Janina Fojudzka „Janka”
Nazywam się Janina Kruczyńska-Fojudzka. Urodziłam się 10 listopada 1922 roku w Warszawie. W czasie Powstania mieszkałam na ulicy Muranowskiej, byłam studentką II roku medycyny na Uniwersytecie Ziem Zachodnich. W czasie Powstania pracowałam jako sanitariuszka w szpitalu Jana Bożego na ulicy Bonifraterskiej.
- Proszę powiedzieć coś o rodzicach, czy miała pani rodzeństwo?
Miałam siostrę i z matką mieszkałyśmy na ulicy Muranowskiej. Bracia byli dorośli, już byli poza domem, oczywiście też mieszkali w Warszawie.
- Czym zajmowali się rodzice?
Mama była panią domu, a tata w 1942 roku umarł. Był po szkole Wawelberga i pracował w 1. Pułku Lotniczym, ale od razu odszedł, jak wojna wybuchła.
- Jak pani wspomina swoje lata przedwojenne?
Wspominam bardzo dobrze, bo rodzina była dla nas bardzo ważna. To była rodzina nie tylko składająca się z nas, bo jeszcze babcia z nami mieszkała. Ale rodzina dalsza, ciotki, wujkowie, cioteczne rodzeństwo, wszyscy spotykaliśmy się w niedzielę, zawsze u nas, bo było duże mieszkanie. Pokoje miały wtedy po trzydzieści kilka metrów, tak że te wszystkie spotkania tam się odbywały. Wszystkie święta, uroczystości były najczęściej u nas.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?
Wybuch wojny zapamiętałam doskonale, miałam przecież już niecałe siedemnaście lat, to już nie byłam małą dziewczynką. Byliśmy w piwnicy, mieszkałam na Czerniakowskiej. W momentach kiedy była przerwa w strzelaniu, tej kanonady, to z ojcem wynosiliśmy najczęściej już trupy, pod mur. Byli może i ranni, to już jak przez mgłę pamiętam, ale to był straszny widok.
- Słuchaliście komunikatów Stefana Starzyńskiego?
Oczywiście, komunikaty słuchaliśmy. „Uwaga! Uwaga!”. Nie mogę mówić, bo zaraz mogłabym się popłakać.
- W momencie jak weszli Niemcy do Warszawy…
Jak weszli Niemcy do Warszawy, to myśmy poszły z koleżanką zobaczyć, co się dzieje. Poszłyśmy na plac Trzech Krzyży, na róg Alej Ujazdowskich i widziałyśmy, jak wchodzi ta hołota. Ale przedtem, 3 września byłyśmy przed ambasadą angielską i francuską, bo przecież przystąpili do wojny. Ach, ile radości było, że zwyciężymy. Ale nie… Nie mogę wspominać… Poszłyśmy zobaczyć, jak buńczucznie wchodzą.
Jeszcze jak się skończyło bombardowanie, to był 28-29 września, nie pamiętam, to mama dała mi pieniądze i z koleżanką poszłyśmy do Pakulskiego, że może coś jeszcze sprzedadzą. Był Pakulski i jeszcze niemieckie nazwisko było tego sklepu na narożniku… Pamiętam, że przez kratę panie sprzedające pytały się, ile chcemy herbaty. Miałam pieniądze, ale nie znałam się, że nie będzie, powiedziałam: „Dwie paczki poproszę”. Wzięłam i do dzisiaj nie mogę sobie darować, dlatego zawsze mam w domu ogromny zapas herbaty.
Potem po prostu mieszkaliśmy. Siostra pracowała, bo tuż przed wojną zaczęła pracować. Była starsza ode mnie. Ojciec przeszedł na emeryturę, bo już miał swoje lata, wtedy można było. Miał sześćdziesiąt sześć lat, jak umarł w 1942 roku, tak że już miał prawo do emerytury. Powiedział, że nie będzie u Niemców pracował. Pracował w 1. Pułku Lotniczym.
- Ale umarł śmiercią naturalną?
Umarł śmiercią naturalną, na raka żołądka. Umarł już na Muranowskiej, bo nas wyrzucili w 1941 roku, jak wybuchła wojna rosyjsko-niemiecka i dostaliśmy mieszkanie na Muranowskiej 8 mieszkania 16. Tak że widzieliśmy plac Muranowski, jak Żydów wykańczali, przez okno można było widzieć.
- Czy widziała pani płonące getto?
Oczywiście, mało, że widziałam. Niemcy stali w każdej bramie na ulicy Muranowskiej, żołnierz stał. Nie wiem po co, pewnie dlatego, żeby nie przerzucać do getta żywności, nie wiem. Stali w każdej bramie, bo przecież w Warszawie się wchodziło przez bramy i potem dopiero w lewo, w prawo. Kiedy wybuchło Powstanie, Niemcy przyszli do nas i młodzież, wszyscy na dach. „Macie pilnować dachów dzień i noc, żeby się nie zapaliły”. Tak było, myśmy siedzieli, tylko młodzież mogła iść, dziewczyny, chłopcy, w ogóle młodzi ludzie. Nieraz tacy przechodzili i się znaleźli w naszym domu, bo wybuchło Powstanie. Potem to się już tak nie paliło, bo to wszystko runęło. Getto widziałam na własne oczy, jak ściany leciały w dół.
Jeszcze muszę powiedzieć, że na dwa, trzy dni przed Powstaniem idę od Bonifraterskiej, od tramwaju do domu i nagle słyszę, że mnie ktoś woła po imieniu. Spojrzałam w lewo, z prawej nikt nie mógł wołać, bo były domy, to było getto i na balkonie stała moja koleżanka Żydówka, która mieszkała w tym samym domu co my, na tym samym piętrze. Byłyśmy w jednym wieku, z jednego rocznika, bawiłyśmy się razem, blondynka. W ogóle dziwię się – człowiek był za młody, żeby pomyśleć, żeby ją wydostać. Jasna blondynka od urodzenia, z niebieskimi oczami, tyle że miała piegi. Była uczesana na pazia. Zawołała mnie, krzyknęłam do niej: „Pepa!”. – „Za dwa dni wychodzę za mąż”. Na pewno za mąż nie wyszła. „No to życzę ci wszystkiego…”. Coś jej powiedziałam, ale stali ci, więc musiałam odejść, nie mogłam, ale dwa, trzy słowa zamieniłam. Zostało to mi w pamięci bardzo, jej widok, bardzo ładnie wyglądała. Piegów nie było widać, bo na pierwszym piętrze stała na balkonie, a ja po tej stronie muru. Tak że takie było ostatnie spotkanie z nią. Wiem, że wszyscy zginęli. Podobno jedna z sióstr… bardzo żałujemy z moją siostrą, która jest za granicą, że myśmy nie szukały tej właśnie jednej, że ona podobno w Warszawie u Peców się uchowała i w Warszawie była po wojnie. Studiowałam, siostra była w Niemczech, bo ją wywieźli po Powstaniu i już nie wróciła do Polski.
- Ona była Pepa, a jak nazwisko?
Nest, Pepa Nestówna. Była Hawa, Pepa, Nitka, jeszcze jedna i chłopiec… Arek czy coś takiego. Ostatni był mały chłopiec, było sporo. Tak że to było moje spotkanie. Potem wykończyli getto.
Widziałam jeszcze z mojego okna, jak szli Niemcy pewnego dnia, też z blondynką ładną, przynajmniej to co z okna można było widzieć, bo nam nie wolno było w zasadzie stać w oknach. Ale przecież za firanką to nic nie widzą. Szło dwóch czy trzech Niemców i ona coś im pokazywała na okna, nie nasze, tylko w getcie. W pewnym momencie, jak już wszystko pokazała, to oni do niej strzelili, na naszych oczach.
- Pani należała do konspiracji?
Nie, tylko miałam kolegów i oni powiedzieli: „Ty nie będziesz należeć, ty masz się uczyć. Masz matkę z Parkinsonem, ty musisz się nią zająć. Musisz chodzić na wykłady”.
- Zaczęła pani studiować medycynę, ale to było nielegalne wtedy?
Oczywiście, że nie. Uniwersytet Ziem Zachodnich, który był… to wszystko było nielegalne. Przecież maturę zdawałam na kompletach. Komplety były też w moim domu. Były lekcje w szkole, ale jeżeli chodzi o maturę… Było tyle godzin, że nam otworzyli szkołę przysposobienia zawodowego, mam, zdaje się, ten dokument skończenia. Wtedy wszystkie przedmioty poza historią i językiem polskim miałyśmy w tej szkole przysposobienia zawodowego. Reszta była na kompletach, także u mnie były komplety, a maturę zdawałyśmy w gmachu. To była Marszałkowska 122, Gimnazjum imienia Klementyny Tańskiej-Hoffmanowej. W gabinecie pani dyrektor zdawaliśmy wszyscy maturę pojedynczo z wszystkich przedmiotów absolutnie, poza religią i gimnastyką, żeby nam nie zarzucili, że w czasie okupacji dostałyśmy maturę po wojennemu. To było gimnazjum i liceum żeńskie. Trzeba było tłumaczyć z łaciny, ale bardzo się cieszę, bo jak słuchałam nieraz po włosku, to dużo rzeczy rozumiałam, bo znałam łacinę na tyle dobrze.
- Ale na studia też musiała pani zdawać jakieś egzaminy?
Nie, już nie było żadnych. Trzeba się było zapisać i trzeba było wiedzieć gdzie. Wiedziałam o szkole Zaorskiego, ale do mnie to nie przemawiało. Żałuję, bo może bym w Warszawie została na studiach. Szkoła Zaorskiego to też była oficjalna szkoła i też było po cichu. Wszystko zależy, kto jaki miał kontakt. Otrzymałam kontakt, nie pamiętam od kogo, na Uniwersytet Ziem Zachodnich. Do dziś pamiętam nazwisko uroczej pani sekretarki, która tu po wojnie była bardzo długo, do śmierci pracowała w sekretariacie Uniwersytetu. U pani Jankowskiej się zapisałam i zaczęłam studiować. Mieliśmy wszystko na tych studiach. Przecież na Oczki mieliśmy prosektorium, Niemcy nie wchodzili, to znaczy chodzili po korytarzach, wtedy była cisza, a myśmy te trupy wszystkie opracowywali. Normalnie było wszystko, ręka, noga, mózg. Wszystko to było robione. Nie tak, że trzeba było ulgowo, że to wojna. Nie, to trwało cały rok.
- To znaczy pod nosem Niemców pani studiowała.
Pod nosem Niemców. Było słychać, jak wchodzili na betonowe… Przecież w podziemiach na Oczki był beton, gdzie w formalinie leżały zwłoki. Jak weszli, to była już cisza. Tak że całą anatomię tam… i u profesora Lotha zdawałam egzamin, zdałam.
U profesora Lotha.
- Łatwo było zdać u niego egzamin?
Nie, ale myśmy byli przygotowani, zarówno teoretycznie, jak i praktycznie. Człowiek był głodny, miał jakieś śniadanie, to jedną ręką jadł, a drugą trzymał skórę, żeby koleżanka czy kolega mógł kroić. To jest młodość. Myśmy chcieli się uczyć.
- Dlaczego pani wybrała medycynę?
Zawsze miałam ochotę, zawsze chciałam pomagać. Wybrałam medycynę, bo mówię: „Tu mogę mieć jakieś pole działania”.
- Jak zapamiętała pani 1 sierpnia 1944 roku, wybuch Powstania Warszawskiego?
1 sierpnia pamiętam doskonale, bo moja siostra wróciła z pracy dorożką czy rykszą. Pracowała na Szpitalnej. Powiedziała, że wcześniej wypuścili Niemcy, bo o piątej będzie [Powstanie]. Też wiedziałam, że będzie to o piątej, ale siedziałam, musiałam z mamą być. W ten sposób zaczęło się Powstanie. Dopiero następnego dnia poszłam do szpitala, zostawiłam ich, już wszystko w piwnicy było, i mama, i siostra, i inni lokatorzy też.
W piwnicach byliśmy tyle zagospodarowani, że były nasze… chleb, ale nie świeży. Myśmy suszyli chleb, plastrami krojony, suszony chleb. Człowiek się spodziewał, że to musi się jakąś wojną skończyć i chleba nie będzie. Masło mieliśmy, bo siostra pracowała w spółdzielni rolniczej na Szpitalnej, tak że oni dostawali przydziały. Już w dniu, kiedy wiedzieli, że będzie Powstanie, to dostali dużo serów w drewnianych pojemnikach, żółte do smarowania. Nie było to za dobre, ale było. Rano poszłam. Moja siostra tak się bała, że odchodzę, i co ona zrobi. Ale odeszłam i byłam w szpitalu Jana Bożego… nie wiem ile dni, nie mam pojęcia, jaka to była data.
- Chętnie panią tam przyjęli?
Ależ oczywiście. Znałam obie panie doktor, doktor Jankowską i doktor Wiśniewską, bo one leczyły moją mamę i przychodziły [do nas]. Szłam jak do znajomego szpitala. Tam była sodoma i gomora. Jak zaczęli bombardować szpital, to ci ludzie… przecież to było wiele budynków. Na froncie był przecież kościół i jest nadal, po bokach już były skrzydła. Czy to mieszkania były, nie wiem, ale w głębi były domy z chorymi ludźmi. Jak zaczęli bombardować, to ci ludzie uciekali z tych domów i szli po ruinach w kurzu, z płatami ciała wiszącymi u nóg. Tego widoku do śmierci nie zapomnę. Jedni krzyczeli, inni jakby ich w ogóle nie bolało, tego nie odczuwali, bo raz, to choroba była podstawą reakcji takiej a nie innej, a dwa, to szok. Płaty ciała wiszące u nóg, całe łydki wisiały i szli po gruzach, żeby wyjść stamtąd. Myśmy wtedy zaczęli przenosić rannych, bo mieliśmy już przecież rannych żołnierzy. Oczywiście przeważnie Armii Krajowej, bo z AL-u to raz widziałam, jedną opaskę AL-u. Ale to już chyba widziałam na Starym Mieście, nie pamiętam… A może u nas, nie wiem. Myśmy przenosili nie tych chorych, bo ci chorzy byli już skazani na… ale rannych żołnierzy, bo od razu się zrobił oddział dla rannych i mieliśmy bardzo dużo. Na noszach w dwie osoby niosłyśmy na Długą do Ministerstwa Sprawiedliwości. Trzeba było przebiec z rannym, który jeszcze miał nałożone plecaki innych kolegów, więc ważył, dostać się na drugą stronę ulicy, wejść do podziemi i otworami między… wychodziliśmy razem. To trwało bardzo długo. Tych co można było, to się przeprowadzało. Ci co na przykład mieli ręce ranne. Już nie pamiętam, ile to czasu trwało. Zanosiło się na Długą do Ministerstwa Sprawiedliwości, bo tam był zrobiony olbrzymi szpital. Przecież, że są podziemia, nie wiem ile pięter.
Pamiętam jeszcze jednego chłopaka, tak mi żal go było, u Jana Bożego jeszcze. Był postrzelony w szczękę i tylko mówił: „Ojciec był oficerem i jest w Stutthofie. Chciałbym się z ojcem zobaczyć. Ale ja się na pewno zobaczę”. To mowa niewyraźna była, ale mówił. Wysoki, przystojny chłopak, leżał jak… Niestety muszę powiedzieć, że byli wtedy chłopcy jak strzały, wszystko wysokie, zgrabne. To była armia taka.
- Miała pani wtedy jakąś sympatię?
Miałam, ale nie tu. Moja sympatia, niby oficjalnie narzeczony, bo rodzice… ale to się wszystko rozleciało, mieszkał na Mokotowie i był w akcji. Rodzice jego, cała rodzina i siostra zginęli wszyscy pod gruzami, a on w obozie jenieckim się znalazł i przeżył. Ale bardzo szybko po wojnie umarł na serce, atak serca i koniec był. Bardzo młody człowiek.
Po wojnie się nazywał Witold Słomkowicz.
- Ale spotkała się pani z nim?
Tak, spotkałam się w Warszawie. Jak myśmy się znaleźli? Zupełnie nie pamiętam. Przez kolegów, znajomych, ktoś o nim wiedział, ktoś o mnie wiedział. Tylko wiem, że bardzo prędko umarł na zawał serca.
- Ci chorzy u Jana Bożego, którzy mieli te strzępy ciał, to byli chorzy psychicznie?
Chorzy psychicznie, bo innych żeśmy zdołali powynosić. Okropne było to przenoszenie, przecież to kawał drogi jest od Jana Bożego na Długą.
- Wszystkich wam się udało przenieść?
Nie powiem tego, ale wątpię. Co się z nimi stało, to nie wiem. Może jak weszli Niemcy już, może ich nie wybili, nie wiem. Chociaż coś w tej chwili zaczyna mi się przypominać, że tam gdzie byłam, to wybili. Ale nie powiem gdzie, nie chcę konfabulować, bo to by było nie [w porządku].
Oczywiście.
- Tam większość powstańców była w panterkach, bo był „Parasol”, „Zośka”.
Tak, „Zośka” przyszła do nas na Stare Miasto, „Parasol” też. Zginęła moja koleżanka, jeszcze z gimnazjum i ze studiów, Władka Słońska. Mieszkała na placu Krasińskich i zginęła w tym domu pod gruzami.
Na Długiej szpital był w podziemiach. Nawet bardzo słychać nie było walk, bo to były… Nie wiem, ile pięter było, to nie było jedno, dwa piętra, było więcej. To był szpital polowy. Spotkałam jednego kolegę, rannego w pewną część ciała. Był tam.
W pupę po prostu. Tak że go spotkałam, to był jeden jedyny, którego spotkałam tam.
Tadek Jędrzejowski chyba, nie pamiętam. W Warszawie mieszka, też go widziałam po wojnie w Warszawie.
- Nie wie pani, czy jeszcze żyje?
Oj, nie wiem. Przecież my w tym wieku, że ja jeszcze się uchowałam.
- Pani obowiązki na sali to na przykład były zmiany opatrunków?
Opatrunki, przy lekarzu trzeba było pomóc, trzeba było basen dać, trzeba było pomóc tym ludziom, poprawić posłanie. Takie były [zadania]…
- Pani miała dyżury, czy trzeba było być w dyspozycji cały czas?
Nie, byłam cały czas, gdzie mogłam mieć dyżury, dokąd mogłam iść, tam człowiek był dzień i noc. Ale pewnego dnia stwierdziłam, kiedy słyszałam, że bombardują Franciszkańską, mówię: „Muszę iść do domu, zobaczyć, co z matką”. Spotkałam brata mojego kolegi, który zginął w czasie Powstania, też kolega z kompletów na medycynę, Wojtek Pyrzyński. Spotkałam jego brata, Kazika i on mówi: „Ja cię przeprowadzę”. To było około 20 sierpnia. Myśmy szli osiem godzin chyba ze szpitala na Długiej do kościoła Jana Bożego. Staliśmy bardzo długo, bo przez Bonifraterską cały czas strzelali. W każdym razie pod wieczór znalazłam się w domu. Musiałam przelecieć, jak wpadłam do getta, to już było dobrze. Była dziura w murze, do tej dziury, przecisnęłam się… Nie chcieli mnie wziąć potem Niemcy, bo wyglądałam najwyżej na dwanaście lat. Szybko pod tym murem przeczołgałam się do muru, który dalej leciał i wyleciałam na Muranowską. Do domu już mogłam [dotrzeć], bo tam już tak Niemców nie było przecież.
Weszłam do domu, to było już pod wieczór, już była szara godzina. Oczywiście zostałam, przecież następnego dnia będę wracać. Ale już nie zdążyłam, bo o czwartej rano weszli i było:
Raus! Wyszłam z mamą, która szurała nogami i tak wyszłyśmy z Warszawy z mamą i z siostrą.
Jeszcze mi się przypomniał teraz moment taki, jak było po śmierci Kutschery. Myśmy cały dzień z mamą moją, trzęsącą się, oparte o mur przed domem stały. Wzdłuż Muranowskiej, wszyscy ludzie mieszkający na Muranowskiej stali z rękami na murze cały dzień. Pogrzeb chyba jego był w tym dniu, siostra moja może by lepiej pamiętała. Ona dosyć dużo pamięta, codziennie z nią rozmawiam. Ale nie mówiłam jej, że tu idę, bo po co mam ją też denerwować, wspominać. Wspominamy teraz troszkę, bo już po latach się wspomina, ale nie samo Powstanie, tylko co było w domu przedtem.
- Pani została wygnana z ludnością cywilną. Czy to przyszli Niemcy, Wehrmacht?
Niemcy, nie wiem, czy Wehrmacht, czy SS, było:
Raus! z piwnic i koniec.
Na piechotę [zaprowadzili nas] na Wolską do kościoła Świętego Wojciecha.
Jeszcze powiem jeden bardzo tragiczny moment, na ogół niewiele osób wie o tym. Kiedy szliśmy Wolską, to moja mama mówiła: „Błagam was, zostawcie mnie tu, oni mnie zabiją i sprawa załatwiona. A wy idźcie, może się uratujecie”. Myśmy nie chciały. Idzie koło mnie esesman, zwracam się do niego, bo siostra znała niemiecki, maturę zdawała po niemiecku, podeszłam do niego i mówię: „Czy może pan zabić moją matkę tu, na naszych oczach, bo my jej nie zostawimy”. A on mówi: „Idźcie, już niedaleko, w kościele całą noc będzie postój”. Po polsku świetnie, wysoki, przystojny dziad. Powiedziałam: „Dobrze”. Rzeczywiście do tego kościoła mama doszła. Palta miałyśmy wszystkie, wszystko w piwnicy było, więc to co się dało zabrać… Położyłyśmy mamę w kościele na betonie, dałyśmy jej suchary do jedzenia i miałyśmy jeszcze trochę wody. Napiła się i leżała na wznak. Po piętnastu minutach wchodzi ta rasa teutońska, krótkie nogi, a długa pewna część ciała, z krzywymi nogami na ołtarz wychodzi i mówi:
Raus! Matka wstała przy naszej pomocy i dalej szła na Dworzec Zachodni, dobrze szła. Piętnaście minut – dokładnie z zegarkiem w ręku – ją postawiło na nogi i żyła jeszcze do 1955 roku. Tak nas wyprowadzili aż na Dworzec Zachodni i stamtąd do Pruszkowa.
Pruszków to był obóz przejściowy, tam nocowaliśmy, na ziemi oczywiście. Obrączkę mamy miałam w kieszeni i zgubiłam właśnie w Pruszkowie. Rano było znowu:
Raus! Wychodziłyśmy z mamą, moja siostra była troszkę może grubsza. Miałam dwie spódnice, zapałki na dwóch dużych agrafach, a wyglądałam na dwanaście lat. On mnie z mamą
Raus!, a całą noc się z nią kłóciłam o to, że ja pójdę do Niemiec a nie ona. Mówię: „Ja sobie dam radę”. Ona się bardzo bała, w ogóle całe życie była bojąca. Ale z nim w ogóle nie było dyskusji, ją na jedną stronę, a mnie z mamą na drugą stronę. Mama wyszła w futrze, które sobie zrobiła tuż przed wojną na zamówienie. Futro kloszowe było. Miała srebrnego lisa w ręku i rzuciła nad głową tego srebrnego lisa. Tak że przyjechałam z nim potem do Poznania. Śmiech był potem…
- Dokąd panią i mamę wywieźli z Pruszkowa?
Z Pruszkowa ci poszli do Niemiec, najpierw ich wieźli do Krakowa. Nas zawieźli do Skierniewic. W Skierniewicach był też obóz, ale to był obóz, z którego już można było wychodzić. Po nocy, kiedy już zabrali siostrę, a my byłyśmy jeszcze w tej hali, mama leżała oczywiście na słomie. Mama mówi: „Słuchaj, idź do spółdzielni”. Przecież myśmy mieli wujka ziemianina. „Przecież wujka Smolińskiego będą znali. Powiedz, czy by mogli nas jakoś przetransportować do niego?”. Rzeczywiście poszłam i rzeczywiście tak było. Niemiec nas wiózł, był grzeczny, mamie pomógł wejść do ciężarówki i myśmy dotarły do majątku wujka.
- Były tam panie aż przyszli Rosjanie?
Potem, ponieważ już było tylu warszawiaków, to wujek nas zawiózł do żony, do sąsiedniego majątku. Jego żona w Gurbie pilnowała ich majątku, a ten był w dzierżawie, tak że oni się podzielili. U ciotki byłam do któregoś października. W każdym razie stwierdziłam, że tam już dosyć [ludzi], ciotka już naprawdę nie ma czym karmić, były tłumy ludzi. Ona nie miała swojego kąta. W jadalni, która olbrzymia była, na kanapce, której trzy osoby mogą, to ona spała. Dobrze, że była drobna. Nawet swój pokój, wszystko musiała oddać. Mówię: „Mamo, jedziemy do Częstochowy”. Do mamy siostry, mamy siostra mieszkała w Częstochowie. Tak też zrobiłam, zabrałam mamę i wyjechałyśmy. To już był październik.
Pojechałyśmy do Częstochowy i tam nas zastało wyzwolenie. Zaraz szukałam uniwersytetu i byli profesorowie z Warszawy, tak że nawet jakieś wykłady były. Pamiętam, że z higieny były. Profesor Kurkiewicz z histologii też był, coś się działo przez krótkie miesiące do któregoś stycznia. Nie wiem, którego oni weszli do Częstochowy, obdarci tacy, rzęchy im wisiały przy mundurach, że szkoda mówić. W każdym razie tam mnie wyzwolenie zastało i stamtąd najpierw pojechałam z powrotem… Byłam bardzo ruchliwa, w tym sensie, że usiłowałam zawsze coś załatwić. Mój brat też doszedł do tego majątku z żoną, z dziećmi i z teściową. Już wiedziałam, że on tam jest, bo myśmy wyjechały, a oni zostali. Wobec tego pewnego dnia w Częstochowie wsiadłam w pociąg, pojechałam do Żyrardowa czy Skierniewic… już nieważne. Szłam kilkanaście kilometrów w śniegu, żeby mojego brata poruszyć, żeby się zabierał i jechał do Chorzowa. On przed wojną cały rok był dyrektorem w hucie „Batory”. Wyciągnęłam go i pojechał ze mną. Jeszcze mu dowoziłam jedzenie, chleb z Częstochowy. W każdym razie trochę dyrygowałam, bo się nie bałam. Człowiek był młody a głupi przecież. On chciał co innego, ale dobrze się skończyło, bo rodzinę sprowadził. Ludzie mu pomogli, bo go znali, jak był przed wojną. Mieszkanie zaraz dostał i w hucie „Batory” pracował do końca życia.
- Pani przyjechała do Poznania, żeby skończyć studia?
Żeby skończyć studia. Myślałam, że się wyniosę, niestety, coś złego mnie spotkało na drodze, poznałam mojego przyszłego męża i tak się skończyło, jak się skończyło.
- Pani Janino, jak wybuchło Powstanie, pani miała prawie dwadzieścia dwa lata?
Tak, prawie dwadzieścia dwa lata bez trzech miesięcy.
- Czy jak by pani miała znowu dwadzieścia dwa lata, to też by pani się zgłosiła do szpitala, żeby pomagać?
Ale oczywiście. Dzisiaj nie mogę pojąć, że tu nie ma żadnego patriotyzmu młodzieży. Oczywiście, gdybym miała siedemnaście, to też. Jeżeli potrafiłam iść z kolegami, niby na randkę idziemy w Górnośląską, oni tam stali, po schodkach w górę szliśmy i z mówki robiłam zdjęcia tym draniom. Na Górnośląskiej aż do Piusa różnych sztabów było od cholery.
Jeszcze nie powiedziałam (nie wiem, czy to ważne), po zakończeniu wojny w 1939 roku, moja mama i znajomi zaczęli gotować obiady. Z koleżanką woziłyśmy kotły od bielizny gotowania jedzenia do szpitala wojskowego. Chodząc do szkoły na Marszałkowską z Czerniakowskiej, znałyśmy wszystkich wojskowych z Centrum Wyszkolenia Sanitarnego, CWS. Szpital był – jak myśmy byli szczęśliwi, kluski im się nosiło, to co można było im ugotować, to myśmy długi czas nosili. Kiedy można było wejść, bo potem już nie można było wejść na teren szpitala. Teraz mi się to przypomniało. Co to było dla młodych dziewczyn, jeżeli osiemdziesięciokilowego plus jeszcze plecaki ciężkie rzucone i myśmy też niosły. Wtedy to było nic.
Poznań, 18 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama