyżywienia. I takie koszarowe życie się zaczęło, służby, nie służby. Dbali o nas do tego stopnia, że tam było towarzystwo. To był tak zwany kurs KDO – Kurs Doskonalenia Oficerów. Tam było towarzystwo z wyższym wykształceniem. Na miejscu oficerowie byli skromniejsi trochę. Jak były ćwiczenia, leżenie na polu, to pelerynę nam podkładali swoją, tak elegancko. Tam nas szkolili, szkolili. Taki też obrazek śmieszny, bo zrobili nam alarm w nocy, wymarsz do lasu. Wędrujemy borem, lasem, ciemno, ciemno, ale przyjemnie. Mnie się oderwała zelówka od buta. Więc człapię tym, mówię: „Nie mogę iść z karabinem.” [Powiedzieli], żebym sobie poszedł do koszar. Tak powędrowałem z tym karabinem. Nocą ciemną dotarłem.
Pod koniec już wysłali nas do Piły, żeby tam dobrać sobie mundury. To było też trochę niepokojące, bo po co nam mundury jak nam się kończą ćwiczenia. Pojechaliśmy do tej Piły, tam nam dobrali mundury, ale bez żadnych dystynkcji. Wróciliśmy do Piły. Czekamy, co będzie dalej. Ponieważ planowe ćwiczenie się już skończyło, to zaczęli nas brać do roboty, do różnych robót: do wyładowywania węgla do porządków. Trafiłem do grupy, która miała naprawić basen, właściwie przystań na jeziorach. Tam są piękne jeziora w okolicach Piły. Więc pojechaliśmy, pięknie było. Kąpaliśmy się, parę desek przybiliśmy. Wszystko było bardzo pięknie, gdyby nie to, że jak tym samochodem jechaliśmy, to kolega chciał w mieście coś kupić, wyskakiwał i pierwszy raz to widziałem, bo słyszałem, ale nie widziałem, że obrączką zaczepił o jakiś wystający element tej ciężarówki. Podcięło mu całą skórę w palcu. Do szpitala poszedł z tym. To był taki nieprzyjemny moment.
Ale wracamy znowuż i następny kolejny dzień, znowu ci, którzy brali do roboty, czekają już na skraju chodnika, a wychodzi nasz dowódca kursu KDO i mówi: „Dzisiaj pracy nie ma, koniec, ubierać mundury.” Miał rozkaz o mianowaniu, że ten do stopnia porucznika, ten do stopnia podporucznika, porucznika, podporucznika, i tak dalej. Do podporuczników to dawali tych, którzy byli u Andersa przedtem, a tak to dawali porucznika na ogół. Tam już dwóch było, którzy mieli mianowanie, to byli historycy z Krakowa, już mieli mundury swoje, rozebrali ich z tych mundurów, w byle czym chodzili. Ale w końcu teraz [kazali] ubierać się szybko, przypinać dystynkcje i wieczorem wyjazd do kadr. To już coś czujemy, że nie wychodzimy do cywila. Następnego dnia w kadrach tego tam, tego tu wysyłają w ten koniec Polski, innego w inny koniec. Na końcu mówią: „Słuchaj, powstaje Wojskowa Akademia Techniczna, ty byłeś asystentem, to ty próbuj tam.” Poradzili i rzeczywiście chwyciło. Dali mi skierowanie do WAT-u. Na drugi dzień przyjeżdżam do WAT-u na Bemowo i idę do kadrowca. Kadrowiec, Ruski trochę mówi tak: „Wy inżynier,
znaczytsa mechanik.” Mówię: „Nie, nie mechanik. Budowlaniec.” Trafiłem tam. Tam spotkałem jeszcze znajomego kolegę. W końcu przydzielili mnie do Laboratorium Materiałów Budowlanych. Zacząłem tam pracę, tam było jeszcze dużo oficerów rosyjskich, którzy bardzo różnie nas traktowali. Niektórzy byli bardzo sympatyczni, niektórzy mniej sympatyczni. Niektórzy tacy chytruskowie, wiadomo, że z jakiejś informacji.
I tak to było i trwało od 1951 roku. Z tym, że już miałem tą swoją sympatię i chcieliśmy jechać na spływ. Wobec tego urlop. Ponieważ nie miałem urlopu, to podanie o urlop napisałem, a nuż się uda. I mój przełożony poszedł do pierwszego przełożonego, tamten powiedział, że nie, że nie da urlopu. Więc mówię, czy mogę sam pójść. Poszedłem sam. Chciałem dwutygodniowy urlop. Poszedłem do tego drugiego, który był trochę nie w porządku chyba. Mówi: „A dlaczego dwa tygodnie? Wam się miesiąc należy.” Co robić? Człowiek traci mowę, bo nie wie co robić. Ale zacząłem tłumaczyć, że coś tam, coś tam. W końcu dał mi te dwa tygodnie. Pojechałem na ten spływ. Wróciłem i dalej pracowałem w tym laboratorium.
Też taka śmieszna rzecz, bo szefem katedry, do której mnie przydzielono był generał rosyjski, a komendantem wydziału był pułkownik polski. Polski pułkownik przychodził do tego rosyjskiego generała, podwładnego formalnie i tam mu coś truł ciągle. I ten generał rosyjski, który w międzyczasie jak nas tam zebrał szef katedry mówi do mnie: „Ty będziesz sekretarzem naukowym katedry.” A ja po rosyjsku ani w ząb. Ale sekretarzem miałem zostać i zostałem sekretarzem. Potem mówi: „Jak będzie do mnie przychodził ten komendant pułkownik, to wy przychodźcie do mnie i mówcie mi, że mamy jechać razem, żeby tamtego spławić.”
Do Laboratorium Materiałów Budowlanych potrzebne były różne eksponaty. Jedyna sprawa jak w wojsku mogłem uzyskać służbowy samochód. Generał dzwonił, żeby mu dali maszynę i maszynę nam dawał z kierowcą i myśmy jechali na miasto i zbieraliśmy jakieś cegły, różne rzeczy. Między innymi pojechałem do Biura Przemysłu Ceramicznego, żeby różne wyroby ceramiczne zdobyć do muzeum. W dobrej wierze chciałem zrobić coś. Poszedłem tam: „Z wojska tego? To do kadr.” Kadry to była komórka UB-owska. Tylko jak coś z wojskiem, to do kadr. Więc mówię, co i jak. Dobrze, żebym porozmawiał z tymi pracownikami, obiecali mi jakieś elementy przekazać. U jednego z nich mówi, że ma szklany zasobnik ceramiczno – budowlany i mogę sobie wziąć. Wziąłem ten zasobnik, przywożę na miejsce i ten mój szef bezpośredni, major, fizyk z wykształcenia pyta, skąd ja to mam, bo to jest
oczien sekretne – bardzo sekretne. Okazuje się, że to było jakieś [niezrozumiałe] okazuje się, który stał na oknie, pilnowali innych rzeczy, tego nie pilnowali... Takie różne historyjki... I tak pracowałem, pracowałem i zrobili mnie wykładowcą w branży budowlanej, tak że to mi odpowiadało, z tym, że podejrzliwość była straszna.
Potem miałem mieć ślub z żoną. Ślub był. Kiedyś było wymagane, że na małżeństwo oficera trzeba było mieć zezwolenie przełożonych. Za moich czasów już przyzwolenia nie trzeba było mieć, tylko trzeba było zgłosić ten fakt. Więc poszedłem zgłosić ten fakt do oficera politycznego, bo to jego była domena, a on mówi: „O, no tak, wyście nie przyszli, nie poradziliście się nas. Bo może jej kazali się z wami ożenić?” Taka była czujność. Może uzasadniona jeszcze tym, bo moja żona pracowała na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. W dalszych dziejach to ja szkodziłem jej swoją sytuacją, a ona szkodziła mnie swoją sytuacją. Jakoś przetrwaliśmy.
- Rozumiem, że pracował pan na WAT?
Tak.
- Czy w swojej działalności powojennej miał pan jakieś trudności z tego tytułu, że był pan w konspiracji?
Tak, tak. Zaczęto mnie z WAT-u wyrzucać z wojskowej służby. Potem na cywila mnie przyjęto, bo do roboty ktoś był potrzebny, ale z wojska mnie wyrzucono na emeryturę.
- Za przeszłość akowską, czy z jakichś innych powodów?
To było powiedziane bardzo mętnie, za kontakty żony z „Solidarnością”, za wyjazdy żony na Zachód i branie udziału w tych wyjazdach, kontakty z organizacjami reakcyjnymi, takie jakieś. Mam tam wyciąg z tych akt, który potem dostałem.
Takie były sprawy, że byłem ten gorszy, ale powiedzmy, że i tak szczęśliwie, bo nie siedziałem. W swoich papierach się przyznałem do tego, że byłem w Armii Krajowej. Krótko, że byłem w AK. Ale nie zapisałem się do partii, a większość była partyjna. Tam nas było kilku tylko niepartyjnych. Tych, którzy się zapisali do partii, to mocno ciągali, z różnymi represjami, a mnie szczęśliwie jakoś nie. Może dlatego, że miałem ograniczone możliwości. Poza tym, wezwanie do wojska, to był dla mnie cios, ja nie powiedziałem o tym, ale niebo się zamknęło przede mną. Wojsko mi się nigdy nie śniło, absolutnie. Jeszcze Wojsko Ludowe, to już w ogóle nie. A tu nagle oficera ze mnie zrobili. Jak się pokazać znajomym potem? Człowiek najpierw opowiadał głupie kawały o oficerach z Wojska Ludowego, a potem sam został nim. Taka kwintesencja.
- Może wróćmy do Powstania. Proszę opowiedzieć jakie jest pana najmocniejsze wspomnienie z Powstania?
Dobrze. Sam fakt wybuchu tego Powstania. To było coś na co czekaliśmy. Potem były różne dyskusje w prasie, w historii. Celowe, niecelowe, ale to było naturalne, to było tak naturalne, że myśmy właściwie współczuli tym, którzy nie poszli. A my bez żadnego bohaterstwa. Normalny krok ku wolności. To było absolutnie naturalne. To nie było wymyślone, to nie była chęć bohaterstwa, czy czegoś, czy mszczenia się nawet, tylko krok w kierunku normalności. To było takie istotne, to bardzo było ważne.
O bohaterstwie trudno mówić. Każdy robił to co go spotykało, co mu przychodziło. Miał strachy, lęki, a podsumowaniem mojego prymitywnego podejścia, może być to, że właściwie byłem zadowolony, że wiem, że nikogo nie zabiłem. Parę razy strzelałem, to musiało być nie bezpośrednio do kogoś, tylko daleki cel. Z Nowego Światu strzelaliśmy pod uniwerek, gdzie był bunkier niemiecki.
To było naturalne, normalny odruch i dziwię się właśnie tym, którzy uważają, że było inaczej, że to była jakaś chęć zabłyśnięcia czy coś, no nie wiem, nie umiem tego nazwać. To jakoś normalnie to przyszło.
Jaka była atmosfera, czy byłem prześladowany? Nie byłem. Potem się wybrałem z kolegą, żeby odzyskać legitymację, którą schowałem w Ożarowie na strychu, bo mi było żal jej. Dotarliśmy, znalazła się, przywiozłem do Warszawy i miałem ją w domu. Ale potem jak w wojsku zaczęły się te różne dochodzenia, to ze strachu podarłem i wyrzuciłem, spuściłem wodę i pamiątki nie ma. Nawet nie mogłem kserokopii zrobić, bo wtedy się tego nie robiło. Ale atmosfera była jednoznaczna, że lepiej było nie ryzykować. Nie wiem czy widzieliście ten plakat „zapluty karzeł reakcji”. [...]
Jak wróciliśmy do Warszawy, dowiedziałem się, że ten który prowadził kursy rysunku technicznego, tak zwaną tajną Politechnikę, to on z Warszawy wywiózł nie jakiś chleb, tylko wywiózł katalog ocen i ma je pod Warszawą w Józefowie. Więc pojechałem tam do niego, bo chodziło mi o wyciąg z ocen. Nie ma go, jest w Lublinie. Myślę sobie, pojadę wobec tego do Lublina szukać go. Pojechałem do Lublina i tam przywitał mnie na ulicach ten plakat „zapluty karzeł reakcji” z malutkim karzełkiem z torbą AK. Znalazłem go na Politechnice. Siedział na Politechnice Lubelskiej i wypisywał oceny. Na podstawie tego przyjęto mnie bez egzaminu na Politechnikę w Warszawie. To bardzo zasłużony człowiek, z tym, że jak Politechnika ruszyła w Warszawie, to z powrotem zrobili go asystentem, tak jak był. On był od matematyki. Z głowy mi wyleciało nazwisko, ale bardzo, bardzo wartościowy człowiek.
I tak zacząłem wciągać się, z tym, że jak to było? Na WAT dotarłem do stopnia docenta, a potem zwolnili mnie z pracy. Podejrzewałem kogo innego, że to jego zasługa, okazuje się, że to nie jego, bo on naraił mi kontakt z Białymstokiem, że w Białymstoku potrzebują kogoś. Bo ja szukałem pracy, jakiejkolwiek pracy, a w Białymstoku na Politechnice jest wakat z mojego przedmiotu. Ruszyłem w te pędy do Białegostoku, przyjeżdżam tam. Tam ze mną [obchodzili się] jak w rękawiczkach, jak z trędowatym, ale załatwiali mi wszystko. Chcieli mi dać katedrę, czy zakład. Ja mówię: „Nie, dziękuję.” Później mam wykłady, ale tak koło mnie chodzą jak obok śmierdzącego jajka. Potem się okazuje, z biegiem czasu się dowiedziałem. Przychodzi okres Wielkiej Nocy, kończę wykład i mówię: „Teraz odpoczniecie państwo, wszystkiego dobrego, życzę wam wesołych świąt.” Cisza. Zamarła sala. Cichutko wyszli. Pytam się ostatniej osoby: „Co się stało, dlaczego tak?” „Bo pan z WAT-u i życzenia składa świąteczne.” Ja już zarażony byłem.
Potem jakoś mnie tam zaakceptowali, ale to długo trwało. Miałem tam dobre stosunki. Tam koterie były, ale ja nie należałem do niczego, byłem samodzielny i tak miałem przyjemne momenty. Były rekolekcje jesienne, a ja byłem tam kiedyś i nie wiedziałem o tym. Byłem w kościele akademickim i [na słowa] „przekażcie sobie znak pokoju” rzucają się na mnie, całują mnie. Nie byłem na to przygotowany. Tam urzędowałem, urzędowałem. Z tym, że był problem, żeby mi uznano tego docenta. Najpierw uznawali, potem były problemy, że to za długo, że to późno. W końcu zrezygnowałem z tamtego i wróciłem do Warszawy.
W Warszawie zacząłem się starać o rehabilitację, o przywrócenie do pracy. Jest taki senator, uciekło mi nazwisko z głowy, do którego się zwróciłem listownie i który wystąpił i spowodował to, że w zarządzie politycznym odszukano moje papiery i wystąpiono o przywrócenie mnie do pracy w WAT. Jak tam poszedłem to oko im zbielało. Nic nie wiedzą, ale przyjęli mnie do pracy. Chcieli mnie lepiej sprawdzić i na badania lekarskie [wysłali]. Okazało się, że zdrów. Jak stuknęło mi siedemdziesiąt pięć lat, to już granica wieku była, to już mnie zwolniono.
Ale w Białymstoku też ciągnąłem jeszcze, ale też jak przyjdzie granica wieku, to zmienili na starszego wykładowcę, bo ten stopień docenta już się zestarzał. Jeszcze pracowałem trochę. A potem pisałem, publikowałem trochę. W każdym razie starałem się nie nudzić, to jest pewne, że nikogo nie skrzywdziłem, nie zabiłem, nie leniłem się.
- Czy ma pan jakieś pamiątki z Powstania Warszawskiego?
O Powstaniu miałem, nie wiem czy Państwo macie.
- Jak pan dzisiaj na to wszystko patrzy?
Już mówiłem, dobrze. Osobiście cieszę się, że nie przegapiłem Powstania. Plułbym sobie w brodę, gdybym się nie zgłosił, nie wziął udziału. To było naturalne, to było dla mnie radością. A na bohaterstwo się żadne nie pisałem, nie liczyłem, nie marzyło mi się. Ale to był oddech, powiedziałbym milowy, na który czekaliśmy całą okupację, żeby nadeszła taka chwila. W ogóle sobie nie wyobrażaliśmy jak to będzie. Potem były nasze dyskusje na wysokich szczeblach, czy to był sens, czy nie było sensu. Wydaje się, że to było nieuniknione. Można mówić, że za późno nas uprzedzono. Na przykład sporo broni z Warszawy poszło na wschód do „Wachlarza”, do tych oddziałów, które walczyły na wschodzie. W ogóle przygotowanie materialne w porównaniu z Niemcami było znikome. Były produkcje jakichś butelek zapalających, jakichś granatów własnej produkcji. Na czołgi, na armaty z gołymi rękami. Mnie się wydaje, że to było nieuniknione. Trudno kogoś osądzać, że doprowadził do tego. To szło samo, to nie to, że ktoś napuścił nas na Powstanie. Przynajmniej nie wyobrażam sobie, żeby taki postępek był możliwy i do zrealizowania i żeby powstał w czyjejś głowie. Tak samo nie można powiedzieć, że to była prowokacja Niemców. Taki los dziejów.
Warszawa, 17 czerwca 2006 roku
Rozmowę prowadził Leszek Włochyński