Zbigniew Piasecki „Różycki”, „Czekolada”
- Proszę powiedzieć, jak wyglądało pana życie przed wybuchem II wojny światowej.
Mieszkałem na Kresach Wschodnich. Dzieciństwo tam spędziłem od roku czasu swego żywota. Ojciec mój był zawodowym wojskowym. Stał wtedy na granicy Związku Radzieckiego. Przy samej granicy, to było kilka kilometrów od granicy Związku Radzieckiego. Tam był garnizon wojskowy, pułk ułanów i Korpus Ochrony Pogranicza. Normalnie chodziłem do szkoły. Przed wojną [działałem] jako zuch, byłem w zuchach, najmłodszych harcerzykach. W trzydziestym ósmym roku już zostałem harcerzem. Wojna zastała mnie na Kresach. Była taka sytuacja, że ojciec normalnie z pułkiem został przeniesiony na zachód, jeszcze w sierpniu. Walczył potem w obronie naszych granic w rejonie Częstochowy. Słynna bitwa pod Mokrą, gdzie walczyła Wołyńska Brygada Kawalerii. A potem pułk odniósł najpierw zwycięstwo, a potem się wycofywał dalej na wschód. Tam w czasie tego wycofywania się to były bitwy i potyczki, tak że pułk trochę był już rozbity i znalazł się potem właśnie na Kresach Wschodnich i tam pułk się dostał do niewoli sowieckiej, ojciec też i jako jeniec został zamordowany w Katyniu.
- Kiedy się pan o tym dowiedział?
Dowiedzieliśmy się z gazet niemieckich w czasie okupacji, jak byłem w Warszawie. W internacie wtedy byłem.
Siostrę miałem jedną. Właśnie siostra była w innej troszeczkę sytuacji, bo w trzydziestym dziewiątym roku wyjechała do rodziny, na wakacje. Wtedy kiedy Sowieci wkroczyli, to siostry tam nie było.
- Gdzie pojechała na wakacje?
W Tomaszowie Lubelskim. Tam rodzina mieszkała i ona spędzała wakacje. Zostałem sam z mamą i była jeszcze mama mojego ojca.
Rodziną się zajmowała. Przed wojną tak było, że ojciec potrafił zarobić na rodzinę sam. W wojsku nieźle płacili wtedy, tak że od osiemnastu lat, tak jak ja, zaczął wojnę. Też był w partyzantce najpierw. Walczył w dwudziestym roku i potem pozostał w wojsku do trzydziestego dziewiątego roku. Po ojcu, można to określić, taką przyjąłem schedę. Też zacząłem walczyć, mając siedemnaście lat skończone. W maju skończyłem siedemnaście lat.
- Jak wyglądało życie pana, pana rodziny, jak wybuchła wojna?
Właśnie to teraz do tego żeśmy doszli. Jak Sowieci wkroczyli, to wiadomo, co się tam działo. Zaczęły się aresztowania.
- Pan był jeszcze na Kresach wtedy?
Byłem jeszcze na Kresach, tak. Dowiedzieliśmy się od życzliwych nam mieszkańców tego miasta, innej narodowości, ukraińskiej, czyli rosyjskiej – żyliśmy w jakiejś przyjaźni z tymi ludźmi wtedy – że będą nas deportować. Przede wszystkim, w pierwszej kolejności to rodziny wojskowych, rodziny policji, administracji państwowej i osadników wojskowych.
Tak, dotyczy.
Do Rosji, na zesłanie. Na Syberię. Tak to było powiedziane.
- Co wiedzieliście wtedy o Syberii.
Myśmy wiedzieli dużo z historii, że powstania przecież były: styczniowe, listopadowe, co się działo. Kibitki rosyjskie, jak się wywoziło do Rosji, na zesłanie – wiedzieliśmy, że to będzie nas czekać. Trzeba powiedzieć, że szczęśliwie tak się złożyło, że ci oficerowie, którzy wkroczyli, wiedząc o tym, że mniejszość narodowa… Bo tam było dużo tej mniejszości narodowej, byli Ukraińcy, Żydzi, Rosjanie, Polacy, Czesi, nawet i Niemcy byli też. Oni starali się wejść w środowisko mieszkańców i zaprzyjaźniać się, jakieś przyjaźnie zakładać i właśnie powiedzieli o tym, co będą robili z naszym narodem. I to dotarło do nas. Była taka sytuacja, że uciekło dwóch z niewoli, starszych podoficerów. Starszych wiekiem i stopniem, w ukryciu oczywiście to było. Nikt o tym nie wiedział i dowiedzieliśmy się o tym, że taka sytuacja nas ma spotkać, więc oni zaczęli organizować właśnie przejście przez granicę tych zagrożonych rodzin. Było nas wtedy ponad trzydzieści osób, może czterdzieści, już dzisiaj trudno jest mi powiedzieć. Zrobiliśmy taką grupę i to była bardzo dobrze zorganizowana grupa. Właśnie czasami się zastanawiam, że jeszcze nikt na ten temat nic nie napisał. Mieliśmy sanie, bo nie można już było przejść, bo to był miesiąc grudzień. Gdzieś tak w połowie grudnia, może 10 grudnia, rzeka Bug jeszcze nie zamarzła tak dobrze, nie można było przejść. Natomiast oficjalnie przez mosty nie było możliwości, bo by nie puścili nas. Trzeba było w inny sposób. Trzeba było jechać aż na północ Polski, tam gdzie jest suchy teren, i przejść w tym miejscu. Okazało się, że Małkinia jest takim dobrym miejscem. Musieliśmy jechać tam saniami, codziennie, po kilkadziesiąt kilometrów, od wioski do wioski. Czyli tak, najpierw do pierwszej wioski saniami, odpoczynek, nakarmienie, przespanie i na drugi dzień nowe sanie, nowe konie i tak jechaliśmy chyba przez cztery dni. Pod Małkinią właśnie tam właśnie [przeszliśmy]. To jednak było ryzyko przejść przez tę granicę, bo widziałem taki moment, przykry. Pamiętam, że to było to, co odczułem psychicznie bardzo, jak widziałem, jak wieźli na wozie drabiniastym zwłoki ludzkie. Jeszcze ręce tak się huśtały, zakrwawione. Widocznie na granicy zastrzelili tych ludzi. To mi się tak odbiło w psychice mojej, że to jest strach jakiś. To przecież mogą też nas tak zabić. To przeżyłem tę historię. Ale [udało się] przy pomocy tych dwóch dzielnych naszych podoficerów, którzy wiele pomocy nam dali, jeśli chodzi o mamę i mnie, pomagali. To był śnieg, duży taki, po kolana, trzeba było iść przez las, przez… ja wiem, może godzinę czy półtorej nawet i prześlijmy. Udało nam się przejść. Wtedy w Małkini był pociąg. Pierwsze spotkanie z Niemcami było też. To pierwsze spotkanie to wyglądało w ten sposób, że mundury niemieckie… Coś nowego i Niemiec, taki tatuś, gdzieś miał może ze czterdzieści lat, siedzieliśmy na stacji, podszedł i częstował mnie cukierkami. Odczułem, że ten żołnierz niemiecki nie jest taki zły, ale jest wrogiem. Wiedziałem o tym doskonale. Tak dotarliśmy potem do rodziny, w Lubelskim, w Tomaszowie.
Do cioci swojej.
- Tak, ale tam była siostra?
Tak, była siostra i tam żeśmy cały rok przebywali. Natomiast babcia, ponieważ nie była w stanie, była w tym wieku, że przez granicę by nie przeszła, w warunkach trudnych, jak śnieg duży i tych parę kilometrów, więc oddaliśmy do wujka osadnika. Wujek miał osadnictwo siedem kilometrów od miasteczka, gdzie myśmy mieszkali. Tego wujka w czterdziestym roku, z tą babcią razem i z całą jego rodziną, dwoje dzieci i żonę, wywieźli do Rosji. Znaczy zaczęli wywozić do Rosji, czyli załadowali w pociągi towarowe i wieźli do Rosji. Przekroczyli granicę już, naszą polską i babcia się zbuntowała. Powiedziała, że mogą ją zabić, ale ona tam nie pojedzie. Miała już dobre rozeznanie, co ją czeka i jakiś tam się ten z tych jednych konwojentów zlitował trochę i mówi: „To wysiadaj,
babuszka”. Jeszcze porozmawiał z tym kierownikiem pociągu: „Bo ona nie chce jechać”. Tak to z relacji świadków, którzy przeżywali tę historię, tak mi opowiadali, bo przecież tego nie wiem. Jak ta babcia z tego wagonu wyszła i ten kierownik pociągu, jakiś oficer mówi: „No dobra, dawaj, niech ona tam
sadzit, ona i tak
padachniot”. Tak powiedział – czyli [że babcia] i tak umrze. Potem ona siadła na tej stacyjce. To było od tego miasteczka może czterdzieści kilometrów, to po stronie sowieckiej było. Jakiś Polak z tamtych stron, mieszkaniec Związku Radzieckiego, ale pochodzenia polskiego, zainteresował się. Zapytał się, co ona tam robi. Powiedziała, że wieźli ją, ona nie chciała jechać i ją wysadzili z pociągu. On ją zabrał z powrotem, przywiózł do tego miasta. Tam się zajęły już znajome panie. Ona zmarła za pół roku.
Myśmy przeżyli już jedną historię, w Tomaszowie Lubelskim, ponieważ miałem tam trzech braci ciotecznych. Jeden był w niewoli niemieckiej już, był w wojsku. Drugi to był taki student, zaangażowany był już wtedy w ZWZ, jeszcze nie było Armii Krajowej, ale ZWZ było. Był drugi oficerem, w Wojsku Polskim, wrócił z frontu i się ukrywał u tego wujka. Gestapo wpadło na jakiś ślad, ktoś sypnął. Otoczyli ten dom. Była taka przykra historia. Dom wujka to był osobnostojący. Nie gdzieś jakiś blok, tylko domek jakby willowy. Willa taka i było kilka pokoi. Przyszedł gestapowiec i słyszałem głos jego: „Gdzie jest Adam?!”. Oni wszystko wiedzieli już. Wujek miał problem, bo w jednym pokoju był oficer ze swoją żoną, ukrywający się, a im chodziło o Adama. Teraz jakby powiedział, że: „Adama nie ma”, bo mógł Adam uciec, to by robili rewizję i by znaleźli tego oficera. Musiał powiedzieć, dać na pastwę losu swojego jednego syna, że: „Adam jest tu”. Jak oni zabrali Adama, to odeszli. Uratował się oficer.
Zginął w Oświęcimiu. Zamordowano [go] w Oświęcimiu… Wrócę jeszcze do tego wschodu. Mojej mamy ojciec, czyli mój dziadek na Kresach został i w czterdziestym trzecim roku został zamordowany przez Ukraińców, przez nacjonalistów ukraińskich. Tak że w mojej rodzinie, wszystkie narody, które w tej wojnie, gdzieś tam przewijały się, to wszyscy zapisali się właśnie, że zniszczyli naszą rodzinę. Ukraińcy, Rosjanie i Niemcy też. Dlatego byłem taki może bardziej nastawiony, że musiałem walczyć o to, w czasie Powstania. Miałem tego ducha, bo wiedziałem o tym wszystkim, co się tam dzieje. Miałem dobre rozeznanie, bo w tym internacie myśmy się interesowali, chłopcy. Mieliśmy możliwości duże, bo były nasłuchy radiowe, u starszych. Do nas te wiadomości przenikały.
- Jak pan trafił do internatu w Warszawie?
W Warszawie, w ten sposób, że mama. Wyjechaliśmy potem od tej rodziny do Mińska Mazowieckiego. Wujek, następny wujek, przyjął nas na czas wojny do siebie.
W Mińsku Mazowieckim, tak. Też miał tam, dwa czy trzy, cztery pokoje nawet. Ciocia była chora, tak że mama nawet się przydała, że mogła prowadzić gospodarstwo. Coś trzeba było ze mną zrobić. Siostra starsza była ode mnie, próbowała gdzieś zająć się pracą. Pomagała gdzieś komuś, potem jak była starsza, w biurze zaczęła pracować, jak miała szesnaście lat, siedemnaście. A mnie oddano do tego internatu. To był internat, RGO, Rada Główna Opiekuńcza. Zorganizowany był, jak dzisiaj pamiętam, przez generałową Siałkowską i Polski Czerwony Krzyż. Niemcy na tyle byli jeszcze wtedy możliwi, że pozwolili internaty zakładać z uwagi na to, że było bardzo dużo ludzi poszkodowanych z czasów wojny. Popalone domy, dzieci potraciły rodziców, sieroty, więc zakładali internaty dla młodzieży. Trafiłem do internatu dla kadry wojskowej. Tam mógł się dostać każdy młodzieniec, młody chłopak, którego ojciec był w niewoli albo poległ na wojnie. Ponieważ ojciec mój był w niewoli, więc miałem możliwości do tego internatu wstąpić. W tym internacie jako młody chłopiec, dużo młodzieży, wstąpiłem do „Szarych Szeregów”. Oczywiście koledzy mnie tam wciągnęli, bo już miałem staż przedwojenny, jednoroczny harcerza, do najmłodszej grupy harcerskiej, tak zwanych „Zawiszaków”. Od dwunastu do czternastu lat. Już miałem piętnaście lat, tak że już miałem szarżę, dostałem zastęp nawet. Moja działalność zaczęła się właśnie w „Szarych Szeregach”. Od czterdziestego drugiego roku do Powstania.
- W jaki sposób utrzymywaliście się podczas Powstania?
W tym internacie to wiadomo, na to Czerwony Krzyż, ta Rada Główna Opiekuńcza… Tu już musiałaby się pani zapoznać z tą organizacją dobrze, jak ona działała, że na to były fundusze, że mogliśmy żyć. Oczywiście to nie było życie normalne, żeby człowiek chodził syty i dobrze jadł. Było ciężko, bo kawa czarna na śniadanie, chleb z marmoladą albo z margaryną. Na obiad to przede wszystkim zupa taka. Na niedzielę to zawsze było mięso, a przez cały tydzień nie. Po mleko żeśmy jeździli, dyżury mieliśmy do mleczarni, z bańkami, tramwajem trzeba było przywozić mleko. Człowiek wiecznie chodził głodny, ale żyć można było.
- W jaki sposób pan zetknął się z konspiracją?
W tym internacie się zaczęło, w „Szarych Szeregach”. I zaczęła się działalność moja w „Szarych Szeregach”. Pani chyba ma już orientację, co najmłodsza grupa mogła robić. To jeszcze nie było wojsko, tak że to było na tej zasadzie jak przedwojenne harcerstwo. Zabawy różne, historia była, nasłuch radiowy, kolportaż, to było wszystko. Ale ja rosłem wtedy, rok to już dużo znaczyło. I na przełomie czterdziestego czwartego roku zostałem przyjęty do starszej grupy BS-ów, Bojowe Szkoły. Tam przeszedłem szkolenie wojskowe teoretycznie. Jak pani zna Warszawę, na Miodowej tam jest szkoła Wolframa, taka techniczna szkoła. Tam nauczyciel, oficer rezerwy, robił nam wykład na tablicy teoretyczny, na temat właśnie jednostki, do której miałem być przeznaczony. To jest łączność przy baterii, artyleria, czyli do artylerii miałem być przeznaczony. Jak Powstanie wybuchło, to właściwie zastało mnie na ulicy. Chciałem dojść do swojej bazy, bo miałem bazę swoją na Mokotowie, bo tam był mój hufiec harcerski, i w lipcu, gdzieś po koniec lipca, dwudziesty siódmy, czy ósmy, już nie pamiętam, żeśmy się tam skoncentrowali, to znaczy spotkali się, na Kieleckiej, pamiętam, numeru to już nie pamiętam, u naszego drużynowego i potem to zostało odwołane. Czekaliśmy. Wiedziałem, że będzie Powstanie. Jeszcze w międzyczasie, wie pani, to wiedząc o tym, że coś się szykuje, to z Warszawy pojechałem pożegnać się z mamą i wujostwem, kolejką. Mama z kolei chciała mnie zabrać z Warszawy, bo też wiedziała, że coś się knuje w Warszawie, że pełno wojska niemieckiego, że front się zbliża. Chciała mnie zabrać do tego Mińska. Myśmy się minęli. Mama pojechała do Warszawy, a ja przyjechałem do Mińska.
Siostra była w Mińsku cały czas. Teraz taka sytuacja, wie pani. Mama nie zastała mnie w Warszawie w tym internacie. Wraca zmartwiona, a ja idę z Mińska do Warszawy na walkę. Na Powstanie.
Nie, nie czekałem. Musiałem iść, bo wiedziałem, że coś będzie, to musiałem iść. Wujek, ciocia, prosili, siostra. Nic nie pomogło. Spotykamy się na drodze między Dębami a Mińskiem Mazowieckiem, trzy, cztery kilometry chyba, taka trasa. Pełno wojska niemieckiego na trasie jeździ i my jesteśmy na trasie. Mama idzie do Mińska, ja do Warszawy. Spotykamy się. Mama się bardzo ucieszyła. „Koniecznie synu, wracaj, bo to niebezpiecznie, że wojna. Ojciec zginął i ty chcesz jeszcze tam zginąć”. Muszę pani powiedzieć, że byłem zły na mamę wtedy. Mama zaczęła nawet płakać. Łzy jej ciekły i prosiła i tuliła mnie do siebie. Byłem taki trochę zły, wewnętrznie, ale nie okazywałem tego. Powiedziałem: „Mamo, ja muszę iść, bo ja jestem już żołnierzem. Ja muszę walczyć”. Takie słowa. Mama skapitulowała w końcu. Moment, do dziś to zawsze mi to stoi w oczach. Idę i oglądam się, tak przeszedłem może trzysta, dwieście pięćdziesiąt metrów i odwróciłem się, patrzę, a mama – nieruchoma sylwetka stoi i patrzy się jeszcze, jak ja odchodzę. Pamiętam ostatni pociąg był z Dębów Wielkich do Warszawy, Niemcy likwidowali już kolej. Załadowałem się na towarowy wagon, przyjechałem do Warszawy.
- Siostra była w Mińsku całe Powstanie?
Tak, została. Całe Powstanie z mamą. Wróciłem do Warszawy i czekałem na rozkaz, polecenie. Nie doczekałem się tego.
Pierwszego sierpnia idziemy z kolegą ulicą. Nie wiedzieliśmy, że będzie Powstanie w tym dniu. Zaczyna się ruch na ulicy. Patrole niemieckie, budy tak zwane, jeżdżą, żandarmi. Ludzie stoją w bramach i mówią: „Chłopcy, nie idźcie tam, bo tam wyłapują”. Jak raz żeśmy szli na Mokotów, ulicą Marszałkowską, na Puławską chcieliśmy się dostać, oni mówią: „Nie idźcie tam, bo tam wyłapują i do tego kościoła – wszystkich zgarniają do kościoła”. Łapanka taka. Wygarniali ludzi z ulicy po prostu. To myśmy chcieli przechytrzyć Niemców. Pójdziemy bokami, nie główną ulicą, tylko bokami. Skręcamy na 6 Sierpnia, potem gdzieś na Mokotowską. Jesteśmy w tym momencie róg [Mokotowskiej] i Koszykowej, znaleźliśmy się w takim miejscu. Patrzymy, w bramie stoi grupa chłopców, uzbrojonych. Już i w hełmach niektórzy, w czapkach polowych, uzbrojeni. Mówię do tego kolegi: „Wiesz co, nie idźmy już dalej, bo nas gdzieś tam zgarną i wszystko się skończy. Przyłączmy się do nich, może nas przyjmą”. Przychodzimy do tych chłopców, co stali w bramie: „Czy możemy do was się dołączyć? Chcemy do dowódcy, gdzie jest dowódca?”. – „Zaraz przyjedzie”. Poczekaliśmy może dziesięć minut, piętnaście. Przyjeżdża mały samochodzik, busik, coś w tym rodzaju, ale kryty plandeką. Wyskakuje wysoki oficer, w oficerkach. Jeszcze jak dziś pamiętam, brązowa marynarka w rogatywce i rozdaje tam jeszcze broń, amunicję z samochodu. My się do niego meldujemy: „Czy możemy się przyłączyć do oddziału? Jesteśmy z »Szarych Szeregów«”. Nie było żadnych rozmów: „Dobrze”. My byliśmy w cenie wtedy.
- To był Batalion „Miłosz”?
Jeszcze nie. To był Batalion „Ruczaj”. To był porucznik „Long”. Może pani zapisać, bo pamiętam do dzisiaj.
- Jak pan go zapamiętał? Jaki to był człowiek?
Ja go krótko widziałem, bo tylko jeden dzień. Spotkałem jego przypadkowo w tłumie, kulejącego na nogę i ze zharataną twarzą. Zabliźnianą, nie ta twarz człowieka. To był taki przystojny, wysoki brunet. Porucznik „Long”. On w pierwszym dniu Powstania został już ciężko ranny wtedy. Właśnie on mnie dawał taki bębenkowiec do rąk. Pięć naboi miałem w tym pistolecie.
- To była pana pierwsza broń?
Pierwsza broń moja była, tak.
Nie no, to żadna sztuka jest strzelać. Chęć, najważniejsza to jest chęć, człowiek wtedy wszystko potrafi. Kolega też tam coś dostał, już nie pamiętam. Zdaje się granaty dostał. Niemcy się nie spodziewali tam… Na Koszykowej to kiedyś było poselstwo czechosłowackie. W czasie okupacji to była dzielnica niemiecka i to były koszary SA. Żółte koszule stały. W tych koszarach była kompania legionu rosyjskiego z tej armii Własowa. To byli ci żołnierze, którzy się nie godzili z systemem komunistycznym, wstąpili do armii niemieckiej. To byli ci Azjaci, to znaczy Azerbejdżanie, Turkmeni, Ormianie. Nie Kałmucy, skośnoocy, tylko inni. My przez zaskoczenie wtargnęliśmy do tych koszar. Krótka walka była. Zginęło u nas parę osób, Niemców też kilku zginęło i właśnie ten porucznik „Long” był ciężko ranny wtedy.
Przeżył Powstanie, ale już był ciężko ranny. Już się nie nadawał chyba do walki wtedy. Szkoda, bo to widać, że zawodowy, dobry oficer. Któryś z kolegów, jakaś grupa kolegów usłyszała szmery na dole w piwnicach. Tam była jakaś duża kotłownia. Nie wiem, czy oni rzucili granat, podobno. Nie wiem, tej sytuacji nie bardzo znam, że ci żołnierze Własowa się poddali wszyscy. Ale że mieli broń, to jest bardzo ważne. To dwa plutony nasze były. Byłem w plutonie podchorążego „Błyskawicy”, pluton 139, tak może pani to zapisać. To do dziś pamiętam to wszystko. Te rzeczy to się dobrze pamięta. Dostałem karabin i byliśmy uzbrojeni. Nas było, ja wiem, dwa plutony, to było nas, mniej jak tych „własowców”. Pamiętam jeszcze, że ranni nasi koledzy pilnowali jeńców, ranni. Dostałem karabin, dostałem stanowisko, na pierwszym piętrze, w oknie.
To pierwszy dzień, ja mówię pierwszy dzień.
- To wszystko, jak zatrzymaliście się w tej bramie przy Koszykowej?
Nie, budynek żeśmy zajęli!
- Tak, tak. Czyli pierwsze stanowisko…
Pierwsze stanowisko moje w oknie było z widokiem na ulicę Chopina. No i rozkaz. Niemcy będą strzelać, wiadomo. Siedziałem tam. Warszawa się pali. Już było widać płomienie, dym, gdzieś nawet trochę gryzło w oczy, pamiętam. Słychać było strzelaniny, po całej Warszawie strzelanina była. Odczucia to były takie, człowiek to czuł, że coś się dzieje. Słychać było odgłosy niemieckich komend. Oficerowie nawoływali się, [słychać] niemieckie głosy.
Troszkę znałem wtedy. W czasie okupacji to trzeba było trochę znać, ale komendy to nie bardzo znałem. To się słyszało. Cisza. Nikt nie strzela. Od nas nikt nie strzela. Dochodzi taki moment, to jest koło dwunastej godziny, mnie się wydawało, że zostałem sam, że oni mnie opuścili, bo cichutko jest bardzo. Słyszę tych Niemców, głosy niemieckie, nawoływanie, rozmawiają między sobą gdzieś, w bramie, pod drugiej stronie ich słyszę. Wtedy, pamiętam miałem strasznego pietra, że oni mnie nie znają, bo ci chłopcy, którzy byli zorganizowani w czasie konspiracji jeszcze, oni się znali. Myśmy tam przybyli, dwie przybłędy, zapomnieli w ogóle. Mnie się wydawało, że byłem sam wtedy, że nikogo nie ma. Myślałem: „Co teraz będzie, jak Niemcy wkroczą? No nie ma tu już żadnych możliwości, zastrzelą mnie tutaj”. Jak się zaczęli Niemcy tak zbliżać, to wtedy gruchnęła cała salwa, ze wszystkich okien. Też w tą bramę zacząłem walić z karabinu i wtedy tak jakoś się dobrze zrobiło, że nie jestem sam, wie pani. Tak przetrwaliśmy do godziny, gdzieś do trzeciej, czwartej. Już świtało, wie pani, i czołgi niemieckie, artyleria czołgowa zaczęła strzelać z tych dział po tych budynkach w pobliżu i do nas już docierały. Pierwsze pociski spadły. Dowodzący, już nie pamiętam, kto dowodził wtedy: „Wycofujemy się stąd!”. I za czołgami piechota niemiecka, więc jeszcze był taki moment, że trzeba było… pogoń niemiecka za nami, żeby ich wstrzymać, to podpaliliśmy ten dom. Z tymi jeńcami wycofywaliśmy się przez Mokotowska, bo tam był ostrzał, na Kruczą. Do Kruczej żeśmy doszli, jeden tylko był ranny z tych jeńców. Jeńców żeśmy wszystkich przeprowadzili całych.
Oni chyba byli zadowoleni, że się dostali do niewoli, bo nie musieli walczyć. Nie wiem, co się z nimi potem stało. Był obóz jeniecki.
Teraz pani powiem coś na ten temat. I na Kruczej, pamiętam, po tej nocy też jakaś większa sala, odpoczynek. Położyłem się na podłodze, normalnie na podłodze. Podparłem się, sen był tak smaczny, bo to noc w strasznym napięciu była wtedy. Budzę się, idę takim korytarzem i spotykam wysoką sylwetkę, przyjaciela mojego ojca – wojskowy z tego [ojca] pułku. Mówi: „Co ty tu robisz?”. Ja karabin już mam. „To pan nie widzi, że ja jestem Powstańcem?” A on do mnie mówi: „Ja też! To mów do mnie »Jan«”. Pseudonim miał „Jan”. Spotkaliśmy się, miałem z nim kontakt przez całe Powstanie nawet, z tym właśnie panem. Wtedy było przegrupowanie. To było w sztabie generalnym pułkownika „Radwana”, na Kruczej. Ponieważ w Alejach Ujazdowskich i na placu Trzech Krzyży zorganizował się nieduży oddziałek, przez bardzo aktywnego oficera, Leskiego Kazimierza, pseudonim „Bradl”… Nie wiem, czy pani o nim słyszała. To była legenda naszego podziemia. On był oficerem kontrwywiadu. Występował często w mundurze oficerów niemieckich, poruczników, kapitanów, aż w końcu awansował siebie na generała. Nawet był generałem niemieckim, w mundurze generała niemieckiego. Nawet dotarł do sztabu marszałka Rundstedta w Paryżu i prowadził rozmowy. Napisał książkę, bo jego książki są, mam nawet. Tak że to była postać bardzo ciekawa. On nie miał żadnego przydziału, ponieważ był oficerem kontrwywiadu, a oficerowie kontrwywiadu mieli zakaz walki zbrojnej. Tylko w wywiadzie mieli działać. On się wyłamał jednak, jak było Powstanie, i założył taki oddziałek dwunastoosobowy, z ochotników z ulicy Wilczej. Na Wilczej gdzieś znalazł młodych chłopaków, bo on mieszkał w tych stronach. Mieszkał na Nowym Świecie, Wilcza niedaleko jest. Sobie taki oddziałek zorganizował mało uzbrojony i wtedy właśnie zaczęli dawać na wsparcie, bo to była dzielnica niemiecka w tym czasie w Warszawie, wie pani: Prusa, Wiejska, Senacka, Sejm, to wszędzie Niemcy wtedy stali. Wtedy właśnie, nas pięciu z tego ugrupowania „Ruczaja” przydzielili do pana Leskiego, porucznika jeszcze wtedy, pseudonim „Bradl”. Po jakimś tygodniu, już powstała kompania, bo starli się właśnie ci z tego chyba sztabu, tak przypuszczam, żeby zasilić ten rejon. To z różnych oddziałów brali uzbrojonych już chłopaków i tam przesyłali, żeby stworzyć oddział. W przeciągu niecałych trzech tygodni, może dwa tygodnie przeszło, powstał Batalion „Miłosz”. Właśnie ten rejon objął Batalion „Miłosz”, a dowódca zgrupowania tego batalionu był pułkownik „Sławbor”, Szczurek-Cergowski, [właściwie] całego tego Śródmieścia Południowego, bo w skład tego Śródmieścia Południowego wchodził też Batalion „Ruczaj” i „Zaremba”, inne jeszcze bataliony wchodziły. Tam myśmy mieli ten odcinek: Książęca, Na Skarpie, Sejm od strony Senackiej, Aleje Ujazdowskie, część Wilczej, część Mokotowskiej żeśmy zajmowali, plac Trzech Krzyży. W tym rejonie cały czas. Bym tu pani mógł na mapie to wszystko pokazać, to by było może [czytelniejsze], pani by się lepiej zorientowała.
- Mam taki obraz Warszawy w głowie.
Tak? Ma pani w głowie, tak? Warszawa trochę inaczej wygląda w tym miejscu.
Tam już nie ma ulicy Prusa. Tak to się zaczęło. W tym rejonie, w tej kompanii walczyłem do końca Powstania.
- Jakie miał pan wtedy uzbrojenie?
Ano właśnie. Pierwsze uzbrojenie to było takie, że ten zdobyty karabin – to takie śmieszne rzeczy czasami są – ten dobry karabin, który zdobyłem właśnie na Koszykowej, to było tak, że owało broni. Jak myśmy szli na odpoczynek, to się oddawało komuś broń i zostawało się wtedy bez broni.
No, było jakoś tam. Dostawaliśmy trochę tej amunicji, ale był rozkaz: „Strzelać pojedynczo”.
Tak. I tylko strzelać, kiedy trzeba. Trzeba było być bardzo ostrożnym. Właśnie przy zamianie, oddawaniu tego karabinu, któryś z kolegów, który dostał ode mnie ten karabin, nie wrócił. Jakby ukradł ten karabin, tylko zginął gdzieś. Zostałem bez karabinu w ogóle. Dostałem potem taki karabin z I wojny światowej, z długa lufą, pięć czy sześć tych naboi wtedy miałem. Dostaliśmy stanowisko na ulicy Prusa, z widokiem na „Imkę” [budynek YMCA]. YMCA – stoi ten budynek. A tam była taka szopa, o drewnianym dachu (jak ktoś, stary warszawiak to będzie wiedział) i ona przylegała do budynku. Myśmy w tej szopie siedzieli przez dwa dni, obserwowali ruchy wojsk niemieckich w okolicy „Imki”.
Wtedy jeszcze z tym jedzeniem nie było źle, bo ludzie nam dawali. Pamiętam, jak żeśmy…
Cywile, tak. Pamiętam, jak przyszliśmy z Kruczej, to nas… Mieliśmy zadanie, obstawić barykadę na Wilczej, do Alej Ujazdowskich. To jak zobaczyli nas ludzie z Wilczej, to przychodzili z jedzeniem do nas, bo oni wiedzieli, że my jesteśmy głodni.
- Jak reagowali na to, że wy ustawiacie barykadę?
Bardzo przyjemnie. Nawet i buźki dawali też.
- Z czego ustawialiście barykady?
Pamiętam, jak przyszedłem, to była już ta barykada. To były, wie pani, chodniki, meble, różne tam, rupieciarnia była i worki tam były z piaskiem, różne to były rzeczy. To pamiętam, że nawet konfiturę dostałem w słoiczku na barykadzie od młodej dziewczynki. Bardzo nas mile witali. Z entuzjazmem: „Nasze wojsko kochane. Nasi chłopcy kochani”. To było naprawdę [niezwykłe], przeżycie było piękne.
Wtedy właśnie, na tym stryszku co myśmy siedzieli, Niemcy nas wypatrzyli. Siedzieliśmy za workami i pamiętam, kolega, który ze mną był, to był syn oficera, też z tego pułku, gdzie mój ojciec służył. Jego ojciec był podpułkownikiem. Przypadkowo trafił do nas, przyprowadzili go jako podejrzanego, jak byliśmy na kwaterze, bo nie miał dokumentów, a był pobrudzony, w cywilnym ubraniu i podejrzewali, że on jest folksdojczem. I siedział na kwaterze i go rozpoznałem, bo on był już chłopak po maturze przed wojną. Ja go pamiętałem z wyglądu, a ja jak byłem dzieckiem wtedy, to już w czasie Powstania się zmieniłem, to on mnie nie rozpoznał. Tak się patrzę na niego, przecież widzę twarz znajomą. Pytam się: „Skąd pan jest?”. A on mówi: „Ja jestem z Ostroga”. – „Pan Zawistowski?” – tak się pytam [niepewnie], on mówi: „Tak!”. On się tak na mnie patrzy, patrzy: „Syn Piaseckiego!” – mówię: „Tak”. No, uściski. On szedł na Czerniaków, ponieważ tam miał przydział, do oddziału swojego, ale nie doszedł. Jak zobaczył, że jestem tutaj, to się został u nas. Zameldował się u dowódcy plutonu i został przy nas i właśnie tam żeśmy dostali stanowisko, ponieważ to był chłopak doświadczony, bo w trzydziestym dziewiątym roku jako ochotnik brał udział. Mądry chłopaczek był.
- Miał dwadzieścia kilka lat, tak?
Tak, już miał dwadzieścia kilka lat. Mądry chłopak był. Dowódca bardzo jemu wierzył, że ma takiego mądrego chłopaka, i on wysłał jego właśnie na ten punkt obserwacyjny i dał mnie do pomocy do niego.
- Ale zobaczyli was Niemcy?
Wie pani, była taka sytuacja przykra właśnie, że Niemcy się pokazują, zaczynamy strzelać też do Niemców. Oni nas wybadali. Mi się zacina karabin z I wojny światowej. Miałem stanowisko leżące, za workami, z otworem, a on miał klęczące. Klęczał, też za workami. Mówię: „Wiesz co, ale ja tu nie mogę sobie dać rady z tym karabinem”. – „To ja się położę na twoim stanowisku, a ty wybij sobie tą łuskę”. Na jego stanowisku jestem, wybijam tą łuskę, on się położył na moje miejsce i Niemcy jak strzelali, jakiś snajper musiał… Prosto w ten otwór, strzelił prosto w czoło. Zginął. Do dziś mam wyrzuty sumienia.
Nie wiedziałem, ale są takie wyrzuty. Dlatego że ja żyję, to on musiał zginąć na tym miejscu. Z siostrą rozmawiałem jego, ona tak mówiła: „Przecież nic nie jesteś winien”. Ale to pozostało we mnie, to że tak mi go szkoda. Przecież ja miałem tam dostać, a on za mnie dostał. Czyli mi było sądzone, a jemu nie.
- Jak pan uciekł stamtąd przed ostrzałem Niemców? Karabin się zaciął, kolega nie żył…
Kolega nie żył. To zaraz wiedzieli, że coś się dzieje na górze. Dach się zaczął palić, to wiedzieli, coś się dzieje w szopie. Sanitariuszka od razu [przybiegła]. Najpierw dowódca drużyny przyleciał, taki plutonowy „Starter” do nas, co dzieje, i od razu sanitariuszka, bo jak my nie schodzimy stamtąd, szopa się pali. Coś się dzieje. Zainteresowali się nami. Oczywiście, najpierw [zabrano] tego kolegę. Jeszcze nie pamiętam, jak to się stało – to był taki mężczyzna, gdzieś co najmniej miał siedemdziesiąt pięć kilo na pewno, [a ja] byłem szczupłym chłopakiem. Wiem, że on ma dziurkę w tym, rękę tutaj biorę [przykładam do tyłu głowy], ten mózg jeszcze, wie pani, tutaj na ręku zgarnąłem, ale nie wiedziałem, że to już jest koniec życia jego. Człowiek nie myślał wtedy o tym. Jego tak zgarnąłem, jakoś na siebie poprzecznie na plecy i zacząłem się do otworu w murze czołgać na brzuchu. W tym czasie wpada właśnie sanitariuszka z cywilem i ten plutonowy. Plutonowy pierwszy wpada i dostaje postrzał w rękę z kuli takiej ciętej czubkiem, że mu wyrywa mięśnie, ale kości mu nie naruszyło, całe szczęście, ale on mdleje, ten człowiek. Ta sanitariuszka mu daje tam amoniak do powąchania. On się tam obudził, zaraz za mur wszedł. Jak już za mur wszedł, to już było spokojnie, tam usiadł. Wzięli tego kolegę mojego na nosze, znieśli na dół. Jeszcze pamiętam, że dowódca, jakiś oficer mówi: „Dwa karabiny masz? Co ty tutaj robisz? Z powrotem z karabinami”. Bo chciałem z tym kolegą do miejsca, gdzie jego umieszczą w szpitalu.
- Pan jeszcze myślał, że on żyje.
Myślałem, że on żyje. On już nie żył wtedy. Tak się stało, że ten kolega zginał. Potem pamiętam, że w Alejach Ujazdowskich dostaliśmy znowu stanowisko. U wylotu Alej Ujazdowskich i placu Trzech Krzyży była barykada. W każdej barykadzie przy ścianie budynku było przejście, takie metrowe, może metr dwadzieścia. Zaczęli atakować Niemcy tę barykadę, a było tam Gimnazjum Królowej Jadwigi. Tam nie ma tego gimnazjum chyba, co? Już nie pamiętam.
Chyba nie ma. Było Gimnazjum Królowej Jadwigi i Niemcy atakowali czołgami i piechota za czołgami. Najpierw zaczęli rozwalać barykadę, z artylerii czołgowej. To wszystko fruwało w powietrzu, wie pani, ta barykada. Oni myśleli, Niemcy, że my jesteśmy na barykadzie. A nas już nie było na barykadzie, myśmy siedzieli za filarami. To jest, nie wiem, chyba budynek 36 [Aleje] Ujazdowskie, są słupy, jak pani pamięta, na początku Ujazdowskich i tam były worki. Za workami żeśmy siedzieli. Jak oni barykadę zaczęli rozwalać…
To nikogo nie było z nas. A myśmy siedzieli za tymi słupami, worki z piaskiem były. Posypały się butelki z Gimnazjum Królowej Jadwigi na czołgi. Ale jakiś Niemiec odważniejszy jeden, tym przejściem przy ścianie, przeskoczył na stronę naszą barykady i leciał. Myśmy zza tych worków zaczęli do niego strzelać. Oczywiście pach-pach, Niemiec się rozłożył. Czołgi się wycofały z tymi Niemcami, bo butelki posypali, to oni się bali. Nawet czołg chyba podpalony był. Jesteśmy, siedzimy dalej, nie możemy zejść z tej barykady. Dzień minął już, jest noc. Czekamy, aż się dobrze ściemni, to trzeba będzie ściągnąć ten karabin od Niemca. Czołgam się, w nocy, ale [Niemcy] te lampiony puszczają, wie pani, strzelają światełka z pistoletów, gdzie oświetlają, więc to trzeba było uważać. Ja się tam podczołgałem na drugą stronę ulicy. Ściągnąłem hełm, karabin, ładownicę zabrałem. Jeszcze, pamiętam, z kieszeni mu wyjąłem cukierki, bo miał (człowiek był łasy wtedy na te rzeczy), i z powrotem po malutku stamtąd, skulony i mnie zauważyli, wie pani, światełko puścili. Seria poszła, ale nie trafili. Udało mi się.
- Udało się panu kolejny raz.
Wtedy właśnie, jak dałem dwa karabiny, to dowódca plutonu dał mi automat wtedy. „Za dwa karabiny, to się przyda innym, a ty masz za to pistolet maszynowy”. Dostałem pistolet maszynowy MP 41. Świetna broń, lekka i najpierw jeden magazynek, a potem dostałem jeszcze dwa. Czyli miałem trzy magazynki, po trzydzieści sztuk.
- To był pan naprawdę dobrze uzbrojony.
Już dobrze byłem uzbrojony, całe Powstanie. Na całe Powstanie miałem to wszystko. Jeszcze miałem granaty też. Dostałem dwa siekańce i jeden zdobyty, gdzieś znalazłem w jakimś pokoju tłuczek. To dla fantazji, to sobie tu tak, wie pani, do pasa [przytroczyłem], żeby to tak bojowo wyglądało jeszcze.
Jeden użyłem, tak.
Rzuciłem w takim momencie, kiedy dobijali się do bramy. Wtedy rzuciłem ten granat.
- Proszę opowiedzieć o najbardziej niebezpiecznej akcji podczas Powstania.
Nie wiem, czy to taka była niebezpieczna akcja, bo mieliśmy zadanie. Co tam dowództwo myślało, to już nie pamiętam, ale to była jakaś akcja ogólna, z kilku chyba kompanii. Nasz pluton, od ulicy Senackiej wszedł na taką… nie wiem, już teraz jest inaczej wszystko. Tam była taka skarpa z widokiem na Sejm. Był ten plac jeszcze sejmowy, a w dole skarpy były garaże. Chyba jest inaczej teraz. Myśmy na tej skarpie się posadowili, czekaliśmy na jakiś rozkaz widocznie. Niemcy nas odkryli i zaczęli strzelać z moździerzy. Jak się strzela z moździerzy, to najpierw się maca. Najpierw gdzieś bliżej, potem jeszcze bliżej. Pamiętam, dowódca mówi: „Chłopcy! Wycofujemy się do garaży”. Wszyscy się wycofują. No, ja taki byłem trochę maruda, ostatni. Wpadam do garażu, ale chciałem jeszcze zobaczyć, co się dzieje dalej, i stoję w bramie tego garażu. Pada pocisk, niedaleko, może jakieś dziesięć metrów, rozpryskuje się i odłamek, trafia mnie tutaj [w klatkę piersiową, okolice serca], wie pani. Ale stoję pod takim kątem, że on mnie tak [drasnął], przeleciał tędy [z przodu] i wyszedł tędy [bokiem]. Tylko drasnął tą pierś. Uderzył silnie (koledzy mówili, że taki odłamek, gdzieś pół dłoni prawie), przeleciał, poszarpał mi panterkę, bo miałem panterkę. Krwi dużo, bo to jest delikatne bardzo miejsce, i ta brodawka, tutaj co jest, to gdzieś do połowy była pęknięta, odeszła, odkleiła się. Nie wiem, czy to był szok, ale oddychać nie mogłem. Koledzy mówią: „»Czekolada« dostał w serce”. Ten dowódca, to był też taki dobrze zbudowany dosyć człowiek, bierze mnie na plecy i trzeba było przejść do podkopu pod ulicą. Pod jezdnią mieliśmy podkop na drugą stronę ulicy i tam była sanitariuszka. Ja mu na tych plecach odżywam. Mówię: „Panie poruczniku, ja mogę iść”. – „To ty żyjesz!” –„Żyję!” – „Dawaj rękę”. Przyprowadził mnie na tę drugą stronę. Ona nożyczkami – ciach, ciach, ciach – pocięła mnie, zrobiła opatrunek. Nic prawie nie ma, tylko przylepiła mi brodaweczkę plastrami, bandaż. Dali mi temblak, żeby ręka, bo węzły jakieś są, mięśnie połączone. No i do tyłu.
Wtedy, wie pani, poszedłem sobie szukać coś do jedzenia, bo to było połowa Powstania chyba. W czasie Powstania to sobie znajomość zrobiłem. Miałem rodzinkę, babcia taka była i córka, która była pielęgniarką w szpitalu. Babcia była taka bardzo miła i bardzo mnie lubiła. Jak przychodziłem, to zawsze wiadomości z frontu jej przekazywałem, co się dzieje. Ona mówiła zawsze: „To co, »Czekoladka«, głodny jesteś?”. Mówię: „No, przydałoby się coś zjeść”. – „No tam… dostaniesz placki kartoflane dzisiaj”. Czasami przychodziłem na budyń, na kisiel, czasami ziemniaki w mundurkach, bo też już nie było za dużo jedzenia. W końcu tam było, żeśmy tylko jedli tą kaszę, taką plującą. Jadło się i się pluło tą kaszę.
- Niech pan opowie o swoich pseudonimach, bo miał pan dwa pseudonimy.
Ten pseudonim pierwszy, to zaczęło się – „Różycki”, dlaczego „Różycki”? Ponieważ ten pułk, w którym służył mój ojciec, był imieniem generała Edmunda Różyckiego. Chciałem podtrzymać tradycję tego pułku. Ponieważ ten pułk był sławny od powstania listopadowego, w powstaniu listopadowym brał udział, potem jego syn, pułkownika, który w powstaniu brał udział, brał udział w powstaniu styczniowym. To był Edmund. Potem był nadany przed wojną, imieniem Edmunda Różyckiego ten pułk, ale on się nie przyjął.
Dlatego że pasowałem jako „Czekolada”.
Piasecki, nazwisko. Przed wojną była fabryka czekolady w Krakowie i wśród młodych ludzi, wszyscy znali tą fabrykę, bo były bardzo dobre czekolady, cukierki. W ogóle słodycze. Była znana firma. Tak mnie nazwali „Czekoladą”, a sobie myślę: „A, niech już będę tą »Czekoladą« w końcu”. Jeden chyba pseudonim w Powstaniu Warszawskim. Takiego nikt nie ma.
- Jak pan zapamiętał Niemców?
Groźni wtedy to oni są, jak są w kupie, ale jak są pojedynczo, to na pewno nie.
- Był pan świadkiem zbrodni wojennych?
Nie, takiej zbrodni to świadkiem nie byłem.
Słyszałem, tak. Widziałem, jak prowadzili pod czołgami ludzi cywilnych, ale to nie była zbrodnia. To już można powiedzieć…
A w łapankach to byłem dwa razy, wie pani.
Skakałem z tramwaju. Raz to było na Marszałkowskiej, a drugi raz na Puławskiej. Jak to wyglądało? Wie pani, jak to wyglądało? Niemcy się usadawiali na przystanku, gdzieś dalej, w podkowę jakby. Jak tramwaj jechał, po prostu wjeżdżał na przystanek, to już oni otaczali wtedy tramwaj.
- Nie było szans, żeby wyjść?
Tak. Nie było szans, ale z daleka… Bardzo byli pomysłowi nasi motorniczy. Oni zwalniali wtedy ten tramwaj, jak widzieli, że stoją Niemcy, bo było widać przecież z daleka. Wtedy jak on zwalniał tramwaj, to myśmy wiedzieli, że to już jest łapanka. Umiałem bardzo dobrze skakać. W harcerstwie się nauczyłem. Specjalnie. Myśmy się szkolili nawet o tym. Z łapanki, skakałem, ale widziałem, jak niektóre osoby były połamane, pokaleczone, bo jak ktoś nie potrafi, na przykład panie, w wieku około czterdziestu, pięćdziesięciu lat, jeszcze troszeczkę przytyłe, wiedziały o tym, że to jest łapanka. Skakały z tych tramwai, to jak upadła, to nawet nie wstała. Połamała sobie nogi. Dwa razy byłem w takiej okoliczności.
- To była pierwsza, w tym tramwaju. Druga też była podobna?
Też podobna, dwa razy tak było.
- Powiedział pan, że na początku Powstania ten kontakt z cywilami był bardzo przyjazny. Dostał pan jedzenie, słoik konfitur od jakiejś dziewczynki.
Nawet jak było trochę gorzej, nie było co jeść, to ta babcia mnie ratowała zawsze.
- A inni cywile? Jak było na przykład we wrześniu?
Mam wrażenie, że każdy jakoś kombinował. Myśmy byli w troszeczkę lepszej sytuacji na początku, bo zdobyliśmy, właśnie przy Gimnazjum Królowej Jadwigi był
Soldatenheim, to było kasyno niemieckie. Tam były duże zapasy z początku, były wędliny, wódki, wie pani. Nawet mogliśmy się upić.
Może myśmy się nie upijali, bo nie wolno było, ale po cichu żeśmy sobie czasami popijali. Ja jeszcze nie, bo byłem za młody, ale starsi koledzy to tak. Miałem kolegę wilniuka, przyjechał odwiedzić swoją siostrę, która wyszła za mąż przed wojną za warszawiaka i zastało go Powstanie, a on był w Wileńszczyźnie też tam w partyzantce. Przyłączył się do nas. On sobie lubiał golnąć. To tak, wziął butelkę, tak „gul, gul, gul”, no i wypił. Dwudziesty pierwszy rocznik, starszy.
Tak, no zmarł w zeszłym roku. To był przyjaciel taki, żeśmy razem chodzili do akcji z nim.
- Przyjaźnie podczas Powstania.
Ooo, to są silne przyjaźnie, wie pani, tak.
- Jak pan zapamiętał dowódców?
Bardzo dobrze. Leski – to był wspaniały dla mnie dowódca. Innych też pamiętam. Był taki porucznik Sokólski, „Pieprz” pseudonim. Mam zdjęcia tych dowódców. Szkoda, bo to trzeba dużo czasu, żeby pani to wszystko opowiedzieć i pokazać wszystko. Trochę pamiątek mam z tego okresu. Myśmy się spotykali od siedemdziesiątego szóstego roku w Warszawie, to trochę tych pamiątek się nazbierało.
- Były rozkazy, które trudno było wypełnić?
Na pewno są trudne rozkazy, ale to człowiek się… Żołnierz to ma taką sytuację, że musi.
- Jakie to były trudne rozkazy?
Na przykład nocny wypad to był trudny, bo nie wiadomo – idziemy w nieznane.
- Często były takie nocne wypady?
Kilka żeśmy mieli. Jeden tak dobrze zapamiętałem, bo musiałem strzelać. Jak się nie strzela, nocny wypad, gdzieś po cichu się udaje, to się może nie pamięta, ale miałem właśnie nocny wypad… Przy naszej właśnie kompanii mój dowódca plutonu, porucznik „Truk”, okazuje się, że to był wiedeńczyk, nazwisko jego było Kurt Tomala. Rodzina austriacka, która gdzieś w którymś setnym roku wyemigrowała z Wiednia do Warszawy i spolonizowała się bardzo. To była rodzina kupiecka. On skończył podchorążówkę polską, chodził do polskiego gimnazjum i był dowódcą naszego plutonu. On zorganizował sekcję wypadową, przy dowództwie jeszcze. Myśmy w takiej sekcji byli u niego. No i taki nocny wypad po zdobyciu „Imki”, jak zdobyliśmy „Imkę”, tam pozostało… jak Niemcy uciekali, to tam byli ranni, zabici i trochę porzuconej broni było. Trzeba było zrobić nocny wypad, żeby pozbierać to wszystko. Dowódca do nas mówi: „Chłopcy, tylko żeby tak cicho wszystko było. W ciszy mamy to robić. Jak ktoś ma buty z gwoździami czy coś, szmatami poowijać”. No, kto miał [takie], to poowijał.
Miałem, bo ściągnąłem z Niemca buty. Specjalnie poszedłem do obozu jenieckiego, ale to taka historia z butami jest, wie pani… Ja pani to przygotowałem, wszystkie swoje przeżycia, to będzie się pani trochę śmiać. Ściągnąłem z oficera niemieckiego, jeńca.
Po prostu. W obozie jenieckim, na Hożej, były baraki. Było tam trzystu jeńców. Oni siedzieli, wie pani, tak rzędami.
- Gdzie dokładnie był ten obóz na Hożej?
Już teraz trudno mi powiedzieć, ale pamiętam, że to było na Hożej.
- No i co? Ten Niemiec siedział czy leżał?
Nie, siedziało pełno Niemców, w rzędach tak siedzieli. Jeden rząd, drugi, trzeci. A ja tak idę i patrzę się. Widzę, no jak raz na moją nogę. Podchodzę do tego oficera.
Pewnie, że powiedziałem, tak. Nie mówiłem do niego, proszę pana, tylko: „Zdejmuj buty!”. Wie pani, ostro. On nie wiedział, o co chodzi. Ja mówię: „Tu, tu, buty, buty,
komm, komm, buty”. On: Ah! Ich weiss. Ściąga te buty, ja mu swoje dałem. A swoje buty to ja miałem jeszcze inne, bo właśnie w tym pierwszym dniu, wie pani, na Koszykowej, jak wpadłem do pokoju tego, to był pokój, jakiś musiał był pokoik gościnny, że było łóżko niezasłane, szafa otwarta, wisiał mundur niemieckiego majora i walizka na podłodze. Widać, że ten oficer uciekał. Nie zdążył, że uciekał od nas. Tak patrzę, w walizce buty są, takie oficerki buty, i mundur. Co ja miałem, marynareczkę, już taka poszarpana trochę, to ja w mundur się ubrałem, nożem to pościnałem to wszystko [niemieckie symbole]. Ale to był wysoki mężczyzna, to musiałem wpuścić w spodnie mundur, a buty też o dwa numery czy coś, większe, duże, do kolan sięgały mnie, to sobie papieru napchałem, żeby mnie noga nie latała. I potem to ja mu dawałem, ale on jak zdejmował te buty i nakładał, to się zaczął śmiać. Wyjmował papiery potem. Ja buty miałem i z tymi butami, to ja miałem potem duże problemy.
Dlatego że już po Powstaniu… Ja nie skończyłem po Powstaniu swojej walki dalej, bo ja uciekłem z niewoli. Do partyzantki jeszcze.
- To za chwilę do tego dojdziemy. Wróćmy do tej nocy.
Do tego wypadu, tak? Wyskakujemy na ten teren, jest nas pluton cały. Może nie pluton, drużyna, dwanaście osób było nas chyba wtedy, i lecimy, wie pani, krzaczki gdzieś były. To jest w pobliżu tej Nullo, „Imka”, czerwony domek stoi, blisko Nullo był (on jeszcze jest, ten domek, widziałem). W krzaczku gdzieś leży Niemiec na plecach. Trzyma karabin na cynglu, w hełmie oczywisty, potężny, gruby. Podoficer to był niemiecki. Zauważył go kolega. Podlatuje do niego, ja jestem za kolegą, i łapie za tą lufę. Patrzę, że on tylko może nacisnąć palec i cały brzuch ma rozwalony kolega. Człowiek jeszcze wtedy był bystry. Wtedy mu jeden pocisk wpakowałem w nogę. W tą samą, w którą on oberwał wcześniej. On dostał pocisk w jabłko i nie mógł lecieć. On czekał, że w nocy go ściągną jego koledzy, bo w nocy się przeważnie rannych zbierało, ale niestety Niemcy jeszcze nie doszli, a myśmy tam przyszli. On się zwinął i zaczął prosić, błagać nas, żeby go nie zabijać. Mówił po niemiecku, tak że, żeby nie strzelać do niego, bo on Polaków nie zabijał, tylko pracował w kancelarii. Jemu to uwierzyć nie można było, że ma żonę, córkę ma. Tylko mówił po niemiecku, ja tam po niemiecku rozumiałem:
Ich habe Tochter, Ich nicht schiessen Polonische Soldaten – tak coś w tym rodzaju mówił. Ktoś strzelał, bo to miał być cichy wypad. „Zameldować się, kto strzelał!”. Podchodzę: „Ja panie poruczniku”. – „Podchorąży! Zabrać automat”. To ja wtedy przeżywałem dramat, żołnierza rozbraja dowódca. „Dlaczego strzelałeś?” Mówię: „Nie mogłem inaczej, bo… To był moment, tylko wystarczyło, by nacisnął i kolega by miał rozwalony brzuch”. – „A to ty nie wiesz, że można ręką odbić tam?” Człowiek reaguje inaczej w szybkich sytuacjach. Zabrali mi ten automat. Drugi kolega mówi: „Nie martw się »Czekolada«, ja mam dla ciebie karabin”. Na polach leżały już, na placu leżał karabin. Tego Niemca żeśmy wywlekli na chodnik, pod ten czerwony budyneczek taki, co tam był. Dowódca świetnie mówił po niemiecku, zaczął się go pytać, ilu Niemców w Sejmie. Wypytał się wszystko jego.
Mówił po niemiecku wszystko i jeszcze z kieszeni mu wyjęli ryngraf Matki Boskiej Częstochowskiej, gdzieś sobie na pamiątkę u kogoś wziął.
Nie wiem, może. Na drugi dzień jego zabrali. Nasze sanitariuszki do szpitala go wzięli.
Nie. Szpital to był gdzie indziej.
- Ale potem, po szpitalu. Wie pan, co się z nim stało?
On zmarł, bo spłynęła z niego krew, przez nogę. On krwawił, już leżąc w krzakach, dużo krwi. On potrzebował transfuzji, żeby uratować go, ale przecież naszym chłopcom owało krwi, tak że jemu nie dawali tej krwi i on tylko przez to zmarł. Jemu mogli tą nogę odciąć i on by żył.
- Dlaczego jej nie odcięto?
Dlatego że wiadomo było, trzeba krew dać i dopiero odciąć nogę. Myśmy przecież mieli swoich zabitych, rannych, tak że dawało się dla swoich. Zmarł ten Niemiec. To wiem, że zmarł, na pewno, bo rozmawialiśmy o tym. Wtedy z moim automatem, na drugi dzień, już sobie myślałem, że…
- A pan cały czas bez broni?
Ja jestem bez broni. Jesteśmy na kwaterze, odpoczynek, bez broni. Już kombinowałem, że odejdę, po prostu ucieknę od tego dowódcy. On przychodzi, mówi: „Słuchaj, coś ty taki w gorącej wodzie kąpany? Masz automat. Bądź więcej tego…”.
- Z powrotem panu oddał pana broń?
Ten dowódca, tak.
- Już nie chciał pan uciekać?
Nie, wtedy już nie.
- No to narwany był pan trochę.
Nie, ja narwany nie byłem, tylko wie pani, to sytuacja, to są sekundy.
- No, ale gdzie by pan uciekł od tego dowódcy? O to mi chodzi.
Aaa, ja się obraziłem, nie byłem narwany, tylko obrażony, że jak to – ja, żołnierz, i mnie pozbawia broni. Mój dowódca jeszcze! Żeby to inny, ale mój dowódca. Byłem obrażony po prostu. Myślę sobie: „Pójdę do innych”.
- To dobrze, że panu szybko oddał!
Oni tam byli dobrzy psycholodzy. Fajny był bardzo ten dowódca. Nie żyje, on zginął właściwie.
Nie. Różne wersje są o nim, że uciekał z niewoli i zginął, a druga wersja, to że w wypadku zginął po wojnie.
- Jak było z informacją? Prasa, radio, gazety.
W czasie konspiracji to żeśmy robili swoje. Były nasłuchy, jak ktoś miał w domu jakiś aparat, to tam się nasłuchy robiło. Miałem na przykład nasłuchy, bo w Mińsku Mazowieckim mój wujek miał radio i gdzieś w komórce trzymał, to słuchałem czasami.
- Podczas Powstania miał pan kontakt z mamą, siostrą?
Nie. Skąd, w Mińsku Mazowieckim to nie. Proszę panią, to jest czterdzieści kilometrów od Warszawy, to nie. Mama przeżywała niesamowite historie. Wiedzieliśmy, że ojciec nie żyje. Mama wiedziała, że ja jestem tam. Wie pani, jakie plotki dochodziły, różne słuchy, że tylu Powstańców zamordowali, wyrżnęli, tylu zginęło. Była to prawda, ale ja jestem w tym całym kotle. Było widać łuny w Mińsku Mazowieckiem, czterdzieści kilometrów, jak się Warszawa paliła.
- A jeszcze mama prosiła, żeby pan wrócił.
Tak, prosiła mnie. Przeżywała. Przecież jak wróciłem do domu, po wojnie w czterdziestym piątym roku, mama była szatynka, jak wróciłem, to już była siwa z boku. Miała wtedy czterdzieści cztery lata, czyli setny rocznik była.
- Czy w czasie Powstania był czas na życie religijne, nabożeństwa, msze święte?
Tak. Były na podwórkach nabożeństwa. W sali na przykład. W „Imce” co myśmy zdobyli, mieliśmy mszę potem.
Normalna msza. Nie było tych wszystkich ołtarzy. Polowe. Na podwórkach odbywały się też. Byłem chyba na dwóch podwórkach i jedna w sali, właśnie w „Imce” byłem.
- Podczas Powstania w Warszawie, mimo wszystko odbywało się życie kulturalne – były koncerty, kina. Czy wy jako żołnierze mieli na to czas?
Nie.
- Nie myśleliście chyba nawet o tym?
Nie. To chyba nie w całej Warszawie to było. W tym rejonie, wie pani, gdzie byłem, to się mogły odbywać. Tutaj bliżej właśnie Marszałkowskiej gdzieś, Krucza, może tu w tym rejonie gdzieś. Przecież Fogg śpiewał w tym czasie, aktorzy nasi występowali, ale my na to nie mieliśmy czasu. To raczej dla ludzi [cywilnych] chyba było, dla dzieci może też.
Tak, dla cywilów. Nie byłem na żadnym występie, nigdy nie byłem.
- Nie szkoda było panu trochę?
Nie. O tym się nie myślało.
- O czym się myślało wtedy?
Żeby przeżyć. To była pierwsza rzecz. Byłem przekonany, że przeżyję. Jakoś przeżyłem. Moja mama to powiedziała tak, że ona się tak modliła gorąco i chyba to jest cud, że ja przeżyłem.
- Może ta modlitwa uratowała pana? W wielu sytuacjach był pan przecież o krok od śmierci.
No tak mówiła. Wie pani, ja siedem razy byłem w takich sytuacjach i wychodziłem cało zawsze. Z tych łapanek to tak gładko wychodziłem. Udawało mi się wszystko.
- Jakie jest pana najtrudniejsze wspomnienie z Powstania?
Najtrudniejsze to chyba przeżycie, że skończyło się to wszystko, [skończyło] klęską, że trzeba uciekać. Co dalej będzie? Wiedziałem, bo tak – jest kapitulacja, wie pani…
- Ale wy czuliście chyba, że nadchodzi koniec? Czy do ostatniej godziny była nadzieja?
Wiedzieliśmy, że jest źle i liczyliśmy zawsze na pomoc. Być może, że my młodzi tak żeśmy liczyli. Starsi, ci dowódcy, patrzyli pod innym kątem. Oni mieli lepsze rozeznanie przecież. My gotowi byliśmy się poświęcać dalej jeszcze.
- Jak z tą pomocą z zewnątrz? Wiem, że były zrzuty.
Były, tak, amerykańskie, kanadyjskie. Część to na stronę niemiecką się dostawały, bo rzeczywiście Warszawa to… Część dolatywała. Niewiele tej broni. Myśmy zdobywali broń! Przecież koniec Powstania to już każdy miał, wie pani, broń. Z tym automatem to chodziłem do końca.
Ja miałem, nie wiem, jak inni.
- Pan to miał w ogóle szczęście.
Miałem trzy magazynki i właściwie chyba jeden, to całkowicie się ostał. Oszczędzałem to.
- Można powiedzieć o takim najlepszym wspomnieniu z Powstania, takim jednym, wybranym?
Przyjemne to są uczuciowe sprawy. Na przykład zakochałem się też.
Tak.
- To proszę o tym opowiedzieć.
Nieco starszej od siebie.
- Pan miał osiemnaście lat, siedemnaście?
Już skończyłem, tak. Miałem siedemnaście lat i trzy, cztery miesiące. Ona miała chyba koło dwudziestu albo dwadzieścia jeden. Była blondynka, niebieskie oczy, oliwkowa cera. Tak mi się strasznie podobała. Był moment właśnie, skąd się zaczęła ta miłość nasza. Znaczy moja miłość, bo jej to ja nie wiem. Była ona w kłopotach. Jak zdobyliśmy „Imkę”, ona poleciała, byli ranni, to [poleciała] opatrywać rannych i wracała z powrotem i pod obstrzałem to było. Z Sejmu właśnie, Niemiec gdzieś w oknie tkwił i polował na tych, którzy tam przelatywali. Ja byłem już po stronie, nie „Imki”, tylko po drugiej stronie. Widzę, że ona się kryje, za jakimiś beczkami, a Niemiec na nią poluje, wie pani. Strzela do niej. Zauważyłem, skąd strzał idzie.
- Pan już ją znał wcześniej?
Znałem ją, tak, ona mi się podobała nawet. Ona tak, co głowę wychyli, to po beczkach, po rupieciarniach strzela Niemiec. Zobaczyłem, skąd on strzela. Wtedy jak on strzela, to ja zacząłem do niego, wie pani. Parę pocisków i mówię: „Leć szybko!”. Ona przeskoczyła. Ja Niemca trzymałem w szachu, wie pani, żeby on nie pokazał się w oknie. Wtedy ona jak przyleciała na tą stronę, to ona mnie pocałowała i byłem wniebowzięty. U niej byłem już wtedy „Czekoladką”, pieszczotliwie mówiła.
Dalej to była miłość. Nawet już do niej przychodziłem, ona przychodziła do mnie też. Mam wrażenie, że ona mnie traktowała jako młodego chłopca, który no… Lubiła mnie. Miłości nie było z jej strony. Z mojej tak. Byłem zakochany, ale przychodziła, jak na przykład siedziałem w piwnicy na stanowisku w oknie. Ciemno, noc, godzina jedenasta. Czekamy, nie wiadomo, czy Niemcy zaatakują, czy nie. To ona przyszła w nocy, przyniosła mi coś do jedzenia, ciepłą herbatkę. Przyszła, siadła koło mnie. Pamiętam, z nocy już zimno było, to miałem taki kożuch zdobyty, to razem tym kożuchem żeśmy się przykryli. Siadła przy mnie, dała się pocałować też. Jak odchodzili do niewoli, ona szła do niewoli, a ja nie.
Był u nas dowódca, znana postać historyczna też, bo mogę też mówić o dowódcach historycznych, bo mój dowódca kompanii to jest postać historyczna. Nawet chciano z nim filmy kręcić, bo to jest sensacja. Piękny film można było nakręcić z jego przeżycia jako oficera kontrwywiadu. Druga postać to jest adiutant majora „Hubala”, był właśnie naszym oficerem też, w plutonie całym.
- Co z tą sanitariuszką? Ona do niewoli…
Ona do niewoli, a ten właśnie oficer wszedł z kontakty z innymi oficerami, z innych ugrupowań. Chcieli zorganizować grupę, która by się przebijała z pierścienia warszawskiego do lasu, już do partyzantki. No i: „Na ochotnika kto?”. Oczywiście byłem na ochotnika, chętny na przebicie się. No i miała się zorganizować grupa. O tym się nie mówi, bo to nie doszło do skutku, ale była taka intencja, żeby zorganizować oddział, ponad tysiąc osób, wybrać najlepszą broń, bo to co Niemcom się oddawało, to można było wybrać przecież, i przebić się z tego pierścienia warszawskiego. Jak ona szła do niewoli, to myśmy się żegnali, gdzieś w jakichś korytarzach piwnicznych spotkaliśmy się. Ona dała mi zdjęcie swoje nawet.
Tak.
- Pokaże mi pan to zdjęcie?
Nie, nie mam. Musiałem ją spławić, bo byłem w takiej sytuacji, że mogłem jej zaszkodzić.
- I nie wziął pan tego zdjęcia?
Nie, bo byłem aresztowany.
- A wiedział pan, jak ma na imię?
Tak. Krystyna, pseudonim miała „Leśniczanka”.
- O czym rozmawialiście w tej ostatniej chwili, gdy się widzieliście.
Powiedziałem, że idę do partyzantki, to ona wiedziała. Ona do niewoli. To mówiłem, że: „Się spotkamy po wojnie, jak to będzie fajnie, jak się spotkamy”.
- To ona chyba jednak też coś poczuła, skoro dała panu swoje zdjęcie?
No dała zdjęcie, z podpisem nawet.
- Właśnie. I co tam napisała?
Już nie pamiętam. Bardzo mile napisała: „Kochanemu »Czekoladce« na pamiątkę”. Musiałem wyrzucić to zdjęcie i wyrzucić musiałem legitymację AK też. Zostałem złapany w łapance na roboty do Niemiec.
- A to jeszcze za chwilę. Niech mi pan jeszcze powie, czy później pan spotkał Krystynę?
A tak, spotkaliśmy się po trzydziestu, czy iluś latach. Już ona mężatką była.
W Warszawie, w siedemdziesiątym ósmym albo dziewiątym roku.
- To było wasze pierwsze spotkanie od czasu wojny?
Tak.
- Gdzie było to spotkanie? Jak to wyglądało?
W kawiarni żeśmy się spotkali.
Nie, to było spotkanie, w ogóle naszych kolegów. Pierwszego sierpnia się spotykamy, ona widocznie odnalazła widocznie nas też, wtedy. Spotkaliśmy się w kawiarni, w Alejach Ujazdowskich. Wtedy ją zobaczyłem pierwszy raz. Ale rozczarowany byłem, to już nie było ta.
- No wie pan, minęło trzydzieści lat. Pan pewnie też nie wyglądał tak jak w czasie Powstania.
Na pewno.
- Bardzo był pan rozczarowany?
Bardzo nie, ale myślałem: „Taka fajna była kiedyś”.
- A oczy niebieskie nadal miała?
Miała, miała, ale to nie ta dziewczyna.
- Wróćmy do Powstania, właściwie do końca Powstania. Pan wyrzucił zdjęcie, zniszczył legitymację. Co się stało dalej?
Dalej to mnie zawieźli do Niemiec. Na roboty. Nie tylko mnie samego, bo była obława na wsi. Byłem wtedy na wsi, właśnie w partyzantce, na placówce.
Byli ci chłopcy wiejscy, ja do nich tam [dołączyłem]. Powiem pani w ten sposób: jak udało mi się uciec, idąc do Pruszkowa…
Idąc do Pruszkowa, udało nam się zwiać, wyskoczyć z kolumny ludzkiej.
Tłum ludzi szedł.
Do ucieczki było nas pięciu z naszego plutonu.
- I całej piątce się udało?
Nie, najpierw myśmy uciekli z podchorążym. A druga trójka, bo był właśnie adiutant „Hubala”, łączniczka „Zula” i był jeden jeszcze kolega Dziadosz, plutonowy, to oni później uciekli. Myśmy powiedzieli tak: „Ktokolwiek gdzie ucieknie, spotykamy się na tym, na tym miejscu”. Mieliśmy oznaczone miejsce.
Gdzieś było w Gołąbkach czy we Włochach. Nie pamiętam gdzie, po drodze.
- Cała piątka się spotkała?
Nie spotkaliśmy się więcej.
Dopiero po wojnie. Oni uciekli, gdzieś tam się zaangażowali. A ja z tym podchorążym, jak uciekłem, to mieliśmy duże szczęście.
- No dobrze, ale dokładnie jak uciekliście?
Po prostu, [wyskoczyliśmy] z kolumny. Zobaczyliśmy, że Niemcy odwrócili uwagę. Gdzieś było zamieszanie, coś tam się [działo], ludzie, ktoś płakał i Niemcy zwrócili uwagę. Jedyny moment. Zarośla były, w te zarośla. Już było po południu. W tym czasie to się ciemno robiło dosyć wcześnie. Czwarta czy któraś godzina. To październik, to był chyba ósmy. To my w krzakach leżeliśmy, aż zupełnie się ciemno zrobiło. Kolumna przeszła. Wiedzieliśmy o tym, że ten rejon, co ludzie szli, to Kozacy jeździli i patrolowali jeszcze. Trzeba było być ostrożnym jeszcze. Widzieliśmy, jak na koniach jeździli. Ostrożnie żeśmy doszli do chaty, wolnostojącej. To było gdzieś pod Gołąbkami.
- To niedaleko od tego miejsca?
Niedaleko, za Okęciem niedaleko. Żeśmy doszliśmy do chatki i wyszła z chatki dziewczyna młoda, po wodę do studni. My do niej żeśmy dotarli i pierwsze, to było: „Kto tu mieszka? Polak?” – „Polak”. – „Jak daleko Niemcy?” – to było pytanie. „A, jakieś pół kilometra – tam gdzieś – jakaś placówka jest niemiecka”. – „Czy możemy się spotkać z gospodarzem?” Zawołała gospodarza. On przyszedł, zobaczył, zaprosił nas do środka. My mieliśmy tak: plecaki, w plecakach nic nie było obciążającego, tylko osobiste rzeczy, trochę jakiegoś jedzenia było jeszcze. Zobaczył na nas. Ja buty miałem wojskowe, pod spodniami cywilnymi. Od jeńca. Jak szedłem do kolumny ludzi cywilnych, umazałem sobie błotem, żeby nie stwarzać, że one są takie porządne. Bałem się, że jak ktoś zauważy z Niemców, to [zapyta,] skąd te buty.
- Powiedział pan, że miał pan problemy przez te buty.
Problemy miałem cały czas z tymi butami. Gospodarz od razu się zorientował: „No co, jesteście z jakiego oddziału?”. Od razu tak [zapytał]. Mówimy, stąd i stąd. On mówi: „To mamy tutaj waszych dwóch kolegów”. – „Kto?”
Tak. Dwóch Anglików, bo mieliśmy dwóch Anglików w naszej kompanii. To byli jeńcy, którzy uciekli z obozu jenieckiego w Poznaniu. tam był obóz jeniecki, jeńców angielskich w Poznaniu. Dotarli do Warszawy. Jeden walczył, a jeden był w łączności. Ten co z nami walczył, to normalnie na stanowisku, z karabinem był też.
Nie, ja nie znałem, ale podchorąży znał. To był student trzeciego roku przed wojną i znał angielski, uczył się angielskiego. Tak że on z nimi prowadził konserwacje. Najpierw to było, że on mówi: „Mamy tutaj waszych takich dwóch, tutaj Anglików. Jakimiś kanałami ich wcześniej przeprowadzili, bo oni nie znają języka polskiego. Gdzie chcecie iść teraz?”. Mówimy: „Do partyzantki”. – „To ja wam dam takiego przewodnika, lotnika tak zwanego, on was poprowadzi”. Tamci nie znają języka, podchorąży tylko z nimi mógł iść. Tak się stało. Idziemy wszyscy do partyzantki.
- We czwórkę z przewodnikiem?
Nie! Przewodnika nie ma w tej chwili, ale przewodnik dał jakieś informacje, pokierował, którędy mamy iść i ten podchorąży to już właściwie taki dowódca był. Dochodzimy do Szczak Złotokłos, taka miejscowość jest. A w tych Szczakach Złotokłosie mój kolega, harcerz jeden, miał rodzinę, która w okresie okupacji tam mieszkała. Mieli domek jakiś, letniskow. Mieszkali kiedyś w Warszawie przed wojną, po wojnie się przeprowadzili. Ja go odwiedziłem, a oni poszli do przodu. Mówiliśmy, że oni mnie będą zostawiać karteczki, żebym przeczytał, jak ja mam iść, do jakiej miejscowości.
Podchody tak. Jak w harcerstwie. Jeszcze jak u kolegi się zatrzymałem, to było pierwsze spotkanie. Pamiętam, było trochę zakrapianie alkoholem. Wtedy się uczyłem trochę pić już.
- Już pan był starszy, prawie osiemnaście lat.
Tak, to już nie było możliwości, żeby nie wypić.
Bimber. Wtedy bimber był. Jeszcze dwóch kolegów. Jedziemy razem, czterej do partyzantki, ale nie razem. Dwójkami, bo jak złapią, to dwóch najwyżej. Jakoś tak się stało, że kolega się jeszcze zatrzymał. Idę sam.
Z tymi kolegami. Mówię: „To ja idę sam. Nie mam czasu, wiesz, bo to…”.
- Pan tak za wszelką cenę chciał walczyć.
Jeszcze cały czas do partyzantki chciałem. Właśnie idę piechotą cały czas i omijam osiedla, lasy jak najbardziej i ostrożnie, żeby gdzieś się nie narazić na jakiś patrol niemiecki. Gdzieś za Końskiem była miejscowość Wólka Plebańska. Jest las, przechodzę tory kolejowe i raptem okrąża mnie kilku skośnookich „kałmuków” w mundurach niemieckich:
Ruki wierch, ty szto. Już widzę, że jest tragiczna sytuacja. Nie mam nic obciążającego, ale buty tylko. Buty to mnie strasznie męczyły. Mówi: „No to
pajdiosz z nami”. Po rosyjsku mówili, znam, rosyjski rozumiałem. Zaprowadzili mnie na wioskę, do chaty wiejskiej. Przyszedł jakiś Niemiec, oficer. Popatrzył się na mnie i zostawił skośnego wartownika przy mnie. Siedzę i teraz: „Co ze mną będzie?”. Siedzę, jest już noc. Oni się zmieniają. Przychodzi drugi, a ja siedzę. Tak mi się chce spać, ale człowiek w napięciu cały czas. Gospodyni, co tam była… Ten skośnooki mówi:
Ty gałodny?. Mówię: „Tak”. – „
Hadajka, zrób tam
czaj dla tego chłopaka”. Herbatę zrobiła czy kawa chyba to była. On wyjął kawałek chleba, ukroił. Mówi:
No, kuszaj, kuszaj. Brudne łapy miał, myślę sobie.
Jeszcze wybrzydzałem. Wziąłem ten chleb, ugryzłem. Schowałem do kieszeni, mówię: „Sobie na potem wezmę”. Tak przesiedział. Oni się zmieniali, a ja na tej ławce, na pół leżąc, trochę drzemałem. Już rano, świt, gdzieś ósma godzina. Siedzę na ławce. Zmiana następna jest. Godzina gdzieś jedenasta, przychodzi podoficer niemiecki i przyprowadza, ale już nie tego skośnookiego, tylko takiego Gruzina chyba. To był Gruzin czy Ormianin może. Mam ten plecak. Mówi:
No to paszli – do mnie. Biorę za plecak, on mówi: „Nie.
Ostaw”.
Tak. To myślę sobie teraz, jak już plecaka nie dają, to chyba rozwalą, buty ściągną. Ciągle te buty mnie stały w głowie. Idę z myślą, że to już będzie koniec ze mną. Las jest. Co to [za problem] zastrzelić w czasie wojny człowieka, buty ściągnąć i psy potem mogą rozszarpać gdzieś w lesie.
- Co pan wtedy myślał? Bał się pan?
Myślałem o rodzinie. O matce, o siostrze. W ogóle widziałem, że tu się kończy dla mnie życie. Tak myślałem. Nie ma wyjścia, wiem, że zginę teraz. Przyprowadza mnie na przystanek, budka taka dróżnicza, przy torze kolejowym. Tor kolejowy jest, las jest jakieś może czterdzieści metrów z jednej strony. Z drugiej strony jest ta wioska, troszeczkę w oddali tak. Przy tej budce stoi wóz drabiniasty, jest kilkunastu pijanych żołnierzy, tych ruskich. Oni są po jednej stronie toru, a budka jest po drugiej stronie toru, ta dróżnika. Jest ławeczka przy budce dróżnika. Ten wartownik, co mnie prowadził, mówi:
Ty sadisz tu, a ja pajdu pokoryć. Po papierosa do tego Polaka. Polak był w budce dróżnika. Siedzę tam, myślę sobie: „Co tu teraz zrobić? Jak tu można by jakoś prysnąć”. Szczęście się trafiło. Jedzie pociąg towarowy, pusty. Wtedy pociągi chodziły co półgodziny, co piętnaście minut, bo to linia frontu była bardzo blisko. Olśniony, tylko jedna możliwość. Skoczyć do pociągu. On poszedł do dróżnika palić papierosa. Odgrodził pociąg tych, co byli z tym wozem. Ja do pociągu, skok, skuliłem się w takim breku i tylko czekam, czy nie będzie strzelał ktoś, ale nikt nie strzela. Dojeżdżam do Skarżyska pociągiem, ale patrzę z daleka, miasto jest jeszcze kilometr, półtora, bo jakbym dojechał do stacji, to być może, że by gdzieś mnie wygarnęli nawet. Przecież patrol jakiś niemiecki na stacji. Zdawałem sobie z tego sprawę, byłem harcerzem, już trochę przeszkolony w różnych sprawach. Zeskoczyłem z pociągu i piechotą doszedłem do stacji. Ostrożnie idę do stacji. Patrzę, na holu stoi mój kolega, harcerz. Już jest w Skarżysku, jakoś się dostał. Mówi: „Tych dwóch złapali Niemcy”.
Nie, tych dwóch kolegów, złapali Niemcy i oni nie doszli. On tylko został ze mną. Teraz się tak zastanawiałem, wie pani, czy ten, co mnie prowadził, czy on był jakiś ludzki człowiek, przyprowadził mnie, wiedząc, że pociągi będą jechać, że jak będę młody, to skorzystam z okazji?
A może chciał przedtem zapalić, przed zastrzeleniem mnie. Nie wiem, to już domysły są moje.
Trudno mnie tu powiedzieć. Nie robił wrażenia jakiegoś… Spokojny był.
- Chyba też się nie przejął.
Nic nie mówił, żeby on tak jak Niemcy nieraz: „Bandyta” krzyczeli, wiązanki puszczał. On spokojny, prowadził, nic nie mówił. To może i był dobry człowiek, myślał: „Młodego chłopaka zabić? Po co?”. Przecież to nie był Niemiec, tylko to był z tych republik radzieckich człowiek, który też na pewno miał jakieś kłopoty w życiu, niedostatki, czy nie zgadzał się z tym ustrojem. Tak mogło być.
- Jest pan w Skarżysku z kolegą…
Punkt kontaktowy był w Łącznej. Mieliśmy już punkt kontaktowy, wiedzieliśmy, bo dostawaliśmy wiadomości. Na poczcie u kierowniczki poczty mamy punkt kontaktowy. Tam żeśmy siedli do pociągu, to były dwa przystanki tylko, dojechaliśmy. Przyszliśmy, oni wiedzieli już, że mamy być. Przyjęli nas bardzo serdecznie, mile. Nakarmili, umyliśmy się, wypoczynek był dwa dni i przyszła z tego rejonu, gdzie była placówka Armii Krajowej, gdzie stali ci partyzanci, nas odebrać. Wtedy przyszła sama komendantka obwodu, siostra tej właśnie kierowniczki poczty, „Zosia” pseudonim miała. Siedemnaście czy tam dwadzieścia kilometrów, piechotą przez lasy, prowadziła nas do zespołu wsi Krajno, gdzie stała nasza grupa, kompania „Barabasza” to była. To znaczy nie cała kompania, myślę, że to był pluton czy oddział tego „Barabasza”, z kompanii „Barabasza”. Tam się zaczęła moja następna historia.
Tylko zdążyłem się przespać i łapanka na roboty. Otoczyli Niemcy wieś, zaczęli do chat przychodzić. Przychodził żandarm z sołtysem. Pamiętam, że spałem na podłodze, na worku wypchanym słomą czy sianem, nie wiem. Szybko buty nałożyłem, spodnie raz, dwa. Szybko, jak to młody człowiek to raz, dwa szybko się robi. Stanąłem, on mówi: „Panie! Pod podłogę, do dziury!”. On się bał, bo wiadomo, jakby zobaczyli partyzanta w domu, kogoś takiego sprawdzili, a ja miałem legitymację przecież Armii Krajowej…
- A nie zniszczył pan tej legitymacji?
Wyrzuciłem w pokrzywy, był ten moment taki. To zaraz pani powiem, jak to było. Nie zdążyłem się [schować] pod podłogę. Niemiec już wchodzi do mieszkania, włazi. Stoję. Buty też moje są. Ciągle myślałem o tych butach.
- To takie małe pana przekleństwo – te buty?
Tak. Stoję i Niemiec po polsku, kalecząc mówił, mówi tak. Było jeszcze u tego gospodarza, to on miał: córkę, żonę, córka jedna była w mieście, druga, i miał chłopaka do pomocy. On tam w roli jemu pomagał robić, dwadzieścia może lat miał, dwadzieścia jeden. Ten Niemiec popatrzył, mówi: „No ojciec, którego na
Vaterland dasz?”. Czyli do Niemiec, na roboty. To wiadomo, że od razu wskazał na mnie, bo on mnie się bał. Wiadomo, jakby tak ktoś zastał z Niemców mnie u niego w domu, partyzant, to chałupa poszłaby z dymem. Tak mnie prowadził sołtys na plac duży przed kościołem, gdzie już naspędzali młodych ludzi, tych ojców i synów. Sołtys mnie prowadzi i mam tak: legitymację AK i mam zdjęcie swojej ukochanej i tak, co tu zrobić. Przecież oni ją mogą znaleźć. Mówię do sołtysa po polsku, Niemiec tak troszeczkę odszedł: „Panie, ja to wyrzucę tutaj legitymację, dobrze, niech pan uważa”. On tam zagadał specjalnie, coś zaczął mówić do Niemca. Ja w pokrzywy zdjęcie i tą legitymację.
- To może ten gospodarz wziął później te dokumenty.
Na pewno wziął.
- To nie mógł pan później jakoś te zdjęcia…
Wie pani, po wojnie to jakoś z początku o tym się nie myślało. Teraz bym chciał, ale teraz to może już nie żyje sołtys.
- No to nie nawalczył się pan w tej partyzantce?
Nie, tak specjalnie nie. Tylko same ucieczki miałem. Byłem w Niemczech.
- Już się nie udało uciec. Gdzie pan trafił?
Wieźli nas potem stamtąd. Była taka sytuacja: na placu to złapali też partyzantów niektórych. Taka sierota, siedzę, bo przychodziły żony, matki, przynosiły ubrania, jakieś zawiniątko z jedzeniem w podróż. A ja, taka sierota, siedzę sam, nikt mnie nie zna. Podchodzi do mnie „Zosia”, ta komendantka i mówi: „Słuchaj, kolego, tam jest trzech naszych chłopaków z AK. Oni wiedzą już o tym”. Ja do nich podszedłem, oni jakby mnie znali. Wiedzieli już wszystko o mnie. Blaszany kubeczek, bimber z buteleczki.
- Już pan się rozkręcał w tym alkoholu.
Już się rozkręcałem. W garść kawał kiełbasy wiejskiej, fajnej. To było zapoznanie z nimi. Wiedzieli, że jestem Powstańcem z Warszawy. No i trzymamy się razem teraz.
Tak całą tę grupę, może dwieście osób, wywieźli nas kolejką, ciuchcią, nieduża taka kolejka górska, do Kielc. Tam był taki obóz przejściowy. Siedzieliśmy w tym obozie parę dni. Wpadli kiedyś Niemcy:
Los! – jak to Niemcy –
Schnell, schnell! Raz, raz, raz – rozdzielili nas. Dwóch poszło w inne miejsce, a myśmy w dwóch, z jednym kolegą zostałem. Potem nas też wywieźli. Wieźli nas do… to jest teraz u nas na terenie Polski. Oleśnica ta miejscowość się nazywa. Siedzieliśmy w obozie przejściowym, czekaliśmy na kupców, że nas przyjdą i kupią do jakiejś pracy. Nie wiedzieli, kim my jesteśmy, ale nie mamy żadnych dokumentów. Kolega miał jakiś dokument, świstek napisany przez sołtysa, bo on pochodził z tej miejscowości. Mówię: „To już nie mamy co tu siedzieć, mija tydzień czasu, trzeba zorganizować ucieczkę”. Zaczynamy robić rozeznanie w obozie. Poznaliśmy Polaka, który pracował u Niemców, obsługiwał Niemców. Palił w piecu, w kotłowni i on nam wszystko powiedział, kiedy Niemcy idą na kolację, kiedy na śniadanie, kiedy na obiad i jak to chodzą patrole, w jakim czasie, bo on już był z dwa lata chyba, siedział [jako] pracownik. Skorzystaliśmy z okazji wtedy i też się udała ucieczka, spod drutów. Najpierw żeśmy się przechowywali, bo tam godzina policyjna była, więc godzina dziewiętnasta czy osiemnasta, nie wiem. To było późno, przecież to już ciemno się robiło czwarta, piąta. Godzina była chyba o osiemnastej, tak mi się wydaje, policyjna. Dobrnąć do tej godziny, jak najdłużej.
Zimno. Już jesień była przecież. Październik.
Może koło dwudziestego gdzieś było. Weszliśmy do latryny. Budka była, smród niesamowity i tam się przechować, aż do całkowitego zmroku, jak się uciszy wszystko, godzina policyjna będzie. Już Niemcy wtedy gdzieś odchodzą. Przesiedzieliśmy chyba dwie godziny w tym smrodzie. Jak już było ciemno, wyszliśmy z latryny. Odczepiliśmy sobie literki „P” (przylepiali nam literki) żyletką i spod drutów, jeden drugiemu przytrzymał druty, i łubin był tam, dosyć duży, może pięćdziesiąt centymetrów. W łubinie leżymy, czekamy, patrzymy, czy nie będzie jakichś patroli. Patrzymy, na horyzoncie jest patrol, idzie. Przeszedł. Teraz idziemy dalej. Tak pochyleni, biegiem, biegiem, kierunek na zarośla. Zarośla, bo zawsze się człowiek może ukryć. Dobiegamy do zarośli. Patrzymy, idzie na drodze gestapowiec z psem, z jakąś kobietą. My jesteśmy dwadzieścia metrów od jezdni. Najgorzej to nas zmartwił pies, że może nas wywąchać. Będzie wpadka i to gestapowiec jeszcze, siodłata czapka, czarny mundur. Leżymy, przeszli i nic. Teraz się zastanawiamy: „Że pies nas nie wyczuł?”. Człowiek myślał wtedy: „Wiatr był nie w tą stronę”. Czyli wiatr znowu nam szczęście dał. Do lasu wtedy, ale nie ma co jeść. To brukiew jest na polach, trzeba było, to żyletką, pamiętam, oskrobywaliśmy, to z piachem się to jadło przecież. Weszliśmy do lasu, a ten co nas objaśniał, to mówił tak: „Idźcie, tak jak tory lecą do Częstochowy, to będzie dobra trasa, tak będziecie się kierować tą trasą na Częstochowę. A jak będziecie się orientować? Cały czas jeżdżą pociągi. Co piętnaście, co półgodziny, ten stukot pociągów”.
W nocy, bo to linia frontowa, to bardzo ta komunikacja była częsta i: „Trzymać się od torów, kilkaset metrów, bo tory są patrolowane przez patrole niemieckie”. Trzymaliśmy się gdzieś dwieście metrów od torów, albo może i więcej, i na słuch! Jak jedzie pociąg, na słuch. Jak bardziej się słyszy, że jesteśmy za blisko torów, musimy odejść trochę. Słyszymy trzask w lesie. Jak tu idzie ktoś, to gałęzie są. Oho! Patrol! To padnij. Leżymy na ziemi i tam też ucichli, mówię: „Nie ruszamy się, dopóki oni się nie ruszą. Jeśli to jest patrol niemiecki, to pójdzie, ale zobaczymy, czy odejdą, czy nie odejdą. Czy będą nas szukać”. Doszliśmy do wniosku, że byli tacy sami jak my. Oni byli mniej cierpliwi jak my. Odeszli od nas, trzaski, ale mieliśmy wtedy pietra, że to może być patrol niemiecki. A mogła być, ale niekoniecznie.
Może i z psem. Tak się nam udało, doszliśmy do Częstochowy.
Chyba z trzy dni żeśmy szli. Doszliśmy do Częstochowy, wie pani. Jeszcze była taka sytuacja: idziemy w lesie, jesteśmy w miejscowości, już na naszym Śląsku to było. Jest niedziela. W lesie zimno, śpimy na mchu, przytuleni jeden do drugiego, bo było zimno. Słyszmy, leśną drogą jedzie wóz konny, na gumowych kołach, konie rżą. Mówię: „Zobaczymy, kto to jest, co to jest takiego”. Bierzemy kije i patrzymy, kto to jest. Jedzie taki rówieśnik, mniej więcej jak my, to możemy wejść i się zapytać. Jak Niemiec, to trzeba bić. Wychodzimy i stajemy naprzeciwko koni. On: „Prrr”. Zatrzymał ten wóz. „Ty kto jesteś?” – „Ja Polak” – tak do nas. „A co ty tu robisz?” – „A ja pracuję u bambra”. – „ I co?” – „A wiozę mleko do mleczarni”. To mówię: „Możesz nam powiedzieć, gdzie my jesteśmy? Możesz nas poinformować?”. – „Dobrze, ja was poinformuję. Głodni jesteście pewnie, nie?” Mówię: „No tak”. Dał swoją kanapkę, powiedział: „Chcecie tego mleka, to pijcie, ile chcecie”. Myśmy tego mleka trochę popili. On wiezie nas do wioski. Mówimy: „To co, przecież omijamy wioski, a ty nas wieziesz do wioski?”. On mówi: „Nie bójcie się. Tutaj są Ślązacy, to wam nic nie zrobią”. Wysadza nas na środku wioski. To była godzina gdzieś ósma chyba. Idą ludzie do kościoła, Ślązaczki, starsze panie w czarnych spódnicach, chustach i idzie Niemiec w mundurze, feldfebel taki. Jak już idzie z matką swoją, nie możemy się cofać i uciekać, tylko idziemy prosto na niego. Wymiętoszeni, brudni.
W tych butach też, oczywiście. On tak spojrzał na nas, zapytał się tak, do nas, jeszcze pamiętam te słowa: „No co chłopoki, z rojzy wracota?”.
Z rojzy, tak po śląsku. Rojzy to znaczy spaceru czy coś takiego. A my mówimy: „Tak”. – „To szczęść wam, Boże”.
Wiedział, on się domyślał. Ślązak.
- Pan to w czepku urodzony.
No w czepku. Mówię, szczęścia się tyle miało w życiu.
Doszliśmy do granicy już Rzeszy, bo Niemcy zrobili pod Częstochową granicę Rzeszy. Jesteśmy już pod granicą i nam gospodarz jeden wytłumaczył, Myśmy chcieli, przy granicy… Ja miałem wtedy dolary, bo jak myśmy odchodzili do niewoli, to każdy dostał dwadzieścia pięć dolarów. To wtedy był duży pieniądz.
To była pensja dla żołnierza. Każdy dostał. Każdy odchodzący do niewoli dostał dolary.
Wtedy było dużo. Dwadzieścia pięć dolarów to było dużo.
- To razem mieliście pięćdziesiąt dolarów.
Nie, on nie miał, bo to był chłopak z [partyzantki]. Ja miałem, on nie miał. Chciałem opłacić, żeby nas przeprowadził przez granicę. On mówi: „Nie”. On nie zrobi, bo są prowokatorzy i jakby jego złapali, to całe gospodarstwo spalą. Mówi: „Już były takie sytuacje”. On się nas bał nawet, on podejrzewał z początku, że my jesteśmy prowokatorami. Obserwował nas przez dwie godziny. Nie wierzył nam, ale musiał być dobrym psychologiem, że wyczuł nawet łzy w oczach. Byliśmy już tak, troszeczkę załamani. Nikt nam już nie poradzi, nie powie, jak dalej iść. „Ja nie pójdę – tak powiedział – ale mogę was pokierować, jak będziecie szli. Idźcie wzdłuż rzeczki niedużej. Będziecie szli cały czas i będzie taka wierzba sucha, duża. Przy tej wierzbie przekroczycie sobie granicę. Tam będzie daleko od budek strażniczych, jak na granicy są”. Idziemy tak. Dochodzimy do wierzby, ale to nie była ta wierzba. Trzeba było pod górkę się wspiąć. Pakujemy się prosto na wieżę taką, gdzie siedzi Niemiec. Tu zadziałało to, że ja przed wojną mieszkałem na granicy i widziałem te wieże na granicy niemieckiej. Jak widziałem wieże na granicy sowieckiej.
To ja już wiedziałem, co to jest. Jak zobaczyłem, mówię: „Nie. Chodź, schodzimy tutaj na dół”. Ten chłopak jeszcze nie był taki rozgarnięty jak ja.
Starszy był. On był dwudziesty czwarty rocznik.
Trzy lata starszy był ode mnie, ale taki był niezaradny. Mówię: „Nie, nie. Wiesz, tu nie. Tu teraz sobie policzyłem. Jak na granicy, to budki były. Ile może? Pół kilometra, kilometr. No to jak będziemy pół kilometra – tak założyłem – to te trzysta metrów trzeba dojść dalej, żeby przejść”. Jak sobie wyliczyłem i tak nam się udało przejść.
Nie była sucha brzoza właśnie. Była budka. Ona tam gdzieś była. Poszliśmy inaczej, ja sobie wyliczyłem, że trzeba daleko być od tej budki, bo jedna od drugiej jest, przypuśćmy kilometr czy półtora, to trzeba dalej o trzysta metrów co najmniej, żeby nas nie zauważyli. Od tej, na którą żeśmy naszli.
Doszliśmy do granicy. Przeszliśmy na granicy, do wioski i do stodoły od tyłu. Otworzyliśmy sobie drzwi, w siano żeśmy sobie wleźli, zapakowali się, bo przez tą rzeczkę trzeba było przejść, to gdzieś po kolona woda było, to pomoczone nogi. Żeśmy się grzali w sianie. Rano przyszła gospodyni, zobaczyła nas w sianie, narobiła krzyku. Myśmy ją uspokoili: „Mamuśko, my uciekliśmy z Niemiec”. Ona się rozczuliła, bo miała syna, też złapali do Niemiec i pracował i stracił rękę gdzieś w Niemczech. Zlitowała się, nakarmiła nas, powiedziała nam, jak mamy iść do Częstochowy. Do Częstochowy były dwa kilometry, niedaleko. Miedzą gdzieś: „Jak Niemcy pójdą na śniadanie, to wy wyskoczycie, przejdziecie ulicę i miedzą pójdziecie prosto do Częstochowy”. Polami. Żeśmy poszli do tej Częstochowy, od razu na Jasną Górę, podziękować.
Było za co, tak.
Dalej, przy Jasnej Górze są stragany. Coś trzeba, jakąś informację, osuszyć się, coś zjeść. Podeszliśmy do straganu. Jest taka pani, wypatrzyłem, taka mamusia, gdzieś z pięćdziesiąt parę lat. Mówimy: „Proszę panią, myśmy uciekli z Niemiec. Czy może pani nam coś dać do zjedzenia?”. Ona się popatrzyła na nas, zobaczyła, wymięci tacy. Mówi: „No dobra, chodźcie chłopcy. To ja zamykam ten stragan”. Zamknęła stragan. Szliśmy może, ja wiem, dwieście metrów, tam gdzie ona mieszkała. Zaprowadziła nas do domu. Nas tam nakarmiła, wysuszyliśmy się u niej. Wieczorem na stację do pociągu i do Kielc z Częstochowy. Jesteśmy już na peronie. Patrzymy, idzie ksiądz. To był wikary, który uczył religii w szkole tego kolegę i mówi: „Co ty tu robisz, Stefan?”. On mówi: „Proszę księdza, myśmy uciekli z Niemiec, bo nas złapali, myśmy uciekli”. – „Aaa, to chodźcie, będziecie ze mną jechali w pociągu, będziecie moimi ministranci”. No i za tych ministrantów. Siedliśmy do pociągu, a tam, jak to wtedy, handlowali ludzie. Wory, toboły, rąbanki wozili gdzieś, sprzedawali. My żeśmy nic nie mieli.
Dolary to miałem jeszcze, tak. Siedzimy w pociągu, ruszył, jedzie. Pojechaliśmy jakieś dwie stacje, otoczony pociąg. Łapanka. Wszystkim kazali wysiadać z pociągu, kto ma toboły. Przychodzi Niemiec, zagląda do przedziału naszego, a ksiądz od razu, on po niemiecku umiał, mówi, że on tu jedzie i dwóch ministrantów z sobą. On tak popatrzył, czy
Paket jest. Ksiądz jakąś teczkę miał.
Nic. Poszedł, my się patrzymy, a pociąg pusty został. Ludzie na peronie stoją z paczkami. Pociąg ruszył pusty. Tak dojechaliśmy znowu do samych Kielc. Potem piechotą do Krajna z powrotem. Wróciliśmy tam. Też niedługo to trwało, wie pani, bo była obława już na partyzantów wtedy. Oni wiedzieli, że stacjonują jakieś oddziały partyzanckie, kwaterują. Zrobili obławę i w tej obławie ja się dostałem. Złapali mnie wtedy.
Dalej to było tak, że więzienie, nadzór gestapo. Dostałem bicie raz, śledztwo przeprowadzali. Chodziło o komendantkę obwodu. Żeby potwierdzić, że to jest wasza komendantka „Zofia”. O tą „Zofię” chodziło. Takie śledztwo raz przeszedłem, ale nie było czasu, bo ofensywa sowiecka już wtedy była. Jeszcze była taka sytuacja, wie pani, że kilka dni wcześniej jeszcze Niemcy robili drugą obławę na roboty do Niemiec. Byliśmy jak raz u tej komendantki naszej, w jej mieszkaniu i zobaczył ojciec jej, jak idzie taka tyraliera Niemców, na wioskę. Mówi tak: „Chłopaki, do dziury!”. Znaczy pod podłogę. To my pod podłogę.
Zdążyliśmy, tak, do tej dziury, z tym kolegą. Przyszli ci Niemcy i oni zrobili sobie biuro, [wzięto] tych przeprowadzonych wszystkich do tego mieszkania i tam spisywali dane personalne. To trwało dwie godziny, a my pod tą podłogą dwie godziny żeśmy siedzieli. Przesiedzieliśmy pod podłogą. Kurz, jak się chodzi, się sypie, kaszleć się chce, to człowiek trzyma chusteczkę, żeby tylko nie zakaszleć, bo może być wsypa. Przecież co by się stało. Ja podziwiałem tych ludzi! Jak oni potrafili narażać się! Przecież to było narażanie tych ludzi. Udało się.
To się udało, ale potem nie udała się… właśnie ta obława na partyzantów. Zostałem aresztowany pod zarzutem przynależności do Armii Krajowej. Przyjeżdża gestapowiec. Robi pierwsze zeznanie. Zamknęli nas na plebanii w komórce. Do pomieszczenia na plebanii major gestapo wzywa. Przychodzę, te buty mam. Myślę: „No znowuż, cholera, z tymi butami. Jak zobaczy, jaką to bajkę wymyślić”. Wymyślałem, że to dostałem za bimber od Węgra jakiegoś, bo nie miałem butów, że się zlitował nade mną. Nie wiem, czy ktoś by uwierzył w takie bzdury, no ale może. Coś musiałem mówić. On wcale nie zwracał uwagi na moje nogi. Jemu chodziło o „Zośkę”. Mam powiedzieć, przyznać się, że: „To jest wasza komendantka. Ty będziesz wszystko mówił mi tu, w Kielcach”.
- Ona była ważną osobą chyba?
Tak, była. To jest źródło, komendantka o wszystkich wie przecież. Czy oni przypuszczali, czy ktoś sypnął, różnie to można myśleć. Pytali się o to. Mówię: „Nie wiem. Wiem, że ona ma na imię, ale czy ona jakaś komendantką, ja nie wiem. Ja to straciłem rodzinę, ojca, matkę pod gruzami w Warszawie. Nie mam żadnej rodziny, szukam gdzieś, żeby się zaczepić. Jakąś pracę, do pracy. Może bym pojechał do…”. Ale on w to wcale nie wierzył. „Ty będziesz wszystko mówił, jak pojedziesz do Kielc. My mamy sposoby”. Mówił po polsku, tak kalecząc.
- Wiedział pan, jakie to sposoby?
Wiedziałem, zdawałem sobie sprawę tego.
Nie pojechałem, tylko zawieźli mnie. Zawieźli nas całą czwórkę: komendantkę, bo ona była aresztowana, jej siostrę, mego kolegę, tego harcerza, mnie. Jeden uciekł, w czasie sytuacji, gdzie nas wyprowadzali, bo my siedzieliśmy przez cały nowy rok w tej drwalce. Przez kilka dni siedzieliśmy, w mrozie, przytuleni. Zawsze wyprowadzali nas za potrzebą, stawiali na tym placu, w plebanii i szedł do stodoły. Kazał się załatwiać w stodole. Miejscowy chłopak chodził przez parę dni do stodoły i wygrzebał sobie dziurę gdzieś i przez tą dziurę uciekł. Stoimy, czwórka nasza i on ten piąty był i Niemiec, co pilnował, zdenerwował się, że jak to jest. Tak długo tam się załatwia. Jeszcze my mamy się załatwiać. Idzie do stodoły. Patrzymy, przez szparę widać, jak on latarką świeci. A już nie było jego. Wylatuje ze stodoły. Do góry strzela. Strzał. Alarm, zrobił alarm. Wybiegli Niemcy, że bandyta uciekł. Ci tam zaraz na pole z karabinami, ci Niemcy. On uciekł. Nie złapali go.
- Ale wam się nie udało. No i co w tych Kielcach?
Mieliśmy stale jakieś zamiary ucieczki. Wieźli nas, taka buda wiozła, przeplatana. Niemiec, po jednej, i tak każdy miał tego Niemca przy boku.
Jak z łapanek, tylko każden miał z jednej i drugiej żandarma.
Tak. Tak że ucieczki nie było możliwe. Za słabi żeśmy byli, żeby… Dowieźli nas do więzienia. W tym więzieniu właśnie przeżyłem to śledztwo, ale przeżyłem [także] śledztwa innych. Słyszałem, jak ludzi tłukli, bili. Mnie też, ja dużego bicia nie dostałem, sześć pałek po siedzeniu i po twarzy. Bili mnie nogą okrągłą od krzesła. Tak że mnie siedzenie zdrętwiało. Jak dostałem tych sześć pałek, to drętwe miałem siedzenie przez dłuższy czas.
- Ile czasu pan był w Kielcach w więzieniu?
Krótko to było. Zaraz pani powiem. Boże narodzenie, przed Wigilią nas aresztowali, jeden czy dwa dni. To siedzieliśmy… Trzeciego chyba nas wywieźli do Kielc.
Tak, do Kielc 3 stycznia nas wywieźli i zaraz, jak to mogło być dalej… Dwunastego czy czternastego nas w Częstochowie wyzwolili. To znaczy chłopcy z Armii Krajowej. Zaraz pani powiem, jak to było dalej. W Częstochowie, jak siedziałem w więzieniu, Sowieci szli szybko, wie pani. Tam byłem też przygotowany na to, że będę dalej bity, że to się nie skończy, ale Sowieci tak szybko szli jakimiś klinami, otaczali tą Częstochowę, że cały garnizon niemiecki, który był w Częstochowie, przeraził się i po prostu uciekli. Ta obsługa więzienna, która była w więzieniu z Niemców i Ukraińcy tam też byli w tej obsłudze, uciekli też.
Zostawili nas na pastwę losu. I to jest właśnie to, co przeżyłem. Naprawdę bardzo ciekawą historię wyzwolenia. Jak to wyglądało, obrazowo. Niemców nie ma, ale my nie wiemy. Sowieci rzucają bomby i ta bomba pada w pobliżu więzienia, na elektrownię (nie znam Częstochowy, ale tak słyszałem). Ogień z elektrowni chwyta ramy okienne, więzienne, gdzie siedzą kobiety, cela kobieca. Kobiety krzyczą do Niemców, że się palą, że tu płomień, że jest pożar, że trzeba być ludzkim. Jak można tak, żeby ich wypuścili. Żadnej reakcji nie ma nigdzie, bo Niemców już nie ma. Więźniowie nie wytrzymali. Zaczęli, wie pani, rozwalać cele. Jedna cela rozwaliła swoje drzwi. Wpadli do tych kobiet, rozwalili drzwi kobiece. One wyszły na korytarz, bo to specjalne więzienie. I zaczęli inni rozwalać. My słyszymy szum. Pytamy się: „Co się tam dzieje?” A on mówi: „Niemców nie ma”. To my też za ławę i rozwaliliśmy celę. Wyszliśmy na korytarz. Raptem strzelanina, wie pani, strzały.
Nie wiemy, co to za strzelanina. Uciekamy z powrotem do celi. Kładziemy się na podłogę. Mówię: „Niemcy wrócili, to teraz nas rozwalą”. Leżymy na tej podłodze, już myślę tak: „No, ja już do domu nie wrócę”. Już obraz rodzinny przybiega szybko, szybko. To leci szybko, wie pani. Słyszę: „Jeszcze Polska nie zginęła”. To był moment. Co się dzieje? Jesteśmy wolni. Wylatujemy na korytarz, patrzymy. Stoją chłopcy z Armii Krajowej, z karabinami, z automatami, biało-czerwone opaski. Dziewczyny, które siedziały, wiszą na ramionach u nich, obcałowują chłopaków. Inni śpiewają: „Jeszcze Polska nie zginęła”, drudzy intonują „Warszawiankę”, coś wspaniałego. Teraz taki moment – dla kompozytora to by się nadawało – wyprowadzając z jakiejś celi, kilka osób widziałem, może ich było więcej, zarośniętych, brody, włosy. Twarz woskowa, zniszczona, kule u nóg, łańcuchy i kule u nóg. Trzymali ludzi i są ci ludzie, nasi chłopcy z piłami, gdzieś piły skombinowali i piłują kajdany. Dźwięk tej piły i śpiew, wie pani, hymnu, piosenki partyzanckie też były śpiewane w więzieniu. To dla kompozytora to była jakaś świetna muzyka, można było z tego coś stworzyć. Wyzwolenie wtedy. Każden się zaczyna tak: „No jesteśmy już wolni, to co? Idziemy w kierunku Kielc. Trzeba się zameldować do swoich oddziałów. Tak to wygląda”. Idziemy grupami do Kielc. Tam właśnie jest moment, jak żeśmy przyszli, to było rozczarowanie. Dowiedzieliśmy się o rozkazie, to był 19 stycznia. Rozkaz generała „Niedźwiadka”: rozwiązanie Armii Krajowej. Co dalej? Do domu.
- Wreszcie. Do Mińska, tak? Jak wyglądało to spotkanie?
To był cios niesamowity, że nasz wysiłek, trud, ta walka skończyła się, że idziemy do domu i odwołana Armia Krajowa została. Zlikwidowana Armia Krajowa.
To pozostało u nas.
To było radosne. Mama w ogóle, mówię pani, że posiwiała wtedy. To była radość niesamowita. Mama się strasznie ucieszyła. Mi powiedziała, że: „Ja ciebie, synu, wymodliłam”.
Siostra też, tak samo.
- Mama, siostra były cały czas u wujka w Mińsku?
Tak. Wtedy to się zaczęło, wie pani, leczenie mnie. Ja przyszedłem, plecy całe we wrzodach, wie pani, ropiało to ze mnie. Trzeba było, to wannę, zioła parzyli, do wanny musiałem włazić.
- Pan w tych butach doszedł do Mińska?
Nie! Właśnie z tymi butami nie. Powiem pani, jak to było. Jak już był ten rozkaz generała „Niedźwiadka”, że Armia Krajowa jest rozwiązana, to wtedy szliśmy do Mińska. Wtedy na drodze, idąc do Mińska, na drodze, w Dęblinie jesteśmy na dworcu z kolegą, na peronie. Jest dużo wojska sowieckiego. Jakiś dwóch ruskich, strasznie się przygląda nam. Kolega mówi: „Zobacz, to pewno są te, homoseksualiści”. Człowiek jeszcze był młody. Wie pani, ja miałem… gładka cera jeszcze była.
Osiemnaście lat. Nadawałby się do tego. Ja myślę sobie, cholera. Miałem pojęcie też, w Warszawie mieliśmy takie przeżycia, w łaźniach. Łaźnia rzymska, chodziliśmy czasami się wykąpać w łaźni rzymskiej.
- I tam byli homoseksualiści?
Homoseksualiści przychodzili też się kąpać.
Wie pani, dziwnie. Nie chce tu opowiadać, ale to obrzydliwe dla mnie jest.
- Dobrze, no to wróćmy do tych, co patrzą.
Jesteśmy tam, ten się patrzy, mówi: „Zobacz, to pewnie jakiś homo na ciebie poluje”. Bo się na mnie patrzył! Nie na kolegę, bo kolega to miał poszarpane kamaszki tutaj. On zauważył te buty spod spodni cywilnych. Podchodzą do nas: „A wy kto?”. – „Polacy”. – „A wy
ot kuda, ot kuda?” – „A, z
tiurmy wracamy” – czyli z więzienia. „A za
szto?” – „Uciekałem z Niemiec, od bambra, to mnie złapali”. Nie mówiłem, że AK. On mówi: „Ty
wrosz, ty partyzant polski, polski partyzant”. – „Nie”. Jeszcze miałem taką połówkę niemiecką, wie pani. Tak podpasowało to. On mówi: „A ty dokumenty imiejesz?”. – „Nie”. – „No,
słuszaj, wy pajdiocie, my wam damy dokumenty”. Uwierzyliśmy trochę, chociaż ja nie miałem przekonania do nich, bo ja na Kresach już pamiętam, z trzydziestego dziewiątego roku. Prowadzą nas do szkoły, niby komendantura ich miała być. Zamiast do szkoły, to gdzieś do lasu prowadzą. Niedaleko szkoły był las, prowadzili do lasu, do ziemianki. Mówię: „No, ale gdzie komendantura?” –
Siejczas, siejczas, pojdziesz komendanturu, jeszczi czas. Mówi: „
Sadi teraz, a ty zostań się tam na świeżym powietrzu” do tego kolegi. Siadłem na ławce. Przychodzi drugi, przytula mnie tutaj [do piersi], przekłada mnie pepeszę. Ten, co stoi nade mną, tak mówi, z takim przekąsem, brzydko powiedział: „Taka mać!
Zdawaj sapagi!”- zdejmować buty, mówię: „Dlaczego? A jak ja pójdę?”. – Zdejmaj, bo ubiju kak sabaku. Zastrzeli mnie jak psa, jak nie zdejmę tych butów. Mówiłem, że musiałem pracować u tego bambra, on mi dał buty, bo to…
Wroś, ty polski partyzant. I koniec.
Ubiju! Już tak sobie myślę: „Cholera, jak mam zginąć tutaj, to…”. Ale nie ściągałem tych butów! Oni ze mnie ściągnęli. Trzymał tu, a drugi ściągnął buty.
Dali, tak. Potem jak już ściągnął buty, poszedł, miał taki woreczek. Oni nazywali
mieszok. Wyjął szmacianką torebkę, woreczek, tam był cukier. Mówi: „Słuchaj, masz, dla ciebie na
darogu sacharu”, cukier. Mówię: „Ty mnie daj dokument, a nie
sacharu! Ja chcę dokument twój” –
Tiebie nie nada, ty i tak zajdziesz. Mówię: „A jak ja pójdę?”. – „A masz, ja tiebie dam saposzki”. Dał mi takie buty, podeszwa odstawała. Sznurki, sobie musiałem powiązać to. Tak straciłem te buty wtedy.
- Co pan robił, jak skończyła się wojna?
Wróciłem. Musiałem się podleczyć, a potem do szkoły poszedłem, bo przecież nie miałem matury jeszcze wtedy. Dwie klasy gimnazjum wtedy skończyłem tylko.
- Nie było też czasu w czasie wojny czy w czasie Powstania.
Potem miałem.
- Czy miał pan jakieś problemy z powodu tego, że był pan w AK?
Ja się nie przyznawałem.
Wiedzieliśmy o tym, jaki był stosunek. Przecież aresztowania były wtedy akowców.
- Pana kolegów aresztowali?
Dowódców, starszych kolegów, tak. Na przykład w Szczecinie.
- Właśnie, jak pan trafił do Szczecina?
Miałem zamiar przedostać się na Zachód. Taki był cel mój, ale nie skorzystałem i zostałem w Szczecinie. Zamiary były takie, ale tutaj zacząłem pracować. Jakoś nikt nic nie wiedział.
Pracowałem w biurze projektów. Chodziłem do tego gimnazjum graficznego, to było oficjalnie szkoła zawodowa, nieoficjalnie to było gimnazjum. Uczyłem się liternictwa, ponieważ wykazywałem jakiś talent plastyczny, to z internatu nasi wychowawcy oddali mnie do szkoły, gdzie się rysuje. Tam pracowałem, miałem warsztaty zawodowe, przedmioty. Jak skończyłem to gimnazjum, to umiałem ładnie pisać i zatrudniłem się jako kreślarz na samym początku. Zacząłem chodzić do szkoły, potem przyjechałem tu, do Szczecina, oczywiście matury nie zrobiłem. Byłem tu jakiś czas, tak myślałem o ucieczce, ale potem zrezygnowałem. Zacząłem dobrze zarabiać. To był czas taki, że tacy ludzie jak ja, którzy mieli troszeczkę ten talent w ręku, ładnie pisali – mapy potrafiłem ładnie rysować, wie pani – to mi dobrze płacili za to.
- Kiedy mógł pan powiedzieć na głos, że pan był w AK?
W siedemdziesiątym szóstym roku.
- Jak pan się spotkał z Krystyną? Sanitariuszką?
Nie, to chyba rok później. Pierwszy raz, to się spotkałem w siedemdziesiątym szóstym z moim dowódcą, co opowiadałem, „Bradlem”.
To było piękne spotkanie.
- W Warszawie się spotkaliście.
Tak, w Warszawie, w prywatnym mieszkaniu żeśmy się spotkali. On wyszedł z więzienia, bo on został osądzony jako zdrajca narodu. To jest to wierutne kłamstwo, które się stosowało przez cały czas, że z bohaterów narodowych robiono zdrajców, a ze zdrajców robiono bohaterów. On przesiedział ponad dziesięć lat. Dziesięć z miesiącami. Wyszedł z więzienia w pięćdziesiątym szóstym roku. Nie mógł znaleźć pracy, jak to było… Bardzo utalentowany gość, z zawodu to był inżynier, był konstruktorem łodzi podwodnych polskich, był pilotem myśliwskim. W trzydziestym dziewiątym został strącony z samolotu. On latał w trzydziestym dziewiątym na samolotach.
- A to był tylko spotkanie wasze, pana i dowódcy?
Nie, to było grupy, naszego plutonu, naszej kompanii, z „Miłosza”.
- Często się wtedy spotykaliście?
Co rok, rokrocznie.
Teraz jak ja miałem operację trzy lata temu, to ja już nie jeżdżę do Warszawy. Kontakt telefoniczny mam, ale już nie ma [z kim się spotykać], bo to poumierali. Umierają strasznie. Jeszcze byłem pamiętam na pogrzebie swojego dowódcy, przy sztandarze stałem u niego, w Warszawie. On zmarł w 2000 roku.
- To nie tak dawno, właściwie.
No! To jest dwanaście lat.
- No, ale w porównaniu z tą całą historią.
Tak. Pochowałem różnych dowódców plutonu, bo miałem przecież tych oficerów więcej.
- A sanitariuszka Krystyna żyje jeszcze?
Też nie żyje. Już z tych sanitariuszek też prawie, że nikt nie żyje. Teraz niedawno umierali też. Jedna dwudziesty szósty rocznik zmarła, półtora roku temu.
Tak. Nie mam nikogo tak w tej chwili. W Warszawie jeszcze jest kolega z miasta z Kresów, żyjący jeszcze. Też przeszedł swoją gehennę, bo był wywieziony do Rosji. Wstąpił do armii Berlinga, szedł, był pod Lenino, udało mu się przeżyć. Pod Berlinem też był. Został w wojsku pułkownikiem nawet, jest na emeryturze w tej chwili, ale to już tak, wie pani…
Mama żyła dziewięćdziesiąt dziewięć lat.
Siostra żyje jeszcze.
W Olsztynie.
Szczecin, 7 listopada 2012 roku
Rozmowę prowadziła Paulina Grubek