Zbigniew Ryszard Leman „Darek”
Nazywam się Zbigniew Ryszard Leman. Urodziłem się w Zaciszu pod Warszawą, 11 czerwca 1923 roku.
- Proszę opowiedzieć coś o latach przedwojennych, o swojej rodzinie. Czym zajmowali się pana rodzice? Miał pan rodzeństwo?
Moja rodzina była bardzo liczna. Z rodzicami było razem dziewięć osób. Nikt nie umarł naturalną śmiercią przed kataklizmem. Byliśmy bardzo szczęśliwą rodziną. Rodzice dzierżawili ładny kawałek ziemi, gdzie były sady owocowe, świnie, różne płody rolne. Nasza rodzina była bardzo silnie związana z krajem. Patriotyczna rodzina. Moi rodzice wrócili z Syberii, byli zesłańcami politycznymi. W dzieciństwie uczęszczałem do Gimnazjum imienia pułkownika Lisa-Kuli na ulicy Odrowąża. I 1 września 1939 roku właśnie uczęszczałem do gimnazjum.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny?
[…] Wybuch wojny bardzo wrył mi się w pamięć, dlatego że dookoła były pożary. Siódmy września pamiętam. Mieszkaliśmy wtedy na ulicy Tykocińskiej, na Targówku. Dookoła były olbrzymie pożary, musieliśmy uciekać z Warszawy. Szliśmy piechotą do miejscowości Janków, niedaleko Radzymina, na trasie kolejki mareckiej. To była kolejka wąskotorowa. I tam, w lasach była ukryta ta wioska. To było nasze miejsce letniskowe. Tam zauważyłem pierwszą czujkę niemiecką, [oddziały lub formacje] niemieckie zbliżały się na Warszawę. To w 1939 roku. Czyli że ojciec w swoim takim logicznym myśleniu uchronił całą naszą rodzinę, wywożąc nas do tego miejsca letniskowego. Właściwie nie wywożąc, tylko szliśmy piechotą. Miałem młodszą od siebie siostrę.
- Ale później, jak już ustały te działania wojenne, to z rodziną wrócił pan do domu?
Tak jest. Wróciliśmy do swojego domu w październiku. Oczywiście mieszkanie było zdemolowane. Futryny, ramy, wszystko było wyrwane. Słoje [z owocami], w które moja matka tak pieczołowicie nas zaopatrywała – wszystko było rozbite. Tak że mieszkanie było zupełnie zdemolowane. Tam byli polscy żołnierze. Zrozumiałe jest, że w takiej sytuacji, jak żołnierz chce jeść, nie liczy się z tym, czyje to mieszkanie. Tak że wróciliśmy pod koniec października tego samego roku.
- A jak już zaczęły się lata okupacji?
[…] Widziałem tych żołnierzy niemieckich na ulicach Warszawy. Już w drugiej połowie października widziałem trzech młodych ludzi, którzy leżeli plackiem. Widocznie coś przeskrobali czy coś nieuważnie zrobili. Essesman stał nad nimi z karabinem maszynowym. To mnie strasznie ubodło. To było na Nowym Zjeździe, niedaleko mostu Kierbedzia. To były takie widoki. I ta buta Niemców. W tym czasie jeszcze nie było tej brutalności, która później się manifestowała. Ale żołnierze niemieccy byli bardzo butni. Sklepy ludzie wykupili, wszystkie zapasy żywności, jakie mogły być. Dlatego że później Niemcy racjonowali żywność dla ludności Warszawy. Bardzo minimalna racja, było bardzo trudno o żywność. Ludzie czerpali część z takich działkowych ogródków, gdzie można było kupić jakiegoś pomidora. Ale bardzo był ciężki okres dla ludności Warszawy i dla młodych ludzi, którzy mają apetyt, a nie było co jeść.
- A jak pan zetknął się z konspiracją?
Mój kolega, były uczeń gimnazjum Poniatowskiego, zbliżył się do mnie któregoś dnia i powiedział: „Zbyszku, czy chcesz należeć do naszej organizacji?”. Ja, mając tak liczną rodzinę, musiałem się zastanowić. Nie byłem takim bardzo pochopnym młodym człowiekiem, który nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństw, jakie mogły wyniknąć w razie zdekonspirowania czy pojmania mnie, jakie mogły grozić mojej rodzinie. Ale w końcu po jednym dniu zastanowienia się, nic nie mówiąc rodzicom, zgodziłem się. I w ten sposób przystąpiłem do Polski Podziemnej. Byłem członkiem Polski Podziemnej.
Tak jest.
- Może pan to opisać? Pamięta pan ten moment? Gdzie to się odbyło?
Lokal był albo na ulicy Mścisławskiej 14, albo na placu Wilsona numer 7, na Żoliborzu.
Gros [Większość] zebrań naszej komórki konspiracyjnej odbywało się na Żoliborzu. Rodzaj przysięgi – przysięgam Polsce, że będę wierny rozkazom władz państwowych i nie wydam sekretów pod żadnym względem, nawet w okresie silnego przymusu. Tak mniej więcej [brzmiały słowa przysięgi]. „Przysięgam Rzeczpospolitej Polskiej”. Tak jest.
- Co pan robił w okresie działania w konspiracji?
Nasz oddział był oddziałem szturmowym. Przygotowywaliśmy się na ewentualność wybuchu powstania w mieście. Oczywiście było wtedy bardzo dużo niepewnych rzeczy. Czy my jako młodzi ludzie wyjdziemy poza miasto, czy będą walki w mieście. Ale nasz oddział, który składał się przeważnie z młodzieży akademickiej, miał za zadanie dostosować się do walk na ulicach miasta. Przygotowanie było, wyjeżdżaliśmy do Miłosnej, poza Warszawę. Dęby Wielkie, Otwock. I tam, w lasach było ostrzeliwanie się, różnego rodzaju ćwiczenia, które miały przygotować nas do walki ulicznej. Poza tym mieliśmy instruktorów, którzy przychodzili, szczególnie do tych dwóch lokali, co powiedziałem. I tam dawali nam regulamin wojskowy, który był jeszcze z 1939 roku. Mieliśmy broń, przychodzili z bronią, żeśmy składali, rozkładali. Przygotowywaliśmy się właśnie do tych walk, jako oddział szturmowy. 135 pluton.
- Czy oprócz tych przygotowań brał pan udział w jakichś akcjach przed Powstaniem?
Nie.
- A czy był pan świadkiem jakichś łapanek na ulicach?
Oczywiście. Jak byłem na ulicy Targowej, szedłem, nie byłem obciążony żadnym materiałem. Czyli nie miałem ani prasy podziemnej przy sobie, ani pistoletu, nic. Miałem oczywiście kenkartę, że pracowałem dla Niemców. Bo wtedy przez komórkę mojego brata pracowałem w „Bacutilu”. To była niemiecka firma, na ulicy 11 listopada, na Pradze. My mówiliśmy o tym, że to jest „wrona” [ta kenkarta]. Mieliśmy bardzo silną kartę tożsamości, która do pewnego stopnia, powiedziałbym bardzo znacznie, chroniła nas przed łapankami. Chyba że coś wykryli na mnie, to jest co innego. Ale jak człowiek nie był obciążony żadnym materiałem, pokazywał i Niemcy podczas takich łapanek byli bardzo zadowoleni.
Klasyczny przykład. Szedłem ulicą Targową i nagle strzał do żołnierza niemieckiego. Zrobił się popłoch, ja wpadłem w dom, na trzecim piętrze. To było tak: jeden dom od strony ulicy Targowej, potem było przejście, podwórko, druga kamienica. Tak były te [niektóre] budynki rozmieszczone w Warszawie. Na trzecim piętrze się schowałem, jak usłyszałem ten strzał. I wtedy dwóch esesmanów przyszło z karabinami i krzyczeli z dołu:
Herausgehen! Herauskommen! [tak w nagraniu] – to znaczy zejść na dół. No byłem już prawie przy końcu [klatki schodowej], powiedzieli do mnie:
Hände hoch! – ręce do góry. I odmaszerowali mnie na ulicę Targową. Tam stało już dwudziestu pięciu mężczyzn. Odwrócili nas twarzą do ściany, myślałem, że to koniec. To jest takie uczucie, że człowiek nic przy sobie nie ma i musi zginąć. Bo ja spojrzałem do tyłu, podjechało auto ciężarowe. I mieli karabin maszynowy, taki obrotowy, ulokowany na swojej platformie. Ja myślałem, że to już jest koniec. Za jakieś pięć minut przyszedł oficer, Niemiec. I sprawdzał wszystkie dowody. I pięciu mężczyzn odstawili na bok, a dwudziestu – tych co mieli dowody, że pracują dla instytucji niemieckich – zwolnili do domu. Były pogłoski, ja nie chcę wnikać szczegółowo w to, od mojego kolegi, który mieszkał w sąsiedniej kamienicy, że ten strzał, który był wymierzony przeciwko żołnierzowi niemieckiemu, to był strzał prowokatora. Mieliśmy silne komórki organizacyjne, komunistyczne. Zwykłemu żołnierzowi Armii Krajowej nie wolno było strzelać do żołnierza niemieckiego, tylko w wypadku zagrożenia osobistego. Ale była część prowokacji, która była inspirowana przez partię komunistyczną. I prawdopodobnie to był jeden z tych wypadków.
- Proszę opowiedzieć o dniu wybuchu Powstania. Czy pan dostał jakiś rozkaz, gdzie ma pan się stawić?
Oczywiście, wydaje mi się, że dwa dni przed Powstaniem. Pracowałem wtedy – bo mnie zwolnili z „Bacutilu” – w Mennicy Państwowej, na ulicy Markowskiej. Dwa dni przed Powstaniem, co najmniej, może trzy, przyszedł do mnie kolega. Mój sekcyjny, dowódca mojej sekcji. My byliśmy podzieleni na sekcje, każda składała się z sześciu ludzi. Przyszedł i powiedział tak: „Zbyszku, szykuj się, będzie Powstanie w Warszawie”. Ja wtedy zwolniłem się z pracy, bo to już było niemiarodajne, czy ja pracuję, czy nie. Poszedłem do domu, pożegnałem się z matką. Spakowałem trochę osobistej bielizny. I udałem na ulicę Moniuszki. Tam matka i córka jednego z moich kolegów szyły nam opaski powstańcze i berety. Te berety miały przestraszyć niemieckie oddziały. Ale to były zwykłe berety, które nie dawały ochrony. Dopiero później można było zdobyć hełmy, jak zajęliśmy pewną placówkę. Wtedy ta ochrona osobista była dużo bardziej bezpieczna. Ale te berety miały zrobić wrażenie, że my jesteśmy niby tym oddziałem szturmowym.
[Pierwszą noc przespaliśmy] w mieszkaniu kolegi. Później, na drugi dzień udaliśmy się na ulicę Oleandrów numer 1. Znów mieszkanie kolegi. Leżeliśmy na pierwszym piętrze plackiem; naprzeciwko ulicy Litewskiej, gdzie stały silne posterunki niemieckie, które strzegły zaplecza alei Szucha. To było przejście przez Litewską, dalej do gestapo. Tam były silne garnizony. Obiad przyniosły nam jakieś panie. Za piętnaście piąta, w dniu Powstania, przyszedł goniec z komendy i powiedział naszemu dowódcy, że o godzinie piątej mamy do zdobycia pewien obiekt. To jest Marszałkowska 24/26. To było byłe Ministerstwo Spraw Wojskowych, Departament Kawalerii. To było nasze zadanie – zdobycie tego obiektu. O godzinie mniej więcej za dziesięć piąta dowódca naszego plutonu 135, pyta się, kto chce iść na ochotnika, żeby z ulicy Marszałkowskiej rzucić granaty i zrobić tam wejście do tego budynku, to znaczy zrobić wyłom. Zgłosiło się, ciekawe, dwóch najmłodszych. Oni rzucili szereg granatów na drugą stronę. Po usłyszeniu tego my zaczęliśmy biec do tego obiektu, który był oddalony od nas od stu do stu pięćdziesięciu metrów. Biegliśmy wężykiem, w odstępie mniej więcej dziesięciu metrów jeden od drugiego. Jak żeśmy biegli, jechało auto. Odkryta platforma, żandarmeria niemiecka. Została ostrzelana przez naszego dowódcę. Ale nie odpowiedzieli, czyli byli w takim popłochu, że nie odpowiedzieli ogniem. Tramwaje stanęły, straszne zamieszanie na ulicy. [To był] okres, kiedy ludzie wracali z pracy. I właśnie na tym cała rzecz polegała, żeby stworzyć element popłochu [i zaskoczyć placówki wroga]. Czasami ciężko mówić troszeczkę o tych rzeczach. [Ludzie] pytają się: „Panowie, na litość Boga, co wy robicie?”. Widzieli, że mamy opaski biało-czerwone, Polacy. Wtedy mówiliśmy do nich: „Powstanie wybuchło, proszę schronić się do bram”. I ludzie rzeczywiście chronili się do bram. My żeśmy dobiegli do tego obiektu. Jeden z tych kolegów niestety leżał zabity [Andrzej Gruca pseudonim „Iskier”] – z tych dwóch co wyszło. I posterunek niemiecki, który pilnował, też zabity. Hełmy im na głowy schylone [opadły]. Wpadliśmy do tego budynku.
[…] Były bardzo długie korytarze. I tam wywiązała się walka. Istne piekło Dantego. Bo Niemcy strzelali do nas, odpryski od tego tynku, długi korytarz. I mi się wydaje, że tam, o ile pamiętam była załoga. Ale oprócz tego musieli mieć też szpital. Tych żołnierzy niemieckich, którzy przyjeżdżali z frontu wschodniego w tym budynku [leczono]. I tam rozgorzała walka, która trwała może pół godziny. Od pół [godziny] do czterdziestu pięciu minut. Nic nie było widać, dosłownie. [Słychać było jęki rannych. Na posadzce leżały martwe ciała] Niemców i moich kolegów. I po trzydziestu, czterdziestu pięciu minutach żeśmy zdobyli ten obiekt. Obiekt został zdobyty przez nasz pluton 135.
Tam była sytuacja o tyle niewyraźna, że byliśmy odcięci od najbliższych placówek. Najbliższa placówka była na placu Zbawiciela – ulica Mokotowska, plac Zbawiciela, w tym rejonie. W nocy z 2 na 3 sierpnia nasz dowódca pod silnym obstrzałem Niemców wysłał dwóch ochotników, żeby nawiązać kontakt z placówką polską i ewentualnie prosić o pomoc. Bo Niemcy zaczęli atakować ten budynek, który my żeśmy zdobyli, siłami pancernymi. Mieli „Tygrysy” i „Pantery”. I kompanie szturmowe podchodziły pod osłoną czołgów do naszego budynku. Musieliśmy odpierać szereg ataków. Jeden z naszych kolegów poszedł na plac Zbawiciela. I udało się mu przyprowadzić sierżanta zawodowego, który był w konspiracji, i pięciu jakichś młodych ochotników, którzy nie byli wyszkoleni, jeżeli chodzi o władanie bronią. Mieli dwa zwykłe karabiny. Później w trakcie ataku niemieckiego ten sierżant stracił zupełnie równowagę. I mówił do nas: „Panowie, tutaj nie ma wyjścia, poddajmy się wszyscy”. Wtedy nasz dowódca dał komendę do jego zastępcy, żeby odebrać temu sierżantowi broń. My byliśmy młodymi chłopcami, a to jest panika. Ja teraz w kontekście tylu lat to rozumiem, że taki człowiek starszy, który miał rodzinę, mógł się bać. Starał się za wszelką cenę uratować swoje życie, tak że ja jego rozumiem. Ale w tym czasie nie, żeśmy jego nie rozumieli w takiej sytuacji. My byliśmy młodzi, my wierzyliśmy w zwycięstwo Powstańców warszawskich. Tak że podszedł jeden nasz człowiek i odpiął jemu pas, i zabrał mu pistolet. Miał, zdaje się, visa. Co się z [sierżantem i jego chłopcami później stało] to ja nie wiem, dlatego że to są dalsze losy. […].
- Pan był w „Ruczaju”, brał pan udział w ataku na „małą PAST-ę”?
Nie, nie brałem udziału, dlatego że byłem ranny.
- A kiedy pan został ranny?
3 sierpnia zostałem ranny. Miałem ranę od granatu i przestrzelili mi prawą rękę, tak że nie mogłem już brać dalszego udziału w akcji. Później wdała się gangrena, dlatego że wszystkie te opatrunki były takie prowizoryczne. Nie było prawdopodobnie materiału dezynfekcyjnego. My mieliśmy taką apteczkę przy sobie. Mój kolega tylko obwiązał mi [rękę], żeby zatamować krew. I później jak się dostałem na ulicę Natolińską, gdzie przebywałem siedem dni, to tam już miałem inną opiekę.
W prywatnym domu […]. Na ulicy Jaworzyńskiej był szpital powstańczy. A tam właściwie był taki punkt opatrunkowy. Nie szpital, punkt opatrunkowy, gdzie robili prowizoryczne dezynfekcje, opatrunki.
- A miał pan jakąś dziewczynę albo narzeczoną w czasie Powstania?
Miałem narzeczoną, ale została na Pradze. A jeżeli chodzi o opiekę, no to były sanitariuszki. Jednej nawet w „Zeszytach Kombatanckich” – tutaj wychodziły w Warszawie – jest opis. Teraz nie mogę sobie przypomnieć jej nazwiska. Miała na imię Hanka [Latatto pseudonim „Sarna”], była moją sympatią. I był taki śmieszny epizod, kiedy powiedziałem tej mojej opiekunce, że jak Powstanie zakończy się naszym sukcesem, to kupię jej olbrzymi bukiet kwiatów. Byłem młodym chłopcem. Jak się okazuje tych kwiatów nie kupiłem. Ale jakoś udało mi się podczołgać na Pole Mokotowskie i zamiast kwiatów dałem jej olbrzymią kapustę. Bo był szalony głód wtedy, dałem jej dużą kapustę.
- A pana narzeczona jak miała na imię?
Oleńka, została na Pradze.
- Spędził pan na Natolińskiej siedem dni?
Siedem dni, a później przenosili nas, jak się front zbliżał. Jak było niebezpieczeństwo, to przenosili nas do różnych punktów szpitalnych: na ulicy Mokotowskiej, na ulicy Marszałkowskiej 42. [W czasie akcji] musiałem ratować się ucieczką, jak Niemcy podpalili w trzecim dniu [zdobyty uprzednio obiekt Marszałkowska 24/26]. W plutonie jest około sześćdziesięciu ludzi. Trzydziestu zginęło, a reszta ratowała się ucieczką. My nie mieliśmy pomocy, nie mieliśmy wyjścia z płonącego budynku, spowitego dymem. Jak ja się czołgałem w kierunku placu Zbawiciela, to biało-czerwone chorągiewki wskazywały mi kierunek. Polacy, ludność cywilna z trzeciego piętra machała. Las biało-czerwonych chorągiewek, który wskazywał mi drogę. Ja byłem sam jeden, nie wiedziałem nic o moich kolegach.
- To tylko pan jeden się uratował?
Nie, uratowało się wielu innych. Tylko ja wybrałem sposób ratowania się indywidualnie. Dlatego że myślałem, że mam większą szansę. Ci koledzy, którzy zginęli – trzydziestu, czasami wybiegali z tego płonącego budynku po pięciu. To było straszne, to było nielogiczne. A Niemcy mieli karabiny maszynowe ustawione po drugiej stronie.
- A ci cywile widzieli, że pan się czołga i wskazywali panu drogę?
Tak jest, wskazywali mi drogę w kierunku, gdzie są polskie placówki. Tam była jedna ulica jeszcze, oprócz Natolińskiej, gdzie ja tam prawdopodobnie zacząłem bić nogami i krzyczeć. Już ranny byłem, krzyczałem: „Polacy otwórzcie!”. Brama była zaryglowana. Wtedy wyszedł starszy człowiek i mały chłopiec. Zaprowadzili mnie do tego punktu opatrunkowego.
- Resztę Powstania spędzał pan w punktach opatrunkowych?
W punktach sanitarnych, gdzie byli ranni żołnierze, akowcy. I w razie zagrożenia takiego punktu przenosili nas na inny punkt, tak że byłem w szeregu takich miejsc. A wyjechałem ze Szpitala Maltańskiego na ulicy Śniadeckich.
- A jak pan wychodził z Warszawy? Jako cywil?
Nie, wychodziłem jako żołnierz ze szpitala. Wtedy stosunek Niemców do Powstańców był bardziej ludzki, dlatego że przejął nas Wehrmacht. Tak jak w czasie Powstania były oddziały zbrodniarzy hitlerowskich, „własowców”, armii Kamińskiego, tak jak już Powstanie upadło, Niemcy czuli „pismo nosem”. Do 15 sierpnia czy nawet nieco później, gdybym wyszedł z włazu podziemnego na palcówkę niemiecką, to by mnie rozstrzeliwali od razu. Po tym jak mocarstwa zachodnie w swojej nikczemności ogłosiły, że Powstańcy mają takie same prawa kombatanckie, jak polski żołnierz na zachodzie, wtedy myśmy [mieli] troszeczkę więcej możliwości uratowania swojego życia, gdybyśmy pojedynczo wpadli w ręce niemieckie. Wtedy ich ustosunkowanie się było troszeczkę bardziej ludzkie.
- Czyli wychodził pan razem z rannymi ze Szpitala Maltańskiego, tak?
Tak. I z polskimi lekarzami. Wywieźli nas do Dolnej Saksonii, miejscowości Zeithain.
Heim to jest, powiedzmy, takie miejsce spokoju, [tak] można przetłumaczyć. To mniej więcej było dwadzieścia kilometrów od Mühlbergu, gdzie był bardzo duży obóz, koło dwudziestu tysięcy jeńców różnych narodowości. Mnie wywieźli do Zeithain. Jak wyleczyłem się z tych ran, to w lutym 1945 roku, przenieśli nas, tych zdrowych Polaków do obozu, który się nazywał Mühlberg nad Elbą.
- I jak nastąpiło pana wyzwolenie?
To jest bardzo ciekawa rzecz. Zbliżał się kwiecień 1945 roku. Łuny wokół tego obozu, w odległości dwudziestu, trzydziestu kilometrów. Z jednej strony armia amerykańska, z drugiej strony armia rosyjska zbliżały się do tego punktu. Wtedy my mieliśmy takiego męża zaufania, który reprezentował naszą grupę. On zbliżył się do komendanta niemieckiego i powiedział, że my Polacy, chcemy wyjść w stronę Amerykanów. I ten Niemiec, komendant zgodził się. Bo już oni czuli, że wojna jest przegrana. Już byli bardziej ludzcy wtedy. Polacy muszą wiedzieć, że były dwa systemy totalitarne – hitlerowski i komunistyczny. Mam nadzieję, że młodzież zdaje sobie sprawę, jakie metody te dwa systemy [stosowały] dla zgnębienia i dla zniewolenia Polaków, jakie środki one zawsze przedsiębrały. Dał nam eskortę ten komendant. Eskorta składała się z siedmiu żołnierzy niemieckich. Przy najbliższym postoju w lesie – wstajemy rano – nie ma żołnierzy niemieckich. Uciekli, tylko zostawili karabiny z amunicją. Wyszło nas trzystu. Byli żołnierze z września 1939 roku w tym obozie, i byli akowcy. Przeważnie akowcy. […]
Nasz dowódca rozkazał grupie złożonej z pięciu ludzi pójść do wsi. My byliśmy bardzo głodni, jako młodzi ludzie. I poszli do niemieckich wieśniaków. No i sterroryzowali ich – proszę nam dać podwody, masło, mleko. I rzeczywiście tak się stało. Ci Niemcy już wtedy wywieszali białe flagi. Bo tam była taka szachownica, były oddziały esesmańskie na tym terenie, amerykańskie i [zbliżał się] front rosyjski. Poszliśmy i dali nam dwa podwody z końmi i żywność. Niektórzy koledzy, którzy wyszli z tego obozu, nie byli całkowicie wyleczeni. Na przykład mieli rany nogi. Rana była w porządku, ale on nie mógł iść długiego dystansu. Wtedy na podwody ich się kładło, no i osobisty jakiś bagaż. Mieliśmy dwa konie i takie dwie furmanki drabiniaste i szliśmy w kierunku Amerykanów. Staraliśmy się iść w ciągu dnia lasami, a w nocy żeśmy spali w niemieckich stodołach. Oczywiście mieliśmy karabiny. Warta, mniej więcej sto metrów [od miejsca], gdzie żeśmy spali, była wystawiona. Ta kwestia samozachowawcza […] przeważała. Zda się, że szliśmy dwa czy trzy dni w kierunku rzeki Muldy. Bo wiedzieliśmy albo przypuszczaliśmy, że po drugiej stronie Muldy są wojska amerykańskie. Pięć kilometrów [dalej] amerykański helikopter się pojawił. Myśmy jeszcze nie byli stuprocentowo pewni, tylko przypuszczaliśmy, że tam są Amerykanie. Wtedy dowódca wysłał czujkę złożoną z pięciu osób. Przyszli z powrotem i tego momentu nigdy nie zapomnę. Jeden z członków tej czujki pistolet do góry rzucił i mówi tak: „Rodacy, jesteśmy wolni”. I ci starsi żołnierze z 1939 roku, to łzy, strugi łez im szły po twarzy. Bo oni siedzieli tyle lat. A my młodzi ludzie, gdzie przyszłość była przed nami, to myśmy [mieli] takie bardzo pozytywne nastawienie. Ja zawsze wierzyłem, [że odzyskamy wolność] nawet w okresie największego głodu, [wierzyłem,] że Niemcy tę wojnę przegrają. […]
Szliśmy pięć kilometrów, już były pontony po tej stronie i kilku żołnierzy niemieckich na moście było zabitych. Na pontony, na drugą stronę oddziały amerykańskie [nas przedostawały]. Ulokowali nas na takim [podwórku]. Szkoła jakaś była, duże podwórko. I zaczęli nas karmić czekoladą. Ci sanitariusze amerykańscy. Oni byli bardzo humanitarni, bardzo ludzcy, bardzo troskliwi, opatrywali rany. Ale czekolada była niestosowna w tym czasie, dlatego że żołądki nie były przyzwyczajone. Trzeba im było dać jakieś racje, [Amerykanie] mieli racje w puszkach, ale tego nie zrobili. W każdym razie w nocy odtransportowali nas sto pięćdziesiąt kilometrów od frontu. Już wtedy byłem wolnym człowiekiem.
Jeżeli chodzi o Oleńkę, to spotkałem się, po długich i ciężkich poszukiwaniach. W 2002 roku. Szukałem jej po całej Warszawie, w tych biurach. Poszedłem na ulicę Wileńską, na Pragę, gdzie mieszkała, tam nikt nie mógł powiedzieć mi dokładnie, gdzie ona się przeniosła. Tak że miałem bardzo ciężki problem – znalezienie. W końcu znalazłem.
- A ona żyje jeszcze? Oleńka?
Tak. Żyje na Bemowie.
- A dlaczego pan przyjął taki pseudonim – „Darek”?
Bardzo prosto – byliśmy zakochani jako młodzi ludzie. I jej brat nazywał się Dariusz. Ja uważałem, że to jest bardzo stosowne. Nigdy cichociemnym nie byłem, ale byłem bardzo skrytym konspiratorem. Tak że moi bracia nawet wielokrotnie chcieli się dowiedzieć, ale ja nikomu nie wyjawiłem przysięgi.
- Kiedy wybuchło Powstanie, miał pan dwadzieścia jeden lat. Jeżeli miał by pan znów tyle lat, to wtedy poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?
Tak, w tych okolicznościach, kiedy młodzież nie miała wyjścia, poszedłbym do Powstania. Dlatego że groziły nam, gdybyśmy nie poszli do akcji, albo nazistowskie obozy koncentracyjne, albo Syberia. Katorga ze strony tych niby naszych „wielkich braci”.
Warszawa, 24 lipca 2010 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama