Elżbieta Dziębowska „Dewajtis”

Archiwum Historii Mówionej

Elżbieta Dziębowska, pseudonim „Dewajtis”, urodzona 16 kwietnia 1929 roku w Warszawie.

  • Proszę mi powiedzieć jak pani wspomina lata przedwojenne?

Krótko i węzłowato. Ojciec mój był oficerem w Wojsku Polskim, w 82. Pułku Piechoty imienia Tadeusza Kościuszki w Brześciu nad Bugiem. To było miejsce jego zatrudnienia tuż przed wojną. Natomiast przedtem, pierwszym jego miejscem zatrudnienia była Biała Podlaska. Moje najstarsze wspomnienia sięgają Białej Podlaski. To były tylko migawki. Mając trzy i pół roku straciłam matkę. To znaczy umarła moja matka. Dlaczego poprawiam to zdanie? Ponieważ nie odczułam straty matki. Wychowywała mnie ciocia, siostra matki, młodsza znacznie. Stąd w moich papierach niejednokrotnie jest: matka – Maria Dziębowska z domu Gradowska, albo Julia Dziębowska z domu Gradowska. Pytają się wówczas czy matką moją była Maria czy Julia. Otóż Julia była tą matką, która mnie urodziła, którą pamiętam tylko jak przez mgłę. Krótkie migawki. Wychowywała mnie Maria. Z miejsca zamieszkania, z Białej Podlaskiej, jak już powiedziałam, jakieś przejściowe obrazki.
Pierwsze miejsce, które mi utkwiło w pamięci to był Kosów Poleski za Bugiem, obecnie na terenie Białorusi, gdzie ojciec mój był jednym, chyba, z trzech funkcjonariuszy, Polaków. Polakiem był również ksiądz, był nauczyciel, ojciec jako oficer. Był chyba wtedy w POW. Bardzo dużo jeździł po terenie, po całym powiecie. Kosów był siedzibą powiatu. Kosowa, jako miasteczka, nie pamiętam. Natomiast doskonale pamiętam naszą willę, ogród i przykazania mamy: „Nie wychodź za ogród. Tam dalej są błota. Takie moczary, że cię mogą pognębić”. W Kosowie już mieszkałam z moją drugą mamą. Ojciec ożenił się z Marią, siostrą mojej matki, która mnie urodziła i tę matkę uważam za swoją matkę przez całe życie. Z nią spędziłam całe życie z krótkimi przerwami. Właśnie tu, w Jurgowie, zmarła.

  • Tak że Julia jest pani siostrą przyrodnią?

Julia jest siostrą przyrodnią ze wspólnym ojcem. Ale Julia nie pamięta ojca. Miała półtora roku, kiedy ojciec z Białej Podlaski został przeniesiony do Brześcia nad Bugiem. Ten pobyt w Brześciu już dobrze pamiętam – chodziłam do szkoły pani Gorskiej. To była prywatna szkoła. Nie chodziłam do szkoły publicznej. Tam ukończyłam cztery klasy, miałam pierwszą komunię. Doskonale pamiętam różne uroczystości, akademie na terenie pułku. Wychowywałam się na terenie pułku w gruncie rzeczy. Mieszkaliśmy na terenie pułku. Obok był drugi pułk piechoty 34. Domy były koszarowe. Jeszcze budowane za caratu, z ogródkami. Z naszego domku widać. Teren ogrodzony był wysokim płotem z budkami wartowniczymi, gdzie wpuszczano mieszkających na terenie, bądź też legitymowano wchodzących. Nie zdawałam sobie sprawy wtedy, w jak dalekim stopniu Brześć był zamieszkany przez mniejszości narodowe – Białorusinów, Żydów było bardzo dużo. W każdym razie w szkole tego się nie odczuwało. W domu też nie, na terenie pułku tym bardziej. Uprzytomniłam sobie to natomiast później, jak byłam już starsza, że nie bez kozery odprowadzał mnie ordynans do szkoły w jedną i drugą stronę, obawiając się ludności miasta. Zarówno w Kosowie na Polesiu, jak i w Brześciu nad Bugiem, odczuwało się wyobcowanie. Dopiero ze znacznie większej perspektywy czasowej zdałam sobie sprawę ze statystyki ludności na tamtych terenach. Miejscowi bardzo często na pytanie, jakiej są narodowości, mówili: „Tutejszy”. To powiedzenie „tutejszy”, po wielu latach, odezwało mi się w Jurgowie, gdzie jest część ludności polska, część słowacka, część jakaś inna, napływowa. „Skąd jesteśmy? My tutejsi, z „Piesoki”. Oni nie mówili o sobie „Poleszucy”, czy nie mówili o sobie „Białorusini”. Czy to była sprawa poczucia, czy u poczucia jakiejś świadomości narodowej. Natomiast wyraźnie wyodrębniali się, odczuwali jakąś swoją obcość. W każdym razie Brześć nad Bugiem na pewno był tym pierwszym okresem mojego dzieciństwa, który zakonotował się w mej pamięci.
Miałam dziesięć lat jak wybuchła wojna. W wakacje 1939 roku pojechałyśmy z mamą i z moją siostrzyczką, która nosiła imię mojej pierwszej matki, bo Julia właśnie, do Bukowna. To jest w okolicach Olkusza, niedaleko Sosnowca. Wakacje spędzałyśmy wspólnie z rodziną mamy, z jej siostrą i chłopcami. Były to bardzo radosne i pełne przygód wakacje. Piękne wakacje 1939 roku. Cudowna pogoda. Chłopcy, obok dzieci też inne, sąsiadów, z którymi robiło się eskapady, wyczyny. Właściwie dzień się zaczynał od tego co dzisiaj zrobimy, co się będzie działo. Coś trzeba, żeby się podziało. Byłam w gronie dziecięco-młodzieżowym najmłodsza, bo byłam dziesięciolatka. Starszy brat miał dwanaście, jeszcze starszy – piętnaście i tak się kształtowało nasze koleżeństwo. Od dziesięciu do piętnastu lat.

  • To byli cioteczni bracia?

Cioteczni bracia, z którymi zresztą byłam związana potem przez całe życie. Tak jak związane były nasze matki swoim węzłem siostrzanym i bardzo silną uczuciowością. Zresztą tamta siostra była moją matką chrzestną, więc jeszcze dodatkowa więź z kolei. Z naszej strony też tam podawano dzieci do chrztu. Były jeszcze takie dodatkowe więzy, powiedziałabym, poprzez uroczystości, ceremonie religijne.
Ojciec w marcu 1939 roku wyruszył wraz z pułkiem na front. Bo już w marcu został utworzony front zachodni, na który ściągnięte zostały właśnie oddziały, pułki z Kresów Wschodnich. Miejsce miało być w wielkiej tajemnicy. Posyłano jakimś kodem na pocztę polową, nie na adresy. Wkrótce wszyscy wiedzieli, że stacjonowali w Wieluniu, nawet ja wiedziałam. Dwukrotnie przyjeżdżał. Znaczy raz przyjechał na urlop do Brześcia, potem przyjechał tuż przed wojną. Zapewniał nas, że wojna będzie, ale tę wojnę oczywiście wygramy. Nie pomylił się, rzeczywiście była. W pewnym sensie wygraliśmy ją. Czy tak całkowicie, to nie jestem przekonana. Ojciec też pewnie nie przewidywał pewnych rzeczy. W każdym razie ostatni raz widziałam ojca, tę datę to zawsze pamiętam, do końca życia, kiedy ostatni raz widziałam ojca. 17 sierpnia 1939 roku przyjechał do Bukowna na jeden tylko dzień. 17 sierpnia. To są wspomnienia dziecka, ale to właśnie dobrze zakonotowane.
Kiedy wyruszała kompania z Brześcia na front, cały blok był zamieszkały przez rodziny oficerskie. Żony oficerów z dziećmi stały, a kompania wychodziła. Ojciec jechał na koniu. One płakały i tak dalej. Tata był bardzo dumny z nas potem, że byłyście jedyne, które nie płakały, tylko z uśmiechniętą twarzą kiwały. Mama trzymała Juleńkę na ręku, półtora roczku miała. Stałam obok. Doskonale pamiętam ten wyjazd, jakże polski. Ojciec na koniu, za nim idzie pułk piechoty. Oczywiście piechotą, nie tak jak jechała armia niemiecka, w czołgach i wyskakiwała, za czołgami kryjąc się, ostrzeliwała.
Jak sobie skojarzę te dwa obrazy (drugi obraz znam z filmów, a pierwszy z własnej pamięci) to jest w ogóle niewyobrażalny kontrast. Wtedy natomiast, jak 17 sierpnia przyjechał rano, odjeżdżał po południu. Pociąg mógł być gdzieś tak – trzecia, czwarta po południu. W każdym razie myśmy byli w Bukownie bardzo blisko stacji kolejowej. Zbiegłam na dół. Domek nasz był na górce. Stałam z mamą i z Julią znowu na peronie. Tata się z nami pożegnał i kiedy wsiadł do tego pociągu, to był pociąg jednotorowy, powiedzielibyśmy ciuchcia, boczna linia, która prowadziła pewnie w kierunku Sosnowca, czy Katowic. Wszedł już do wagonu i wyskoczył. Ostatnie zdanie, jakie powiedział do mnie, wyskoczył po to, żeby powiedzieć jedno zdanie, do ucha: „Pamiętaj, żebyś się opiekowała mamą i Juleńką”. Mnie się zrobiło strasznie ciężko. Wróciliśmy do domu, poszłam do lasu i wtedy ryczałam. Płakałam w to poszycie leśne niesamowicie. Jakbym miała przeczucie. Kochałam ojca, to miłość z wzajemnością. Tak że mama była ta na co dzień, ale mamę to się nieraz maltretowało swoimi humorami i wyskokami, ale jak tata powiedział, to było święte. To było bezdyskusyjnie. Kiedyś się tak zastanawiałam, jakie miałam w życiu autorytety, to pomyślałam sobie, że niewątpliwie pierwszym, i kto wie czy nie jedynym autorytetem, był dla mnie ojciec. Do sześćdziesiątego roku życia.
Według przekazów oficjalnych, zarówno od oficerów z pułku, jak i tak jest odnotowane w książkach, ojciec zginął 12 września w bitwie pod Żyrardowem, w obronie Warszawy. Pułki oczywiście się wycofywały. Według przekazów innych, że ktoś go spotkał, czy jakichś innych, poszlakowych, to widział go gdzieś na drogach po ofensywie niemieckiej. Jeszcze, w trakcie oblężenia Warszawy, gdzieś na jakiejś szosie w kierunku wschodnim. Innymi słowy, jeżeli zginął, a brał udział na pewno, to jedno wiadome w, bitwie która była bitwą makabryczną. Tak jak znam to z relacji oficerów z tego samego pułku, którzy byli potem w stalagach, jak i z opisów w książkach. Bitwa pod Żyrardowem była jedną z bardziej zaciekłych bitew polowych, gdzie polscy żołnierze w okopach strzelali z karabinów do bombowców. Tak walczyła piechota. Ciała były tak poszarpane, wyrzucane, że podobno w 1940 roku na wiosnę rolnicy znajdowali na polach jakieś kończyny. Było masę ciał niezidentyfikowanych. Nie byłam nigdy na cmentarzu w Działkach. Nieraz aż mam sobie to za złe, że nie byłam tam. Całe lata po wojnie żeśmy się jeszcze łudziły, że może gdzieś, że może się odezwie. Znałyśmy już los oficerów, którzy poszli drogą na Zaleszczyki, tak jak wzywał pułkownik Umiastowski. Liczyłyśmy na jego powrót. Długo. Gdzieś dopiero w końcu lat pięćdziesiątych chyba, zrezygnowałyśmy z tego oczekiwania. Dla mnie zawsze grobem ojca jest Grób Nieznanego Żołnierza w Warszawie. Natomiast w Działkach była rodzina. Oczywiście byłam jeszcze dzieckiem, tak że sama bym nie pojechała z Warszawy do Działek. Natomiast była rodzina i rozmawiali podobno z księdzem. Od księdza mieli relacje o bitwie. Relacje były z 1939 roku, Boże kochany, dzisiaj to jest sześćdziesiąt osiem lat. To przecież szmat czasu. Sześćdziesiąt osiem lat. Relacje o niemożliwości zidentyfikowania. Ksiądz mówił, że po prostu czasem szczątki zbierano w jedna trumnę, nie identyfikując czy to jest od tego samego człowieka. Stawiano krzyż z napisem: NN. Czyli nie wiem, czy któryś z tych grobów [należy do ojca]. W każdym razie jest to dla mnie wciąż NN, nieznane. Tak wyglądała sytuacja przedwojenna.

  • Bo wybuch wojny właśnie zastał panią i mamę…?

Właśnie w Bukownie. […] Jak wojna wybuchła, to myśmy z Bukowna wróciły do Sosnowca, tam, gdzie mieszkała ciocia. Miałyśmy zamiar jechać do Brześcia nad Bugiem. Tak nam tata zalecał, że Brześć się będzie długo bronił. Tam jest duża forteca, cytadela. Wujek nas przewiózł natychmiastowo. Wsiedliśmy w jakiś pociąg. Dojechaliśmy pociągiem aż do Kielc. Wtedy przeżyłam pierwsze, namacalne, bombardowanie. Dlatego, że Niemcy, oczywiście, bombardowali przede wszystkim. To musiał być 3 albo 4 września. Na dworcu w Kielcach. Linie były pozrywane, pociąg się ledwie, ledwie wlókł. W Kielcach, pierwszy raz jak zapikowały sztukasy, bo to nie były właściwie bombowce, to były małe samoloty z bombami, te sztukasowe. Oni nimi najwięcej operowali. Po trzy, po cztery i to wystarczyło, żeby roznieść w pył. Nie te wielkie, nie te naloty bombowe – jak jest uderzenie, atak bombowców, leci cała eskadra i sypie się grad. Tylko wystarczało rzucać kilkanaście, a trafionych. Trafiać można było bardzo łatwo, bo z niskiej odległości. Przecież jak żołnierz strzela z karabinu z samolotu, to mu nie zaszkodzi. To latali po prostu niemal bezczelnie, nad drzewami.
W Kielcach, pierwszy atak samolotowy, bombardujący, przetrzymałyśmy w pociągu. Pociąg się chwiał zupełnie. Więc jak drugi raz pikowały, syreny nadawały, że oni nadlatują, ale jakoś myśmy już też słyszeli, że oni nadlatują. To wybiegłyśmy z pociągu i zatrzymałyśmy się gdzieś za dworcem. Przetrzymałyśmy to bombardowanie. To było moje takie pierwsze przeżycie, na które zareagowałam, jako dziecko, dziesięć lat miałam, zupełnie histerycznie. Dlatego, że obok mnie padł człowiek, z rozharatanym brzuchem. Nie chciałam odejść, że nie wolno go zostawiać. Tu gwiżdżą samoloty, a ciotka szarpie się ze mną. „Nie można go zostawiać!” Przypuszczam, że skonał w ogóle, bo przecież ma rozerwane wnętrzności… To były takie moje pierwsze „szokingi”. Tak że te pierwsze obrazki wojny, w charakterze tego, co ona ze sobą niesie, zniszczenia, śmierci, rany, krew i to dużo, to były bardzo w dzieciństwie. A emocjonalny podkład, to była oczywiście utrata ojca. Pamiętam, zabawne może to, co powiem. Ale to może za chwileczkę. W każdym razie pierwszy rok wojny spędziłyśmy [tak, że na] pierwsze dwa miesiące wróciłyśmy do Sosnowca. Potem, na jesieni, ponieważ po prostu był głód, wujek, mąż ciotki, poszedł na wezwanie Umiastowskiego. Był sierżantem w rezerwie i poszedł na tę drogę do Zaleszczyk. Został potem internowany. Był w obozie w Związku Radzieckim, w ZSRR. Mówił pewnie, ale już nie pamiętam, w jakiej miejscowości. Był to duży obóz podoficerski, z którego wyszedł po ogłoszeniu mobilizacji do armii Andersa. Dano im znać i wyszli. Nawet, pytałam się go jak ich tam traktowali, powiedział, że nieszczególnie, nic specjalnego. Mówię: „A męczyli?” – „Nic takiego nie było. Ludzie byli międzynarodówka więźnicza. Polacy, Rosjanie, Niemcy, Włosi, kto popadł. To były takie średniaki. – mówi – Straszne były mrozy”. Było strasznie zimno, a ich było dwóch, czy trzech, co pilnowali tych paru tysięcy. Mówię: „Jak to? Przecież można było zwiać!” – „I co? I zginąć w lesie z głodu, czy rozszarpany przez zwierzęta?”. To było gdzieś głęboko, niestety nie pamiętam, jaka to była miejscowość, a już zmarli dwaj synowie, [którzy by wiedzieli]. W każdym razie jedna z tych sławnych, co to wywozili oficerów i tak dalej. Jeden z wielu obozów. Wujek był jako podoficer rezerwy. Natomiast byli tam jeszcze jacyś policjanci, inteligencja jakaś. „Ale z trudem się odszukiwali Polacy w tej masie”. – mówi. „Towarzystwo międzynarodowe. Mój najbliższy kolega to był Rosjanin”. – „I on też siedział?” – „Też siedział”. Tak że to był ustrój stalinowski – prawdziwa sprawiedliwość dla wszystkich, jak wsadzać… To znany dowcip. Ktoś podejrzany [mieszka] na [pewnej] ulicy, ale nie mogą dojść kto. Szukają, szukają, nie wiedzą, który. To aresztować całą ulicę, na pewno będzie wśród nich. To jest metoda niezawodna.
Tak że po tym pobycie u ciotki w Sosnowcu, byliśmy przez jeden rok u babci na wsi. Ojciec mój pochodził ze wsi w okolicach Radomska, niedaleko Częstochowy. Tam przetrwaliśmy. Przede wszystkim wyjechaliśmy, bo mama została z całym majątkiem – to dwie córki, jedna dziesięć lat, druga półtora roku i dwie walizki rzeczy letnich na wakacje. Do Brześcia żeśmy nie wrócili i na szczęście nie dotarłyśmy. U babci byłyśmy przez jeden rok. Niemcy ten teren zaliczyli do Reichu. Podział na Gubernię i na Reich – to były zupełnie inne prawa. Z Reichu wywożono masowo Polaków. Obaj bracia mojego ojca zostali wywiezieni na roboty do Niemiec, ponieważ Niemcy z kolei wywożeni byli na front. Też chyba nie dobrowolnie szli do tego Wermachtu. Tak że jak rolnicy niemieccy poszli do armii, to trzeba było ludzi, którzy będą przecież nie tylko utrzymywali tam rodzinę, ale dawali aprowizacje dla wojska. To o wojsko przecież szło.
Oczywiście rekwirowano majątki. Majątki, mój Boże, to majątki dworskie – może się tak mówi, ale wiejskie majątki to były dwie krowy, czy trzy świniaki. To się dwie świnie chowało gdzieś w stodole, czy w jakimś szałasie w lesie. Jak najszybciej utłuc, żeby tylko Niemcy nie zabrali. Ale przetrwałyśmy ten jeden rok tam. Do roku 1940. Po czym już przez granicę z Generalną Gubernią wyznaczoną, to przyszedł wujek z Warszawy i przeprowadził nas. Tak atrakcyjnie, bo przez szczere pole po cichutku, z dzieckiem małym na ręku przeszłyśmy. Tam gdzieś była jakaś żandarmeria. Przejście przez granicę na dużych terenach, to wiem, w czasie stanu wojennego tu mieliśmy granicę i stała wachta cały czas, bo tu jest pas przygraniczny. Oczywiście kontakt był nie tylko ze Słowacją, a z nami. Nikt nie szedł drogą. Wszystko szło tylko laskami, krzaczkami. A przejść przez drogę, z jednej strony lasu na drugą, to drobiazg przecież.
Tak żeśmy dotarły do Warszawy. W Warszawie wylądowałyśmy w 1940 roku na jesieni. Tam chodziłam do szkoły. Najpierw powszechnej. W siódmej klasie nasz nauczyciel, bardzo sensowny człowiek, doskonały pedagog, nie wiem, co się z nim działo po wojnie. Nawet próbowałam go odszukać, ale tam, gdzie miał mieszkanie, to oczywiście mieszkanie nie istniało. Natomiast nie przyszło mi do głowy robić jakichś poszukiwań ewidencyjnych. Zresztą nie wiem. On na mnie robił wrażenie, że to nie było jego imię i nazwisko, że to było jakieś przybrane imię i nazwisko. Robił na mnie wrażenie tak z perspektywy [czasu]. Później sobie myślałam, że chyba był w jakiejś konspiracji i to chyba w lewicowej, może w PPS-ie albo coś w tym sensie. Tak sądzę, ponieważ był osobą niewierzącą, ale był osobą szalenie otwartą, omijającą zakazy hitlerowskie, ryzykantem nawet w pewnym stopniu, bo miał dzieci w szkole na Wilanowskiej, na Czerniakowie, bardzo różne, a nie wahał się mówić pewnych rzeczy z historii na tak zwanych lekcjach wychowawczych, czy komentarze do obowiązkowej lektury. „Fala” nazywało się dla dzieci pisemko, co to Kraków był zbudowany przez szewca Dratewkę, bo Polacy to dobrzy rzemieślnicy, więc taka propagandówka. Po prostu mówił pewne rzeczy, które się robi, których się nie robi. Nie chodzi się na przykład do kina. Ale bez hasła: „tylko świnie siedzą w kinie”, bo to było hasło Szarych Szeregów. Nie chodzi się dlatego, że to są w tej chwili filmy, które pokazują zwycięstwo [Niemiec], są bardzo tendencyjne i tak dalej. Tak że nie wahał się mówić [o tym]. Nieraz się potem, po wojnie, zastanawiałam, że on się nie bał, że któreś z dzieci coś powie w domu i że to może po prostu się dla niego [źle] skończyć. Nie to, że go ze szkoły wywalą, tylko, że wkroczy policja, wkroczy gestapo.
W każdym razie w siódmej klasie zrobił z nas komplet, z najlepszych uczniów, do których miałam zaszczyt się zaliczać. Przygotowywał nas do egzaminu do gimnazjum, żeby w siódmej klasie zrobić program pierwszej klasy gimnazjalnej, żeby nas przyjęli od razu do drugiej, bo takie były przepisy przedwojenne, że można było po szóstej klasie pójść od razu do pierwszej klasy albo po siódmej pójść do drugiej. On się tych przepisów przedwojennych trzymał. Był w kontakcie widocznie z całym układem tajnego nauczania. W ten sposób zostałyśmy przyjęte. Nawet bez żadnych egzaminów, tylko za poręczeniem pana profesora. II Miejska Żeńska Szkoła Zawodowa Krawiecko-Bieliźniarska, tak się nazywała. Myśmy wiedzieli, że to jest Gimnazjum imienia Jana Kochanowskiego, przedwojenne. Gimnazjum miało podwójnych nauczycieli. Program wisiał na tablicy, że jest na przykład dziewiarstwo albo jest krojenie, ani razu nie miałam lekcji krojenia. Myśmy wiedzieli, to były kryptonimy – to jest historia, to jest geografia, to jest łacina. Mieliśmy pełny program gimnazjum prowadzony przez przedwojenne nauczycielki i dwie nauczycielki na lekcji. Tylko jeden raz weszła dyrektorka i powiedziała: „Dziewczęta! Bardzo proszę wyjąć [roboty ręczne]”. Miałyśmy przykazane, to one sprawdzały czasem, że mamy przynosić ze sobą materiały do prac ręcznych, do krojenia czy tam [do czegoś innego], żebyśmy miały coś. „Wyciągnąć roboty ręczne, ma być inspekcja z inspektoratu”. Inspektor nie zawitał do naszej klasy, natomiast oczywiście zniknęła druga nauczycielka.
Komplety się odbywały w mieszkaniach prywatnych na Wilanowskiej. Nie wiem, może to było mieszkanie pożydowskie albo kogoś, kto gdzieś się zapodział, że tak powiem, w pierwszym roku wojny. W każdym razie w tych mieszkaniach to były [duże] pokoje. W kamienicy przy ulicy Wilanowskiej. Tam właściwie to odbyłam drugą klasę. […] W trzeciej klasie byłam, czyli o rok później. W roku to pańskim było 1942, na jesieni, podeszła do mnie jakaś dziewczynka ze starszej klasy i spytała się czy chciałabym być w harcerstwie. „No oczywiście!”
  • Pani już wcześniej z koleżankami nawet szukała kontaktu?

Tak. Opisałam takie wspomnienia, właściwie prosili mnie harcerze, to im napisałam wspomnienia, bardzo dokładnie. Myśmy szukali dojścia. Nie miałam w rodzinie nikogo kto był w przedwojennym harcerstwie, one też nie. Bardzo łatwo było mieć dojście, jeżeli się było związanym z harcerstwem przed wojną. Przed wojną byłam trochę w zuchach w Brześciu nad Bugiem, ale zuchy mi się nie podobały. W rodzinie nie było tradycji działania w Związku Harcerstwa Polskiego, ani ojciec nie był związany, ani matka. W ogóle rodzina mojej mamy nie była związana jakoś z takimi organizacjami. W rezultacie myśmy sobie tak w trójkę poszukiwały dojścia do jakichś harcerzy – Irka Pachlam, Mira. Mira to jeszcze żyje, a z Irką nie wiem, co się dzieje. Pracowała potem w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Wreszcie, ale to szło bardzo trudno, więc zaczęłyśmy sobie pożyczać, kto miał jakieś książki harcerskie, Kamińskiego, [zaczęłyśmy] uczyć się musztry, alfabetu Morse’a na wszelki wypadek, żeby już [znać]. Pewnego dnia podeszła do mnie dziewczyna, [która była] o klasę wyżej i spytała czy chciałabym być w harcerstwie. „Jak najbardziej” – „No to dobrze”. Nie wiedziałam wtedy, że harcerstwo się nazywa „Szare Szeregi”, „SS”. Do harcerstwa, to do harcerstwa myślę, jak przed wojną oczywiście. W harcerstwie byłam w 1943 roku, złożyłam tam przyrzeczenie.

  • A gdzie to było? Pamięta pani moment przyrzeczenia?

Przyrzeczenia, oczywiście, w Świdrze.

  • A mogłaby pani opowiedzieć?

Ach! Przyrzeczenie było momentem, że tak powiem, bardzo silnym dla mnie. To było w sierpniu 1943 roku. Po roku, już miałam stopień ochotniczki zaliczony. Było bardzo uroczyście. Zdjęcia, które miałam, to były z tego obozu w Świdrze. Obóz był konspiracyjny. To był po prostu wynajęty pokój w Świdrze, czy też udostępniony przez kogoś, gdzie myśmy w siódemkę z zastępową mieszkały. Na rozkładzie dnia, takim jak jest w drużynie, rano apel, modlitwa nad rzeczką Świder. Zresztą wówczas czyściutką jak łezka. Doszłyśmy nad rzekę o określonej godzinie, wszystko z zegarkiem w ręku.
Potem ćwiczenia polowe. Grasowałyśmy w okolicy. Chodziło się po Świdrze, to co raz się widziało jakieś strzałki harcerskie. Ktoś tu też sobie rysował i tak dalej. Świder był wtedy maleńką miejscowością, typowo letniskową. Zamieszkałą głównie w lecie, dlatego że większość domków była drewnianych. Jak byśmy dzisiaj powiedzieli – dacze, takie sezonowe domki. Ten obóz trwał, chyba, tydzień i potem był przedłużony dzięki ofiarności rodziców, bo każdy musiał wnieść swój prowiant. Przecież nie było żadnych stypendiów. Czyli rodzice fundowali, głównie w naturze, cały pobyt, pod względem żywnościowym. Myśmy oczywiście sobie same gotowały obiady. Miałyśmy swoje dyżury, dwie dyżurne. Ten cały tryb życia harcerski. W sierpniu, pewnego dnia w nocy zerwano nas nagle. Przedtem była narada w zastępie i zostałam wybrana, bo to była przedtem głęboka dyskusja na temat co to znaczy przyrzeczenie. Harcerstwo, zwłaszcza harcerstwo żeńskie, bardziej kładło nacisk na stronę zastanawiania się nad sobą. To się nazywało, potem jak stwierdziłam w podręcznikach, kształtowaniem charakteru, samokształceniem.
U chłopców tego tak nie było. Chłopcy bardziej się modelowali na organizację para wojskową. Sprawny, gotowy do boju, do czynu – proszę bardzo, służba pomocnicza wojska i tak dalej. Zresztą chłopców, musiałyby to być jakieś jednostki, które by chciały na takie tematy debatować czy myśleć i na pewno nie w tym wieku. Jeżeli, to już dobrze później, tak po dwudziestce, ale nie takie nastolatki. Nastolatki musiały się wybiegać. Z chłopcami nie miałyśmy żadnego kontaktu, ponieważ harcerstwo [nie] było koedukacyjne. Osobno były drużyny żeńskie, osobno były drużyny męskie.
W nocy nagle pobudka. Do ogrodu. Alarm. Maleńki płomyk, ognisko maleńkie. To było w Świdrze. Chodziło o płomyk. Przy czym urok całej tej podniecającej imprezy to jest taki, że to jest w ogrodzie, który jest niedaleko od mostu na Świdrze, gdzie są posterunki żandarmerii. Oczywiście wszystkie jesteśmy, znaczy nie manifestujemy się, nie chodzimy czwórkami, nie chodzimy w żadnych mundurkach, ani tak dalej. Składały przyrzeczenie trzy dziewczyny, bo to byłam wybrana z zastępu. Każdy zastęp wystawiał jedną kandydatkę do przyrzeczenia. Zastęp sam decydował, kogo wysuwają. Przedyskutowywano kto już najbardziej, autentycznie demokratyczne wybory na złożenie przyrzeczenia. Bardzo to wszystko przeżywały. Już wiedziałam, że jestem nominowana, po ostatnim zebraniu, bo to tak przez tydzień. Na początku tygodnia się nie wiedziało. Oczywiście cały zastęp w tym uczestniczył, cała drużyna się zgromadziła wtedy. Przyrzeczenie przyjmowała, nie wiedziałam wówczas, kto to jest, ale to postać historyczna, mianowicie siostra „Zośki” – Hanka Zawadzka. Tego „Zośki”, od którego potem batalion powstał. Notabene to było chyba tuż po jego [śmierci]. W każdym razie ona przyjmowała to przyrzeczenie i przyrzeczenie składało się na, trzymała krzyż na ręku i kładło się palce na jej dłoń, powtarzając słowa przyrzeczenia. Tak że to doskonale pamiętam. To było w nocy, było wielkie przeżycie.
Takie są niespodzianki losu, że wybrali, za dwa tygodnie przychodzę i mówię, że chcę wyjść z „Szarych Szeregów”. Bo drużynowa w tychże „Szarych Szeregach”, zaproponowała trzem dziewczynom ze swojej drużyny – mnie, „Maja” była, „Kama”. „Kama” była zastępową, „Maja” też była chyba zastępową już wtedy i ja, byłam zwyczajna szeregowa. Takiej trójce zaproponowała przejście do oddziałów. Propozycja padła, jak gdzieś 17 czy 19, w każdym razie w połowie sierpnia było przyrzeczenie, to dosłownie tydzień, czy dziesięć dni później zaczepia mnie drużynowa na ulicy. Pamiętam również, to było takie przejście na Górskiego, pomiędzy Nowym Światem, do Widok. Tak że mówi: „Słuchaj, czy chciałabyś być w wojsku? W prawdziwym wojsku”. – „Tak!” – od razu, pytać, Boże! Myślałam, że mi się niebo rozświetliło. „Oczywiście! Tak”. – „No to jeszcze nic nie wiadomo, bo ty jesteś taka mała, ale nikomu nie mów tego”. – „No dobrze, ale ja przyrzeczenie dopiero co składałam”. Ona sama była moją drużynową, była na tym przyrzeczeniu. „To już my tam załatwimy”. Ale było mi głupio, bo mnie zastępowa powiedziała: „Tylko, żeby nikomu nie mówić. Broń Boże! Z kim była rozmowa, od kogo masz propozycję i gdzie”. Zresztą sama nie wiedziałam gdzie. Równie dobrze mogłam się znaleźć w Gwardii Ludowej, byle tylko było wojsko. To tu śmieszne sprawy. Ludzie szli do lasu, a nie wiedzieli czy trafią na ognie. Czy trafią na Armię Krajową czy trafią na Bataliony Chłopskie. To jest właśnie sytuacja wojenna.
Wtedy powiedziałam właśnie zastępowej. „Wiem, bo to nie ty jedna”. Moja zastępowa powiedziała: „Rozumiem starsze dziewczyny, bo one to może dla chłopaków, ale ty?” Tak to odczytano. W każdym razie w drużynie oceniano nas fatalnie. Była to zdrada. Zdrada „Szarych Szeregów”, które prowadziła, komendantką „Szarych Szeregów” była w czasie wojny właśnie Hanka Zawadzka, siostra „Zośki”, ta, która przyrzeczenie przyjmowała. Taktyka harcerstwa żeńskiego polegała na tym, że [dziewczęta] nie uczestniczą w akcjach zbrojnych, tylko przygotowują się (szkolenie, kursy łączności, sanitariatu) do służb pomocniczych w razie otwartej walki. Sanitariat, łączność, intendentura. Myśmy takie kursy odbywały w „Szarych Szeregach”. Odbyłam właśnie kurs łączności, telefony na korbkę, polowe. Innymi słowy, rozstanie było przykre. Musiałam oddać krzyż, który tak bardzo sobie ceniłam. Nie wolno go było przecież nosić na wierzchu, ale miałam swój sposób. Wszyłam go w klapę płaszcza. W klapie był, w środku. Swoją drogą, jakie ogromne znaczenie ma symbolika dla dzieci. W ogóle symbolika. Symbolika ma ogromne znaczenie i jeśli jest wiarygodna i jeżeli jest w odpowiedniej aurze, ale poza tym wiarygodna. Obcuje się z ludźmi, którzy budzą szacunek, zaufanie, respekt. Nie mówię właśnie słowa „autorytet”, ale z którymi się czuje związany. Wtedy ta symbolika pozostaje, upamiętnia się. To jest tak samo, jak symbol obrączki na palcu. Można nie mieć obrączki, być doskonałym małżeństwem i jednością, a jednak jest to symbol. Symbol pewnego momentu z pewnym człowiekiem, w pewnym otoczeniu i tak dalej. To było takie dosyć przykre przy wejściu do samego „Parasola”, że zaczęło się od rozstania z drużyną, z „Szarymi Szeregami”. Ale byłam w swoim gronie. W gronie swojej drużyny, 58. Drużyna. To zaczął się już nowy etap, którego bezpośrednim efektem było to, że zaczęłam obrywać dwóje w szkole i zrywałam ze szkołą w ogóle. Do dyspozycji oddziału byłam od rana do wieczora. Wobec tego i nieobecności i „Zdecydowana, co się z ciebie zrobiło?” Z tępym wyrazem twarzy, jak nawet nie było czasu odrobić, nie mówiąc już o innych mankamentach. […]
W „Parasolu” byłam łączniczką. Ale łączniczki były przez „Rayskiego”, szefa wywiadu, używane, wykorzystywane do rozpoznania przy akcjach. Oczywiście akcje były punktem kulminacyjnym działalności oddziału. „Parasol” [działał] w ciągu roku, to znaczy właśnie de facto zorganizowany w sierpniu 1943, a swój żywot zakończył w czasie Powstania. Tak należy to powiedzieć, chociaż istnieje po dzień dzisiejszy we wspomnieniach i w szczątkach osobowych. „Parasol” miał trzynaście akcji. Oczywiście nie wiedziałam, że jest to oddział specjalny do walki z gestapo. W ogóle nie wiedziałam, do jakiego oddziału przechodzę. Wiedziałam, że idę za drużynową. Jak idę za drużynową, co to? Szeregowa, w 1943 roku czternastolatka, idzie za swoją drużynową.

  • Opowie nam pani o swoim pierwszym spotkaniu z „Rayskim”?

Przed „Rayskim” już miałam rozpoznania. Sama brałam udział, w sensie rozpoznania, w siedmiu akcjach, a w sensie bezpośredniego udziału, to znaczy sygnalizowania, bo do tego się sprowadzała rola łączniczek. Zresztą to zarządzenie było wprowadzone po pierwszej akcji, jaka tam była wykonana, na Frühwirta. Akcję, która nie została w myśl rozkazu i według założeń przeprowadzona. Dlatego, że zlikwidowany został nie ten człowiek, na którego była zaplanowana. Co prawda okazał się też niezgorszym funkcjonariuszem, z obsady obozu na terenie getta, na Pawiaku. W każdym razie pierwsze akcje „Parasola” to były związane. Pierwsza akcja to był Bürkl, ale w niej nie brałam udziału. Natomiast moja pierwsza, to był właśnie Frühwirt, u „Kamy” potem był Weffels jeszcze. Nasz udział przy akcjach sprowadzał się do tego, że obserwowało się daną osobę, co było zajęciem nader żmudnym, ale wymagającym dużej bardzo obowiązkowości i punktualności. W owych czasach byłam bardzo punktualna, co do minuty. Później, to już nie zawsze, w życiu. Natomiast wtedy, to jest ten rok, który jak w wojsku, co do minuty. Zdawałam sobie sprawę z tego, że po prostu minuty odgrywają rolę tutaj. Pragnieniem i ambicją każdego członka oddziału, każdego chłopaka i dziewczyny, to było uczestniczenie w jak największej ilości akcji. W tych najbardziej efektownych, że tak powiem, namacalnych rezultatach działalności „Parasola”.

  • To właśnie była pani pierwsza akcja?

To był Frühwirt. To było na Lesznie. Ponieważ wtedy, na Frühwirta dwukrotnie wystawiano przedtem i nie można go było tak dokładnie, po prostu nie udawało się, bo nie znalazł się na planie w odpowiednim momencie. Natomiast sprawa była stosunkowo łatwa przy Frühwircie, ponieważ chodził na piechotę. Mieszkał na Lesznie, a pracował, że się tak wyrażę, czyli mordował, na Pawiaku. Sławna postać ze swoich sadystycznych, bestialskich zachowań. Tak że obserwowanie Frühwirta było stosunkowo łatwe, bo wystarczyło tylko upozorować swoją obecność na ulicy przez dłuższy czas, bo wystawało się dość długo. Rano i po południe to było bezskuteczne, bardziej regularne było to, że wraca na obiad do domu. W każdym razie w godzinach obiadowych.
Raz była wystawiona na niego akcja, a on pojechał na wozie ciężarowym, no i co z tego? Jak jechał samochodem ciężarowym, na plandece jechał. Chodził z wilczurem, co nadawało swoisty posmak jego sylwetce. Jedyny gestapowiec, któremu spojrzałam w twarz. Kiedyś on szedł z jednej strony, ja poszłam z drugiej strony, wyszłam naprzeciwko. Szłam naprzeciwko, spojrzałam mu w oczy. Oni nie mieli normalnych oczu. To były oczy zimne. Takie okrutne, lodowate. To były oczy, które nie kontaktują z ludźmi. Trudno powiedzieć bestialskie, [ale] stalowe, martwe, takie przeszywające. Tak że jak spotkaliśmy się tym spojrzeniem na moment, to tak się rzeczywiście robiło zimno, że z tym człowiekiem nie ma kontaktu w ogóle. Nie można go normalnie [traktować]. Jak on się zachowywał w życiu codziennym, czy potocznym, to inna sprawa. Jakim był w swoim otoczeniu, ale sądzę, że psychika w oczach się maluje. Jedyny to przypadek kiedy spojrzałam prosto w twarz.
Właśnie wyszedł. Trudno było na Lesznie o to upozorowanie. Leszno było mało ruchliwą ulicą. To znaczy od ulicy Karmelickiej, Karmelicka była przepołowiona. Jedna część była mieszkalna jeszcze, a druga część, [to] już był mur getta. Mur getta przechodził też jedną stroną Leszna. Tak jak dzisiaj są Sądy, to Sądy były po stronie zamieszkałej, polskiej, że tak powiem, a po drugiej stronie, z okien sądu już widać było getto. A ściśle ruiny getta, bo powstanie w getcie było rok wcześniej i de facto już to była właściwie pustynia. Poznałam ten teren w czasie Powstania Warszawskiego potem. Oczywiście wzdłuż muru, który miał prócz tego druty kolczaste i co jakiś czas jakiegoś żandarma ustawionego na wachcie, ulicą Karmelicką był wjazd potem na teren [getta]. Nie było bramy od strony Leszna, tylko brama była na końcu Karmelickiej. Ludzie się poprzenosili. Bardzo dużo osób już w czasie powstania [w getcie], a niektóre chyba i potem, prawdopodobnie nie wytrzymywali psychicznie, czy nerwowo. Nie chcieli po prostu być. W każdym razie dużo mieszkań było pustych. To widać było po oknach, że nie pali się światło, nie zamieszkałe, brudne szyby i tak dalej.
Na samym Lesznie ruch nie był duży. Leszno nie miało tak dużo sklepów. Dom Frühwirta był bliżej już Placu Bankowego i vis-a-vis była restauracja, do której często wchodził na wódeczkę. Taka knajpka. Tego dnia, kiedy akcja się odbyła w końcu, to myśmy zacynkowały, dały sygnalizację. Potem „Kama” i ja tą akcję systematycznie prowadziłyśmy. Miałyśmy swoją legendę, że jesteśmy siostry, a pozorowałyśmy to tym, że sprzedajemy pestki słonecznika. „Pestki gorące, w usta palące!” wywrzaskiwałam sobie. W pudełku, przed sobą, na sznurku nosiłam i siedziałam na schodkach, czekając na przechodniów. Marnie mi te pestki szły. Policjant granatowy przechodził, stanął kiedyś i interesował się moją „siostrą”. Powiedziałam: „To moja siostra. Ta, co przychodzi”. Też tam sprzedawała. Była przystojna, więc się interesował. Powiedział: „Ale tutaj to nie macie obrotu, bo to nie ma ludzi. Idźcie bliżej Placu Żelaznej Bramy”. A ja mówię: „Ale tam jest za duża konkurencja”. – „Ile wy tak utargujecie na dzień?” To coś nafantazjowałam. W każdym razie to była taka motywacja naszego pobytu. To była najbardziej, powiedziałabym, wielogodzinna obserwacja, bo rzeczywiście trudno było ustalić godzinę.
Kiedy nadszedł dzień akcji, myśmy dały cynk, że on poszedł na obiad. To, że przeważnie jak wszedł do bramy, to do pół godziny, a czasem do kwadransa, wychodził do tej restauracji na obiad. Tym razem coś długo nie wychodził, a dowódca powiedział: „To wy już idźcie”. I kazał nam odejść obu. Już trochę poszarzało, oni byli bardzo już zdenerwowani wyczekiwaniem. Przecież z bronią po tych bramach stali, sterczeli chłopcy. Jak wyszli, to zabili, ale zupełnie kogo innego. On się Klein nazywał, tamten drugi.
  • To pani z „Kamą” zauważyły?

To myśmy [zauważyły], bo on nam powiedział, że mamy spłynąć z tego terenu: „Odejdźcie! Już nie jesteście potrzebne”. Ale oczywiście rozkaz został wykonany częściowo. To znaczy skręciłyśmy w boczną uliczkę i czekałyśmy na strzały w bocznej uliczce. Już nie pamiętam, musiałabym spojrzeć na plan Warszawy, która to była ulica. Jak się strzały rozległy, to myśmy wyszły zobaczyć i on leżał na ziemi. Wtedy stwierdziłyśmy: „Słuchaj, to chyba nie on”. Leżał sobie człowiek, ale „To chyba nie on”. To wszyscy byli umundurowani, ale coś takiego wydawało się. W końcu nie byliśmy sobie przedstawieni, nie mieliśmy okazji. Poza tym naprawdę inaczej wygląda sylwetka człowieka leżącego, a inaczej człowieka stojącego. Swoje impresje, że tak powiem, przekazałyśmy wieczorem na Wilanowskiej, w biurze dowódcy akcji. Potraktowano, że to był znak sygnalizacyjny. Potwierdziło się to następnego dnia. Właśnie dlaczego na tej akcji się tak zatrzymałam? Że z tej akcji wyciągnięto wniosek. Przed tym łączniczki nie były przy akcjach. [Odtąd postanowiono,] że łączniczka do końca jest, nawet najlepiej, to tuż przy dowódcy akcji. Ona odpowiada za rozpoznanie człowieka, bo jest do niego wzrokowo przyzwyczajona. Do jego sylwetki, do jego sposobu poruszania się. Po prostu, większe prawdopodobieństwo, że nie byłoby tej pomyłki gdyby któraś z nas była przy którymś z wykonawców, czy przy dowódcy. Gdzieś przy jakiejś bramie i potwierdziła. Od tego czasu wszystkie akcje były obstawiane przez łączniczki, co oznaczało pewną nominację. Przechodziłyśmy z etapu wywiadowczyń na uczestnika, wojownika, akcji, bo to był już udział w akcji. Tyle, że bez broni. „Hanka” Rewska była jedyną wywiadowczynią, była zresztą z komórki wywiadu, w odróżnieniu od nas, która domagała się bez przerwy tego, że owszem, przy akcjach, ale także z bronią. Broni nie dostała, co wytykała dowództwu do końca swojego pobytu. Mowy nie ma o tym, żeby broń, bo było mało, a poza tym to było dodatkowe obciążenie zawsze.

  • Ale tutaj też była duża odwaga z pani strony, że panie się przyznały do tego, bo panie w sumie nie wykonały rozkazu, bo panie nie odeszły?... odwaga cywilna.

Myśmy nie odeszły, myśmy zostały. Poszłyśmy z ciekawości. Gdyby się potwierdziło, to byśmy nic nie mówiły, ale że nam się nie spodobał ten obiekt leżący, to już była szarówka, nie mogłyśmy się zatrzymywać przecież. To wszystko było w trakcie biegu, że się biegnie, bo ludzie się chowają. Szybko wszyscy się gdzieś upłynniali. Już ulice były na ogół puste w takim momencie. On wyszedł z gmachu, gdzie mieszkał rzeczywiście, bo że mieszkał w tym domu, to było wiadomo. Wtedy zresztą, jak się okazuje, mnie „Rayski” się przyznał, że już wtedy w akcji, że chodził po Lesznie. Oczywiście myśmy nie wiedziały, kto i jak. Zwrócił uwagę na to. Pytałam się go później, dlaczego wybierał właśnie „Kamę” i mnie tak często do różnych akcji, do innych plutonów, czy do innych kompanii, nie do naszego oddziału, bo Frühwirta likwidował nasz oddział, natomiast Kutscherę pierwszy. To znaczy myśmy byli ten drugi pluton, a później 2. kompania. Kutscherę, Koppego [robił] pierwszy. Tak że byłyśmy wypożyczone jako wywiadowczynie. Dlaczego wybrał, to znana jest historia.
Drugą akcją, do której zostałam włączona i była takim absorbującym okresem w czasie działalności „Parasola”, to była akcja na Brauna, kierownika urzędu mieszkaniowego w zarządzie miasta Warszawy, który odpowiadał za wysiedlenia, za delokalizację. Tutaj obserwacja była prowadzona w dwóch punktach. Mianowicie: miejsce jego pracy [i miejsce, w którym mieszkał]. Jego biuro znajdowało się przy Placu Teatralnym, z wejściem od Daniłłowiczowskiej. Tam przeważnie była na obserwacji „Maja”. Dlatego, że to było w okolicach jej mieszkania, niedaleko. Natomiast ja obserwowałam miejsce, w którym mieszkał. Mieszkał na Powiślu, przy Górnośląskiej, niedaleko mieszkania mojej ciotki, u której myśmy się zatrzymały w Warszawie dłuższy czas. Miałam niedaleko i obserwowałam po prostu kiedy zajeżdżał po niego samochód, wyjeżdżał. Chodziło o podanie danych: jaki samochód, jaka marka i jaki numer rejestracyjny i dokładny minutaż. Daniłłowiczowska potwierdzała jego przyjazd potem oczywiście. Z tym, że zdarzyło się tak, że pewnego dnia nam się ten numer nie zgadzał. Okazuje się, że on po drodze zmieniał tabliczki. Już jakieś środki ostrożności robili.

  • To pani zauważyła?

Tak. Bo się upierałam. „Rayski” powiedział: „Nie zgadza się”. To już było po poznaniu „Rayskiego”.
„Rayskiego” poznałam bezpośrednio, to było targowisko przy Placu Narutowicza, takie z kramami. Na otwartym placu. Przed Domem Akademickim, który jest przy Placu Narutowicza, bliżej Filtrowej. Po prostu skupisko kramów, targowisko uliczne. Tam byłyśmy umówione, ja i „Kama”, z „Rayskim”. Miałyśmy tylko tekst odzewu. Będzie takie i takie hasło, odzew taki. Dałyśmy tylko odzew. Oczywiście chodziłyśmy sobie o tej określonej minucie, nikt nam nie pasował. Nagle, w pewnej chwili, wykwita przed nami jakiś niepozorny człowieczek. Jak dziś pamiętam – pumpy. Pamiętam, wtedy był w ubraniu beżowym, ale zawsze nosił albo beżowe albo szare. Później skojarzyłam, że dlatego się tak łatwo rozpływa na ulicach. Podszedł, powiedział hasło, więc my do niego. Pokręcił się i chodząc pomiędzy [kramami], powiedział nam, to musiało być w okolicach Bożego Narodzenia ponieważ powiedział, że będzie akcja na pana „K”. „To jest ważna figura”. Tylko tyle. Myśmy w ogóle, w chorobę, nie wiedziały i nie kojarzyły pana „K”, że to jest to nazwisko, co jest na wszystkich afiszach, pod tymi plakatami. Jak Kutschera przybył na jesieni do Warszawy, wprowadził zarządzenie, że za każdą akcję uliczną, za każdego zabitego Niemca likwiduje się publicznie, na ulicy. Robi się publiczne egzekucje na ulicy. To robi makabryczne wrażenie, te egzekucje.
Kiedyś pobiegłam, ponieważ odbyła się egzekucja na ulicy Barskiej, zaraz niedaleko mieszkania naszego przy ulicy Kaliskiej, i zobaczyłam. Odbyło się to w taki sposób, że nadjeżdżała żandarmeria – Alles raus! – zresztą ludzie na widok, jak stawały wozy z żandarmerią, sami zwiewali. W najbliższy sklep, bramę, byle tylko nie być na ulicy. Przeważnie w ten sposób odbywały się łapanki uliczne przypadkowe. Zgarniali z ulicy kogo popadnie. Nie wiadomo było po co oni przyjeżdżają, czy łapanka, czy coś. Tymczasem wyładowywali wozy. Tam byli więźniowie z Pawiaka, w swoich pasiakach. Pod murami, są tablice upamiętniające na Nowym Świecie, czy na Barskiej też jest, to właśnie na Barskiej widziałam ścianę po egzekucji. Po czym sprzątali ciała sami, z powrotem na wóz. Pewnie mieli tam więźniów, którzy ładowali. Nie wiem jak się to odbywało. I opuszczali [to miejsce]. Na Barskiej wówczas, kiedy poszłam zobaczyć miejsce po egzekucji, na murze były ślady po kulach, krew, szczątki mózgów. Straszne widowisko. Grupa ludzi, trudno powiedzieć tłum, ale prawie tłum ludzi, który zbiegł się po tej strzelaninie. To było w zimie, więc były kwiatki doniczkowe. Ten, który klęczał, modlił się i płakał. Tym razem przyjechali po raz drugi. Tłum prysnął. Oni to wszystko zniszczyli na Barskiej. Odjechali z powrotem. Z powrotem ludzie, mieszkańcy okolic, przechodnie, wszyscy, również.
Czyli egzekucje, które wprowadził Kutschera jako formę restrykcji, w rezultacie działały wręcz, powiedziałabym, podniecająco, mobilizująco do oporu. Udowadniały to, co oni wyprawiają, jeszcze bardziej. Oczywiście przecież egzekucje odbywały się codziennie na Pawiaku i nikt nie liczył ile i w jaki sposób było pomordowanych, ale prezentacja publiczna dla przestraszenia mieszkańców, wywoływała wręcz odwrotną reakcję. W każdym razie to było makabryczne. Tak. A po jakiej to było akcji? Już nie pamiętam.

  • Pani mówiła, że zapytała się „Rayskiego” dlaczego wybrał panią i „Kamę”?

Zapytałam się „Rayskiego” dlaczego wybrał „Kamę” i mnie z oddziału. „Bo byłyście takie odważne, inteligentne”. Mówię: „Panie Marianie – to już było po wojnie – w naszym oddziale były tylko odważne i inteligentne. Niech mi pan nie mówi, że inne nie były. Każda z nich też chciała brać udział, bo myśmy wiedziały, że udział w rozpoznaniu, to udział w akcji. Każda chciała brać udział w akcji”. Na to on mówi: „A nie pogniewa się pani, pani Elu?”. – „Nie. Proszę powiedzieć śmiało.” – „Żeby pani wiedziała jak pani wyglądała.” No to ja oczywiście nie wiedziałam. Mówi: „Takie chuchro, niepozorne i taki gapowaty wyraz twarzy. Niech się pani nie gniewa. Jakby ktoś miał iść blisko, tylko pani. Przecież pani nigdy się nie patrzyła na to, co pani miała obserwować. Pani się patrzyła na chmurki. Tu trawka, tu chmurki, tu coś tam. No taka gapa idzie. Zielono w głowie. Zupełnie. Takie zaplątanie, nie wiadomo co”. Mówię: „Wie pan…” – „A ja was przedtem obserwowałem, i panią i «Kamę», na akcjach. Zasadą jest to, że się nie można na ulicy wyróżniać. Nie może być to, że ktoś coś obserwuje. Zasadą jest to”. Mówię: „No dobrze, ale o «Kamie» tego nie można było powiedzieć”. – „A nie, nie, proszę pani. «Kama» to była tak przystojna dziewczyna, ale taka dziewczyna, co na twarzy miała wymalowane, że trzeba poderwać każdego. Mężczyzn, to lustrowała każdego. Twarz to miała taką, że urodzona kokietka. Taka to ma w głowie tylko chłopaków. I też miała to, że wyście się zachowywały nieobserwująco”.
Myśmy na ogół były na przystankach, czy powiedzmy obserwacja była nie w ten sposób, że stoję przy domu, tylko idę ulicą. Idę do końca ulicy. Jak na przykład na Kutscherę, to przeszło się, Aleją Róż prościuteńka, to się ryzykowało, że on w tym czasie wsiądzie, czy coś innego. To but się rozwiązał, to stanęłam, to wóz jeszcze stoi. Potem doszło się do końca, to nie musiałam być przecież blisko wozu. Chodziło o godzinę. Godzinę i czas przejazdu. To znaczy ile czasu trwa, znaczy jak się zasygnalizuje, jak rozstawić ludzi, czy zdążą. Moim zdaniem, w akcji na Kutscherę to było majstersztykowo przeprowadzone. Z tym, że proszę zwrócić uwagę jak często te akcje były, nieraz wystawiane, niejednokrotnie. To znaczy na Kutscherę też dwa razy. Zresztą byłam bardzo dotknięta, dlatego że w jakimś potraktowaniu, że w tym pierwszym wystawieniu mnie nie uwzględniono. Pominięto mnie. Cały miesiąc mojego wystawania na mrozie był po prostu zdewaluowany. Ale na odprawie, bo na jednej odprawie byłam i na drugiej. Przed każdą akcją odbywała się odprawa. Znaczy dowódca z uczestnikami. Stąd znałam z innych oddziałów postacie, ale nie znałam ich [imion], znałam tylko dowódcę. Wiedziałam, że będzie sześciu chłopaków, wiedziałam nawet pseudonim, że będzie strzelał [w akcji] na Kutscherę „Lot” i „Kruszynka”. Ale nie znałam chłopaków. Zasób informacyjny jaki miałam był bardzo znikomy muszę powiedzieć jeśli chodzi o oddział. […]

  • A do akcji na Brauna, bo to pani zauważyła, że są trzy różne tablice rejestracyjne?

Znaczy nie. Bo oni najpierw stwierdzili, że nadałam z Górnośląskiej inny numer, a tam przyjechał ten sam wóz. Wysiadł facet, ale numer był inny. Na co powiedziałam: „Nie ma mowy. Tak było na pewno!” Potem się okazało, że to się potwierdziło. On mówi: „To zmienia tabliczkę z rejestracją po drodze”. To nie była zasada. W każdym razie akcja na Brauna była akcją w grudniu i w grudniu poznałyśmy właśnie „Rayskiego” i styczeń poszedł już na rozpoznanie Kutschery.

  • A jak odbyła się akcja na Brauna, bo tam w ogóle pani obserwacja była w dzielnicy niemieckiej?

Nie. Górnośląska nie. To znaczy Górnośląska od Czerniakowskiej, potem jest Rozbrat, a potem schodki na górę, jak dzisiaj prowadzą aż do Wiejskiej i idzie się dalej. Była ulica Piękna, Piusa dzisiaj chyba znowu, bo taka była poprzednia też nazwa. Mieszkał w willach. Osiedle willowe było przy schodkach, powyżej obecnego, nie wiem co tam dzisiaj jest w tym dużym, szarym budynku. Te budynki ocalały.

  • Rozbrat róg Górnośląskiej?

Wyżej jeszcze.

  • Tam jest Technikum Budowlane.

O! To Technikum Budowlane, bo po drugiej stronie, na ukos, było gimnazjum. Chyba teraz też jest gimnazjum. To było chyba Gimnazjum Kochanowskiego, właśnie to, do którego potajemnie miałam chodzić. Wybudowane tuż przed wojną. Elegancki dom. W tym gmachu, gdzie dzisiaj jest szkoła zawodowa, był Wermacht. To była siedziba Wermachtu. W tym sensie. Natomiast za Wermachtem, w górę, do Rozbratu i tam, jak na stadion prowadzi ulica, to było osiedle willi. To osiedle willi zostało wysiedlone przez Niemców, właśnie przez pana Brauna i w jednym z takich domków mieszkał sam Braun. Tak że wiadomo było, w którym już domu, tylko chodziło o to, żeby uchwycić o której godzinie wyjeżdża.
Nie miałam oczywiście telefonu. Komórki nie istniały, a gdyby istniały, to na pewno trzeba byłoby je oddać i nie wolno by się było nimi posługiwać. To zbiegałam na dół, niżej, bo przy Górnośląskiej mieszkała moja ciotka, u której myśmy mieszkały po wyjeździe ze wsi w 1941 roku. 1941-43 byłyśmy u tej cioci. Stamtąd telefonowałam na Plac Teatralny. Tam były dwie łączniczki. Jedna przy telefonie, druga na ulicy, podając godzinę – tak, tak – że o takiej i takiej. Ale to wszystko szło w rozmowach pozorowanych, kryptonimowych. Nawet nie chodziło o minutaż. Zegarki miałyśmy na ręku regulowane identycznie. To było przedtem sprawdzane. Tak że nie było mowy, żeby zegarki się u nas coś różniły pomiędzy stacją nadawczą, a stacją odbiorczą. Tak że przy samej akcji nie brałam udziału. Natomiast to była akcja, jedna z tych, co to od razu była, za pierwszym wystawieniem, wykonana.
Potem zaczęło się rozpoznanie na Kutscherę, trwające przez cały styczeń. Oprócz „Kamy” i mnie to była jeszcze„Hanka” z komórki wywiadu od „Rayskiego”. Akcja, wiadomo, odbyła się 1 lutego, to było już drugie wystawienie. Nie chcę się nad nią zatrzymywać, bo to jest akcja dość dokładnie rozpisywana w tylu publikacjach.
  • Ale nie ma tego, jak pani to opowiada. Inaczej nawet młodzież to przyjmuje, niż mówi to ktoś, kto tam był.

Samo przygotowanie na akcję, to jak już wiedziałam po drugiej odprawie, że będę brała udział. Na odprawie jeszcze padło takie zdanie: „Czy zdążę przebiec?” „Lot” się zapytał, że „Dewajtis” będzie na linii strzału, „Czy zdąży przebiec?” „Zdąży, zdąży” – powiedział „Dyrektor”. Spojrzał na mnie – „Zdążysz?” – „Zdążę”. – powiedziałam. Przecież to jest odległość zaledwie kilkuset metrów. Od miejsca zamieszkania Kutschery, to był narożny dom na Alei Róż i Aleje Ujazdowskie, z budką wartowniczą od strony Alei Róż. Budki były na zewnątrz. A pracował, że się tak wyrażę, w siedzibie SS Polizei i żandarmerii w Alejach Ujazdowskich. Tam, gdzie mieści się obecnie, znaczy mieściła się całymi latami, Ambasada Amerykańska. Wtedy to był gmach zajęty przez SS i gestapo. Z tym, że dzisiaj tam są schodki, wtedy była brama wjazdowa. Kutschera nie wysiadał na ulicy, tylko wjeżdżał na podwórko i na podwórku wysiadał. Tak że w Alejach był właściwie nieuchwytny. Samochód przyjeżdżał natomiast przed dom na Aleję Róż. Nie od Alej Ujazdowskich, tylko od góry. To znaczy od Mokotowskiej. Od Mokotowskiej wjeżdżał, stawał przed domem. Kutschera był niezwykle punktualny. Jak później podsumowywano, gubernator Frank podsumowywał akcję i ją analizowali, powiedział, że zabiła go cnota niemiecka. „Polskim bandytom udało się dlatego, że nasz bohater, Franz Kutschera, zabiła go cnota niemiecka – obowiązkowość i punktualność”. [Mowił,] że trzeba [teraz] zmieniać godziny, zmieniać kierunki. Wiele zaleceń, takich po prostu ostrożnościowych podał.
Samochód nadjeżdżał od Mokotowskiej. Zawsze z kierowcą mundurowym, jakimś żandarmem. Często w asyście jakiegoś adiutanta. Adiutant siedział albo obok kierowcy, albo na tylnim siedzeniu. To było różnie. Na to, żeby stwierdzić jak oni są usadowieni, to można było tylko w momencie jak wjeżdżał na teren gmachu przy Alejach Ujazdowskich albo obserwując jak otwiera drzwi, czy wsiada. Podjeżdżał od razu, że tak powiem, pod kant trotuaru. Faktycznie, trotuar w Alei Róż jest wąski. Dzisiaj chyba też. Dwa kroki. Tak że przejście z domu do samochodu to była odległość niewielka. To właściwie tu odpadała sprawa uchwycenia. Oczywiście chodziło o dwie rzeczy. O identyfikację postaci, miałyśmy pokazaną nawet fotografię Kutschery, czy to jest na pewno ta postać. Ale nie było wątpliwości, bo tylko on mieszkał w tym gmachu. To był zresztą budynek mieszkalny obstawiony żandarmerią, budką wartowniczą. Przy Alejach Ujazdowskich też była budka wartownicza, tylko nie wiedzieliśmy, że jeszcze była wartownia. To się dopiero w czasie akcji wykazało, że wewnątrz była wartownia. Na strzały wybiegło siedmiu, czy tam kilku, esesmanów na ulicę. Była to żmudna, całomiesięczna praca rozpoznawcza, w której trudno było umotywować swoją obecność na ulicy. „Rayski” wymyślił sposób, że żadna z nas nie może być w punkcie obserwacyjnym dłużej niż pięć do dziesięciu minut. Później to rzeczywiście już w ogóle bardzo ten czas się skrócił. Zasada była taka, że jedna stała na przystanku tramwajowym, który był naprzeciw gmachu gestapo, przy Alejach Ujazdowskich. Alejami Ujazdowskimi szły wtedy tramwaje. Czyli ta osoba wiedziała kiedy samochód zajeżdża. Ona nie wiedziała kiedy zajeżdża pod dom, bo on stawał w Alei Róż. Druga wobec tego musiała obserwować Aleję Róż.
W Alei Róż gorzej było, bo tak: naprzeciw w Alejach Ujazdowskich nie można było stać, chociaż była brama wejściowa do parku. Ale stać na ulicy jak słup i patrzeć się w budkę żandarma, to wykluczone. Wobec tego, obserwacja w Alei Róż była trochę spacerowa, trochę… Tam były domy wyłącznie mieszkalne niemieckie. Aczkolwiek ostatni dom w Alei Róż to był już z polską ludnością. Wysiedlili całe tereny. Wiem, bo Jerzy Waldorff tam mieszkał. Mówi mi: „Proszę pani, na akcji na Kutscherę to ja tego dnia byłem w domu. To prawie, że [wszystko] widziałem”. – „Pan widział jak nas…?” – „No widzieć, to nie widziałem, ale moi znajomi, naprzeciw, na Mokotowskiej, z okien widzieli co jest na ulicy”. – „Ale sama akcja przecież była w Alejach”. – „Tak, wiem. Ale wie pani jaki to był rejwach?” – „Nie wiem, bo nas już wtedy nie było”.
Ten drugi punkt obserwacyjny to był albo z jakiejś bramy albo się przechodziło Aleją Róż albo po prostu od góry się szło. Dostatecznie wolno, od Mokotowskiej, żeby przejść sobie do rogu i tak dalej. Trzecia natomiast była w odstawce. Znaczy krążyła sobie Piękną. W ten sposób cały czas trójka się wymieniała. W pół godzinki to rzeczywiście żeśmy po parę minut były na jednym punkcie obserwacyjnym. Później ten czas został, kiedy stwierdziliśmy, że on taki punktualny, to skrócono tak bliżej godziny wyjazdowej. Jeśli chodzi o godzinę wyjazdu, to szybko została zlikwidowana obserwacja. Dlatego, że okazało się, że nie ma punktualnego wyjazdu do domu, czy na obiad. Nie było godziny powrotu łatwo [określić]. Z góry było postanowione, że wobec tego akcja odbędzie się w rannych godzinach.
Wtedy widziałam „Lota” po raz pierwszy. Znaczy na odprawie i potem jak szedł z „Rayskim” chyba. „Rayski” mówił, że mierzyli odległość krokami i przeliczali je na czas biegnięcia i tak dalej. Akcja była świetnie zaplanowana, świetnie zakamuflowana. Obliczona właściwie jak zawody sportowe, co do minuty. Co do minuty. To się dłużej tą akcję opowiada niż ona się odbywała. To była błyskawiczna historia.
Jak wiedziałam, że biorę udział w tym drugim wystawieniu, to postanowiłam jakoś upozorować swoją obecność. Bo już wiedziałam jak będzie rozstawione. Wiedziałyśmy jak my łączniczki będziemy rozstawione. Tym razem bez żadnych, że tak powiem, zabiegów ostrożnościowych. Tak na ryzyko, na stare miejsca. To znaczy jedna na przystanku tramwajowym. To normalnie. Z tym, że na przystanku tramwajowym można tylko jeden tramwaj przepuścić. Następnego to głupio zostawiać naprzeciw gmachu gestapo – „Nie wsiadam do tramwaju”. Jedna na przystanku tramwajowym, druga, „Kama”, była naprzeciw Alei Róż, w Alejach Ujazdowskich. Tak sobie spacerowała, trochę w parku. Ja miałam punkt naprzeciw ulicy Szopena. To wynikało z tego, że stwierdzono, że musi być trzecia osoba, potwierdzająca. Mianowicie liczono na nasze rozeznanie w samochodzie. Kształt samochodu. Już nie sylwetka, bo sylwetkę tylko ta osoba, która, to znaczy „Kama” gdyby zauważyła, że to nie Kutschera wsiada, to „Kama” się likwidowała ze swojego miejsca.
Po drugiej odprawie, zadanie dla mnie to było przebiec przed samochodem naprzeciw ulicy Szopena. Dlaczego ten dodatkowy element został wprowadzony, tej trzeciej łączniczki, wywiadowczyni? „Hanka” była przy dowódcy, dla identyfikacji. „Kama” do stwierdzenia, że wyruszył. Sam przejazd, to jest niepełna minuta. Od miejsca zamieszkania do miejsca, w którym urzędował. Chodziło o to, że bywały takie przypadki, że on nie pojechał do pracy, tylko z ulicy skręcił. „Kama” dawała znak kiedy samochód nadjeżdża po niego i kiedy on wsiada. Natomiast były takie dni, w których (ze dwa razy chyba) nie pojechał do pracy, tylko pojechał w kierunku Belwederu, w drugą stronę. Czyli chodziło o stwierdzenie, że to ten samochód. Ten człowiek wsiada, ten samochód – to jest on. Potwierdzenie u „Hanki”. To był ten cały system sygnalizacyjny.
Dzień był pochmurny, ciepły w miarę. Przygotowałam się do niego bardzo przezornie. Dlatego, że dzielnica niemiecka, dziewczyny niemieckie, te z Jugend Mädchen „hitlerówki” z organizacji młodzieżowej, miały swój strój. Znaczy swój taki model ubraniowy. To jest nie bez znaczenia jeśli chodzi o późniejszy przebieg wydarzeń. Mianowicie: chodziły z gołymi głowami i w białych skarpetach. Białe skarpety z pomponami nosiły tylko Niemki. I gołe kolana. I to jeszcze w zimie. Więc takie białe skarpety sobie zafundowałam, czy zdobyłam, już nie pamiętam. Mama bardzo ładnie obszyła moje tandetne paletko futerkiem, włosy miałam nie w warkoczach, a upięte pięknie w [jeden] warkoczyk, z gołą głową oczywiście. Tak sobie wyruszyłam. W ręku trzymałam teczuszkę, a w teczuszce miałam reklamówkę, jak to dzisiaj byśmy powiedzieli, modelarska, na kapelusz. To zresztą był jakiś kapelusz czy beret, to wszystko jedno. Sygnalizacja była taka: „Kama” daje znak. Jak stanęłam tam, to wiedziałam tak – tu „Kama” się kręci. W pewnym momencie przeszedł „Dyrektor” czyli dowódca oddziału „Pług”. Jakby sprawdzał wojsko na odprawie. Ale szybkim krokiem przeszedł. Oczywiście nikt nas… Opowieści w różnych książkach są niesamowite. „Stał, niemalże rozmawiał”. Głupoty jakieś. Nie, ludzie się w ogóle nie znali przecież na ulicy w takiej sytuacji. Sygnał od „Kamy” był taki, że kiedy samochód zajechał, to ona powiesiła sobie na prawej ręce jasny płaszcz. Znaki były bardzo wyraziste – płaszcz jasny. Natomiast kiedy samochód ruszał, on wsiadł, to weszła na jezdnię i szybkim krokiem. Ja natomiast odczekałam czy samochód skręci, czy przed niego nie zajeżdża inny. O to chodziło. Tu było to pytanie – „Czy ona zdąży przebiec?” W Alejach nie było wielkiego ruchu w czasie wojny. Tramwaj mógł coś przeszkodzić, ale nie samochody. Samochody były tylko niemieckie i nie było ich tak dużo jak w obecnych Niemczech. Zakręcił, wóz rusza, czyli wszystko jest planowo. Wtedy ja, biegnąc przez ulicę, bo jak przedtem się tak po swojemu gapiłam, to od tego momentu jak „Kama” dała znak, że zajechał, to mnie zamurowało już. Od tego momentu nie spuszczałam oka. W chamski sposób. Przebiegłam na drugą stronę ulicy i to jest właśnie zachowanie dziecka. Zobaczyłam jak samochód chce wjechać, a tu mu zajeżdża drugi. To wszystko wiedziałam z odprawy, że tak będzie, że „Miś” zajedzie i zatarasuje wjazd do bramy. Widzę „Lota” jak biegnie, wtedy go ostatni raz widziałam, w swoim płaszczyku. Rozdziera to i ze stena, z pistoletu maszynowego, kieruje pierwszą salwę. Z drugiej strony, z przystanku, cała grupa się odrywa. Po drugiej stronie przystanek był naprzeciw pałacyku. Na ukos, jak byśmy powiedzieli. Na przystanku, „Kruszynka” biegnie. Mnie zamurowało. Stanęłam i zamurowało mnie. To są wszystko sekundy. I słyszę krzyk: „Ela! Ela! Uważaj! On strzela!!!” Zupełnie bez żadnych zasad konspiracji. Obracam się, a za mną stoi jakiś oficer, jakiś wermachtowiec, i miał broń przy sobie i z krótkiej broni w kierunku akcji, chłopaków [strzelał]. Stał za mną tuż, parę kroków dosłownie. A „Kama” miała odejść. Miała wycofać się ulicą Szopena.
Po wojnie się zapytałam: „Dlaczego nie wycofywałaś się Szopena?” – „Bo tak – mówi – było w planie, ale powiedziałam sobie, że ciebie nie zostawię”. Ona miała poczucie odpowiedzialności za mnie. Jednak te trzy, czy cztery lata więcej i to już troszeczkę więcej wyobraźni. Co zresztą samym zachowaniem swoim potwierdzała, zawsze większej ostrożności, czy coś innego. Obróciłam się, zobaczyłam tego Niemca, co strzela i ją biegnącą. Skoczyłyśmy do pierwszej bramy.
Dlaczego zwracam uwagę na to ubranie? Zawsze to trochę eksponuję, że to było dobrze przemyślane jednak przeze mnie, przezornie. Bo taki najbardziej napięty dla nas osobiście moment, to było opuszczenie potem tego domu, tej bramy. Ale jeszcze przedtem były strzały, wybuch jednej filipinki, drugiej filipinki. Myśmy wiedziały, że samochody po chłopców przyjadą od Mokotowskiej, ale na tylnym biegu. Samochodów nie widać. One właściwie powinny się zatrzymać przed naszą bramą w tej sytuacji, bo to były samochody, którymi mieli się wycofywać z akcji. Wiedziałyśmy również, że drugi samochód jest przeznaczony dla rannych. Samochodów nie ma wreszcie, więc „Kama” się strasznie denerwowała. Natomiast ja tak tylko patrzyłam.
W bramie się zgromadziło parę innych osób. To normalne zachowanie przechodniów. Jak jakaś strzelanina, to natychmiast chować się w bramę, czy gdzie tam można było. A jak na Brauna była akcja, to ludzie na placu się podobno pokładli. Na chodniki. Żeby nie być w pozycji stojącej. Było jeszcze parę innych osób w bramie. Wreszcie są samochody. Pierwszy, to jest pusty, ale drugi jest pełny, ten z rannymi. Pojechali. Teraz to jest ten moment dla nas taki najbardziej ryzykowny. Trzeba było samemu podjąć decyzję co zrobić. Oczywiście jeszcze strzały leciały za tymi samochodami odjeżdżającymi. Z Alej Ujazdowskich jakichś krzyk się rozlegał: Mein Gott! „Kama” była bardziej zdenerwowana ode mnie. To jest ta sprawa odwagi, czy czegoś. Otóż „Kama” miała poczucie, pełną świadomość niebezpieczeństwa. Poza tym troszczyła się o innych. A ja, co zrobić? Najpierw wykonać zadanie, a potem jak tu z tego wybrnąć? Miałam zupełnie inny tok myślowy. Ona: „Popatrz ile rannych!” – „No, tak”. – „Czy ktoś na ulicy nie został?” Do głowy mi nie przyszło pomyśleć czy ktoś na ulicy z naszych nie został. Rozkaz był taki, że nie wolno zostawiać, ale mógł przecież zostać. Jak był na przykład zabity albo ciężko ranny, a niewiadomo czy zabity. Potem mówię: „Słuchaj «Kama», wychodzimy jak najszybciej”. Bałam się z kolei tego, że myśmy tu tyle się kręciły przez ten miesiąc, że jakiś tajniak, a tych tajniaków tam było dużo, bo to szli i na Aleję Szucha i Kriminalpolizei. „Żara” na przykład aresztowali na przystanku. Bezbłędnie typując faceta, który miał rzeczywiście przy sobie niestety materiały obciążające, to znaczy jakieś gazetki, czy coś w tym sensie. Wylądował potem w Dachau, czy w innym obozie. Już nie pamiętam. Tak że dzielnica była usiana podejrzanymi typami. Już nie mówiąc o mieszkańcach, którzy mogli być lojalni wobec Trzeciej Rzeszy.
Ona mówi: „Poczekajmy aż będzie ruch, czy coś”. – Mówię: „Nie. Słuchaj, nie czekajmy. Oni obstawią dzielnicę”. Obstawili, ale tak typowo po niemiecku, o dwie godziny za późno. Obstawili wtedy o jedenastej. Wygarniali z mieszkań, przeglądali mieszkania polskie w okolicy. A wtedy jeszcze nie, więc niewiele myśląc, wyskoczyłam na ulicę. To jest jeden z nielicznych momentów, kiedy poczułam jak mnie przechodzi tak od stóp do głów taki piorun, bo spojrzałam w Aleje Ujazdowskie i tam stoi trzech esesmanów. Jak z filmów włoskich czy niemieckich, takie „pickelhauby”, do strzału pistolet, z jakimiś zakazanymi mordami. Odległość jest kilkudziesięciu kroków. Trzydziestu, czterdziestu kroków. Z pistoletami, które, że tak powiem w przenośni, gięły się, bo strzelali do tych samochodów, które odjechały, do naszych samochodów. Tak że pierwsza rola była taka, że oni z wściekłości do nas strzelali. Krzyknęłam na cały głos: Marii, was ist los? Komm Schneller! Cienkim dziecięcym [głosem]. Ten głos to sobie wyobrażam, filmowa sytuacja zupełnie. Pusta ulica. Zupełnie pusta, ani człowieka jednego. Tu stoi taka dziewuszka, Niemka po ubraniu, która wrzeszczy: „Co się stało? Chodź szybciej!”. – Marii, was ist los? Komm Schneller!
„Kama” wychodzi. Wyszłyśmy i teraz idziemy w stronę Mokotowskiej. Spojrzałyśmy tam i idziemy w stronę Mokotowskiej. Tylko powoli. Nie spieszmy się zanadto. Za wolno nie należy, ale chyba dobrym krokiem. Kolana miałam zgięte. Cały czas miałam wycelowane w plecy pistolety. Myślę sobie: „Oni nas [zastrzelą]”. Potem mi powiedziała: „Wiesz co, myślałam, że oni z czystej [złośliwości], te ich mordy były takie, że jak się strzela, to jeszcze jedna salwa, nie?” Ale byłam niemiecką dziewczyną, tak – Komm Schneller! A że nie poszłam oglądać, to przecież mama mi w domu nie pozwala oglądać takich rzeczy, co ci bandyci robią. Śmiechu warte. Wyszłyśmy na Mokotowską, spadł nam kamień z serca. To się udało i tak dalej.
W każdym razie filipinki oznaczały, że... Jezdnię myśmy przebiegły, ale po tym wrzasku z Alei Ujazdowskich wynikało, że to... W moim przekonaniu zaważyło na akcji doskonałe przygotowanie, opracowanie minutażu, a personalnie, to powiem, że pierwszoplanowe zadania miały dwie osoby. Jedna to był „Miś”, żeby zatarasował. Gdyby „Miś” nie zatarasował, nie wytrzymał nerwowo. On zatarasował, wyskoczył i przebiegł po drugiej stronie. Zawsze mówił, że jeszcze jedną serię dodawał do Kutschery. To już nie wnikam w te szczegóły.
Natomiast drugą osobą to był oczywiście „Lot”. „Lot”, który został ranny w tej akcji i zmarł po czterech dniach. Potem było to przewożenie go do szpitala. Tak że ten, który był wystawiany na serię strzałów, która się posypała. Z gmachu strzelali, nie tylko, że wyleciała żandarmeria z dołu, te typy, co były w wartowni, ale także ci urzędnicy. Każdy przecież z pistoletem i umundurowany w oknie. Okna natychmiast otwarte i walili podobno z okien. To już wiem wszystko od „Misia”. To „Miś” nam opowiadał. Tak to wyglądało jeśli chodzi o akcję na Kutscherę.
Potem to były rozpoznania na Stamma, na Hahna. W tych wystawieniach już nie brałam udziału. Zresztą na Hahna to się w ogóle nie zaprojektowało w końcu. Natomiast większa akcja, to była akcja na Koppego. Pojechałyśmy do Krakowa. To też 1. Kompania robiła tą akcję. Miesiąc czasu prowadzone było to rozpoznanie. Dwa razy też była wystawiana. Hahne kluczył, znaczy urzędował i mieszkał na Wawelu, ale gmach gestapo mieścił się tam, gdzie jest dzisiaj Akademia Górnicza przy Alei Krasińskiego. Jeździł, uliczek krętych, jak się zjedzie z Wawelu [jest wiele]. To znaczy na Wawelu była budka przy wejściu, na górze (tak jak dzisiaj się wchodzi na teren samego zamku) i druga na dole żandarmeryjna. To znaczy tam była wachta. Jednym słowem było dobrze obstawione i nieraz, jak tak patrzę właśnie na Wawel, jak były rocznice akcji na Koppego, to przypomina mi się kiedy tam wisiała swastyka. To, było straszliwe, prowokujące wręcz. Też była wystawiana trzy razy, ale to jak wiadomo nie udało się ze względu na moment zatarasowania. Rozpoznanie było bardzo ciężkie. Z dużym zespołem, jeszcze także łączniczek z Krakowa, których nie znałyśmy osobiście. Jedną tylko z nich znałam. Dlatego, że on jeździł różnymi uliczkami. Lądował zawsze tam potem, ale nie było to, żeby z Wawelu zjechał Podzamczem zawsze, że pojedzie prosto wokół Wawelu i w linii prostej, najprostszą drogą, tylko jakieś takie kluczenie. Tak że to było dosyć też ciężkie i żmudne do stwierdzenia.
Też była sytuacja trudna przy drugim wystawieniu. Ona w samej książce o „Parasolu” nie jest dokładnie opisana. Tam jest podane chyba, że „Dewajtis” odwołała, czy coś innego. Nie odwołała. To wyglądało, też był system taki, że łączniczki, wywiadowczynie, były porozstawiane przy poszczególnych skrętach na ulice. Jak on mijał, to wtedy przechodziły. Była taka historia. Byłam ostatnia wystawiona. To znaczy byłam tą ostatnią dla dowódców. Oni już wszyscy byli w Krakowie naprzeciw, jak już jest, że tak powiem, wyjście z mostu. Dzisiaj to jest początek. Dzisiaj to jest ulica Retoryka. Tam była cała lokalizacja oddziału. Nie wiem jak były usytuowane samochody. „Wierzba” pewnie opowiadał na temat akcji na Koppego dokładnie. W każdym razie przy drugim wystawieniu był też moment bardzo dla mnie osobiście rozterkowy. Mianowicie „Kama” dała znak, że on przejechał, ale za wcześnie. Okazuje się, że on w ostatniej chwili skręcił. Ten znak, że skręcił. Dała znak, że zajechał, a ja miałam podwójną sygnalizację. Trochę inaczej był usytuowany teren. Tam były schodki przed wałem. Był wał i do wału prowadziły schodki. Stałam sobie na górze na [końcu] schodków. Jak miałam od „Kamy” znak, że on nadjeżdża, to zeszłam na dół, zaczęłam schodzić. Ale ostatecznym znakiem miało być również przejście przez ulicę. Tymczasem widzę, że nie dość, że nie ma wozu, nie widać, to „Kama” biegnie i zupełnie dekonspiracyjnie macha ręką. Myślę sobie: „Co się [stało]?”. Jak schodziłam, to chłopaki już mieli sygnał: „Uwaga! Alarm. Za chwilę zacznie się akcja”. Tymczasem, żeby się akcja zaczęła, to musi „Dewajtis” przejść przed samochodem. Ani samochodu, a „Dewajtis” stoi. Więc ona biegnie, macha. To obróciłam się napięcie i poszłam po schodkach na górę. Takie dowolne poczynania. Była strasznie zdenerwowana. Po prostu nie wytrzymała nerwowo, za szybko dała znak. Oczywiście tam stał „Rafał”. Był „Lot” i „Rafał”. „Rafał” podszedł. Wbrew wszelkim zasadom, bo nigdy żeśmy się nie kontaktowały przed akcją z uczestnikami, którzy byli wystawieni gdzieś. Ktoś mógł zauważyć. Wtedy podszedł: „Co się stało?” Mówimy, że po prostu skręcił w ostatniej chwili. Bardzo byłyśmy zdenerwowane, znaczy „Kama” szczególnie. On mówi: „Dobrze, że mała przytomnie wróciła”. Bo to oznaczało, że otwierają, że na ulicy się demaskują. Pokazują, że mają pod płaszczykami pistolety maszynowe na sznurkach, czy jakichś linkach. Myślałyśmy, że akcja się udała, że tego dnia jak pojechał, tam była strzelanina. Całej historii „Zety” nie znałam na przykład. W ogóle z kompanii to znałam „Lota”, który zwolnił potem tego „Rafała”. „Rafała” i „Jeremiego”, bo „Jeremi” był na akcji na Koppego. Wróciliśmy z akcji na Koppego i już były przygotowania do Powstania.
  • Właśnie, bo pani ostatnie mieszkanie to było na Kaliskiej i tam była skrytka.

Myśmy nazywali takie punkty, w których była administracja, że tak powiem, czyli komenda, czyli biuro, nazywali biurem. To było biuro naszego plutonu. Kaliska 17 róg [Słupeckiej]. To było na pierwszym piętrze z widokiem na dwie strony ulicy. Praktycznie to po akcji na Brauna ciocia nam wymówiła mieszkanie. Zorientowała się, że coś, ten szybki telefon jaki nadałam, a potem strzelanina gdzieś, tak dalej. Powiedziała do mojej mamy, że nie chce, żeby jej córki siedziały w więzieniu. Niech sobie robi co chce, ale [nie tutaj].

  • Tak, bo pani myślała, że jest nie naładowany pistolet, tak? Pani strzelała?

Gdzie?

  • Raz taka była sytuacja.

A nie, to na strzelnicy. To na strzelnicy, to się zhańbiłam. Ani razu nie trafiłam. Na strzelnicy powiedzieli, że nie będą mi dawali. „Jak ty chcesz trafić, jak zamykasz oczy jak ma być strzał?”

  • Ale była taka sytuacja chyba tam na Kaliskiej. Było szkolenie z broni, pani strzelała.

A nie, to na Wilanowskiej potem.

  • Pani poszła do łazienki, ktoś załadował i pani znowu…

Tak, przyszłam i strzeliłam ładnie, a dom był zamieszkały przez Niemców. Wszyscy zbaranieli. O! To była hańba. Chyba to było w lipcu nawet. Już tuż przed Powstaniem. W każdym razie to była straszna hańba dla mnie.

  • A tutaj, wracając właśnie, na Kaliskiej, bo wtedy pani mama się przeprowadziła gdzieś pod Warszawę, Jula poszła do cioci na Wolę, a pani u koleżanki [mieszkała?]

Tak. To przed samym Powstaniem była taka sytuacja. Wyprowadziłyśmy się od cioci na Górnośląskiej, gdzie byłyśmy przez dwa lata i najpierw była Kaliska. Potem przez krótki czas, przez jeden miesiąc, akcja na Stamma, stamtąd chłopcy wyruszali od nas. Mieszkałyśmy u polskiego policjanta. Nazywał się Arciszewski zdaje się. Policja polska była utrzymana, ona miała tylko prawa [ograniczone]. Miał co prawda pistolet i miał prawo na ten pistolet, ale musiał się rozliczać z każdego naboju. To byli policjanci, którzy w Komendzie Miasta pełnili funkcję porządkowo-podręczne. To był policjant współpracujący z nami. Zresztą chyba się ukrywał, bo spotkałam go po wojnie gdzieś na ulicy, oczywiście ucieszyłam się, że oboje żyjemy po Powstaniu. Natomiast mówił tak: „Ale wie pani, ja się w ogóle nie ujawniam”. Nie ujawnił się. Wtedy były restrykcje wobec każdego, znaczy udowodnienie w jakim charakterze, bo przecież myśmy mieli swoich ludzi w kryminalnej policji, mieliśmy ludzi w policji. I to ludzi takich, powiedzielibyśmy, nie zaprzysiężonych, ale informatorów. Stały informator. Gdyby to nie był ten ustrój jaki zapanował, to te rzeczy byłyby prawdopodobnie ujawniane. Chyba, że on by wszedł do tajnych służb i wtedy by się nie ujawniało co robił w czasie wojny.
Dla mnie najśmieszniejsze jest to, że trzeba obecnie ujawniać tajne służby. Samo słowo „tajne” pokazuje, że nie wolno ujawniać. To jest nonsens. Na tym polega praca wywiadu, że się nie mówi gdzie. Najbliższe otoczenie nie wie. Facet przychodzi na brydża i nikt się nie orientuje, że ten sąsiad, który przychodzi na brydża jest pracownikiem jeszcze innej instytucji. Dobry kamuflaż, to znaczy jakiś zawód.

  • Na Kaliskiej była skrytka? I Jula ją przyuważyła?

Jula, tak. Widzę, że pani jest doskonale, z różnych wspomnień, zorientowana.
Mama mówiła, ona coś chciała, żeby kupić, a nam owało pieniędzy. Mama mówi: „Nie mamy pieniążków”. – „Ciocia Irka pogrzebie nożem w podłodze i wyjmie pieniążki”. Myśmy zmartwiały wtedy. Okazuje się, że mała otwierała drzwi, oczywiście zapuszczała żurawia. Wiedziała, w którym miejscu w podłodze, co było najgorsze. A to była po prostu szparka na nóż i tam dźwignia. Podnosiły się klepki do góry i skrytka była z prasą. Nie była to skrytka na broń, tylko na prasę i na dokumenty i właśnie pieniądze oddziałowe jakieś. Tak to wyglądało.
Teraz ostatnie dni lipca, to miałyśmy, łączniczki, bardzo były, że tak powiem, bojowe te ostatnie dni. W określonej atmosferze. Wiadomo było, że już będzie walka zbrojna. To znaczy Powstanie. Nawet nie wiedziałam, że to się nazywa Godzina „W”. Potem się dowiedziałam, po wojnie, że to była Godzina „W”. Nie wiedziałyśmy również, o której godzinie, bo nastrój mobilizacyjny trwał tak jakieś dwa, trzy dni przedtem. Naszą rolą było właściwie przewożenie broni .
Chłopcy byli pogromadzeni w takich, powiedziałabym, wiązkach ludzkich, po kilkanaście osób w różnych lokalach. Takie punkty, skomasowani w punktach kontaktowych, do których łączniczki miały przenosić wiadomości o tym, kiedy wyruszają i do kogo się mają zgłosić. Skupowałyśmy w aptekach sanitarne różne materiały.
Pamiętam nawet jak przy Placu Narutowicza weszłam do jakiejś apteki i jakieś niesamowite ilości gazy, waty [kupowałam] i ta pani zaoponowała. Pan stał za mną starszy i mówi: „Niech pani da tej dziewczynce”. On się natychmiast domyślił, a ona może myślała pod innym kątem. Nie wiem, może dla szpitali, czy co innego, no i dała mi. Gromadzona była wata, bandaże, opatrunkowe materiały, odkażające materiały. Myśmy mieli bardzo marne zaopatrzenie w sanitariat. To jak już potem rozmawiałam z lekarzami po Powstaniu.
31 [lipca] po południu, to tylko jeden adres, bo łączniczki też były w jednym miejscu zbierane i rozsyłane dopiero na określone adresy. Wpadłam do takiego lokalu, w którym nigdy przedtem nie byłam, na Podwalu. Dziwne rzeczy czasami człowiek zapamiętuje. Tak jakoś ciężko mi się zrobiło. Otworzyła mi drzwi taka pani, matka, bardzo zafrasowana. Tam siedzieli chłopcy. Jak im powiedziałam, czy ustnie był rozkaz czy pisemnie, to już nie pamiętam. Natomiast na jej twarzy był taki niepokój bardzo. Natomiast jak wychodziłam, myślę sobie: „Dlaczego byłam ubrana na czarno? Może to na nią [tak podziałało?]” Miałam czarną bluzkę i czarną spódnicę. Akurat tak tego dnia byłam ubrana. Myślę sobie: „Czy to na niej nie zrobiło takiego wrażenia?” A ona była po prostu przejęta tym, że oni ruszają na walkę. To już nie wiadomo kto wróci. To było na Podwalu.

  • Jak pani zapamiętała 1 sierpnia?

31 lipca, wieczorem, byłam skomasowana wraz z innymi osobami. Zarówno z naszego oddziału, jak i innych. W grupie ludzi, która była skomasowana przy ulicy Waliców. W batalionie „Parasol”, to w ogóle nie jest wymieniony ten punkt. To były jakieś zakłady. Notabene alkoholowe. Było nas tam chyba dobrze ponad setkę, jak nie więcej. Ludzi w większości nie znanych mi. Nie tylko z „Parasola”. Z „Parasola” był „Niesz” i on naszych, z oddziału, gromadził koło siebie. On jeden miał broń. Krótką broń. Była to taka komasacja członków oddziału, to samo miało miejsce zresztą na Mokotowie, gdzie broń miało się dopiero zdobyć na Niemcach. Wtedy zostaną żołnierze zaopatrzeni.
Siedzieliśmy tam w miarę cichutko. On tylko chodził i tylko: „Cicho, cicho”, żeby tam nie było szumu. Jak te myszy pod miotłą. Do plecaka (bo byłam z plecakiem już, wyładowanym po harcersku, z niezbędnymi przyborami pierwszej potrzeby), władowałam sobie – humorystyczny moment – butelkę cacaoschua, bo żołnierz jak wróci z wojny zwycięskiej, musi wejść do rodziny i postawić na stole. Zaznaczam, że w ogóle nie piłam. Z uwagi na wiek. Ale to był dla mnie objaw dojrzałości i świadectwo mojej mentalności. W pobliżu Waliców, na rogu Żelaznej i Leszna, była siedziba żandarmerii niemieckiej. Atmosfera była (jednak strzały po mieście już szły na całego) taka, że ci, wysadzili się w powietrze ze strachu. To jedyny przypadek kiedy [została] przerwana łączność i Niemcy poczuli się zagrożeni przez otaczających ich powstańców. Natomiast my czekaliśmy cały czas. Wreszcie, to było rzeczywiście gdzieś już dobrze po północy, bo zrobiła się poranna szarówka. Zresztą jedyny dzień, kiedy trochę popadał chyba deszcz w nocy, bo potem, całe Powstanie, było bezdeszczowe. Przyszła informacja, że mamy tam przyjść i przenieśliśmy się na Karolkową. Polegało to na przebiegnięciu przez ulicę Leszno, pod groźbą ostrzału niemieckiego. To ulica stosunkowo szersza. Pamiętam doskonale, bo przebiegało się pojedynczo. W bramie stał po drugiej stronie ktoś, dawał znak, że teraz, biegiem przez ulicę. Później to były okopy, rowy, ale tej pierwszej nocy to się biegło po ulicy. Przeskok i wylądowaliśmy na ulicy Karolkowej. Tam była, jak się okazuje, siedziba naszego oddziału.
Pierwsze dni Powstania – wielka euforia, jakieś zdobyczne czołgi. Tutaj, na Woli, nasi na całego zwyciężają. Losy Powstania zupełnie nie są przesądzone. Mikołajczyk coś ma załatwić. Tu jedzie do Moskwy, różne historyjki. W każdym razie atmosfera pierwszych dni Powstania była zdecydowanie nastawiona, że zwyciężymy. W istocie, ponieważ w ostatnie dni przed Powstaniem, oprócz czynności takich jak powiedziałam, zaopatrzeniowych, myśmy miały czynności obserwacyjne. To ostanie dni przed Powstaniem, na Powiślu była cały czas nasza obserwacja i to taka na kocyku, wielogodzinna. Na zmianę przychodziły dziewczyny. Składałyśmy raporty, które potem były sumowane, o wycofujących się wojskach niemieckich. Wojska niemieckie wycofywały się ze Wschodu w sposób zupełnie opłakany. Na piechotę, ranni.
Była obserwacja Mostu Poniatowskiego, bo Kierbedzia nie miał przecież przejścia dla pieszych. Ciężarówki pełne żołnierzy. Nie byli to już ci żołnierze butni – Heili heila, tylko wyraźnie tacy rozbici. Była to wyraźnie rozbita armia. Armaty sowieckie grzmiały bardzo dobrze. Niektórzy twierdzili, że nawet jak się zagalopowali, to podobno dochodzili do Targówka. Powtarzam plotki. Ale to do Ruskich pasuje, bo widziałam jak potem, w styczniu, podchodzili pod Warszawę, to szli tak – kuchnia w pierjod, to i my w pierjod. Oni chyba tylko w momencie ataku szli w szeregu, a potem to szło w rozsypkę, który dalej dobiegnie. Tak że możliwe, że tak było. Fakt jest taki jednak, że jak wiadomo, dopiero w połowie sierpnia stanęli na brzegu Wisły. Zajęli brzeg Wisły.
Natomiast obraz przed 1 sierpnia był taki, że tylko przyłożyć uciekającym. Na mieście też zresztą militarna atmosfera. Dużo młodych ludzi w oficerkach się pojawiło, marszowym krokiem. Gdzieś zginęło nam to gestapo, zginęły nam te wszystkie… Na pewno ci, co siedzieli po więzieniach, to nie odczuli tego tak, jak odczuwało miasto w samym swoim wyglądzie i tej grozie. Jak się okazuje, to już znacznie wcześniej Niemcy emigrowali. Swoje rodziny wysyłali już wcześniej.

  • Tu na Woli, to jakie było pani zadanie?

Na Woli przez pierwsze dwa, trzy dni? Dwa, trzy dni, to żeśmy chodzili i szwędali się. Łączniczki, to miały niby, ale grupa łączniczek, a tu zadań nie ma. Strzelać, to my nie strzelamy i tak dalej. Ale gdzieś chyba trzeciego to było, zaraz na samym początku. Przyszło tam, że „Radosław” powiedział, że każdy oddział ma mieć wysłaną do niego łączniczkę. Znaczy do komendy, do niego, do dowództwa. To nie była główna komenda, komendę miał „Wachnowski”, ku naszemu zdziwieniu. Tam miały być łączniczki w gestii jednej szefowej. Pseudonim ona miała „Irma” i to jej imię było w ogóle, zdaje się. To była jego żona, która zawiadywała łączniczkami. Z każdego oddziału ze zgrupowania „Radosław” była wysłana łączniczka. Z naszego oddziału zostały wysłane dwie. To znaczy ja i taka „Honoratka”, „Małgorzatka”. Tak nas wytypowano. Notabene w tym pierwszym wydaniu, nie wiem jak w dalszych, mam tylko pierwsze wydanie „Parasola”, to jest chyba źle podane. A może i ja mam złe informacje, że ona potem została [zabita]. Moim zdaniem ona zginęła na Starym Mieście. Myśmy były dwie. Nie znałam jej, bo była z 3. Plutonu. Tak się od razu zbliżyłyśmy. Jak się zameldowałam u „Radosława”, wtedy go pierwszy raz zobaczyłam, właśnie na Karolkowej, przy tym zdobycznym bodajże czołgu.

  • Jakie to było wrażenie?

Dla mnie ogromne. Dlatego, że ja, strzelec „Dewajtis”, meldowałam się, a on odwrócił się, uśmiechnął i mówi: „Ach! To jest «Dewajtis»? Dobrze. To jest «Dewajtis»”. Widocznie może on sam sobie zażyczył tą „Dewajtis”. Nie wiem, dlaczego mnie akurat i „Honoratkę”, czy to tak wyszło, że byłyśmy pod ręką, czy on sobie zażyczył, bo chciał wiedzieć jak wygląda „Dewajtis”. Coś słyszał o jakiejś takiej.

  • Sprawiał wrażenie jakiego człowieka? Takiego naprawdę urodzonego dowódcy?

Tak, więc mam bardzo dobre mniemanie o „Radosławie”. I to dwojakie. Mianowicie, że to był dowódca, który po prostu umiał podejmować decyzje. Zazwyczaj były to decyzje przemyślane. Zresztą on miał inną jeszcze koncepcję, która nie przeszła. Miał koncepcję wyprowadzenia oddziałów, przebicia się na Żoliborz i pójścia w lasy. Czy by to ułatwiło? Znaczy on, ale to już później troszeczkę, jakiś tydzień później, czy coś, bo już była wtedy, pamiętam. O ile „Parasol” mieścił się na Karolkowej, to dowództwo z „Radosława” mieściło się na Okopowej. Tam zostałam zlokalizowana. Już nie będę o różnych szczegółach, nieraz nawet humorystycznych, opowiadać.

  • Jakich?

To takie związane z wiekiem. Na Okopowej to były domy pozajmowane przedtem przez Niemców, przez kompanie, czy coś [takiego]. Tam były świetnie utrzymane [mieszkania]. Tam były i łóżka i co najważniejsze – w piwnicy była łaźnia też. Tusz można było sobie zrobić. Woda w czasie Powstania to wielka rzecz. Byłam tam wśród łączniczek. Były przeważnie panie już niektóre starsze, po czterdziestce, mogą być moimi matkami. Babci nie było, ale w każdym razie były panie po czterdziestce. Sama „Irma” już była przecież osobą w wieku dojrzałym. Nie taka młodzież. To już nie były dwudziestolatki. Jak była możliwość wykąpania się, to oczywiście wszyscy polecieli. Ale tylko ja zawiesiłam prześcieradło. Nikt się nie śmiał. Uszanowali moją wstydliwość, mojego wieku. Weszłam, a tam tyle nagich kobiet, tak pięknie się prezentujących, a tu: „Jak ja się pokażę?” Więc zawiesiłam prześcieradło. Najpierw popatrzyłam, myślę sobie: „Holender, nie skorzystać jak taka okazja? Skorzystać, ale nikt mnie nie będzie oglądał”. Więc poszłam do pokoju, ściągnęłam prześcieradło i zawiesiłam. Po wojnie, jak im opowiadałam, „Irma” pamiętała, śmiała się strasznie. Mówię: „Wszyscy uszanowali, nikt się ze mnie nie śmiał. Nikt nie powiedział – «Co robisz?» Wszyscy [zrozumieli], że tutaj ten podlotek nie będzie się pokazywał”. To wstydliwość ze swojego wyglądu. Gdybym była taka jak one to też bym się rozebrała. Potem pamiętam nasz odwrót z Okopowej. Już przechodziliśmy na Stare Miasto. Na Starym Mieście mieliśmy siedzibę najpierw chyba na Nowomiejskiej, to jest [ulica] od rynku prowadząca. Najpierw na Mławskiej. Dopiero potem na inne tereny. Tutaj już była zupełnie inna służba.

  • Pani mówiła, że w czasie okupacji i Powstania bała się w sumie trzy razy, a raz to jak pani zabłądziła w ruinach getta.

To wtedy było właśnie jak już byłam łączniczką. Tak.

  • To było jak pani przechodziła z rozkazem z Woli na Stare Miasto?

Tak. To było wtedy, jak byłam przy sztabie „Radosława”. Wtedy zmieniło się to, że nie mam łączności. Miałam łączność z różnymi oddziałami, tymi, które należały do zgrupowania – „Gozdawa”, „Miotła”, „Czata”. Tam do dowództwa nosiło się rozkazy pisemne. I w odwrotną stronę, i vice versa. Czasem to były jakieś polecenia ustne. Z tym, że jak na przykład, zasada niby była taka, że łączniczka powinna być przede wszystkim łączniczką pomiędzy „Radosławem” i „Parasolem”, ale w praktyce, to kto był pod ręką. Było w ten sposób, że łączniczki były cały czas w dyspozycji. Poza tym, że miały swój lokal, w którym nocowały, gdzie można je było zastać, to była taka sytuacja.
Między innymi potem, jak na Długiej już mieliśmy stanowisko, na Długiej 24 chyba, to było tak, że dwie łączniczki były pod pokojem, że tak powiem, dowództwa. Pod kwaterą dowództwa, za drzwiami. Jeżeli on wychodził, potrzebował, żeby przebiec na następną ulicę, czy nawet do apteki, czy coś innego, to one były takie podręczne. Po dwóch godzinach przychodziły inne. To się nazywało warta łączniczek przy [dowództwie]. Ale poza tym one były w dyspozycji. Nie było mowy o tym, żeby odejść z terenu naszej lokalizacji jeżeli się nie odmeldowało. Ale na przykład jak powiedziałam: „Czy mogę pójść do «Parasola», bo chciałam zobaczyć co słychać u moich?” „Parasol” na przykład nie pamięta mnie z Powstania dlatego, że byłam w tamtej dyspozycji. Z kolei ja, słowo daję, po wojnie ktoś mi mówi, że jest od „Gozdawy”, czy innego, że nosiłam, a ja mówię: „Naprawdę nie pamiętam”. Mnóstwo ludzi. Mnie pamiętali ze względu na inność wyglądu. „To jest «Dewajtis». A więc to jest «Dewajtis»?”
  • Opowie nam pani jak zabłądziła w ruinach getta?

To była rzeczywiście jedna z najbardziej makabrycznych nocy. Wtedy jeszcze to był początek sierpnia. Noc była półksiężycowa. To znaczy nie księżyc w pełni, ale ciemna. Z Okopowej zanosiłam coś do „Parasola”. To mi się trochę przedłużyło, bo pochodziłam, posłuchałam od razu co u kogo, co u znajomych. Przecież najbliższych, że tak powiem, miałam w „Parasolu”. Nie zorientowałam się, że tak szybko zapadnie zmrok, że może taka ewentualność w ogóle zaistnieć. Otóż przechodziło się od Okopowej do „Parasola” przez getto. „Parasol” miał swoją siedzibę na Długiej, w Pałacu Krasińskich. Getto było całe otoczone murem i miało wybite przejścia, dziury w murze, przez które był przełaz, że tak powiem. Oczywiście jak szłam w dzień to nie było żadnego kłopotu, bo widziałam, w którym kierunku idę, jak idę.
Wrażenie było okropne, jak szłam przez getto, w sensie tego jak ono wyglądało w 1944 roku, po 1943. To już było rok po powstaniu. Ulice się rozpoznawało po tym, że gdzieniegdzie jeszcze były kocie łby. W jakimś miejscu była rzeczywiście tabliczka, napis, że to są Nowolipki. A tak, to się szło przez pustkowie zarośnięte dzikim zielskiem i chwastami. Zielska były powyżej kolan, ale drogi były wyraźnie widoczne i przejściowe. Punktem orientacyjnym był jedyny budynek na tym terenie, mianowicie budynek na Stawkach. To był ten w centrum getta, to była siedziba znowu wojska niemieckiego. W czasie Powstania nie, ale przedtem. Ten budynek był przez powstańców zajęty. Oni tam ich zdaje się prędko przekurzyli. W każdym razie to był punkt orientacyjny jak się szło. Zresztą widać już było kościoły za gettem.
Troszkę za długo zabawiłam. Wieczory letnie jak to się okazuje szybko zapadają. Wyszłam o takim mocnym zmroku, wyszłam na teren getta jak należy, ale tu noc zapada i idę i nie trafiam. Nie ma oświetlenia, nie ma żadnych znaków, nie ma ludzi. Jestem sama. Ale co [robić]. Doszłam do muru. Nie ma tego [przejścia]. Myślę sobie: „Niemożliwe, to powinno być tutaj”. Nie słychać nic co za murem. Dlatego, że jest cisza nocna. W nocy nie było strzelaniny. Gdzieś jakieś odległe było słychać [hałasy], ale nie wiadomo czy to nasz zwiad, gdzie nie można było wrzasnąć, czy to [nasi]. „Holender! [Żebym] nie poszła w stronę, gdzie siedzą Niemcy”. Przecież przy Cmentarzu Ewangelickim byli już Niemcy. Wiedziałam, że z pewnej strony są Niemcy. To trwało bardzo długo wtedy. Pamiętam, chyba ze dwie godziny chodziłam. Byłam zrozpaczona. Tak – wrzasnąć nie mogę, jestem oczywiście w umundurowaniu. To znaczy panterka z biało-czerwoną opaską, więc jak mnie Niemcy chwycą, to sprawa jest przesądzona. Nie w tym rzecz, ale w ogóle, że nie mogę trafić. W końcu myślę sobie: „No nie ma rady”. Będę robić w ten sposób, że w tym miejscu, które sobie zaznaczyłam, już nie pamiętam czy kamieniem, czy czym, będę robić tak: dziesięć kroków w tą stronę, dziesięć kroków w tą stronę. Wrócę, dwadzieścia kroków i w ten sposób, wreszcie, w pewnym momencie jest dziura. Tylko teraz: „Na którą stronę wychodzę?” Wychodzę na drugą stronę i tam jest znowu mur. „Tego nie było”. Więc się wycofuję. Przerażona byłam. Wreszcie trafiłam na tą dziurę. Wymacałam ją. Było zbyt ciemno, żebym widziała otwór. W dzień, to po pierwsze miałabym otwór, a po drugie miałabym punkt orientacyjny. Wiedziałabym: „Jak tu jest dom na Stawkach, to musi być w tym kierunku”. Myślę sobie: „Co mam zrobić? Wrócić na te Stawki? To jest zupełna hańba. W dowództwie będzie szum, że wyszłam o godzinie piątej, czy w pół do szóstej i nagle mnie jeszcze nie ma”. A to już było dobrze po północy jak przyszłam. Oni byli tam naprawdę przerażeni. Myśleli, że mnie Niemcy ustrzelili, bo obstrzał był jeszcze taki pojedynczy, tych tak zwanych gołębiarzy, czy po prostu jakichś przypadkowych, że mogłam być przypadkowo postrzelona, czy gdzieś tam załatwiona. Tak że jak wreszcie wróciłam, nie przyznałam się do tego, że zabłądziłam oczywiście. Tylko powiedziałam, że trochę miałam trudności ze znalezieniem. Niemniej na drugi dzień nie wytrzymałam. „Dlaczego to [przejście] się podziało?” Nie wiedziałam, że jest jeszcze jedna rzecz. Najbardziej mnie to zastanowiło dlaczego jest po jednej dziurze, wychodzę i znowu mam mur. Tego nie było.
A tymczasem w getcie, okazuje się, było tak zwane Małe Getto i to Małe Getto miało przejście osobne. Wlazłam w to Małe Getto. Oczywiście bardzo zboczyłam. Zboczyłam, tak jak później to rozpatrywałam, na prawo za dużo. Przez to, że nie było ścieżki. Nawet na murawie to widać by było ścieżkę, a to były bruki. Bruki i ruiny. Więc iść po ruinach nie wydeptaną ścieżką, co ja tam szłam, nie był to jakiś szlak przelotowy, bo to był teren pod obstrzałem. Tam, jakeśmy się wycofywali potem z Okopowej, to akurat sztukasy nadleciały, tośmy się po prostu kładli w te ruiny. Jak przelecą, to nic nam [nie zrobią]. Strzelali z karabinów maszynowych. To był rzeczywiście dzień, powiedziałabym, jeśli chodzi o Powstanie, chyba, w sensie trwogi, najgorszy.
Natomiast w sensie przeżycia to chyba najgorszy był ten, kiedy myśmy wyszli ze Starego Miasta kanałami. To 31 sierpnia. Nie, 1 września wychodziliśmy. 31 zaczęli wychodzić. 1 września wchodziłam rano do włazu. Nie mieściłam się z plecakiem, z tym moim cacaoschua. Musiałam plecak zrzucić, wchodząc do [kanału]. Te kanały, w porównaniu do kanałów jakie były między Śródmieściem, a Mokotowem, co [znam z] opowieści kolegów, były stosunkowo łatwe. Z Placu Krasińskich, gdzie jest obecnie kościół garnizonowy, tam jest zresztą ten właz i jest tablica upamiętniająca miejsce wejścia, do rogu ulicy Wareckiej. Czyli proszę sobie wyobrazić: wzdłuż Długiej. Myśmy szli od szóstej do drugiej. Osiem godzin. Osiem godzin taki maleńki odcinek, który normalnie przeszlibyśmy przez czterdzieści minut, może maksimum, krokiem spacerowym, do godziny.

  • Pani się wycofywała razem z „Radosławem”, z dowództwem?

To już nie. To już się wycofywałam z batalionem „Parasol”. Gdzieś, nie pamiętam teraz właśnie czy to był 17 czy 19 sierpnia, zostałam ranna. Zostałam ranna na ulicy Długiej. U „Radosława” było sporo łączniczek. Wtedy dostałyśmy tak zwane dwa dni urlopowe. To znaczy możemy sobie robić co nam się żywnie podoba. Na luzie. Była jeszcze „Nina” wtedy ze mną na tym urlopie, „Andrea”, to na pewno, potem jeszcze chyba była, Halina miała na imię, a pseudonim taki, jak nazwisko. Nas było tam trzy chyba. Pierwszą noc przenocowałyśmy na Długiej. Nota bene w tym gmachu, gdzie później przez wiele lat pracowałam, bo tam jest Instytut Sztuki, Polskiej Akademii Nauk, po wojnie był. To ile razy potem przechodziłam przez bramę, to nie było mowy, żebym sobie nie przypomniała.
To był ranek, wtedy kiedy zostałam ranna. Niemcy strzelali z Żoliborza, z tych swoich szaf. Myśmy to na Starym Mieście nazywali „szafy”, a w Śródmieściu nazywano to „krowami”. One tak wyły za nim [uderzyły]. Takie jest charakterystyczne wycie albo skrzypienie. To wiadomo było, że za chwilę będą wybuchy. Notabene wiadomo było mniej więcej gdzie wybuchną. Dlatego, że systematycznie ostrzeliwali, tak przesuwając się metr za metrem, chyba trochę zmieniał na celowniku kąt padania pocisku. W ten sposób załatwiali całe ulice do dna. Czasem dwa razy w to samo miejsce walili i było poza tym systematyczne niszczenie, już odgórne, przez bombardowanie. Sztukasy latały bezpardonowo. Z regularnością. Jak zaczynali o szóstej rano, co dwadzieścia minut leciały trzy sztukasy.
Każdy miał po trzy bombki. Mówię bombki tak żartobliwie, bo były tylko stukilogramowe. Nie były wielkie, jakieś burzące. Poczym, za dwadzieścia minut, następne trzy. I tak na godzinę. Potem była przerwa obiadowa. Zawsze między dwunastą, a drugą była cisza w obstrzale i artyleryjskim i tym. Musieli odpocząć po bombardowaniach. Znowu się zaczynało po południu, a wieczorem to cichło. W nocy nie było. W nocy, w zasadzie były sporadyczne obstrzały, sporadyczne [bombardowania], ale takiego systematycznego niszczenia nie było. Natomiast wtedy już zaczęli to systematyczne niszczenie i to tak planowe, że jeżeli wiadome było, że ten dom załatwiają, to za godzinę będzie tamten. Następnym razem jak wracali, to sprawdzali czy dobrze, do dna. Bomby były nieduże. Czteropiętrowy dom, to zwalały tylko dwa piętra. Dwa zostawały. No to się poprawiało dalej. Latali bezczelnie. Niemal tak, że nad dachami.
Kiedyś dosłownie, byłam na wysokim piętrze, twarz było widać tego lotnika. Tak że rzeczywiście mieć jakąś dobrą broń, jak byśmy mieli taki kowbojski film, to ktoś by go tam celnie ustrzelił, jeżeli by nie miał [szyb]. Na pewno miał szyby uodpornione.
Zbombardowali nam właśnie rano, o szóstej, pierwszym rzutem skrzydło domu, w którym żeśmy były. W związku z czym, myśmy zebrały wszystkie manatki, postanowiłyśmy, że pójdziemy do Wytwórni Papierów Wartościowych, bo tam podobno jedzenie jest. Zaczęły się historie z iem jedzenia. Mają tam podobno jakieś zaopatrzenie dobre aprowizacyjne, to może coś dostaniemy. Miałyśmy zamiar wyjść. Stałam w drzwiach i ponaglałam. Mówię: „Słuchajcie, jak najszybciej”. Cały czas. Gdyby mnie posłuchały to prawdopodobnie, chociaż nie wiadomo czy na ulicy by się co nie stało, ale w każdym razie nie byłoby tego. „Słuchajcie, w nasz dom walą, więc chodźmy jak najszybciej. Szybciej!” – „A tu jeszcze musimy to zabrać, to zabrać, nie wiadomo czy jak wrócimy, to ten dom będzie istniał”. W pewnej chwili jest błysk. Zupełnie. Tylko pamiętam swoją myśl: „No, rąbnęli w nas”. Taką głupią myśl. Ale stoję we framudze. Framugi zawsze zostają. Stałam, tak jak dom jest, mury na Starym Mieście to były mury. Nie pomyślałam, że może mnie roznieść, że od wybuchu mogę być poszarpana i tak dalej. Zrobiło się szaro, sino. Oczywiście błyski i wybuch i wielki huk. Szaro zupełnie. Tak że nie wiem czy stoję czy wiszę, że tak powiem, na framudze. Usiłuję zapalić zapałkę. Zapałka gaśnie, bo nie ma tlenu oczywiście. Tylko widzę, że mam krew na ręce. Ale słyszę, że biegają po korytarzu za mną wobec tego może, wycofuję się na korytarz bohatersko. Na korytarzu podchodzą do mnie jakieś sanitariuszki natychmiast. Chcą mnie odprowadzać, ja [mówię], że mi nic nie jest, ale że są dziewczyny w pokoju. One są ciężko ranne na pewno. Jedna miała rzeczywiście urwane palce, druga [ranna] w łokieć, te dwie dziewczyny, które były w pokoju. Ja jedna najlepiej na tym wyszłam. Wyprowadziły mnie sanitariuszki na podwórko, na Długiej 24. Miejsce mojej późniejszej pracy. Wtedy jest prawdziwa rozpacz. Dlatego, że ja nie widzę. To znaczy po prostu nic nie widzę. Jest czarno. Myślę sobie: „No, mam oczy załatwione”. Oczy mi załatwiło. Boże! W życiu się tak intensywnie nie... Myślę sobie: „Nie, to nie ma sensu. Nie mieć oczu”. Koniec z jakimkolwiek ruchem i w ogóle całkowita bezradność. Nagle nie widzisz. Czarna płachta. Dzień był słoneczny. Tak się wysilam, wysilam i nagle w pewnej chwili widzę czerwono przed oczami. Potem widzę jest żółte. Żółte, czerwone, jest jakiś zarys. W momencie wybuchu to zerwałam okulary jeszcze. Okulary kurczowo trzymałam w ręku. Na plecach miałam plecak, który one już zdjęły. Przez okulary przeszedł mi odłamek czegoś, czy coś. To trzymane w ręku. Zaprowadzili mnie do punktu, który był vis-a-vis dosłownie. Doktor „Bro” mówi: „Miałaś szczęście”. On mnie znał wcześniej, doktor „Bro”. Dosłownie o milimetr od tętnicy. W tej chwili to jest maleńka szramka. Miałam długie lata po wojnie zajęczą jakby bliznę, bo to nie było zszyte, nie było spięte. Tylko po prostu zrobił mi opatrunek. A to, że nie widziałam, to okazuje się – sklejone oczy krwią. Wszędzie miałam [krew]. Obcięte wtedy miałam włosy.
Tego samego dnia, od razu, bo to było nie do umycia ten pył, gruz i tak dalej. Czyli właściwie zostałam chyba, szczątkowe jakieś odłamki, bo te miotacze min miały siłę burzącą. Ludzie umierali, będąc nietknięci, na serce na przykład, po podmuchu. To było od podmuchu i siła miażdżąca, siła taka rozpychająca. Większość tych wszystkich rannych to były na przykład cegłą w głowę i tak dalej. Tak że poranienia, potłuczenia, ale były też oczywiście i urwania jeżeli był blisko, tak jak tamte dziewczyny, co były w pokoju. Doktor mnie opatrzył i poszłam do „Kamy”. „Kama” miała punkt sanitarny na rogu Mostowej i Freta, obecnie to będzie przy barbakanie. Oczywiście przeraziła się na mój widok. Po drodze ludzie mnie zatrzymywali, przechodnie, chcieli mnie prowadzić. Nie zdawałam sobie sprawy, dopiero u „Kamy” zobaczyłam dlaczego takie robiłam wrażenie na wszystkich. Szłam sobie zupełnie [spokojnie], miałam ten bandaż, to zatamowane, na koszuli miałam skrzep krwi, bo to waliło wszędzie. A co się działo z twarzą, to już w ogóle nie wiedziałam.
Przyszłam do „Kamy”, „Kama” się przeraziła oczywiście. Poleciała po jakieś środki dezynfekujące: „Nie zaglądaj do lustra”. Wyszła, oczywiście zajrzałam. Ja bym się też przeraziła. Miałam całą twarz czarną, sklejoną z krwią. Od wybuchu. Więc nic dziwnego, że ci ludzie: „Może panią poprowadzić? Gdzie to tak wybuchło? Co się stało?” A tu idzie samotne coś. Tam też miałam taki właśnie moment, rzekłabym humorystyczny typu wstydliwego, z Powstania. „Kama” oczywiście mówi: „Słuchaj, musisz to umyć”. Obcięła mi włosy od razu, bo mówi: „Tego się nie da umyć. Nie wypłuczesz tego gruzu”. Obcięła mi włosy, a równocześnie wiadomo było, że jeżeli nie będzie czystości to mogą być wszy czy coś innego. To zawsze lepiej. A w każdym razie warkoczami nie ma się co bawić dłużej. Więc miałam obcięte kudły.
U niej była też w podziemiu łaźnia, bo to był dom, w którym była łaźnia miejska. W podziemiach była łaźnia miejska z dostawą wody i to wody bieżącej i to ciepłej nawet jakoś. Nie wiem jakim cudem, ale w każdym razie była woda. „Kama” mnie tam wprowadziła, że koniecznie się wykąpię, żebym się wykąpała, żebym się umyła z tego. To ja się zaparłam i mówię: „Nie będę się kąpała”. Ona: „Dlaczego? Co?” Patrzę się tak na nią. Myśmy rozmawiały po wojnie o tym. Ona mówi: „Myślałam, żeś ty zwariowała zupełnie albo że jesteś w szoku. W szoku powybuchowym”. „Nie. Nie będę”. – „Słuchaj, rozbiorę się, pójdziemy razem do wanny”. Bo myślała, że się boję. „Nie, nie”. – „Dlaczego?” – „Bo tu zaraz rąbnie”. – powiedziałam. – „Nic nie rąbnie. Wejdę razem z tobą do wanny”. – „Jak to nie rąbnie?! Już rąbnęło! Nie słyszysz?!” Słyszy jakiś gwar na schodach, na dole, wyleciała z łaźni i rzeczywiście rąbnęło. Miałam intuicyjne wyczucie, trzeci zmysł, przed uderzeniem. Rąbnęli oczywiście. Nasi ranni byli na drugim piętrze. Zniosło dach i trzecie piętro. Ranni byli zasypani trochę gruzem. Na szczęście nic im się nie stało. Zaczęło się przenoszenie rannych. Kąpiel się odbyła dopiero późnym wieczorem. Ale ona powiedziała: „No wiesz? To niesamowite, że ty wiedziałaś przedtem”. Więc coś takiego jest niesamowitego. „Tu zaraz rąbnie”. Rozdarłam się na nią: „No jak to?! Już rąbnęło!” a tam cisza zupełna. Mury na Starym Mieście to dobrze tłumią.

  • Ale właśnie to, że pani została ranna to spowodowało, że pani odeszła od „Radosława”?

Potem było tych łączniczek dosyć. Wobec tego zdecydowano. Dość dużo było przy „Radosławie”. Sam „Radosław” był ranny. Sam „Radosław”. I ona też była przy nim. Nie wiem kto wtedy sztab prowadził po „Radosławie”. Nie mam pojęcia. W każdym razie powiedziano, że mam zostać w oddziale. Zostałam wtedy już w oddziale. Z tym, że to było przy dowódcy. Znaczy dowódcą „Parasola” był wtedy „Jeremi”. Potem była ta sławna noc przebicia, próby przebicia na Śródmieście ulicą Długą. Też makabryczna noc, 31 sierpnia. 1 września wchodziłam do kanałów. Wyszliśmy na Wareckiej. Wylądowaliśmy na Wareckiej. Zupełnie inne życie! Ludzie chodzą spokojnie po ulicach, nic im się na głowę nie wali. Witają nas z chlebem, kromkę chleba, tu nikt nic nie jadł. W te brudne ręce z kanału biorę pajdę chleba. Okej, idziemy.
Pierwsza siedziba, to była w byłym konserwatorium na Okólniku. Tam dzisiaj jest Towarzystwo imienia Fryderyka Szopena, bo Wyższa Szkoła Muzyczna mieści się w innym gmachu. Wtedy było to właśnie konserwatorium imienia Fryderyka Szopena. Dużo fortepianów, jakiś chłopak siadł, grał na fortepianie. Stacjonowaliśmy na razie. Jak to się mówiło. Oddział był strasznie wykrwawiony, strasznie zdziesiątkowany. W związku z tym było, że tak powiem, na luzie. Dopiero w pierwszych dniach września przeszliśmy na Powiśle. Na Zagórnej była nasza pierwsza siedziba oddziału. Zadania łączniczek, to były po prostu doraźne funkcje przenoszenia meldunków. Dziewczęta były, ale przedtem była ta próba przebicia, to już nie byłam łączniczką, tylko, za przeproszeniem, ciągnęłam rannych na punkt. Takie dziewczyny podręczne. Na ile ktoś mógł.
Później, na tym punkcie sanitarnym u „Bruna”. Harcerka to [musiała znać] pierwszą pomoc przynajmniej, to: „Tu zabandażuj”. Czy coś innego. A ja się zupełnie nie nadaję do służby sanitarnej, wykluczone. To i po dzień dzisiejszy. Nie mogę być w szpitalach, nie byłabym dobrym lekarzem. Utożsamiam się z chorym. Jak się utożsamia człowiek z chorym, to go nie wyleczy. Cierpi razem z nim. To znaczy wszystko zrobi, co do niego należy, ale odbywa się to takim kosztem zaciśniętych zębów. Wykluczone.
  • Na Powiślu pani miała czerwonkę, tak?

Jeszcze najpierw byłam na Zagórnej. Pierwsze dni na Zagórnej były wypoczynkowe, bo ciężka sytuacja się odbyła dopiero na ulicy Ludnej. Po przeniesieniu, walki na Ludnej i Wilanowskiej. Ale już opuściłam jeden moment, bo w przejściu jeszcze kanałami miałam bardzo tragiczny dzień. Moje najbliższe przyjaciółki z „Parasola” to były „Maja” i „Kaja” Chuchla. Z „Kamą” była różnica wieku. „Kama” to była dla mnie bardziej, że tak powiem, autorytatywna, że wydawała [rozkazy]. Była zastępową czy drużynową, ja byłam zwyczajna szeregowa. To straszna przepaść. Natomiast „Maja”, jak wchodziłam do kanałów, to wchodziliśmy prawie ostatnie. Już większość oddziałów poszła 31 [sierpnia] od popołudnia. Białoszewski to zresztą opisuje w „Pamiętniku z Powstania Warszawskiego”. Bardzo co prawda tak cierpko pod adresem tych chłopców i dziewcząt, którzy to mieli pierwszeństwo w wejściu do kanałów. On też był najpierw na Woli, więc odbywałam z nim tą drogę jak czytałam książkę. Właśnie jak już byłam na Okólniku dowiedziałam się, „Jenny” przyszła i powiedziała: „Słuchaj, przyszli ci ostatni, jakieś zupełnie ostatnie osoby. „Kaja” i drugi chłopiec – zapomniałam jego pseudonim, dwa lata temu tablicę pamiątkową żeśmy uświęcali tam na gmachu – zostali zasypani na Starym Mieście. Niemcy rzucili bomby jeszcze w ruiny i tych dwoje [zasypało]”. Ona miała szesnaście lat, a on chyba też szesnaście czy siedemnaście. Zupełne młodzieniaszki. „Kaja” tak broniła „Majkę”, żeby nie wchodziła do oddziału, a „Kaja” się strasznie napierała. [Jej ojciec] wrócił po wojnie, bo przyjechał z oflagu, ale już nie było żony i nie było córek. Całą wojnę spędził w oflagu i to właściwie dramat zupełny. „Jenny” mówi: „Słuchaj, nikt z nas nie ma odwagi powiedzieć tego «Mai», a ona musi się dowiedzieć”. Bo „Majka” się denerwowała. „Majka” stała przy włazie. „Majka” poszła wcześniej, poprzedniego dnia, i stała przy włazie jak ja wychodziłam. Cały czas wystawała – kiedy wyjdzie „Kaja”. Czekała na swoją siostrę, na tą młodszą, za którą czuła się odpowiedzialna.
Przyznam się nie lubię wspomnień z Powstania, bo to mnie zawsze trochę kosztuje nerwowo. To był straszny dzień. Wiedziałam, że trzeba jej powiedzieć, bo ona się uparła, że pójdzie [z powrotem]. Mówią: „Tam już nikogo nie ma”. – „Jak to nie ma? «Kaja» nie przyszła. Słuchaj Ela, ja idę. Wracam”. Po pierwsze to nie ma sensu, a poza tym już wiem. Rzeczywiście trzeba jej powiedzieć. Ona była już tak desperacko. Myślę sobie: „Nie ma sensu. Nawet jakbym powiedziała, że idę, to przecież po co iść? Niewiadomo. Ona zasypana”. Wykopali ją dopiero potem, jak była ekshumacja, po Powstaniu. Odkopali. Wtedy powiedziałam: „«Maja», słuchaj! To już przyszli i powiedzieli, że «Kaja» z tym chłopakiem…” Jaki on miał pseudonim? „Kama” by pamiętała pewnie. Na pewno zresztą jest w książce o „Parasolu”. „Oni zostali, Niemcy wrzucili bombę. Byli na gruzach i ruinach, jeszcze nie wchodzili, jak samoloty odleciały. Tam nie ma co szukać”. Ta dziewczyna to była zawsze taka wyprostowana, w oczach mi się zgarbiła. Całą noc z nią spędziłam wtedy. Próbowałam ją czymś zająć myślowo. Opowiadałam jej różne rzeczy, takie które ukrywałam w „Parasolu”. Bo to akcję jak byłam na Koppego w Krakowie, to myśmy tam udawały, że byłyśmy gdzieindziej. Myślę sobie, że jakoś nieudolnie, że w ogóle może… W każdym razie „Majka” się załamała kompletnie. Wiadomo było, że to są takie siostry nierozłączki. Tam jest „Kaja”. Tutaj „Kaja” jest i „Maja” też jest. Dwie siostry. W każdym razie to był [jeden] z najcięższych dni na Starym Mieście. To znaczy najcięższych w sensie jakiegoś osobistego przeżycia, bo straciłam bardzo bliską przyjaciółkę. Z „Majką” byłam może trochę bliżej, chociaż trudno nie, z „Kają” byłyśmy bardziej równolatki. Opowiadałyśmy sobie różne głupoty dziewczęce.
Potem byłam na Powiślu, na Zagórnej. Ponieważ zaczęła się głodówka, znowu były dni, że tak powiem, pierwsze dni września takie na luzie. Na luzie to znaczy nie szło się na linię frontu. Najwyżej wysyłało się dwóch na linię do walki. Zasadniczo walki zaczęły się toczyć potem dopiero, na Ludnej. Jak wspomniałam miałam ciotkę na Górnośląskiej. „Mirski” powiedział: „Słuchaj «Dewajtis», ciotka miała sklep, tam jest co jeść. Nocuj ty u niej”. – „Dobra”. Zanocowałam ze dwie noce, dostałam tej cholernej czerwonki. Jeden dzień to był chyba, czy dwa dni, że się nie zgłosiłam, a ich już nie było na Zagórnej potem. Mało tego, siedziałam, więc cały czas się trzymałam u ciotki, natomiast wciąż jeszcze byli Polacy. Ale oddział był inny, zupełnie mi nieznajomy. Nawet nie wiem jaka [formacja]. W domach u nas na Górnośląskiej.
To był chyba 12 września, a oni chyba 10 czy 11 przeszli na Ludną. Tam się działy dopiero straszne rzeczy. To znam z relacji tych, [co tam byli]. Ciotka mówi: „Ty pójdziesz teraz z tym brzuchalem?” Nocowałam u ciotki. Ona mi kasze jakieś uprawiała. Rzeczywiście wiktuałów, miała sklep spożywczy, takie wory, że aż hej! Trochę nawet dawała. Nie za bardzo chętnie, ale wiedziała jaki los jest. Klęła na powstańców ile wlezie. Dopiero później tak naprawdę. Jest następny dzień, rano wychodzę. Jeszcze byłam cały czas w panterce, chodziłam w tym ubraniu powstańczym. Tylko spódnicę miałam chyba zmienioną, bo tamta była już straszliwie brudna przez tych parę tygodni. Ale panterka, opaska biało-czerwona na tym. Wychodzę rano na podwórko z moją kuzynką, tam u ciotki. Jest taki właz. Podwórka były wszystkie połączone, przejścia były. Można było nie chodzić po ulicach. Chodziło się między domami, a jak się cudownie chodziło po domach. To niesamowicie. U góry jest strzałka, potem jest inna strzałka, potem schodzisz o piętro niżej, potem strzałka, bo tu były puste mieszkania, zrobili przejścia i przebicia. Więc po każdym domu jak się biegało parę razy, to już się znało. Wiedziało, że teraz będzie. Jezus Maria! Teraz bym nie wlazła na te piętra wszystkie.
W każdym razie wychodzimy po szóstej rano tak, poranek, wychodzimy na podwórko i jest dziura we włazie do sąsiedniego [budynku] i tam jest hełm nagle. Głowa z hełmem. Byłam przekonana, że to ci żołnierze nasi. Nagle Niemiec z pistoletem maszynowym: Wo sind Banditen? Niemcy. W nocy wojska się nasze wycofały, nie zawiadamiając ludności. Znaczy to nie było oddziału „Parasola”. Ja im się też nie odmeldowałam, że jestem. Nie utrzymałam kontaktu. Moja kuzynka, która perfekt mówiła po niemiecku: „Och! Nareszcie! Nasi przyjaciele przyszli i wyzwolili”. Natomiast ja byłam przy bramie, momentalnie w tył zwrot. Wpadłam do domu, zrzuciłam z siebie to ubranie powstańcze. Kopnęłam, pamiętam jak dziś, pod tapczan. Gorsze, że kopnęłam pamiętnik. Miałam pamiętnik prowadzony dzień za dniem. Wiedziałam, że będą palić domy potem. Ten dom by ocalał, to znaczy dom miał ścięte trzecie, czwarte piętro. Jeszcze nie był zrujnowany do dna, a zresztą nawet gdyby do dna, to przy takich…

  • Bo to była Górnośląska ile?

Górnośląska 15.

  • Ten dom, oni go wypalili, ale stoi jeszcze?

Nie. W tym miejscu, na czystym polu, postawiono dwa piękne bloki. Jak tam kiedyś poszłam, po wielu latach, to zarykiwałam się od łez, bo widziałam tą maleńką Juleńkę, jak chodzę sobie do szkoły, cale to dzieciństwo, koszmarne, wojenne, ale jednak wszyscy żyli i byli. A teraz tylu ludzi w ogóle uje.
W ten deseń wyszłam. Ciotka mi rzuciła jakąś jesionkę, coś, w tym co miałam na sobie, jakąś bluzeczkę. Jednym słowem, w parę minut byłam [gotowa do drogi], z tym, że nie miałam żadnego bagażu oczywiście. Wyszłam z ludnością cywilną. Makabra. Dopiero wtedy sobie uprzytomniłam co się podziało w mieście. Jeśli przez Plac Unii, przez Grójecką, przez Rakowiecką – wszystko wypalone. Wypalone, puste. Tylko te posterunki, nie, nic, nigdzie nie ma, bo to teren był całkowicie. Niemcy w poprzednie dni byli na Powiślu, do Rozbratu, a tej nocy sobie przeszli dalej i byli rano. Zawsze za dnia to lepiej się człowiek rusza widać. Poszli dalej na zwiad. A ci nie dali znać, bo czasem oddziały dawały znać mieszkańcom. Mieszkańcy się wycofywali, ale w połowie września to już przestali się wycofywać. Jak porówna się tą euforię, to śpiewanie, to machanie i ta nasza piosenka: „Alejami z paradą będziemy szli z defiladą”, ten marsz. „Słychać krok, miarowy krok”, te bojowe piosenki, te oddziały dumne z tego, że są armią, wojskiem, które przegania, dogoni i przyłoży jeszcze Niemcom. A jak się zobaczyło jak to wyglądało.
W ten deseń znalazłam się w obozie dla ludności cywilnej w Pruszkowie, gdzie przebywałam tylko jedną dobę. Ponieważ tam było wszystko po niemiecku zorganizowane. Był wielki stół, za którym siedziało kilkanaście osób. Nie wiem co to za czynniki. Pewnie i PCK było. W każdym razie siedział też gestapowiec i stał tłumacz. Oczywiście powiedziałam, że nie rozumiem po niemiecku. Oczywiście, że na tyle, co oni pytali to rozumiałam cośkolwiek. Uczyłam się niemieckiego podczas wojny, ale mało znałam. Tak że nie mogłam biegle mówić. Nie tak jak ta kuzynka. Bo takim swoim gestem powitalnym właściwie ukryła mnie, że tak powiem. Stałyśmy obok w bramie. Kiedyś to sobie wspominałyśmy. Powiedziała: „Do końca życia nie zapomnę. Szłam tutaj, a myślałam co z tobą, wiesz?” – „Ja od razu chodu. Niemcy no”. Okazuje się, że sąsiednie wszystkie domy, od razu z naszego podwórka na następne i do Czerniakowskiej wleźli tego poranka. Prawda, w głupi sposób znalazłam się w obozie. W obozie spotkałam od razu ludzi, między innymi ze sztabu „Radosława” leżącą chorą, jedną ranną. Byłam zdumiona, że w obozie [żeśmy się spotkały]. To był obóz tranzytowy w Pruszkowie, gdzie oni dzielili. Dzielili ludzi na tych, którzy jadą do, bo pierwsze transporty w całości poszły, między innymi z tego naszego domu, naszej własności na Woli, to w całości poszły do Niemiec na roboty. Oddzielali tylko dzieci i kobiety starsze.
Natomiast w Pruszkowie, w połowie września już, to był taki natłok straszliwy, oczywiście działała już PCK. Oni chodzili z opaskami z czerwonym krzyżem. Wyłapywali ludzi rannych, kto potrzebuje pomocy. To był skład rannych i tłum, nie uciekinierów, tylko tych zagarniętych. Wśród nich wielu lekko uszkodzonych. Powiedzmy sobie, ktoś miał coś przetrącone albo coś innego. Oczywiście osobno był rejon męski osobno damski. Jak dojeżdżam do Warszawy to nie mogę patrzeć na te gmachy, ten teren, gdzie Ursus. Wszystkie fabryki były zajęte. To było miasto milion dwieście tysięcy. To nie żarty. I wyładować do ostatniego mieszkańca tak, że można było robić film „Robinson warszawski” o kimś kto się ukrywał pojedynczo. Czy jak na przykład Szpilman w „Pianiście”. Czy w filmie czy w książce to są wstrząsające przecież rzeczy. Następnego dnia stanęłam przed komisją tak jak wszyscy. Kobiety i dzieci od razu dawali na jedną [stronę], a innych do obozu pracy, do [Niemiec]. Rannych to na leczenie, na służbę niby zdrowia, wywożono furkami ludzi. Rozwożono po wsiach. Stosunek zresztą ludności był zupełnie już inny w połowie września niż na początku. Na początku to otwierały się drzwi, każdy chciał przyjąć. A tu już byli ludzie, wszystko jedno czy to było świętokrzyskie, czy to było krakowskie, czy to było gdzieś tam w lubelskim, to już mieli tego dość po prostu. Ponieważ wioski były obładowane. Była jeszcze taka organizacja RGO, Rada Główna Opiekuńcza. Ona też masę tych rzeczy [załatwiała]. To było nie do udźwignięcia w sensie akcji charytatywnej.
Więc jak stanęłam, to wszystkie dane, najpierw pytają co to [za bandaże]. Mówię, że jestem ranna. Tamten, słyszę, już mówi kämpfen , że walczyłam. Pyta się, czy to w czasie walk z Niemcami. Ten tłumacz. Mówię: „Nie, to był odłamek od bomby. Wybuchła na naszym podwórku”. Dostałam skierowanie na szpital. Wyszłam za bramę. Taka kartka była, czy w ogóle nie. Tam ktoś odprowadzał, pod bramą było sporo ludzi. Jak już wiedziałam, że na szpital, to oczywiście na furkę nawet. Z furki natychmiast zeszłam, bo tak się umówiliśmy z rodziną, że jak już wyjdziemy poza bramy, to się wszyscy spotykamy w Grodzisku, w takim miejscu. Mieli jakichś znajomych. Do Grodziska się jakoś dostałam. Bardzo krótko byłam z tą rodziną. W każdym razie Powstanie się skończyło. Jeszcze poszłam patrzeć na generała „Bora”, bo to było w Piastowie. On był w obozie tam. Były pertraktacje, bo Niemcy chcieli przecież na ostatnim etapie wciągnąć nas w walkę z komunizmem, w obronę Europy. Szaleńcze pomysły w ogóle.

  • Ale to pani widziała jak powstańcy, już po upadku Powstania, wychodzili z Warszawy?

Tak. „Kama” też wyszła jako ludność cywilna. Przecież ostatni rozkaz był taki, że pozostawia ludziom drogę wyboru, czy idą z oddziałami do obozu, [czy wychodzą z ludnością cywilną]. Te obozy były potem wyzwolone przez Amerykanów. Na tym oni wygrali, bo mieli zupełnie inny standard początkowy, w sensie rejestracji przez rząd londyński jakieś zapomogi. Nagle spotkali się ze zjawiskiem wielotysięcznych nędzarzy. W dużej mierze, bo przecież dwieście kilkadziesiąt tysięcy kosztowało naszą ludność Powstanie, do służb wojskowych. Znaczy częściowo tylko do służb wojskowych wciągali na zachodzie, tak jak rozmawiałam z kolegami. Ci, którzy poszli do obozu i wyzwolili ich Amerykanie, to mieli bardzo dogodne warunki. Między innymi mieli do wyboru pięcioletnie na przykład stypendium, każdy dostawał tak zwaną subwencję startową. Tylko ona musiała być wyraźnie na coś przeznaczona. Jednorazowa duża kwota. To szło z funduszu rządu polskiego, który wiadomo, że był wywieziony do Londynu, te nasze wagony. Jeszcze przed wojną, jak sprytnie to zrobili, tak się zabezpieczyli, że to wywieźli. Ale myślę, że i Anglicy też coś w tym partycypowali, albo Amerykanie, albo polonia amerykańska. Nie orientowałam się w tym nigdy. Natomiast wiem od kolegów, którzy właśnie byli w obozach, że jedni wybrali tą drogę, że cztery czy pięć lat studiów, zawód i z utrzymaniem. Pełne stypendium, które pozwala startować. W czasie studiów można sobie język udoskonalić, jeszcze trochę popracować, a więc odłożę na późniejszą odskocznię, a inni dostawali kwotę na urządzenie się. Na przykład „Bolec” to pojechał do Kanady. Potem przyjechał po żonę do Polski. Jeszcze zdążył. Jeszcze nie było takich restrykcji. Żonę wywiózł i tam założył sobie farmę.

  • Gdzie panią zastał koniec wojny?

Koniec wojny zastał mnie w okolicach pod Warszawą, bo to już 9 maja. Zupełnie nie miałam tego poczucia zwycięstwa jakoś. Wiedziałam tylko, że już nie będą leciały bomby. To wiedziałam. Byłam wtedy w Milanówku. Myśmy przez pewien czas mieszkały w miejscowościach podwarszawskich. Pierwszy rok po Powstaniu. To była po prostu tułaczka. Stabilnie podziało się od 1946 roku, kiedy wujek, brat mojej mamy, wyjechał na ziemie zachodnie, gdzie z kolei po Niemcach zostały puste mieszkania. Ale to zupełnie puste. Niemcy uciekali panicznie przed armią radziecką. Im bardziej ktoś był zamożny, na zasadzie, że tu są te bolszewiki, a tam są ci bogacze, przemysłowcy. A jeżeli był już związany z jakąś, niekoniecznie nawet gestapo czy żandarmerią, ale wystarczyło, że w Nationalpartei albo w narodowosocjalistycznej, to bali się wszelkich konsekwencji. Tak że wujek pojechał na ziemie zachodnie. Ponieważ był wysiedleńcem z Włocławka, jako naczelnik poczty i przez wojnę przebywał w lubelskim, to zaraz się zgłosił do Włocławka. Oczywiście we Włocławku już miejsca nie było, ani mieszkania. Jego mieszkanie Niemcy oczywiście zajęli, więc on pojechał wobec tego na ziemie zachodnie. Nie znalazł nic ze swoich rzeczy, bo jemu kazali się wynosić w ciągu sześciu godzin i [mógł zabrać tyle,] ile wywiezie na furce. Więc tyle rzeczy, ile mógł wywieźć na furce ze swojego mieszkania, [to wziął].
Jak to opowiadałam kiedyś Jurgowianom to uszom nie wierzył, że takie rzeczy są możliwe, że ci wejdzie i za pół godziny ma być opuszczone mieszkanie. Wujek powiedział: „To była taryfa ulgowa. Po pierwsze miałem sześć godzin, a po drugie nikt mnie nie kontrolował. Zabrałem na przykład srebra i tak dalej, z czego myśmy się utrzymywali potem. Myśmy przecież nie mieli żadnego konta bankowego”. Nie działały konta bankowe. Mówi: „To nam pozwoliło jakoś przetrwać przez pewien czas. Na wymianę, na sprzedaż”. W ten sposób wujek z Włocławka przyjechał do Warszawy, potem z Warszawy w to lubelskie. Potem nie było żadnego wyjścia, a tu wszędzie była agitacja – jechać na ziemie zachodnie, bo trzeba je było zagospodarować. Jest wiosna i na jesieni nie będzie co jeść jak rolnicy nie zasieją, jak nie ruszą, nie ruszy przede wszystkim aprowizacja. To już po wojnie. Wujek pojechał akurat do Białogardu. W Białogardzie owało stanowiska kierownika poczty. Został kierownikiem poczty. Potem go zdjęli, w latach stalinizmu, z tego kierownika. Ale w każdym razie pierwsze lata był i odziedziczył mieszkanie. Mówi: „Słuchaj, przed wojną nie miałem tego, w co ja wszedłem”. Mówię: „To przynajmniej było jakieś zdobyczne za te lata cierpienia”. Pięć pokoi wyposażonych, futra. Oni panicznie uciekali. Pełne zastawy, kredens. Nie zdążyli zabrać wszystkiego. Mówię: „Kosztowności?” – „Nie. Kosztowności to nie było. To jedno co zabrali. Zdążyli zabrać. Ale to musiał być strasznie bogaty człowiek taki naczelnik poczty”. Wujek został w Białogardzie.
Myśmy najpierw osiedliły się w Białogardzie i tam zrobiłam małą maturę. To był Rok Pański 1945. W 1946 wujek się przenosił do Szczecina. Też na stanowisko pocztowe, ale nie głównego dyrektora tylko jakiejś dzielnicy. Dostał willę bardzo ładną. Tylko znowu puściuteńką, z meblami, z pięknym sadem. Bardzo ładną, w dzielnicy Pogodno, w ładnej dzielnicy i tam nas zabrał. Myśmy tak przy nim, przy wujku tak wędrowały na przyczepkę. Wujek miał córkę sześcioletnią i syna, miałam osiemnaście lat, to on robił maturę. W Szczecinie zrobiłam maturę i po maturze przez pewien czas miałam przerwę w nauce. Bo się uparłam, że idę tylko na studia o kierunku humanistycznym. Takiego kierunku wtedy nie było w Szczecinie. Była Wyższa Szkoła Morska, była Wyższa Szkoła Inżynieryjna, obecnie Politechnika i jakaś rolnicza. Tak że kierunki były takie, które mnie nie odpowiadały. Więc sobie czekałam i marzyłam, że wyląduję w końcu na studiach humanistycznych. Najbliższe były w Poznaniu, ale nie miałam żadnego punktu zaczepienia, ani krewnych, ani znajomych. Cały czas oscylowałam na Warszawę i w 1951 roku zostałam przyjęta na studia muzykologiczne na Uniwersytecie Warszawskim, wydział historyczny. Bardzo ciekawe [studia]. Powinnam je skończyć w 1956, skończyłam w 1957, bo pisałam kronikę „Parasola” zamiast pracy magisterskiej. Ale zrobiłam w 1957 i z miejsca zostałam zaangażowana na Uniwersytecie. Nawet przez jeden rok, to tak wyjątkowym przywilejem, bo było dwóch profesorów i każdy chciał, żebym pracowała u niego. Więc Lisa chciała, żeby na Uniwersytecie, Chomiński, żeby w Instytucie Sztuki. To jest Instytut Sztuki, Polskiej Akademii Nauk, ale wtedy podlegał Ministerstwu Kultury.
W rezultacie byłam w cudownej sytuacji dwuetatowca, co przy ówczesnych znikomych pensjach pozwalało to średnie minimum mieć. Po roku wyszło zarządzenie, że młodsi pracownicy nie mogą pracować na dwóch etatach. Wobec tego profesorowie powiedzieli, żebym sobie wybrała. Nas było dwóch takich uprzywilejowanych. Dwójka taka była po studiach. Tak się profesorowie obstawiali, żeby przy nich zostać. I podzieliliśmy się. Poszliśmy z kolegą na wódkę i ustaliliśmy sobie kto gdzie będzie, że przecież musimy się jakoś tutaj rozdzielić. Więc ja zostanę w Instytucie, a on zostanie na Uniwersytecie. Na Uniwersytecie miałam jeszcze jakieś godziny zlecone, ale te godziny zlecone to komiczna historia. To były kwoty komiczne zupełnie. Zresztą i dzisiaj pewnie takie są.

  • A czy w ogóle była pani represjonowana za przynależność do Armii Krajowej?

Nie. W ogóle się nie ujawniłam. Dopiero w 1956 czy 1957 roku zapisali mnie do ZBOWID-u. To jest osobna historia. Nie warto w szczegóły wchodzić. To znaczy nie chciałam należeć już do organizacji żadnych. Trochę, dlatego że byłam bardzo aktywna równocześnie. W czasie studiów byłam w ZMP. Po wojnie działałam w harcerstwie. Do harcerstwa od razu, na ziemiach zachodnich, do pierwszej drużyny harcerskiej. Pierwsza drużyna żeńska harcerska w Szczecinie. Pierwsza jeszcze była w Białogardzie. To [zdjęcie], co tam idę na defiladzie, to jest 1946 rok, 1 maja albo 3 maja. Już nie wiem, bo to obchodziliśmy jedno i drugie święto wtedy. 1 maja zostało już wyniesione jako święto państwowe, a 3 maja ciągle jeszcze było na ogniskach i nie było zlikwidowane, jako święto konstytucji. Teraz ono ma charakter bardziej religijny, bo to jest połączone z Królową Korony Polskiej.
Od strony politycznej to bardzo ciekawe rzeczy, bo kontakty z ZWM-em na przykład świetne. To była fajna młodzież, ta ZWM, ta w 1945. Później to była inna młodzież. Przyszła młodzież bardziej karierowiczowska. Może i bardziej już taka ustawiona. Powiedziałabym nastawiona na coś.
  • Ale nawet jak był stan wojenny to pani przekazywała młodzieży na czym polega konspiracja, bo nawet synowi „Kamy”.

Miałam kontakt z młodzieżą, ale to jest młodzież z mojego kręgu bliskich znajomych bez takiego działania.
Potem, na studiach, weszłam do partii. Też pod jakąś silną presją środowiska. W partii powinnam podać życiorys. Tymczasem jak dostałam, myślę sobie: „No palnę ten życiorys cały wreszcie, jak on wygląda”. To cała sala zaczęła wrzeszczeć, że nie trzeba. Jak nie trzeba, to nie trzeba. To nie mówiłam życiorysu. I tak autentycznie, pełny życiorys, to właśnie jak weszłam do ZBOWID-u to podałam. Bo mnie już szlak trafił. Myślę sobie, nie żebym to ukrywała. Tylko nie przekazywałam i nie żyłam i nie chciałam tym żyć. Chciałam utrzymać kontakty. Zresztą do dzisiaj mam takie nastawienie. Kontakty z ludźmi z „Parasola”. Nie ze wszystkimi, od razu zaznaczam. Tylko z niektórymi.

  • Proszę powiedzieć jak pani przekazywała młodzieży w latach osiemdziesiątych jak należy działać w konspiracji.

To wynikało z tego, że ponieważ mnie się zwierzano, to albo aprobowałam albo doradzałam. Doradzałam po prostu w rozmowach. Tym bardziej, że „Kama” mnie prosiła na przykład, żeby przemówić do rozsądku, czy coś innego. Mówię: „Tu nie ma co mówić do rozsądku, bo jak byśmy byli w ich wieku, to byśmy byli w Solidarności podziemnej”. To zresztą nie była Solidarność, to był KOR jeszcze wtedy. Mirek Chojecki niestety był narwany trochę. To, co cechuje młodzież. W porównaniu do tego jaką ja znałam młodzież z „Parasola”, to takiego narwania nie było. Demonstracji narwania. Dlatego, że oddział był specjalny, do akcji z gestapo. Wszelkie gesty narwania oznaczałyby, że cię usuną z tego oddziału po prostu. Na przykład u nas nie wolno było mieć w domu broni. Broń trzeba było po akcji zwracać. Za posiadanie broni, albo za operowanie nią na własną rękę – „ustrzelę Niemca na ulicy,” to z całą pewnością byłby nawet sąd jak i, przy taryfie ulgowej, oddelegowanie do oddziałów partyzanckich, ale nie ten oddział. Była bardzo silna dyscyplina w „Parasolu”. Była świadomość, że robimy zadania specjalne. Więc jak specjalne, to musimy zachować ostry rygor. Nie ma dyskusji. Są rozkazy, można powiedzieć swoje zdanie, czemu nie, ale wykonać rozkaz trzeba. Choćbym uważała, że to jest nonsens. Tak że zupełnie inaczej to już wyglądało. To znaczy myślę, że to jeszcze działała tradycja wojska przedwojennego, tego rygoru wojskowego albo przynajmniej jakiejś tradycji, a może mitu.

  • A do partii do którego roku pani należała?

Do Kopalni Wujek. Po kopalni Wujek stwierdziłam, że dłużej tego nie możemy tolerować. Zresztą miałam ochotę już wcześniej [wystąpić], ale wszyscy mnie zatrzymywali. To znaczy właśnie ci, którym ufam mówili: „Zostań. Inaczej ciebie słuchają”. Bo miałam jedną rzecz – nie kryłam swojego myślenia. Już jak byłam w partii, to waliłam to, co uważałam. Jak mi się nie podobało, na przykład nieraz się teraz zastanawiałam, ktoś mnie pytał czy sprawdzałam swoją teczkę. Tą lustracyjną. Mówię: „Nie”. – „A dlaczego?” – „Bo na pewno ją mam”. – „A skąd wiesz?” – „Jak ktoś jeździł zagranicę to musiał mieć teczkę”. – „A byłaś kiedykolwiek…?” – „Nigdy nie byłam wzywana. Raz byłam wezwana, ale nie poszłam”. – „Jak to nie poszłaś?” – „No bo, przepraszam, co to za urząd co przesyła zawiadomienie na Finlandzką, jak ja od trzech lat mieszkam w Krakowie. To mogę przyjść i pierwsze zdanie, które powiem to jest –«Co za patałachy tu siedzą?» Nie wiedzą gdzie mieszkam? I chcą z dnia na dzień?” Siostra poszła. Oczywiście szykowali jakąś rozróbę. Ta rozróba im nie wyszła. Bardzo brudną rozróbę. Szybko się domyśliłam o co szło.
Tak że [byłam w partii] do [czasu akcji w] kopalni „Wujek”, z tym, że wcześniej już miałam zdecydowane tendencje odwrotowe. Po prostu widziałam, że to nie ma najmniejszego sensu, że to się nie dokona. Początkowo wierzyłam, że partia się przemebluje. To znaczy, że ci tak zwani rewizjoniści, że ten odłam racjonalnie myślący może zwyciężyć i będzie normalna lewica i prawica. Tak jak teraz mogłaby być normalna lewica i prawica tylko jej nie ma. Teraz nienormalna prawica dla odmiany. Przedtem była nienormalna lewica. Jak słucham nieraz, to metody są żywcem przejęte z tamtej epoki. Tylko pod innymi hasłami. Tak samo jak w tym całym socjalizmie realnym, broszurkę nawet mam wydaną przez zarząd główny ZPM „Moralność socjalistyczna”. Kiedyś, parę lat temu, trafiła mi ta broszurka w ręce i myślę sobie: „Boże kochany! Tutaj wyrzucić słowo socjalistyczna, wstawić chrześcijańska i wszystko bardzo ładnie przylega”. To nie była polityczna ocena tylko postawa moralna. Tych samych postaw uczą: wrażliwości społecznej, odpowiedzialności i tym podobne i tym podobne. Myślę sobie: „No nie. To na tym polega polityka, że się zmienia hasła na sztandarze? To nie. To tak nie”. Z tym, że takich działań stricte politycznych nigdy nie prowadziłam. Prowadziłam działania w sprawach ludzkich.

  • A na przykład pani koledzy czy koleżanki z „Parasola” nigdy nie zarzucili pani tego, że była pani…?

Prawdopodobnie tak, tylko, że nikt mi tego w twarz nie powiedział. Przypuszczam, że tak, a ponieważ ja też nie wszystkich w „Parasolu” obdarzam tym samym szacunkiem i zaufaniem jak niektórych, to prawdopodobnie, może miałam taką opinię, że, ja wiem, może jestem zarozumiała, może się wynoszę. Ale co to się wynosić, pracowników uniwersytetu są setki, tysiące. Setki tysięcy pracowników uniwersytetu. Kartę partyjną mam czystą o tyle, że nie kłamałam. To znaczy jeżeli mi się nie podobało na przykład aresztowanie Mirka Chojeckiego to na najbliższym zebraniu na, gdzieś byłam wzywana po posiedzeniu, bo w Komitecie Centralnym bywałam. Ponieważ miałam zaufanie, to z kolei byłam wybierana albo wyznaczana, ale jak wszyscy aprobowali.
Na przykład, kiedy to było, chyba za Gierka, oczywiście ostatnie dni Gierka, że każde środowisko wyśle sobie odpowiedzialnego kogoś, więc Związek Kompozytorów – „Kogo wysłać?” Kogo wysłać? Dziębowską wysłać”. Nie „Dewajtis”, tylko Dziębowską wysłać, bo to wiadomo, nie będzie tego. Ale jak już byłam na forum, to jak siedzi sobie tutaj pan kierownik Wydziału Kultury, ktoś inny jeszcze i mi tu opowiadają, mówię: „Co mi tu będziecie takie rzeczy opowiadać jak się dzieją sprawy, które nie maja nic wspólnego – to pamiętam, to swoje wystąpienie – z tym, co się nazywa sprawiedliwością socjalistyczną. Jeśli takie jest prawo, że się zamyka chłopaka pod fałszywymi jakimiś [zarzutami]. Nie ma na ten temat żadnych komunikatów w prasie, z Wolnej Europy można się dowiedzieć”. Wszystko mówiłam. Wszyscy wychodzili, mówią: „Słuchaj, oni cię wykończą kiedyś”. Mówię: „Niech spróbują. Jak wykończą, to będę siedziała. Przecież to jest na rozkładzie, jak zamkną, to przepraszam bardzo, też się rozejdzie”.
Miałam sytuacje dosyć przykre właśnie wtedy, kiedy miałam wezwanie i nie poszłam. Spodziewałam się, że mogą być jakieś [nieprzyjemności]. Tym bardziej, że widziałam wyraźnie, że szykują prowokację. Ale nie chcę do tego wracać, bo to jest ciemna sprawa.

  • A należała pani do Solidarności?

Nie, ale cały czas sympatyzowałam. To znaczy u mnie przechowywali, u mnie, nie powiem, że ukrywali, ale odpoczywali, tu w Jurgowie.

  • A kto tutaj odpoczywał?

Właśnie Mirek między innymi Chojecki. Mirek, potem jego brat był. Był internowany, potem po internacie przyjechał tu ze swoimi bliźniakami na całe wakacje. Tutaj pięknie sprawdzali. Tutaj wszędzie meldunki, oni byli nie meldowani oczywiście. Nikt z nich nie był meldowany, mimo, że to był ostry przykaz meldowania. Moja mama też była wzorcowa. Mówię: „Mamusiu, a co zrobisz jeśli przyjdzie kontrola tutaj i coś będą chcieli?” – „To powiem najpierw, wiesz zimno jest, to może by się herbaty napili”. Cudo, pomyślałam sobie: „Rzeczywiście mnie by do głowy nie przyszło”. Ale tak trzeba.

  • Przyszli kiedyś? Była jakaś rewizja w tym domu?

Nie, rewizji nie było. Była kontrola wszystkich domów pod kątem meldunku, ale nawet nie sprawdzali, tylko pytali: „Czy wszystkie osoby są zameldowane?” Mówię: „Oczywiście”. Oczywiście ani jedna nie była zameldowana. W domu było wtedy z kilkanaście osób. Posłałam wtedy szybko po moją małą. Mała miała osiem lat, leci do wujka nad Białkę. „Powiedz mu, żeby nie wracał, bo siedzą tutaj”. Przyszła kiedyś milicja, jakieś pytania, ale zawsze oni pytali grzecznie, ja grzecznie odpowiadałam. Nie zawsze zgodnie z prawdą. Myślę sobie: „Jak mi potem powiedzą, że kłamię, jak sprawdzą, to powiem: a czego oni oczekują?” Przecież wiadomo, że jak się przekracza [granice prawa] to się nie przyznaje.

  • Mam dwa pytania ostatnie. Dlaczego pani przybrała pseudonim „Dewajtis”?

To jest powszechnie znane. Byłam wychowana w symbolice harcerskiej i wstyd może przyznać, ale moją ulubioną pisarką była Rodziewiczówna jak miałam lat dwanaście. Przeczytałam prawie całą [Rodziewiczównę]. Aż się dziwię. Bardzo dużo czytałam. „Dewajtis” to jest książka, jak wiadomo, Rodziewiczówny i to jest dąb. Dąb, który był na Żmudzi symbolem siły i trwałości. Lud, który był, w podtekście to jest przecież u Rodziewiczówny, pod zaborem (ale nie ma tam nigdzie ani ochrany, ani Rosjan) traktował od wieków, Dewajtis był starym dębem, kilkusetletnim, jako miejsce zbierania się i kultu swoistego. Jednym słowem symbol siły i trwałości. To właśnie mnie tak pociągnęło.
Kiedy weszłam do „Parasola”, pamiętam, na pierwszym spotkaniu z „Mirskim”, naszym dowódcą wszyscy podawali nazwiska. To były pseudonimy. Więc „Jenny”. „Jenny” wiadomo, „Przeminęło z wiatrem”. „Scarlett” – „Przeminęło z wiatrem”. „Kama” została przy swoim imieniu potocznym. Ma na imię Maria, ale w harcerstwie nazywano ją Kamą. „Maja” została przy zdrobnieniu swojego imienia Maria i też w harcerstwie nazywana była Maja. Czyli właściwie zostały przy tak zwanych skrótach imion. Ja byłam na końcu samym i powiedziałam: „Dewajtis”. Na co pamiętam jak on, bo to była równocześnie przysięga, przysięgę trzeba było podpisać. Tekst przysięgi podaje, pisemną i podpisywało się po raz pierwszy pseudonimem. Pamiętam wyraz twarzy „Mirskiego”. „Dewajtis” wtedy wiadomo było powszechnie, to była znana powieść w tych latach przedwojennych. Tak mu oczy się jakoś zaświeciły od uśmiechu. Siła i trwałość, a tu taki drobiazg. Potem był ten wiersz: „Ma mleko pod nosem, a w zębach pieluszki. Tak podobna do dębu, jako słoń do muszki”. Ale muszę powiedzieć, że chyba intuicyjnie powiedziałam coś, co w jakimś sensie jest dla mnie istotne. Jestem zwolenniczką siły, ale nie przemocy fizycznej, tylko siły, która jest symbolem czegoś, co właśnie umożliwia przetrwanie. Może być siła umysłowości, może być siła zdrowia, może być siła charakteru. To znaczy człowiek, który wie do czego dąży. A poza tym umie przetrwać. To przetrwanie, nieraz przecież w ciężkich sytuacjach.
Nieraz były ciężkie okresy przy naszych różnych wirażach. Ludzie mówią: „Słuchaj…” Mówię: „Przetrwaliśmy. Przetrwaliśmy okupację. Przetrwaliśmy stalinizm. Przetrwaliśmy różne przewroty. To tego nie przetrwamy? Jeszcze jak przetrwamy”. Mimo woli powtarzam coś, co tkwi w tym Dewajtisie.

  • Ostatnie pytanie, czy jakby pani miała piętnaście lat, to poszłaby pani drugi raz do Powstania Warszawskiego?

Tak pytania nie można postawić. Dlatego, że idąc do Powstanie nie wiedzieliśmy, czym Powstanie będzie. Przypuszczam, że przy swoim charakterze, oczywiście. Tak samo, kiedy rozmawiałam jak powstawała Solidarność. Mirek mówi: „Ciociu, a dlaczego ty nie?” Mówię: „Kochany, jest sprawa prosta. Raz się bardzo ostro rozczarowałam. To było po Powstaniu”. To myśmy wszyscy. „Kama” też pamięta przecież te nastroje, jak myśmy odebrali upadek Powstania. To była klęska nie tylko w sensie tego, że nie zwyciężyliśmy. To było wyniszczenie całego społeczeństwa. I to miasto, te ruiny. [...] To było raz.
Drugi raz uwierzyłam (proszę sobie wyobrazić, że uwierzyłam) w październiku. Zobaczyłam tłumy, które nie popychane, nie kontrolowane, stoją i wiwatują za Gomułką, który był mi bliżej nieznany. Ale, że można to zmienić, że to, co było, to teraz będzie inaczej. Przez jeden rok było. Ale tylko jeden rok. Przez jeden rok to przecież to się rozhulało zupełnie. Inna rzecz, że u nas tendencje od razu do jakiegoś umasowienia i anarchizmu są kolosalne. Taka czysta, zachodnia demokracja u nas nie wychodzi na zdrowie. Jest za dużo indywidualistów. Ile mamy dzisiaj partii sama nie jestem w stanie wyliczyć. Nie te wiodące, co wicepremier, to jedna partia. W ten sposób to dobrze, że tylko czterech, a nie siedmiu. Przecież to są nonsensy. Ale one płyną z układu politycznego jaki się kształtuje. Oprócz tego ile mamy stowarzyszeń, towarzystw, fundacji i różnych takich czy innych. Co raz jakieś mam, taka organizacja, jakaś inna, tu taka, tu dla mocy, tam dla niemocy. Mimo wszystko chciałby człowiek wiedzieć, że jest na przykład jakaś nawet, wszystko jedno, Caritas powiedzmy sobie.
Są organizacje, na które [można liczyć] i mam do tych organizacji na tyle zaufanie, że jeżeli tam wpłacę, to mi nikt nie ukradnie. A jak ukradną, to natychmiast wyciągną te brudy. Tymczasem mamy jakiś talent do tworzenia rozbicia. Taka masowość towarzyszy zawsze, masowość niezorganizowana jest zawsze osłabieniem. Zdecydowanie. To jest tak samo jak na przykład obniżenie poziomu studiów, co wszyscy stwierdzają w sensie ogólnym (bo gdzieś poszczególny wydział czy na poszczególnym uniwersytecie jakiś kierunek może rozkwitać) czego jest wynikiem? Czy to jest wynikiem obniżenia poziomu tejże kadry, czy też tego, że w pewnym momencie się jednak wpuściło to umasowienie. Znaczy umasowienie zarówno i kierunków i form. W tej chwili to się człowiek nie połapie w tych różnych kursach, kursy dokształcające, kursy podyplomowe, dwuletnie, trzyletnie. W różnych profesjach, kierunkach zawodu. Masz kilkanaście propozycji jak chcesz dalej coś studiować. Niech sobie będą nawet i te pomniejsze i w wiosce, ale niech będzie wiadomo, które są wiodące, te lepsze. Jednak jakaś selekcja jest potrzebna, a to nie da rady.

Dziękujemy za rozmowę





Zakopane, 7 maja 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Elżbieta Dziębowska Pseudonim: „Dewajtis” Stopień: łączniczka Formacja: „Parasol” Dzielnica: Wola, Stare Miasto, Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter