Irena Głębicka
Irena Gołub, urodzona 11 listopada 1923 roku. Urodziłam się tu, Wolska 66. Mamusia troje nas tu urodziła, tylko najstarszy brat był urodzony w Moskwie, bo pocztę, tam gdzie mój tatuś pracował, ewakuowali.
- W czasie Powstania była pani cywilem?
Tak. Tylko najstarszy brat 1 sierpnia... Właśnie nie było go poprzedniego dnia w domu, bo był w AK. Na Forcie Wola było starcie...
- Zaczniemy chronologicznie, od okresu przed wojną. Jak pani pamięta Warszawę przedwojenną i swój dom rodzinny?
Dom był zgodny, rodzice byli zgodni i dbali o nas bardzo. Do 1935 roku mieszkała z nami jeszcze babcia, mama mamy. Same dobre wspomnienia...
- Czym się zajmował pani tata?
Był urzędnikiem pocztowym.
- W jakim urzędzie pracował?
Warszawa 2. W każdym bądź razie niejednokrotnie, jak szłam z tatą po pieniądze – tata był urzędnikiem kontrolnym na dworcu i ambulansami jeździł, więc za każdy wyjazd miał diety... „Ircia, idziesz ze mną?”. – „Idę”.
- Jak pani pamięta przedwojenną szkołę?
[Była] na Bema. Bardzo dobrze, bardzo dobrze... Kierownikiem szkoły była Wanda Wróblewska, mieszkała w budynku obok szkoły. Tam też miałam koleżanki, które do mnie przychodziły pod numer 66.
- Wrzesień 1939 roku. Proszę powiedzieć, jak pani zapamiętała ten okres. Jak pani rodzina przyjęła wejście Niemców do Warszawy?
Właśnie jak rozbili przy Forcie Bema chyba Batalion „Orkan” to brat, ten najstarszy, przyleciał do domu, a ten młodszy pyta: „Słuchaj, co to jest?!”, bo przecież była tu okropna strzelanina. Niemcy stali na Sokołowskiej i strzelali.
- Mówi pani o wrześniu 1939, czy o sierpniu 1944 roku?
O sierpniu.
- A pamięta pani coś z września 1939 roku, jak Niemcy wkroczyli do Warszawy? Czy ktoś z rodziny służył w wojsku?
To już [pamiętam] jak przez mgłę. W każdym bądź razie moja mamusia bardzo starała się ograniczać wyjście, bo po prostu bała się. Zresztą w naszym domu na drugim piętrze mieszkała [kobieta], która była na usługach Niemców. Po klatce schodowej bez przerwy jakiś Niemiec [chodził]. Zawód jej chyba był, żeby jeden wychodził, a drugi przychodził.
- Proszę powiedzieć, czym w czasie okupacji zajmowała się pani rodzina. Z czego pani żyła, z czego się utrzymywaliście?
Na ulicę Syreny... Koło domu [numer] 66 idzie uliczka. Tam ogrodnik, pan Mikocki, miał swoje sady. Mój tatuś wszedł z nim w kontakt i on nam działkę... Nie wiem, na pewno tatuś coś za tą działkę zapłacił. Kartofli tam się nie sadziło, ale włoszczyznę. Z czego się żyło? Gotowałam często ja czy mamusia. Kładło się włoszczyznę, a trzy kartofle na okrasę, zamiast słoniny. Bieda była...
- Czy w czasie okupacji kontynuowała pani swoją naukę, edukację? Chodziła pani na tajne komplety?
Nie.
- Proszę powiedzieć coś więcej o swoich braciach. Czy należeli do konspiracji?
Moi dwaj bracia chodzili, jeśli chodzi o szkołę podstawową, na Karolkową, tam gdzie w tej chwili jest szkoła.
- Kiedy wstąpili do konspiracji? Jeden z pani braci był żołnierzem Armii Krajowej.
Tak, ten starszy.
- W jakich to było okolicznościach? Jak pani to pamięta?
Pamiętam, właśnie wtedy, 1 sierpnia, jak ich Niemcy rozgromili. Brat, uciekając, wpadł do domu. Młodszy brat, którego nazywaliśmy Duduś, a miał na imię Andrzej, mówi do starszego (który uciekł, który był w organizacji): „Powiedz mnie...”.
- Ile starszy brat miał wtedy lat?
Ja byłam z 1923 roku, siostra z 1921, Andrzej z [1919 roku], a Geniek z 1917 roku – co dwa lata mama [rodziła].
- Ten żołnierz Armii Krajowej?
Tak. Był drugi z kolei: Eugeniusz, Andrzej, Zofia, Irena. Ja byłam ostatnia, najmłodsza byłam w domu.
- Proszę opowiedzieć o 1 sierpnia 1944 roku, o pierwszych walkach.
Właśnie jak brat przyleciał do domu – wszedł, stanął i płacze. „Czego płaczesz? Co to w ogóle jest?”. A starszy mówi: „Jak to, co jest?! Powstanie jest!”. Młodszy mówi: „Czy wy sobie dacie radę?”. – „Damy sobie [radę], nie martw się”.
- Jak pani myśli, dlaczego on płakał? Nie było w nim entuzjazmu?
Wzruszony był, jak się z nami spotkał! Mnie i siostrę po rękach całował, nie mówiąc już o mamie.
Byliśmy kochającym domem. Same dobre wspomnienia łączą się z domem, tylko że bieda była, bo mój tatuś przestał już pracować.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądały pierwsze dni Powstania na Woli, w okolicach pani domu.
Strzelanina zaczęła się na Sokołowskiej, ale jak wyglądałam w oknie („Franaszek” był na rogu Sokołowskiej), to na „Franaszku” powiewała polska flaga. Strzelanina była taka, że musieliśmy (zresztą i wszyscy lokatorzy) siedzieć w piwnicy. Właśnie ten młodszy brat, ten którego zabili, siedział koło mamusi i drżał. „Duduś, czego się tak trzęsiesz?”. – „Mamusiu, bo mnie zaraz zabiją”. To trwało jakiś czas, ale strzelanina była na rogu Syreny. Starszy, siwy człowiek leżał rozkrzyżowany, a z kościoła i z naszego domu wyprowadzili trzynastu mężczyzn. Co najciekawsze – do rozstrzału. Wśród tych trzynastu znajdował się Niemiec. Jego nazwisko było Daab. Mieli jedną jedyną córkę, z którą człowiek się ganiał w berka czy w chowanego po podwórku.
- Ten Niemiec od dawna mieszkał w waszej kamienicy?
Tak, z dziesięć lat chyba mieszkał.
- To jeszcze długo przed wojną.
Tak. Mieli piękne pięciopokojowe mieszkanie. Jak ich ustawili, tu stał pan Ostaszewski z pierwszego piętra. Daab trąca go: „Panie Ostaszewski, zamieńmy się papierami, bo ja się wytłumaczę”. I Ostaszewski wziął od niego niemiecki dowód. Wyjął dowód, pokazał – Ostaszewskiego na bok. Daab zaczął się tłumaczyć, a on od razu wyjął pistolet i tego Niemca na miejscu zabił.
- Niesamowite... Ten Niemiec miał dzieci i żonę?
Tak, miał jedną córkę, Hanię, z którą się jako dziecko kolegowałam. Przychodziła do mnie i ja chodziłam do niej. Mieli balkon.
Hanka Daab też była w AK, bo jak byliśmy w kościele, to chodziła z opaską jako sanitariuszka. Mobilizowała na plebani – co kto miał, to dawał, czy kaszę dla dzieci organizowała. [Jej] matka ich zostawiła i poszła z Niemcami, a ojciec za Polaka oddał życie. A córka jedna jedyna (bo jedną jedyną mieli, Hankę)... Jak nas popędzili z kościoła na Pruszków, to już jej nie widziałam. Na tyle kościoła świętego Wojciecha była studnia. Ona mówi: „Irka, chodź, pójdziemy po wodę”. Bo przecież ludzie z samego pragnienia, już nie mówiąc o głodzie, mdleli. Mówi: „Jestem silniejsza od ciebie, to ty pompuj, a ja będę nosić wodę do kościoła”. Naturalnie w kościele była niejedna nasza polska sanitariuszka i w Pruszkowie też były. Przecież mnie pomogła uciec sanitariuszka z Pruszkowa.
- Proszę opowiedzieć o losach członków pani rodziny – mamy, braci, siostry.
Z siostrą i z mamą jednocześnie wyszłyśmy z Pruszkowa, z tym że jeszcze siostra cioteczna, która mieszkała na Wolskiej 54, w domu hrabiego, przyszła z dwojgiem dzieci. Tak samo przypędzili ją Niemcy do kościoła. Później popędzili nas na Pruszków. Siostra – Zofia, a tamta, cioteczna siostra, to była Nastka. Miała Marka i Witusia. W Pruszkowie też sanitariuszka [im pomogła]. W ogóle mama zemdlała i wynieśli [ją]. Był też lekarz. Mamę, siostrę i Nastkę wzięli i miały normalne dowody wyjścia, a ja znów zostałam sama.
- Mam pytanie o pani sąsiadów, mieszkańców kamienicy. Ile spośród tych osób zostało zamordowanych w pierwszych dniach Powstania, pamięta pani?
Dużo, dużo, ale dokładnie nie pamiętam. Mieszkała też pani Grabowska, która dziesięć lat była mężatką i nie miała dziecka, a przed samym Powstaniem urodziła. Jak nas zapędzili do kościoła, to najpierw tam, gdzie się msze żałobne odprawiały – schodziło się po kilkunastu schodkach. Jej dziecko bez przerwy płakało, a ona nie miała pokarmu, bo nie miała co jeść. Jej rodzice byli zamożni i na ulicy Grabowskiego (ta nazwa egzystuje do tej pory) mieli kilka domów. Ona mówi: „Idę”. Ci najbliżsi sąsiedzi [pytają]: „Gdzie pani idzie? Przecież zabiją panią!”. – „Trudno, niech mnie zabiją. Wolę to, [niż] patrzeć, jak moje dziecko z głodu umiera!”. Dosłownie – takie były jej słowa. Wyszła i na rogu Bema zastrzelili ją i dziecko. Dokładnie nie pamiętam, ale dużo naginęło...
- Ci Niemcy, którzy wkroczyli, to byli rodowici Niemcy, czy rosyjskie formacje kolaboracyjne?
[W kościele był] Ukrainiec.
- Proszę opowiedzieć, jak pani zapamiętała Niemców. Mamy obraz sąsiada, Daaba, wspaniałego człowieka. A ci bandyci w mundurach – kim byli i jak się zachowywali?
Strasznie, strasznie... Każdego za ramię i wynocha z kościoła! Ksiądz Murawski, jak już nas wypędzali na Pruszków, to usiadł w przedostatniej ławce i spowiadał ludzi. Ludzie na klęczkach szli do księdza. Ten Ukrainiec wygłosił (kaleczył język, ale po polsku mówił), że dwa tłumoczki można w rękę wziąć i wychodzić. Zobaczył księdza, doskoczył, z pleców zgarnął mu sutannę! My wszyscy: „Boże, zabije zaraz księdza!”. Ale wchodzili Niemcy, którzy księdza wyrzucili z plebani na kościół, a sami zajęli to pomieszczenie, gdzie ksiądz Murawski mieszkał (to była plebania postawiona koło kościoła). Ci Niemcy, którzy zajęli [plebanię], wybronili księdza z rąk Ukraińców.
W marszu do Pruszkowa z początku widziałam księdza, a później nie. Dużo ludzi, jak miało możliwość, to uciekało.
- Czy członkowie rodziny, znajomi, sąsiedzi byli wśród osób, które szły z panią do Pruszkowa?
Tak, pewno że tak.
Cała rodzina Szczodrowskich, Gajkowskich, Malinowskich, ale Malinowskich zastrzelili. Władę zastrzelili, bo też była sanitariuszką w AK. Tylko wieść przyszła do kościoła, że nie żyje. Tak, dużo sąsiadów było, ale jeden usiadł tu, drugi tu. Przyjaciółka moja, która mieszkała na rogu Płockiej, Hela Kwiatkowska, też przyszła (obecnie mieszka we Francji). Jej ojca na rogu Płockiej rozstrzelali. Zresztą wszystkich mężczyzn z tego domu, gdzie Hela mieszkała, zabili. Hela miała matkę, która zmarła. Ojciec się drugi raz ożenił i z drugą żoną miał też dwoje dzieci – Anusia zginęła. Ona przyszła i płakała: „Tatę zabili, Edka Skórzyńskiego zabili”. [Zabili] wszystkich mężczyzn [z domu] na rogu Płockiej po prawej stronie – w tej chwili też [tam] jest, z tym że dawniej to był drewniak, a teraz jest murowany.
- Proszę powiedzieć, czy pamięta pani moment wyjścia do Pruszkowa. Który to był dzień, 5 sierpnia?
Nie, chyba 8 sierpnia.
- Proszę opowiedzieć o swoim młodszym bracie, który miał takie złe przeczucia. Co się z nim stało?
Siedzieliśmy w piwnicy – wszyscy lokatorzy, którzy się zmieścili. Niektórzy na schodach siedzieli. [Brat] siedział koło mamusi. Mamusia mówi: „Duduś, czego się tak trzęsiesz?”. – „Mamusiu, bo mnie zaraz zabiją”. I rzeczywiście – wpadli Niemcy i kobiety, dziewczyny, wypędzili na ulicę, a wszystkich mężczyzn na podwórko. Izolowali ich, bo dom był wysoki, pięciopiętrowy. Zabrali [Dudusia], ale że go rozstrzelali na Młynarskiej, dowiedzieliśmy się już po Pruszkowie, jak byliśmy na wsi. Nie pamiętam już, jaka to była wiadomość – ktoś mówił, że widział naszego Dudka na Młynarskiej. Przecież tam wszystkich rozstrzelali.
- Proszę powiedzieć coś o żywych tarczach. Jak Niemcy ochraniali czołgi ludnością cywilną?
Tak, tak! Jak z kościoła zabrali... [Wtedy] ostatni raz widziałam braci, jeśli chodzi o Powstanie... Już jak nas wypędzali na Pruszków, to czołg szedł środkiem jezdni i właśnie wokół byli Polacy, nasi, bo [Niemcy] chcieli, żeby akowcy naszych zabili, a nie ich. Pani była w tej grupie ludzi, która osłaniała czołg?
Nie, tylko bracia i tatuś. Tatusia wzięli do Kazunia koło Dziekanowa. [...] Mąż: Czołgi wyszły z Woli, szły Wolą. Jak ulica Bema, stanęły trzy czołgi. Później szedł jeden i właśnie tą tarczę zrobili z ludzi, że Polacy szli pierwsi, a oni sobie wolniutko jechali, żeby powstańcy nie strzelali do czołgów. Jak będą strzelać, to ci zginą.
- Co się stało z bratem i z ojcem?
Mąż: Starszy brat uciekł z ojcem przy Płockiej przez Młynarską, a ten najmłodszy został zastrzelony przy Młynarskiej, bo nie potrafił uciekać.
- Co się stało z pani bratem i ojcem, którzy byli w żywej tarczy?
Szły czołgi i [Niemcy] robili osłonę z naszych mężczyzn zabranych z kościoła.
- W grupie tych ludzi był pani ojciec i brat.
Pod [numerem] 54 mieszkał taty brat rodzony. Dudek jeszcze wtedy żył i mówi: „Tatusiu, stryjka prowadzą spod pięćdziesiątego czwartego!”. Stryjek żył tylko do wieczora. Niemcy zapędzili ich za Warszawę i kawę dawali. Tatuś mówi do swojego brata: „Włodek, chodź, napijemy się kawy”. A stryjek mówi: „Zwariowałeś?! Z niemieckich rąk będę pił kawę?!”. Nie chciał wypić. Później dawali im jakąś zupę – stryjek też [nie chciał]. Od razu, następnego dnia rano (spali w stodole u gospodarza) wyprowadzili stryjka i zastrzelili.
- Jak to się stało, że ojciec trafił do obozu?
Gdzie go zgarnęli? Był z bratem. Brata rozstrzelali, a tata jakoś się wymknął. Spodziewał się (jeśli chodzi o nas), że jeśli udało nam się uciec, to wiadomość o nas może być tylko na wsi.
- Spotkała pani swojego ojca w obozie w Pruszkowie?
Nie.
- Kto tam był z pani członków rodziny?
Mamusia i siostra.
- Jak się toczyły wasze losy w obozie? Jak tam byliście traktowani? Co się tam działo?
Właściwie, nie było nawet na czym dobrze usiąść. W Pruszkowie siostra z mamą i Nastka z dziećmi poszły do lekarza. Jeden i drugi dzieciak był chory na gardło. Mama, siostra i Nastka z dziećmi dostały normalną przepustkę. Nas popędzili dalej. Im też pomagała nasza sanitariuszka, akówka. Siostra ją błagała wprost, pierścionek chciała zdjąć, a ta nasza Polka mówi: „Proszę panią, żebym chciała, to bym miała torbę złota, ale jestem Polka!”. Załatwiła, że miały formalne wyjście.
A ja – raz mnie na peron! Niemiec walił mnie kolbą w plecy, że za wolno wchodzę. On się odkręcił, ja wyskoczyłam. Dwa razy wyskakiwałam z pociągu! W pewnym momencie pędzą ludzi. Nie wiem, gdzie ich pędzili, w każdym bądź razie skoczyłam w szeregi tych ludzi, ale nikt mnie nie chce wpuścić – ten i [tamten] mnie popycha... Sanitariuszka nie odchodziła ode mnie. Dwie [inne] sanitariuszki niosły sparaliżowaną starą kobietę. [Moja] sanitariuszka wzrokiem się chyba [porozumiała], bo nie widziałam, żeby dochodziła do niej. Mówi: „Niech pani weźmie za nogi tą staruszkę”. Doskoczyłam, wzięłam [ją] za nogi i przeszłam przez tą wachę.
Skoczyłam w pierwsze napotkane drzwi. Przewróciłam się i przewróciłam coś w tym mieszkaniu. Jakaś kobieta [krzyczy]: „Niech pani nas nie gubi!”. Zobaczyłam po przeciwnej stronie: tu drzwi, a tu okno (to na parterze było). Wyskoczyłam przez to okno na ogród. Było tam kartoflisko ¬¬– położyłam się w [nim], ale nie mogłam leżeć, tak strasznie się bałam! W oknie są ludzie – tu drewniak, a za tym stał taki murowany, ale niewysoki dom. Stoi [tam] kobieta i mówi, żebym leżała w tym kartoflisku, a ja nie mogę. Miałam na sobie jesionkę – cała była w ziemi umazana. Wychodzę. Wyszłam prosto na dwóch Niemców przy bramie – jeden z jednej strony, drugi z drugiej. Zmierzyli mnie [wzrokiem]. Widzieli, że uciekłam, bo przecież miałam tą jesionkę całą upapraną. Jeden w jedną stronę, drugi w drugą. Od razu ludzie, co tam mieszkali, wyskoczyli: „Może pani głodna?”. Siostra cioteczna, która mieszkała w domu hrabiego pod [numerem] 54., mówi: „Ircia, gdyby tobie się udało uciec, to w Pruszkowie ulica Niecała 2, nazwisko Słowikowscy – tam się kieruj. Jak ci ludzie do mnie dopadli, czy jestem głodna, mówię: „Nie, nic, tylko zaprowadźcie mnie na Niecałą 2!”. Te kilka osób mnie odprowadziło. Była tam mamusia, Zosia, Nastka i dwoje dzieci.
- Była pani bardzo szczęśliwa, że spotkała pani rodzinę?
Boże! Bardzo... Tam nas nakarmili, umyć się mogłam! Ta gospodyni nam na podłodze pościeliła, ale pod pościelą! Przecież w kościele, to się na katafalku spało, bo chodzili i dwadzieścia dziewczyn z kościoła zabrali.
Żadnej nie widziałam, ale wśród tych dwudziestu z naszego domu [żadnej] nie było... Znaczy ta Hanka Daab – już jej więcej nie widziałam [od czasu], jak nosiłyśmy wodę, co ja pompowałam, a ona w kubełkach nosiła do kościoła, żeby najpierw dzieciom dać.
- Proszę powiedzieć, co się stało z pani najstarszym bratem, z tym co 1 sierpnia wbiegł do domu i krzyczał, że Powstanie wybuchło?
Przy Płockiej uciekł, normalnie uciekł, znalazł jakiś moment... Po lewej stronie Niemiec miał skład węgla, Wankratz się nazywał. [Brat] przez plot przeskoczył, przez ten skład węgla i przedostał się na Górczewską. Jak się przedostał na Stare Miasto, to trafił do swojego oddziału, w którym był rozgromiony na Forcie Wola. [Z oddziałem] szedł kanałami. W momencie jak wychodził, na górze byli Niemcy i go z kanału wyciągnęli. Tak strasznie go zbili, że na nim... Jak przyjechał tu pierwszy raz, to mówił: „Ircia, tylko pasek od spodni na mnie został...”. Mówię: „To nagi byłeś” – „Tak, ale chłopaki… Ten dał mnie spodnie, ten dał koszulę”. Popędzili ich i wywieźli do Niemiec.
Mój brat miał odbite płuco. Będąc już w obozie w Hamburgu, trzy lata był w szpitalu obozowym! Później weszli Anglicy, ale on pozostał w Hamburgu, bo tam zapoznał Polkę. Ta dziewczyna, z którą się brat ożenił, pochodziła spod Ciechanowa.
- Czyli brat został na Zachodzie?
Tak. Mąż: Ojciec do niego pisał listy. Mówi: „Nie przyjeżdżaj, bo aresztują cię i zamkną”. Nikt nie liczył, że ta zawierucha będzie tyle trwała. Jak długo brat został na Zachodzie? Wrócił kiedykolwiek do Polski?
Mąż: Nie, ożenił się tam, tam umarł i został pochowany.
Tak. Jak pojechaliśmy do Hamburga, to mówi: „Siostra, muszę ci powiedzieć, że jestem tu w kontakcie z Polonią. Na piśmie mnie dali, że nie biorę tu za tą pracę żadnych pieniędzy, ale w wypadku mojej śmierci muszą odesłać mnie do Warszawy”. Później, jak ostatni raz pojechaliśmy do Hamburga, brat mówi: „Siostra, muszę ci powiedzieć, że zmieniłem zdanie. Muszę być pochowany tam, gdzie jest moja żona i dzieci”. Ona była Polka, ale i ona, i on są tam pochowani.
- Wróćmy do mieszkania na Niecałej w Pruszkowie. Jak długo pani tam była?
Tylko noc, bo ci gospodarze też się przecież bali!
- Co się potem stało z panią i pani rodziną?
Rano gospodarze nas nakarmili. [Gospodyni] nagotowała zacierek na mleku. Siostra miała przy sobie parę złotych i przez targ szłyśmy, żeby kupić sandały. Wiedziałyśmy, jaka to odległość, żeby dojść do Komorowa – to było ponad pięćdziesiąt kilometrów. Kupiłyśmy te sandały. Mama, Nastka z dwojgiem dzieci, siostra i ja szliśmy przez cały dzień. Poszliśmy do gospodarstwa. Znów nas przenocowali.
Na następny dzień pamiętam taki moment: przechodzimy przez wiadukt na rzece, a starszy syn Nastki siada na ziemi i mówi: „Mamusia, Marek już nie może iść, tak go nóżki bolą”. Ona mówi: „Odpoczniemy”. Posiedzieliśmy na ziemi i ten dzieciak... Tego młodszego z początku moja mama w prześcieradle na plecach niosła, bo Nastka też miała [dużo] paczek, dla dzieci coś z domu chciała zabrać.
- Do Komorowa szliście do jakiegoś znajomego, do kogoś z rodziny?
Ciotka [tam mieszkała]. Moja babcia ze strony mamy stamtąd pochodziła. […] Moja babcia pochodziła z tamtych stron, z Komorowa.
- Rozumiem, że dotarliście do ciotki, do Komorowa.
Tak!
W Komorowie tylko dwa dni, bo Komorów jest na trasie Warszawa-Poznań i tam ciągle przejeżdżali Niemcy. U ciotki przy studni stała gruszka. Wychodzimy rano – człowiek wisi, sąsiad... Wieszali, strzelali. Sołtysa, pana Piotrowskiego, zastrzelili, u Skierniewskich dwóch synów zastrzelili na polu. Wypędzili ich i na polu zastrzelili!
- Gdzie się udaliście z Komorowa?
Dwa dni byliśmy w Komorowie, a ciotka mówi: „Nie możecie tu zostać”. Wyciągała nam w stodole snopki i te dwie noce, co tam byłyśmy, to my z Zosią w stodole spałyśmy, w takich dziurach. Krzemińscy, też ze strony mojej mamy (na Bema mieszkali, koło kościoła mieli swój dom) na Grabniku też mieli domek. Tam i stodoła była, i obora. W oborze mieszkała panna z dwojgiem dzieci.
- To już kolejne miejsce tej tułaczki. Jak długo tułała się pani z rodziną, zanim wróciliście do Warszawy?
Mąż: Do stycznia, zaraz po wyzwoleniu. Pierwsza [wróciła] mamusia z Zosią. Zosia w Kampinosie spotkała swoją koleżankę. Ona jej tam załatwiła mieszkanie i pracę w gminie – to jej koleżanka, która przed wojną mieszkała tu, na Bema. Razem do szkoły chodziły. Ale jakie [było] jej nazwisko?... Może Wojciechowska... Już nie pamiętam.
- Czyli do Warszawy wróciła pani w styczniu 1945 roku. Gdzie się udaliście? Do swojego domu na Wolskiej, czy gdzie indziej?
Nie, na Syreny. Właśnie tam nocował niejednokrotnie mój brat Geniek, co był w AK. Na parterze było mieszkanie, gdzie mieszkał dozorca. To był człowiek ze wsi. Jak wybuchło Powstanie, zostawił to mieszkanie otwarte. Tam nic takiego nie było, ale piec był, że można było napalić...
- Czy dom na Wolskiej przetrwał Powstanie?
Mąż: Przetrwał, tylko był spalony. [Brat] do Powstania tam nocował, a po Powstaniu wpadł już w ręce Niemców, jak na Długiej wychodził z kanału, co go Niemcy tak strasznie stłukli. Czy już po Powstaniu, po wyzwoleniu Warszawy przez sowietów była pani na Wolskiej w swoim mieszkaniu? Czy było splądrowane?
Później przyszłyśmy [tam] z Zosią. W naszym domu nie można było zamieszkać, bo leżała kupa gruzu z piątego piętra, jak się zawaliło.
- Jak wyglądała Wola w styczniu 1945 roku, kiedy wróciła pani do Warszawy?
Dwa domy stały całe.
Tak, reszta – [ruina].
- A ciała ludzi były pochowane, czy leżały jeszcze na ulicach?
Tak! Pod pomnikiem Sowińskiego, to nie kłamię, ale na połowę [wysokości] tego pomnika ludzie leżeli, trupy! Po przeciwnej stronie, jak park... Szłam sama do Warszawy, bo mamusia z Zosią... Dwa dni wcześniej jechał jakiś samochód – one się jeszcze zmieściły, a ja później sama szłam do Warszawy. Po drodze właśnie [tam] wstąpiłam... Kto szedł, to wszyscy skręcali, bo już tego dnia było wolno iść do Warszawy – [tam] ludzie leżeli. Po przeciwnej stronie parku [był] dół wykopany i same głowy kobiece! Same głowy poucinali! Osobiście przysięgam, że tak było, widziałam to! Nawet głowę tej kobiety, co na wierzchu była, to do dzisiaj pamiętam – blondynka, ładna, młoda kobieta. Wykorzystali, a później głowy ucinali...
- Kiedy dzisiaj przechadza się pani po warszawskiej Woli, to wracają te smutne wspomnienia?
Jak nas pędzili, to nie dochodząc do Elekcyjnej, na chodniku – taka kupa. Co to jest? A to trupy, trupy... Pod parkanem dwóch nie spalonych – widocznie ten ogień nie doszedł do nich – przytuleni do siebie. Strasznie to wyglądało.
Warszawa, 15 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon