Grażyna Szumańska
Grażyna Szumańska, w czasie Powstania Grażyna Ejsmont. Urodziłam się w 1936 roku.
- I w jakiej dzielnicy była pani podczas Powstania Warszawskiego?
W dzielnicy Wola. Bardzo blisko.
- Zaraz przejdziemy do tego. Proszę powiedzieć, w jakim domu, gdzie się…
Blisko getta. Zało mi słowa. Z Balkonu widać było getto.
- Urodziła się pani w Warszawie?
Nie. Urodziłam się u mojej babci ze strony mamy. Moja mama pochodziła z górniczej rodziny i w ostatnim okresie ciąży mama pojechała do babci do Czeladzi, urodziłam się w Czeladzi koło Będzina. Czyli Śląsk, Zagłębie bardziej.
- Kiedy pani przyjechała z mamą do Warszawy?
Ja dokładnie tego nie pamiętam. Bo wiem, że po urodzeniu bardzo długo byliśmy na Wołyniu, bo mój ojciec urodził się w Radziwiłowie na Wołyniu w takiej zamożnej ziemiańskiej rodzinie. I że tak powiem, ożenek był poniekąd mezaliansem. Fakt, że tata zgarnął mamę razem ze mną i byliśmy w tym Radziwiłowie na Wołyniu przez jakiś czas. Jaki, to dokładnie nie pamiętam. Ale pamiętam, że to był wielki tartak, że dziadek strasznie poganiał do pracy i takie wrażenie takiego dość zamożnego, zdyscyplinowanego niezwykle domu mojego dziadka, to pamiętam. Pamiętam, że nie wolno się było odzywać przy stole, dopóki dziadek nie zadał pytania. Tak było. W każdym bądź razie dokładnie nie umiem powiedzieć, w jakim momencie myśmy z tego Wołynia przyjechali do Warszawy.
- Ale czy przyjechaliście państwo przed 1 września trzydziestego dziewiątego roku czy później?
Przez zieloną granicę wiem, że się rodzice ze mną małą przedzierali.
- Czyli już było po wybuchu wojny?
Po wybuchu wojny już było, tak. I też dobrze nie wiem, jak to się stało, ale zamieszkaliśmy w Warszawie. Tata był urzędnikiem, chyba też pracował w administracji tego domu, w którym żeśmy mieszkali, na ulicy Ogrodowej 5. Pamiętam nawet numer domu. Mieliśmy bardzo ładne mieszkanko, dość obszerne. I właśnie w pobliżu był mur getta i potem jak już się zaczęły działania, to pamiętam.
- Czy pamięta pani coś z przejścia przez zieloną granicę?
Nie. Wiem tylko, że było trudno. Nie pamiętam dokładnie, jak to było, to mam jakoś wypłukane z pamięci zupełnie. Inne rzeczy pamiętam dobrze, a tego dokładnie nie pamiętam. W każdym bądź razie jak żeśmy się już znaleźli w Warszawie…
- Ile pani wtedy mogła mieć lat?
Ja myślę, że miałam… Jeszcze w czterdziestym czwartym roku chodziłam do szkoły w Warszawie i miałam komunię w maju, a przecież w sierpniu wybuchło Powstanie, więc na pewno mogłam mieć pięć lat.
- A co pani zapamiętała z tego okresu okupacji do wybuchu Powstania, mówi pani, że mieszkaliście państwo obok getta?
Niedaleko.
Ulica Ogrodowa chyba była też jakimś takim rejonem dochodzącym. Mury getta chyba były też widoczne.
- Proszę powiedzieć o swoim dzieciństwie, bo to było to dzieciństwo w bardzo trudnym okresie.
Pamiętam, że wujek… Jakieś takie idiotyzmy się pamięta, bo pamiętam, że byłam bardzo chora, miałam zapalenie płuc i mama mnie nosiła – moja mama była wspaniałą matką – i właśnie to pamiętam, spacerowanie po pokoju. Pamiętam, że rodzony brat mojego taty w czasie tej całej zawieruchy wydostał się do Francji (on tam dość długo potem był) i przysłał nam paczuszkę.
Tak. Pamiętam, że to tuż przed wybuchem Powstania było. I w tej paczce były brązowe mokasynki dla mnie i sukienka w pomarańczowo-białą kratkę. To zapamiętałam właśnie. Nie wiem, dlaczego akurat to pamiętam. Bo ja nie pamiętam, że tak powiem, z tego okresu jakiegoś przerażenia. Byłam chyba chroniona od tego, co się zaczynało. Niemniej tuż przed wybuchem Powstania, to pamiętam, tata – bo ja już byłam w maju u komunii w czterdziestym czwartym roku, Pierwszej Komunii, i po tym tata wywiózł mnie z mamą na tak zwane letnisko do Miłosnej pod Warszawą. Wtedy to się uważało, że to na wieś. I myśmy tam byli przez okres od zakończenia szkoły do [momentu] tuż przed Powstaniem. I przed Powstaniem tata przyjechał i nas przywiózł do Warszawy. Uznał, że tak będzie lepiej, ale chyba…
- A jak pani pamięta tę Warszawę przed Powstaniem? Czy pamięta pani miasto, atmosferę?
Nie za bardzo. Pamiętam takie jakieś ogólne
view. Jak się widzi na pocztówkach przedwojennej Warszawy, to mam podobną pamięć o tym mieście. Czy ja tam gdzieś chodziłam? Nie pamiętam. Wiem tylko, że mieliśmy bardzo duże mieszkanie. Nie pamiętam, żeby był w tym okresie jakiś głód czy jakieś, że tak powiem, zagrożenie. Ja jako dziecko byłam chroniona na tyle, że sobie z tego nie zdawałam sprawy. Dopiero Powstanie było tym momentem, który otworzył mi troszeczkę oczy szerzej.
- A czy pani wie, gdzie tata pracował, z czego się państwo utrzymywaliście w czasie okupacji?
Tata był urzędnikiem zatrudnionym w jakimś biurze, gdzie [załatwiano] sprawy mieszkańców. Rodzaj obecnych spółdzielni mieszkaniowych. W czymś takim tata pracował jako urzędnik. Mój ojciec był z wykształcenia rolnikiem, ale miał nieukończone te wyższe studia. Tak że potem ciąg dalszy po Powstaniu i tak dalej, to poszedł w te rolnictwo i wyjechaliśmy na ziemie Zachodnie, ale to później pewnie będę mówiła o tym. Natomiast pamiętam, że tata był w AK.
Tak, jakoś wiedziałam, bo razem z ojcem jak się zaczęło Powstanie, to ja z nim rzucałam. Pamiętam, śmiali się moi koledzy, ale autentycznie rzucaliśmy butelki z benzyną na jadące niemieckie czołgi. I pamiętam, że chyba mama mówiła: „Lonek, ale ty uważaj, bo ty jesteś przecież w AK”. To pamiętam.
- Proszę powiedzieć jeszcze na temat getta. Czy widziała pani jakieś sceny? Mieszkaliście państwo blisko. Miała pani świadomość?
Tak, miałam świadomość. To było coś okropnego. Myśmy widzieli dym i jak gdyby to przerażenie, które już mieliśmy wówczas, do nas docierało w pełni. I te przejeżdżające czołgi. I jak właśnie pamiętam te palące się getto, wiem, że się strasznie bałam.
- A czy na przykład trafiały do państwa dzieci żydowskie, które wychodziły z getta?
Nie. Znaczy ta ulica nie miała w żadnym odcinku połączenia z gettem, ta Ogrodowa. Tam tuż, tuż było getto.
- Żadnych pani nie widziała?
Nie, nie widziałam i nie spotkałam.
- Do jakiej szkoły pani zaczęła chodzić i gdzie?
Właśnie w Warszawie, ale ja pani nie powiem [dokładnie]. Do podstawowej szkoły i to była chyba druga klasa, skoro mam zdjęcie, że przystąpiłam do komunii. Pamiętam dopiero dobrze ten moment w dniu wybuchu Powstania. To pamiętam.
Wracałam ze szkoły i ta Ogrodowa 5 to był taki…
- Ze szkoły pani wracała? Przecież to był 1 sierpnia…
To nie ze szkoły wracałam, to nie mogłam wracać ze szkoły. To wracałam, ale wracałam sama, może od koleżanki, tego nie pamiętam. Wiem, że wracałam i zobaczyłam w bramie stojącego Niemca z taką… to się nazywało chyba miotacz min, to wyglądało jak taki plecak z jakimś oprzyrządowaniem. I wtedy się bardzo przeraziłam.
- Ten Niemiec stał w bramie państwa domu?
W bramie naszego domu, ale oni stali już w kolejnych bramach tej ulicy.
- Jaka to mogła być pora dnia?
Było widno. Popołudnie, nie wiem, ale widno było, bo ja pamiętam, że się przeraziłam. I potem dopiero pamiętam, jak znów przejeżdżały czołgi i myśmy na balkonie urzędowali z tatą. I później był moment…
- Tata cały czas był z panią i z pani mamą?
Tak, bo tata jak nas przywiózł z tego letniska, to już był w pracy normalnie, był z nami. Moja mama była osobą niepracującą, zajmującą się domem i mną. Tata wychodził do pracy i potem był ten moment, kiedy przyjechały czołgi i wkroczyli Niemcy.
- Czy pamięta pani, który to mógł być dzień sierpnia?
Nie, nie pamiętam, który to mógł być dzień. Pamiętam tylko, że kazali nam wszystkim opuścić mieszkania i zgromadzić się na podwórku, bo to były kamienice z wewnętrznymi [podwórkami], tak zwane studnie, prawda, te przedwojenne domy warszawskie. Dość obszerne było to podwórko.
- Dużo mieszkańców było w tym domu?
Sporo było mieszkańców. Ja wiem, kilkadziesiąt osób, nie mniej niż trzydzieści, czterdzieści. I był wydany rozkaz, że kobiety z dziećmi na prawo, powiedzmy, a mężczyźni na lewo. I kobiety z dziećmi, czyli ja z mamą, byłyśmy, że tak powiem, wygnani na ulicę, a po wygnaniu na ulicę rozległa się salwa z karabinów i mieliśmy świadomość, że ci mężczyźni, którzy zostali, zostali rozstrzelani. Pamiętam, że miałam tą świadomość, że ojciec nie żyje. Oni rozstrzeliwali, w tej dzielnicy wówczas, rozstrzeliwano prawie wszystkich, ale zostawiano po dziesięciu z każdej, bo to były dość duże kamienice. I tata był chyba ostatni z tej dziesiątki, albo pierwszy zostawiony. Oni byli zostawieni w celu sprzątania trupów po tym, jak większość [Polaków] została rozstrzeliwana. I pamiętam, jak ojciec potem mówił, jak to było.
- Czyli pani myślała, że ojciec został rozstrzelany, ale de facto…
De facto on przeżył. Powiedzieć teraz, jak przeżył?
- Proszę, oczywiście, że tak.
Oni palili zwłoki tych kolegów mieszkających w następnych blokach, bo to oddział na daną ulicę chyba był zostawiany. I wiem, że spali na betonie, tata od tej pory miał straszne reumatyczne dolegliwości. I po tym jak oni, że tak powiem, dokonali… To trwało ileś dni to palenie trupów. Mieli być wywiezieni, znaczy pierwsza wersja, że rozstrzelani, a [była] nadzieja, że [będą] wywiezieni do Pruszkowa, gdzieś tam pognani w każdym bądź razie. O tym, że Pruszków, to dopiero wiedzieliśmy później. I ja, jak mówię, w maju miałam dopiero Pierwszą Komunię i zdjęcie, które u kogoś się uchowało, nawet mam. I tata miał takie zdjęcie przy sobie. I wieczorem, tak jak mówił, kiedyś spojrzał do kieszeni i w portfeliku miał to moje zdjęcie. I ja mówię tutaj skrót, bo znam to tylko z opowieści ojca, jak było. Więc nachylił się nad tym zdjęciem i zapytał: „Kto to jest?”.
Ten Niemiec. Ojciec znał niemiecki. I zapytał: „Kto to jest?” i mój ojciec powiedział: „Córka”. A Niemiec odpowiedział, że on też ma córkę w tym wieku i żeby tata był z nim w kontakcie, że on się do niego zjawi. I nie wiem, po ilu dniach to było, w każdym bądź razie on spowodował, że tatę wywieziono ciężarówką zapełnioną bronią zdobytą głównie od Powstańców. Tej broni było dużo. I ojciec leżał w tej ciężarówce na podłodze i był przysypany bronią i był wywieziony poza Warszawę i wypuszczony w jakimś tam momencie w pole. I potem, że tak powiem, jakiś czas żeśmy nie wiedzieli, co się z nim dzieje. A my w tym czasie…
- No właśnie, słyszałyście panie rozstrzeliwanie…
Myśmy tylko słyszały rozstrzeliwanie. I [szłyśmy] w tym pochodzie.
- Jak pani reagowała na to? Czy była pani przerażona?
Ja pamiętam, że ja miałam gorącą, letnią sukieneczkę, ale miałam gdzieś w majtkach zaszyte dolary. Czyli to musiało być tuż przed tym, jak nas wyganiano. Musiała być jakaś informacja. I ja te dolary, ponieważ tam były na szybcika zaszywane, to po drodze jak nas gnali przez kościół na Woli do Pruszkowa, to mnie się te dolary wszyściusieńkie wysypały z tych majtek. To było w ogóle nieistotne, ponieważ jak nas wygnano z ulicy Ogrodowej i ten tłum kobiet z dziećmi w różnym wieku, to nas gnano jakoś tak, że przechodziliśmy… nie pamiętam, ja już nie znam dobrze tej dzielnicy… Ten kościół, który jest jak gdyby
vis-à-vis Hali Mirowskiej, i po drugiej stronie jest kościół i tam jest granica zaznaczona: „Tu był mur getta”. Nie pamiętam, jaka jest nazwa tego kościoła, to musiałabym sobie przypomnieć. Ten kościół istnieje do chwili obecnej. I gnano nas w kierunku do kościoła na Woli. Ale myśmy były na tym odcinku, gdzie ten kościół jest wzięty jak gdyby między dwiema ulicami. Chyba nadal tak jest. To z jednej strony byli Powstańcy, z drugiej strony byli Niemcy. To oni nas gnali jako osłona, a za nami szły czołgi niemieckie. I nas gnano jako osłona czołgów niemieckich. I to dokładnie pamiętam, że szłam po ludziach, po tych trupach, bo strzelanina była tak mocna. I ci z tymi czołgami i tutaj była ta walka, że ludzie idący przede mną padali. I myśmy z mamą szły po tych ciałach, które upadały. Nie wiem, czy wszyscy nie żyli. I gnano nas dalej, ale jakimi ulicami, to ja nie wiem. Wiem, że to trwało jakiś czas. I w pewnym momencie na mnie spadła paląca się framuga okienna. Zaczęłam się palić. To była nieprawdopodobna sprawa, stałyśmy pod ścianą, mieli nas rozstrzelać, kiedy spadła mi ta framuga, było zamieszanie i jakiś Niemiec rzucił koc i ja się przestałam palić. A drugi Niemiec pognał nas.
- Panią i mamę czy jeszcze kogoś?
Mnie i mamę. Ja pamiętam mnie i mamę tylko. Tych sąsiadów nie pamiętam. Bo to były kobiety z dziećmi jako ta osłona czołgów niemieckich. I myśmy szli, po tym jak ten Niemiec uratował moje palące się włosy, kawałki sukieneczki, do kościoła na Woli. W kościele na Woli było wtedy, że tak powiem, ogólne odczucie, że będziemy wysadzeni w powietrze. Tak mówiono. Pamiętam również, jak nas gnano do tego kościoła na Woli i były takie kopczyki ciał Powstańców. Pamiętam młode twarze na tym kopczyku z hełmami, biało czerwonymi opaskami – te kopczyki ciał. Przed wejściem do tego kościoła, to już było straszne, że tak powiem przerażenie w tym kościele i różne wersje, co będzie dalej. Jakiś czas w tym kościele byliśmy. Ja nie umiem powiedzieć, czy to była noc. Tak mi się wydaje, że na drugi dzień rano nas dopiero pognano dalej w kierunku Pruszkowa. I już nie było strzelaniny, nie było czołgów. I Niemcy na koniach, że tak powiem, pilotowali tę grupę kobiet z dziećmi, przejeżdżając co jakiś czas. Wiem, że z mamą i z jakąś sąsiadką (tylko potem te kontakty się urwały) myśmy uciekły w wysokie zboże, bo to było jeszcze przed żniwami. I był taki moment, że nie było żadnej obstawy i my żeśmy w te wysokie zboże uciekły, żeśmy się przedzierały przez to pole zbożowe. A reszta ludzi poszła w kierunku Pruszkowa. Myśmy wylądowały w jakiejś jak gdyby willi podwarszawskiej, w takim domku. Okazało się, że wylądowaliśmy u Ukrainki, która była zatrudniona w Pruszkowie w obozie. Potem żeśmy uciekły od niej, ale wiem, że… Bo mama też miała biżuterię jakąś, schowane jakieś pieniądze, więc ona wszystko to wzięła i myśmy nocą uciekły.
Uciekałyśmy, to już nie pamiętam jak długo. Dotarłyśmy do Siestrzeni. To nie jest tak daleko od Warszawy. Tam mieszkali przyjaciele moich rodziców, państwo Grabowscy. I tam przez jakiś czas żeśmy z mamą mieszkały, wzięli nas, że tak powiem, na wikt i opierunek. I oni chyba podsunęli, ci państwo Grabowscy… Z panem Grabowskim, nie wiem, chyba już nie żyje, ale stosunkowo nie tak dawno utrzymywałyśmy z siostrą, bo ja mam młodszą jedenaście lat siostrę, kontakty. I państwo Grabowscy chyba podsunęli jej tę myśl, że przez Czerwony Krzyż mama poszukiwała ojca. Można było tak. W jaki sposób to się wtedy odbywało, ja nie umiem powiedzieć. Pamiętam taki dzień, że ojciec się pojawił.
Tak. Z takiej górki leciał do nas. Żył. Przepraszam…
Tak, tata się pojawił. Myśmy przez jakiś czas byli u państwa Grabowskich, ale trzeba było, że tak powiem, coś postanowić. Trudno było im siedzieć… Ja nie wiem, dlaczego akurat Kraków, ale już zdjęcie, które mam na Plantach – w czterdziestym siódmym roku z tatą na Plantach. Pojechaliśmy do Krakowa.
- Ale proszę powiedzieć. Ten wyjazd do Krakowa to był jeszcze w czterdziestym czwartym roku, czy już po wyzwoleniu Warszawy, czyli w czterdziestym piątym?
To było już po wyzwoleniu.
- A pamięta pani porę roku, kiedy jechała pani do Krakowa z rodzicami?
Nie pamiętam, ale pamiętam, że na tym zdjęciu to jest chyba czterdziesty siódmy rok. Nie pamiętam, w jaki sposób myśmy się dostali do Krakowa. Wiem tylko, że bardzo było niemiło. Że krakowiacy, jak wiadomo, nigdy specjalnie nie sympatyzowali z warszawiakami, a szczególnie wtedy. Tak że mieliśmy kłopoty, nieprzyjemności, ale jakieś mieszkanko na ulicy Syrokomli, to pamiętam, w Krakowie żeśmy wynajęli chyba. A ojciec mój wtedy nie miał żadnej pracy i sprzedawał chleb na moście Dębnickim, handlował.
- A pani w Krakowie zaczęła chodzić do szkoły?
A ja w Krakowie chodziłam do szkoły. Nie pamiętam nazwy szkoły, krótko. Ten okres w Krakowie nie był dłuższy niż dwa lata i potem przenieśliśmy się do Warszawy.
W Warszawie, bo ja wiem… czterdziesty ósmy, dziewiąty. Mieszkaliśmy w Warszawie na Grochowie, na ulicy Kobielskiej. Ja już chodziłam w Warszawie do szkoły. W którym roku zaczęłam? W pięćdziesiątym trzecim matura, więc ponieważ to była jedenastolatka, to był trzeci, drugi… czyli gdzieś to był chyba czterdziesty dziewiąty na pięćdziesiąty zaczęłam chodzić do szkoły. Bo ja po tych różnych szkołach w Krakowie, przedtem jak mieszkaliśmy w Warszawie, to była inna szkoła, w każdym bądź razie już takie normalne nauczanie to miałam w „jedenastolatce” w gimnazjum. Chodziłam do Curie-Skłodowskiej na Saskiej Kępie, a mieszkaliśmy na Grochowie, wówczas na ulicy Kobielskiej.
- A czy w czasie okupacji chodziła pani na komplety czy nie?
Nie. Nie pamiętam tego. Chyba nie.
- Czy rodzice pani mieli jakieś problemy już w tej Polsce powojennej, jeśli chodzi o bycie w Powstaniu? Czy były jakieś problemy?
Tak. I rodzice, i poniekąd ja. Byłam jeszcze smarkata, ale po tej, że tak powiem Kobielskiej, ponieważ tatę zawsze ciągnęło na wieś – urodził się w tych obszarach wołyńskich – przenieśliśmy się do Sulejówka. Mieszkaliśmy w Sulejówku w takich dość prymitywnych warunkach, bo wiem, że wodę ze studni wyciągała ta moja biedna mama. I ja chodziłam do tej Curie-Skłodowskiej. Miałam wtedy piętnaście lat, tak mi się wydaje. Piętnaście, szesnaście dokładnie.
- Czy pani została w Warszawie?
Nie. Mieszkaliśmy wszyscy w Sulejówku, ale ja dojeżdżałam do szkoły do Warszawy.
I chyba na peronie poznałam młodzieńca, który był pierwszą moją sympatią i miłością. Bardzo byłam… tak jak to bywa z pewną miłością. I ten chłopak miał na imię Janusz Borkowski. Jestem ciekawa, czy kiedykolwiek cokolwiek się o nim dowiedział.
- Proszę powtórzyć jeszcze raz nazwisko.
Janusz Borkowski, mieszkający w Sulejówku. To był mój pierwszy pocałunek i nigdy nic więcej. I on mi… bo ja przyjeżdżałam z Warszawy do Sulejówka, a on chyba w Sulejówku musiał chodzić do szkoły. On był starszy ode mnie dobre dwa, trzy lata. Może już maturę zrobił. Ale był w tym wieku mniej więcej. On po mnie wychodził na dworzec i mnie odprowadzał do domu, bo był spory kawałek do domu przez taki nieprzyjemny kawałek lasu. Ale ja się nigdy nie bałam. I on mi pokazał pistolet. I powiedział, że on musi wyjechać z Polski, bo został wciągnięty do grupy wywiadu organizowanego przez Amerykanów, ale te pierwsze miejsce jego pobytu, to on wiedział, że jedzie do Niemiec zachodnich wówczas. Aha, i żebym nikomu nie mówiła o tym, że on wyjedzie, że jego nie będzie. I on pojechał. Bardzo mi było smutno, ale powiedział, żebym się nie martwiła, bo on wróci, a jak wróci, to już będzie tutaj wolna Polska i tak dalej. Mam straszny żal dla kolejnej władzy w każdym kraju, że tak strasznie wciąga się młodych ludzi pełnych entuzjazmu w tak strasznie niebezpiecznie, że tak powiem, działania polityczne. Ta polityka zawsze robiła duże spustoszenie w moim życiu zawodowym również. On wyjechał, ale powiedział, żebym się nie martwiła, że on do mnie napisze. To był moim zdaniem pięćdziesiąty drugi rok, jak dobrze pamiętam. Pięćdziesiąty pierwszy albo pięćdziesiąty drugi. Była taka wystawa w Arsenale „Oto Ameryka” i to musi być w dokumentacjach Powstania Warszawskiego, okresu Warszawy. Ale ja za bardzo wyprzedziłam. W każdym razie on pokazał mi ten pistolet, powiedział, że wyjeżdża i że do mnie napisze. I wyjechał i napisał. Rzeczywiście napisał, dał adres, napisał, jak to za mną tęskni, bo co mógł napisać z tego, że tak powiem szpiegowskiego jądra. I ja mu odpisałam, ale w tym czasie moja siostra, która jest ode mnie jedenaście lat młodsza, strasznie często zachorowała na zapalenie uszu. Nie było u nas penicyliny jeszcze. I ja do niego napisałam, żeby on mi przysłał penicylinę. I on mi tę penicylinę przysłał i wtedy musieli złapać dobrze ten kontakt, że on pisał do mnie, i już mieli mnie, że tak powiem na oku. I pamiętam, że był to chyba tak zwany trzeci dzień Świąt Bożego Narodzenia. To był albo pięćdziesiąty pierwszy albo pięćdziesiąty drugi rok. I do Sulejówka przyjechała taka „cytryna” pełna ubowców z pistoletami. A ja, jak mówię, miała wtedy niepełne szesnaście lat. No może już miałam pełne. Przyjechali po mnie po adres tego chłopca. Wiedzieli, że adres… musieli złapać to, że on do mnie napisał, a jak napisał, to zapewne mam adres. Ja miałam adres, z tym że zdawałam sobie sprawę z zaistniałej sytuacji. Wycięłam z tej przesyłeczki, gdzie była penicylina, jego adres i włożyłam do takiego małego krysztaliku. Mam go do tej pory i wnuczce pokazywałam, żeby ten kryształ zawsze w przyszłości ceniła. I włożyłam ten adres do tego krysztaliku półokrągłego i jak oni zaczęli wywracać dom, bo ja powiedziałam, że nie mam tego adresu, więc zaczęli wyrzucać książki, nie książki, zaczęła się rewizja normalna. A tata mój był nieujawnionym akowcem, ja miałam tą świadomość. I podeszłam tyłem do kredensiku, bo oni się raczej książkami zajęli i wyjęłam tyłem ten adres i miałam krótkie narciarskie buciki i wsadziłam adres w te buciki, bo to mogłam jedynie zrobić. Ich było z czterech czy pięciu, a to małe mieszkanie w tym Sulejówku. Oni po prostu stworzyli tak groźną sytuację, że ja się bałam tragicznie. Ale zrobiłam to, czego w tej chwili jako osoba dorosła nie byłabym w stanie zrobić, że ja ten adres zjadłam. Znaczy włożyłam i uznałam, że go w ten sposób uratowałam. On już potem nigdy nie dawał znaku życia, więc nie wiem, co się z nim stało. Mnie zabrano na UB. Moja mama była wtedy w czwartym miesiącu ciąży. Jak mnie zabrali, mama poroniła i na Sierakowskiego… UB mieściło się na Sierakowskiego, tam gdzie ja byłam wzięta, pamiętam. To mnie tam spisywano życiorys. Szesnastoletniej dziewczynie, która tyle pamiętała, że przeżyłam Powstanie. Życiorys trwał bardzo długo. Taki jeden mnie przesłuchiwał, potem kazał innym wyjść i łańcuchem machał i mówił: „Bić też potrafimy”. I jak mnie przesłuchali na wszystkie możliwe strony, to ja powiedziałam, że tego adresu nie mam i ten adres wyrzuciłam i ponieważ się bardzo bałam o ojca, to poprosiłam, czy mogliby powiedzieć, że zostałam wzięta na przesłuchanie w związku z tym, co się działo w szkole. A ta Curie-Skłodowska to była wówczas bardzo dobra szkoła. Ja przejmowałam samorząd szkolny na jakimś tam etapie od Agnieszki Osieckiej, bo ona była rok starsza. To była szkoła żeńska. Pani Zan była dyrektorem i to była tak zwana szkoła dla panienek z dobrego domu. Jak mnie wypuszczano, wywieźli mnie z powrotem do Sulejówka, to któryś z tych ubowców powiedział, że tam w szkole był taki incydent, że jedna z koleżanek napisała w przerwie „Niech żyje Eisenhower”. To było po wyborze Eisenhowera i tam też przyjechała ubecja. Ją pozbawili prawa przystąpienia do matury. Ona eksternistycznie… najzdolniejsza dziewczyna. W każdym razie ja nie chciałam, żeby to było wiązane z moją sympatią, żeby się nie dobrali do mojego ojca. Nie wiem dlaczego, ale uznałam, że lepiej, jak oni powiedzą, że to było na tle tego zajścia w szkole. I później już cały czas za mną UB chodziło. Ja się zacinałam, ja miałam naczyniaki na twarzy, bo ja się bardzo bałam. Oni chodzili za mną, świecili latarkami w okno w tym Sulejówku. Przychodzili po mnie pod szkołę – pod szkołę – te straszne mordy.
- Zabierali gdzieś panią czy tylko odprowadzali do domu?
Oni mnie odprowadzali. Pytali, czy dostałam list. Ale było widać w szkole, że mam takie znajomości. Oni chodzili w czapkach studenckich, politechnicznych brązowych, a uniwersyteckich białych. Niektórzy z nich to byli ludzie starsi, więc te czapki pasowały… już nie chcę użyć porównania. Jeszcze przed zawiezieniem mnie do domu do Sulejówka musiałam podpisać orzeczenie, że powiedzenie komukolwiek o tym przesłuchaniu… grozi mi wojskowy sąd polowy, czyli czapa, krótko mówiąc. I ja w związku z tym, mamy jeszcze nie było, bo była w szpitalu po tym poronieniu, mnie tam trzymano chyba z dnia na dzień. Wiem, że tylko tym łańcuchem machali, że bić też potrafią. I jak mnie inwigilowano pod tą szkołą i jak pani dyrektor powiedziała, że musi wezwać rodziców, to ja jej powiedziałam, mimo że nie powinnam, bo się bałam. I ona powiedziała: „Dziecko kochane, dlaczego nam tego nie powiedziałaś”. I chodzili za mną i to różni i w różnych miejscach. Koszmar.
W momencie jak zmarł Stalin, pamiętam jak dzisiaj, miałam lekcję łaciny i pani profesor powiedziała: „Dziewczynki, proszę wstać, do końca życia będziemy pamiętały, że byłyśmy wtedy razem”. I rzeczywiście ja tego nie zapomnę do końca życia. Pognano nas na ten pochód, padał śnieg i podszedł do mnie jeden z tych ubowców, taki starszy pan i powiedział: „Dziecko, niech pani napisze list do Bieruta, żeby oni się od pani odczepili, przecież pani dzieciak jest i co oni od pani chcą”. I muszę państwu powiedzieć, że już od tego momentu jak zmarł Stalin, jak już się robiło troszkę swobodniej, to już nie przychodzili. Ale słowa dotrzymali, bo ja się starałam później na studia na Akademie Medyczną, zdałam bardzo dobrze i się nie dostałam. Było napisane „naleciałości drobnomieszczańskie”. Co to w ogóle miało znaczyć, to nikt nie wie. Wtedy pracowałam w jakimś biurze technicznym, wykreślaliśmy coś. Już była moja siostra w czterdziestym siódmym roku urodzona w Krakowie. Byliśmy cztery osoby i tylko tata pracował, więc było ciężko. W każdym bądź razie na drugi rok…
- Ile razy pani zdawała na tę Akademie Medyczną?
Ja zdawałam raz. Nie dostałam się i postanowiłam, że w związku z tym nie będę się starała, bo miałam świadomość, że oni mi obiecali, że się nie dostanę. I już na drugi rok złożyłam podanie na Wydział Biologii. I na Wydziale Biologii w pierwszym podejściu też się nie dostałam. Tata miał jakieś tam przez kogoś znajomości, że mi powiedział, że można się starać o rozmowę z prorektorem w ramach, że tak powiem, usilności dostania się na te studia. I tata ze mną poszedł. Ja nie pamiętam tej chwili już, bo niestety mam te swoje siedemdziesiąt sześć w tej chwili. Nie pamiętam nazwiska prorektora, który z nami rozmawiał, bo tata ze mną poszedł, ale głównie ja rozmawiałam, bo ja bardzo dobrze zdawałam te egzaminy. I on powiedział: „Wobec tego pani będzie przyjęta na pierwszy rok studiów. Proszę, żeby opiekun roku się stawił”. Tomaszewski nazywał się opiekun roku i powiedział, bo to przecież było nie tak dawno, jednak mimo wszystko nie tak dawno, bo pięćdziesiąty piąty rok. I… nie, skąd… który to był rok?
- Mówiła pani, że w pięćdziesiątym trzecim robiła pani maturę.
Właśnie. W pięćdziesiątym trzecim robiłam maturę, więc tak, dobrze mówię, tak. I kolega Tomaszewski… A pan prorektor, rektor do spraw studentów: „Proszę wpisać koleżankę Ejsmont na listę studentów”. Tam Tomaszewski powiedział: „Panie rektorze, ja bym nie radził przyjmować”. On był tak zwany czynnik społeczny. I pamiętam, że wtedy pan rektor powiedział: „Kolego Tomaszewski, was się nikt o zdanie nie pyta. Proszę wpisać”. No i się okazało, że ja na tych dokumentach miałam znów wpisane ,,naleciałości drobnomieszczańskie”. To wszystko już było chyba z UB przekazywane, ta informacja. Aha, bo ja byłam oczywiście, jak byłam przesłuchiwana, byłam poproszona jako dzieciak o współpracę. Ja napisałam, że ja się w ogóle nie nadaję do żadnej współpracy i dlatego musiałam podpisać to, że nikomu nigdy nie powiem. Że się nie nadaje do współpracy, bo ja jestem gaduła, jestem gadatliwa i nie mogę podjąć tego typu obligacji, że będę współpracować. W każdym bądź razie mieli mnie na tak zwanym oku. I zgubiłam myśl przewodnią w tej chwili.
- Zaczęła pani studiować biologię?
Tak.
- I skończyła pani ten kierunek?
Tak. Skończyłam. Magisterium zrobiłam, potem doktorat. W międzyczasie byłam w Ameryce i te życie trochę się do mnie uśmiechnęło.
- A proszę powiedzieć, jeszcze wracając do pani taty, bo pani była represjonowana przez ten kontakt z tym…
Ojciec był nieujawniony.
Nie dotarli. Ojciec był nieujawniony. Ja się strasznie o to bałam. I w różnych sytuacjach, jakieś taty zmiany pracy, bo tata potem pracował, jak żeśmy z powrotem wrócili do Warszawy.
- Kiedy to było, jak państwo wróciliście do Warszawy?
Myśmy wrócili do Warszawy… To był czterdziesty ósmy, dziewiąty. A może nawet siódmy. I tata miał ileś lat studiów, nie pamiętam dokładnie, rolniczych. Był z tego wielkiego majątku ziemskiego na Wołyniu, gdzie mój dziadek to był tak zwany kułak, miał i tartak, i ogromny ogród i tak dalej. I tatę ciągnęło do tego typu pracy. Zatrudniał się w tak zwanych majątkach ziemskich, bo myśmy jakiś czas byli w Roztoce, na ziemiach zachodnich, przed przyjazdem do Krakowa. Bo tata musiał podjąć jakąś pracę i w tej Roztoce był takim zarządcą poniemieckiego majątku. Moja siostra tyle co się urodziła, nie, jeszcze jej nie było, bo ona się urodziła w Krakowie. To myśmy później wyjechali do Krakowa. Przez jakiś czas byliśmy na ziemiach odzyskanych. Tata, powiedzmy, z zawodu nieukończony, bez dyplomu rolnik, jego ciągnęło do tego typu pracy.
- Czyli pani w sumie do Warszawy wróciła kiedy? Już po zrobieniu matury chodziła pani w Warszawie do szkoły, w Warszawie pani studiowała, a w tym czasie rodzice byli na Ziemiach Odzyskanych?
Ja byłam cały czas z rodzicami wszędzie.
- Bo się troszeczkę pogubiłam w czasie. Robiła pani maturę w Warszawie, studiowała pani w Warszawie. W tym czasie rodzice mieszkali w Sulejówku…
Tak.
- I po powrocie z Krakowa wróciliście państwo do Warszawy na krótko…
I mieszkaliśmy najpierw w Warszawie na Grochowie, na ulicy Kobielskiej.
Tak.
Czterdziesty piąty, szósty. Bo w czterdziestym siódmym to już mam zdjęcie w Krakowie.
- Potem był powrót ponownie do…
Warszawy.
I wtedy w czasie studiów mieszkałam w Sulejówku i później, już będąc na piątym roku studiów, dostałam się do domu Młodego Naukowca na ulicy Jaracza. Był taki dom, bo bardzo były uciążliwe dojazdy do Sulejówka. Pociągi rzadko chodziły. Stało się przy tych…
Takie koksowniki, tak. Przy tych koksownikach żeśmy stali. Ja pamiętam, że miałam ciągle lęk o tego nieujawnionego ojca z AK. Właściwie to…
- Dokąd ten lęk trwał? Jak długo? Kiedy się pani z tego lęku o ojca wyzwoliła?
Ja myślę, że już w końcówce studiów.
- Czyli to był koniec lat pięćdziesiątych?
Tak, w pięćdziesiątym szóstym roku ja…
- W pięćdziesiątym szóstym to właściwie był pani pierwszy rok studiów?
Tak.
Nie, bo mi się w tej chwili… jedną chwilkę.
- Proszę panią, na zakończenie chciałam panią prosić, żeby pani była uprzejma podzielić się z nami, jak długo pani przeżycia z okresu okupacji, z okresu Powstania i tego okresu późniejszego, czyli tych represji, jak długo pani żyła w takim stresie, gdzie to panią prześladowało, kiedy się pani z tego wyzwoliła? Czy jest pani w stanie jakoś określić to, czy w dalszym ciągu są to…
Ta śmierć Stalina, czyli to był pięćdziesiąty trzeci rok, o ile dobrze pamiętam, i ten pochód w śniegu, bo nas wygnali całą szkołę, klasę. To była szkoła Curie-Skłodowskiej na Saskiej Kępie. a mieszkaliśmy krótko na Grochowie. To nas na ten pogrzeb wygnano. Jak właśnie mówię, że nie zapomnę nigdy, to chyba już powiedziałam, że jak była podana wiadomość, że zmarł Stalin, to wtedy była lekcja łaciny i ta moja… tak to mówiłam. Powiedziała: „Dziewczynki, wstańcie i będziemy do końca życia pamiętały, że byłyśmy wtedy razem”. I to chyba rzeczywiście. I oni wtedy za mną w zasadzie przestali chodzić. Ja miałam nerwicę, ja się zacinałam, bo ja miałam świadomość, że oni gdzieś tam cały czas są.
- I proszę powiedzieć teraz ten okres…
To już, jak byłam na studiach, to ja się przestałam bać, bo oni przestali za mną chodzić.
- A wracając do dnia dzisiejszego, do pani obrazów z tamtego okresu, mam na myśli Powstanie, to co się na Woli działo, w czym pani uczestniczyła, czy to się jakoś…
Nie, ja to ciągle pamiętam. Ja pamiętam, jak szłam po trupach miękkich, jak w tym pochodzie nas gnano i była strzelanina z obydwu stron i ludzie padali przede mną. Przed nami, bo ja szłam za rękę z mamą. I pamiętam to wchodzenie na upadłe ciała. To mnie prześladowało bardzo długo i pamiętam to dokładnie do obecnej chwili. I jest to taki moment, w którym mi się zawsze przypomina, jakie ja właściwie koszmary przeszłam, a wyszłam podobno jako w miarę pogodna i normalna osoba w życiu dorosłym. Miałam świadomość, jak bardzo ciężko było moim rodzicom. I …
- Co by pani chciała przekazać dzisiaj młodym ludziom? Patrząc wstecz, to co pani przeszła, jakie są refleksje dotyczące pani dzieciństwa, młodości?
Ja właściwie, w gruncie rzeczy, to psychicznie się wydobyłam z tego koszmaru. Ja jestem uważana za osobę dość pogodną, teraz to już, że tak powiem jako osoba zaawansowana wiekowo, mam swoje smutasy dotyczące rodziny, wnuków i tak dalej. Ale uważam, że na przykład nigdy nie chciałam tu przyjść.
Tak. I tylko mnie namówiła Krysia Cedro, bo ja bym tu nie przyszła. Ja tego nie chcę oglądać. Ja to pamiętam. Uważam, że wszelki totalitaryzm to jest rzecz straszna. Ja uważam, że to co się w tej chwili dzieje, jak ludzie są strasznie podzieleni, to jest rzecz straszna. Jest tyle nienawiści w ludziach. Te kolejne zmagania z kolejnymi, że tak powiem, okresami naszej historii i z władzami – to jest też coś okropnego. Ja uważam, że to nasze narodowe… że my tutaj dzielni… Uważam, że Powstanie było rzeczą straszną. W tak nieprzygotowanym narodzie, jakim żeśmy wtedy byli, ujarzmionym, że tyle ludzi niepotrzebnie zginęło. I ciągle to u nas jest z tą szabelką. Mój ojciec był ułanem, więc mam w swojej ocenie, że ojczyzna to jest bardzo ważna rzecz, ale też musi istnieć jakaś granica rozsądku. I ja się w tej chwili z przerażeniem wsłuchuję temu podziałowi, temu, co się teraz stało z naszą kochaną ojczyzną. Bo teraz to w zasadzie jesteśmy dla siebie wrogami śmiertelnymi. Ci, którzy popierają, wiadomo kogo, i ci którzy nie popierają obecnej władzy. Mam na myśli te dwa przeciwstawne ugrupowania. Starałam się już po tym być jak najdalej od polityki. Nigdy do partii nie wstąpiłam, ale w ZMP byłam na zasadzie tego, jak tam byliśmy prawie wszyscy. Chyba wszyscy, bo to było odgórnie troszeczkę też.
- Reasumując, nie potrafimy się cieszyć tym, co mamy.
Nie potrafimy. Nie potrafimy być dla siebie dobrzy, tylko ciągle jakoś ta szabelka nad nami wisi i to jest potworna głupota, moim zdaniem. W tej chwili jestem przerażona tym coraz głębszym podziałem narodu, bo to już jest chyba jakaś sytuacja bez wyjścia.
Warszawa, 21 stycznia 2013 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna