Wanda Janina Rogus
- Jak wyglądało pani życie przed wojną?
To była jedna sielanka. Między moim urodzeniem a 1 września 1939 roku minęło prawie idealnie równiutko dziesięć lat. Ten okres dziesięciu lat to była sielanka. Byłam wychowana w cudownych warunkach, wielkim dobrobycie. Tak zwana panienka z dobrego domu, a więc obowiązkowo język francuski, gra na fortepianie – klasyczny taki przykład. Rozpieszczana przez ojca do granic wytrzymałości, ponieważ ojciec ożenił się z moją mamą jako wdowiec. Stracił, miał dwóch synów i córkę. Był dwadzieścia pięć lat starszy od mamy. To się wydawało okropnym dystansem, niemniej nie nadążała mama nawet za nim – był w tak świetnej formie. Ponieważ stracił najmłodszego syna, który zginął w obronie Lwowa, jako tak zwane dziecię lwowskie. Dokładnie nie zginął na polu bitwy, ale zaraził się durem, zmarł. Ponieważ to zarażenie nastąpiło w czasie walk lwowskich, w obronie Lwowa, uznano, że poległ. Ojciec nie mógł długo przeboleć tej śmierci, więc marzył, żeby urodził się syn. No urodziła się najpierw siostra i ja, niestety znowuż dziewczynka. Ponoć tata, ponieważ za moich czasów dzieci rodziły się w domu w obecności (w wypadku moim, siostry zresztą też) babci i akuszerki, w razie potrzeby to telefon i lekarz mógł przyjść, ale tak na ogół wystarczały te dwie osoby, no i tata bardzo rozczarowany, ponoć nie chciał mnie w ogóle zobaczyć, ku rozpaczy mamy. A potem chyba chciał mi to jakoś wynagrodzić i rozpieszczał mnie strasznie. Tak że przed urodzinami, imieninami, Bożym Narodzeniem dawałam po prostu listę, jakie prezenty chciałabym dostać. Na ogół lista była wyczerpana, od jeden do sześciu, od jeden do dziesięć – obojętnie.
- Co było na takiej liście?
Na tej liście (to co pamiętam) to był zegarek srebrny – dobrze że nie złoty, srebrny zegarek, jakieś lalki, jakaś jeszcze, na pewno nie pamiętam wszystkich życzeń. Jedno, które dobrze pamiętam, to urodzinowe, że miała to być zastawa dla lalki złota. Była.
Nie, nie, to nie było szczerozłote, ale rzeczywiście pozłacane. Taka zastawa stołowa, tam były filiżaneczki, spodeczki. Tak to wyglądało – była prawdziwa sielanka. Było przedszkole. W wieku lat sześciu poszłam do szkoły. Nie był to najlepszy pomysł, ponieważ ojciec odrabiał lekcje z siostrą, a ja siedziałam sobie na dywanie i słuchałam tego wszystkiego, i wobec tego idąc do szkoły (a miałam sześć lat, gdy poszłam do pierwszej klasy, najpierw chodziłam do przedszkola), to ja już czytałam, gazety czytałam. I to był błąd, [który] dopiero po latach zrozumiałam, ponieważ ja się piekielnie nudziłam w tej pierwszej klasie i kiedy pani pisała na tablicy „a”, to ja „hi hi hi”. Cokolwiek było, to ja już pierwsza rękę do góry, bo pani napisała „a, el”, a ja już wiedziałam, to na pewno będzie Ala i tą Alę czytałam bezbłędnie. Tak że rozwydrzyłam się przez to i to nie było właściwe, bo potem uważałam, że ja wszystko wiem – ja się nie muszę uczyć, bo ja wszystko wiem.
- Do której szkoły pani chodziła?
To była szkoła, o której – dziwimy się nawet, rozmawiałyśmy nieraz z siostrą o tym, że nikt o niej nie wspomina. To była Marszałkowska 31a, to dokładnie pamiętam, i była to prywatna szkoła prowadzona przez panią Świeżyńską-Słojewską. To się nazywało szkołą z polsko-francuskim językiem nauczania, no pomysł dobry, dzisiaj chyba też już gdzieś kontynuowany, że wszelkie przedmioty, które można było prowadzić w języku francuskim, były w tym języku prowadzone. Na przerwie pani przełożona osobiście krążyła po korytarzu i sprawdzała, czy rozmawiamy po francusku. Śpiew, roboty ręczne, gimnastyka, rytmika – wszystko to było w języku francuskim. Tak że właśnie jako dziecko bardzo dobrze mówiłam po francusku, co potem na studiach, właściwie z konieczności zaniedbałam, bo chodzenie na lektorat było koniecznością do zaliczenia i właściwie niewiele dawało, a konwersacji specjalnie nie było. Tak wyglądała ta szkoła i ta sielanka równo 1 września się skończyła, naturalnie trzydziestego dziewiątego roku. Wielka radocha – nie trzeba iść do szkoły.
- Czym zajmowali się pani rodzice?
Mama to była oczywiście tylko panią domu. Wychowywała nas przy pomocy niańki oczywiście, a poza tym w domu była służąca. Takie to były czasy. Ojciec bardzo dobrze zarabiał, tak że mógł sobie na to pozwolić. Tata był z wykształcenia prawnikiem i jak żenił się z mamą, to już był na emeryturze wcześniejszej i pracował jeszcze jako radca prawny w kilku przedsiębiorstwach warszawskich. Tak że tu naprawdę wielki dobrobyt – ogromne mieszkanie, luksus, dwumiesięczne wakacje, marzenie.
- Jak zmieniło się życie od 1 września 1939 roku?
Radykalnie, zmieniło się radykalnie. Jak to dzieci – pierwsza wiadomość, że wybuchła wojna, że 1 września, że nie ma szkoły, była wielką radością. Ale ta radość szybko przemieniła się w tragedię, jaką zaczęliśmy odczuwać. Zaczęło się bombardowanie, które z perspektywy potem Powstania wydawało się niczym groźnym, że to było pestką wobec tamtego bombardowania, ale niemniej troszkę strachu to napędzało. Te tygodnie były… Ale to porównania nie ma, ja mam tę skalę porównawczą trzydziesty dziewiąty rok, wrzesień, i sierpień czterdziestego czwartego roku, to niebo i ziemia.
- W której części miasta państwo mieszkali?
W samym centrum Śródmieścia przy ulicy Wspólnej, między Kruczą a placem Trzech Krzyży. Ten kościół przy placu Trzech Krzyży to był taki rodzinny kościół, tam byłyśmy chrzczone i tak dalej. Tam tata prowadził w niedzielę do kościoła.
- Jak wyglądało życie w okupacyjnej Warszawie?
Wiadomo, że były to czasy niebezpieczne. Niemniej nauka trwała nieprzerwanie, najpierw na kompletach, a potem w takiej, no powiedzmy, fikcyjnej szkole. To znaczy oficjalnie była to szkoła handlowa, mieliśmy takie dzienniczki, gdzie trzeba było co tydzień potwierdzać, że się jakąś praktykę biurową odbywa. Rzeczywiście była to fikcja zupełna – znajomy inżynier, znajomy ojca podpisywał mi i pieczętował co tydzień te rzekome praktyki. Te lekcje, które mogły się odbywać – odbywały się, a pod pozorem jakiegoś tam innego przedmiotu uczyliśmy się skrycie języka polskiego, niemiecki był obowiązkowy naturalnie, historii i tych zakazanych przedmiotów. To było dosyć chytre, w tejże szkole, o której mówiłam. Ona przez cały okres wojny trwała. Dosyć chytre urządzonko było, mianowicie paliła się jakaś taka kolorowa lampeczka pod obrazkiem świętym w każdej klasie. Ponieważ gestapowcy mieszkali (ta szkoła tak w takim kwadracie jakby była) i na… to już może nie pamiętam, na którym piętrze byli Niemcy, a na którym szkoła, ale chyba szkoła była tak jakby przedzielona tymi Niemcami, więc w każdej chwili liczyli się, że mogą wejść i wtedy w razie [wejścia] woźny, który siedział przy wejściu, naciskał guziczek i zapalała się ta lampeczka. Wtedy pani mówiła: „Jeżeli ktoś ma jakąś zakazaną książkę, to wsadźcie za – pamiętam – wsadźcie za kaloryfery”. Okazało się, że każdy coś miał zakazanego, więc wsadzaliśmy wtedy za kaloryfery i wtedy pani się troszkę naturalnie przeraziła, ale nie weszli jednak do klasy. Ale po prostu weszli na teren szkoły, więc już był ten sygnał. Była to taka troszkę pseudonauka, niemniej po wojnie zaliczono mnie, powiedzmy, te cztery klasy gimnazjalne – początkowo na kompletach, a potem w tej takiej fikcyjnej szkole, pseudohandlowej.
- Czy najścia Niemców często się zdarzały?
Nie. Oni widocznie się uspokoili. Różne się sytuacje zdarzały. Pamiętam, że któregoś dnia, kiedy szłam do szkoły, zatrzymał mnie Niemiec. Widocznie tam jakieś poszukiwania musiały być. Kazał otworzyć teczkę, no popatrzył, że tam są książki – widocznie nic go nie [zainteresowało], nic nie wzbudziło podejrzeń. Ale już chodzili przecież i starsi chłopcy, a może i nie tylko chłopcy, i potrafili nawet jakąś broń mieć przy sobie. Kiedyś służyłam jako taki – dopiero po pewnym czasie się dowiedziałam, co to było, kiedy kolega zaproponował mi wagary, a chodziło oto, że on przewoził broń do Świdra z Warszawy, a była to tak trochę moja sympatia – Wojtek Baranowski (odwiedził mnie po wojnie we Wrocławiu. Brał udział w Powstaniu, był ranny w rękę). No i [chciał], że na taką właściwie randkę żeby wyjechać. Dopiero po wojnie dowiedziałam się, że ta teczka była – on przewoził broń. Straszny skandal, dlatego że mama, nie wiem dlaczego, była w szkole i dowiedziała się, że mnie nie było w szkole. Ja wtedy może nie rozumiałam tego, że to wtedy było przerażenie, nie to, że opuściłam, nie chodziłam na wagary, że opuściłam lekcję, tylko że coś się stało, że nie poszłam do szkoły. I wtedy pierwszy raz w życiu dostałam po łapach od ojca. Linijką po łapach – bolało. Ale nie mogłam się przyznać do prawdy. Prawda, kilkanaście lat i nagle co, na randkę? Z chłopakiem? Na wagary? Boże! Nie do pomyślenia.
- Czy oprócz tej sytuacji, tego sprawdzanie przez Niemca teczki – czy była pani świadkiem lub ofiarą represji ze strony okupanta?
Raz byłam zatrzymana w łapance, z tym że wylegitymowałam się legitymacją szkolną i puszczono mnie.
- W którym to było miejscu?
Na pewno w drodze chyba to było ze szkoły do domu, ale dokładnie przy której ulicy, to nie pamiętam w tej chwili. Wyraźnie była łapanka, bo to widziało się wtedy zamknięty odcinek i legitymowali.
- Z czego się pani rodzina utrzymywała podczas okupacji?
Mieliśmy ten luksus, że było ogromne mieszkanie, siedmiopokojowe. Apartament, dzisiaj by się nazywało. Wynajmowaliśmy pokoje, a poza tym jeszcze siostra tam robiła jakieś [rzeczy] na nasze prywatne potrzeby. Te prywatne potrzeby to było kupowanie tortu, kawała tortu. To była wielka radocha i nie bardzo osiągalna. Więc to wynajmowanie pokojów, jakieś różne inne kombinacje. Kiedyś jakiś inżynier wynajmował pokój, wymyślił produkcję jakiś pralinek kolorowych i sprzedawanie tego w pudełkach. Sprzedawanie jakiś złotych wyrobów też.
- Ta produkcja pralinek była u państwa w mieszkaniu?
W naszym mieszkaniu miała miejsce, tak.
- Ile osób było w to zaangażowanych?
Głównie ten właśnie inżynier, który wynajmował, jeszcze moja mama, siostra też trochę, ja to się raczej tylko gapiłam jako że młodsza. No i w ten sposób [to wyglądało], tak że nie zaznaliśmy głodu w czasie wojny, to na pewno. Poza tym tata jeszcze trochę pracował w biurze, nie wiem naprawdę, w jakim. Tam dawano pracownikom bardzo dobrą… Zresztą myślę, że w czasie wojny to wszystko było dobre, co było jadalne – nie było głodu, w ogóle nie ma porównania z Powstaniem. I tata dostawał tą zupę, którą nie jadł tam, tylko tam w takiej banieczce na mleko przynosił do domu. Mama robiła coś na drugie danie. I prawdę mówiąc, trochę to śmiesznie zabrzmi – cichcem mama, jak to mama, raz na tydzień robiła nam cudowną niespodziankę – prawdziwą bułkę z prawdziwą szynką. A dlaczego cichcem? Bo tata uważał, że to jest nadmierny luksus, nie taki konieczny, no ale mama chciała, jak to mama, żebyśmy były jak najbardziej szczęśliwe. Tak że głodu nie było na pewno, a jeszcze jak siostra dorobiła – robiła takie broszeczki, bardzo ładne zresztą, z materiału i lakierowane potem, to jak to się jakoś sprzedawało, to wtedy właśnie, jak mówiłam już, szłyśmy do cukierni, gdzie takie panie domu robiły torty, różne pyszne wypieki i to się sprzedawało. Był taki tort mokka i to była rozpusta.
- A jaka była pani ulubiona cukiernia?
Właśnie myślę w tej chwili, jak się nazywała, na rogu na pewno Wspólnej i w tej chwili to już, czy to była Krucza, czy nie Krucza, w każdym razie blisko od nas. To była taka ulubiona, może dlatego że najbliższa. Poza tym tata mógł telefonicznie, co czasem robił przed wojną oczywiście, ja w tej chwili nie umiem powiedzieć, co się z tym stało w czasie wojny – nie pamiętam, ale przed wojną to telefonicznie zamawiał lody do domu. Przynosili lody do domu, no wiadomo, lody, po dziś dzień ta słabość została, co dopiero wtedy.
- Czy w czasie okupacji miała pani kontakty z Żydami?
Dopiero po wojnie dowiedziałam się, że właśnie ten inżynier, który wynajmował u nas zresztą dwa pokoje – to była wielka radość dla rodziców, że można było dwa pokoje jednym osobom, zresztą punktualnie płacących ten swój czynsz, no i bardzo zaprzyjaźnionych z nami – po wojnie się dowiedziałam, że pani, która z nim była – trudno mi powiedzieć, czy żona, tak że tak mówię, pani, która z nim była – to właśnie była Żydówka z Iwonicza. I kiedy spotkałam się z… Bo myśmy tam przez chyba dwa lata przedwojenne jeździły z mamą na całe dwa miesiące do Iwonicza – cudowne wakacje, ponieważ jakiś znajomy ojca – tam były te szyby naftowe, były i są zapewne, i była niepotrzebna nikomu cała willa od zdroju oddalona jakieś dwa kilometry pod górę, no ale to jeszcze i dla mamy nawet nie było niemożliwe, a dla nas tym bardziej. I tam właśnie mieszkała pani, która znała właśnie tą panią, która z nim była. Ale nikt tego nie wiedział. Nawet, ponieważ ten pan nosił niemieckie nazwisko Stamfest, więc kiedy przyczepił, pamiętam, na drzwiach wejściowych taką wizytówkę: Stamfest, to tata wtedy powiedział: „Właściwie to nieźle, bo takie niemieckie nazwisko, to w razie czego – no tak, każdy dzwonek to budził niepokój, a nuż Niemcy z jakiegoś powodu przyszli, tak że mówi – to takie nazwisko Stamfest będzie jakąś taką gwarancją bezpieczeństwa”.
Jeden z naszych lokatorów, gdyż oni się zmieniali oczywiście, był na przykład aresztowany i wywieziony do Oświęcimia. Byli państwo wysiedleni z Poznania, w tej chwili chodzi mi tak koło ucha, jak to bywa – ich nazwisko. Pan Albin (o, przypomniało mi się) Fechner, który jak się okazało, był – po wojnie odwiedziłam ich w Poznaniu – był znanym śpiewakiem w Operze Poznańskiej. I on i jego żona przemieszkali u nas. Wrócił z Oświęcimia, dosyć to ciekawe, w ogóle niewymizerowany i wolny. I co się okazało. Wszyscy byli zdumieni, że wprost niemożliwe, że on pięknie śpiewał, naturalnie – oni kształcili się obydwoje w tym kierunku, często zresztą było też pianino w domu, często nam też koncerty ładne urządzali, ona grała, on pięknie śpiewał. No i mówi, że zaczął śpiewać w Oświęcimiu i jeden z Niemców tak sobie upodobał ten śpiew – piękny bas, że kazał mu śpiewać i za to po prostu go żywił. Potem to już trudno mi powiedzieć, jakoś widocznie załatwił mu zwolnienie. Ci państwo jeszcze przed Powstaniem wyjechali. Nie wiem gdzie, ale po wojnie właśnie miałam z nimi kontakt, bo ich odwiedziłam w Poznaniu. Dowiedziałam się kiedyś, że słynny bas nie żyje.
- Czy miała pani kontakt, taki świadomy, z życiem konspiracyjnym w Warszawie?
To tak naprawdę trudno powiedzieć. Już na… bo ja wiem… może jakieś dwa miesiące przed wybuchem Powstania jedna z koleżanek, której nazwisko pamiętam po dziś dzień – Myszka Biderman się nazywała, była córką dentysty, a wysiedlona z Gdyni, przyjechała do Warszawy, no i uważała, że należałoby się wciągnąć w jakąś walkę konspiracyjną, i zapisała mnie do organizacji NSZ. Nie miałam pojęcia, co to znaczy, to miały być Narodowe Siły Zbrojne. Ja nic o czymś takim nie wiedziałam. No ale że musimy chodzić na zbiórki, bo będą nas przygotowywać do jakiejś akcji. No bardzo mi się to spodobało, już samo to słowo „konspiracja” i tajne wyjścia i jakieś oczywiście oszustwa w domu, gdzie to ja idę, bo nie mogę powiedzieć prawdy. Podobało mi się to. Zaczęłam chodzić na te tajne zbiórki, ale to był sam początek i to była właściwie tylko musztra, musztra wojskowa. Ale skwapliwie tam chodziłam, bo to miało posmak taki prawda – tajne. Tajne, idziemy, nie wchodzimy razem, wchodzimy pojedynczo, rozglądamy się i tak dalej. No i tak to się zaczęło, tak że kiedy wybuchło Powstanie, to miałam nawet takie zalecenie, że mam się zgłosić na Woli. Ponieważ byłam przeziębiona, więc uznałam, że nie pójdę na to zebranie – oczywiście nie mając pojęcia, że to ma być Powstanie.
- Pamięta pani osoby, z którymi chodziła pani na te zbiórki?
Właśnie ona była Maria, zwana Myszką, ona tutaj działała, więc ona mi się upamiętniła, a innych nie pamiętam. Różne koleżanki pamiętam, ale żeby któraś z nami tam chodziła, to nie. Chyba była jakaś, na pewno, ale nie pamiętam.
- A z przełożonych? Ktoś utkwił w pani pamięci?
To był zupełnie nieznany oficer – prawdopodobnie oficer, on był w cywilu oczywiście, który nas właśnie uczył tej musztry, bo to na początek. No a potem miałyśmy być przeszkolone jako łączniki, niektóre pewnie – sanitariuszki. Ale to było przed samym wybuchem Powstania, lipiec, to były wakacje i to oczywiście urwało się.
- Jak często odbywały się takie zbiórki?
Tego tak dokładnie nie pamiętam, ale myślę, że kilka razy w miesiącu. Zawsze był taki problem, jak tu się urwać z domu, bo była godzina policyjna i trzeba się było dokładnie powiedzieć, gdzie się idzie, do jakiej koleżanki, gdzie się jest – no to musiałam troszkę kręcić wtedy, ale jakoś sobie z tym radziłam.
- Gdzie panią zastał wybuch Powstania?
W domu.
- Jak wyglądało życie w tej powstańczej Warszawie?
Jak już doszło to do nas, że już się coś zaczyna – była tradycyjna godzina siedemnasta – rzeczywiście zaczęła się po prostu strzelanina. Więc wszyscy do okien. Tutaj moment taki bardzo charakterystyczny utkwił mi w głowie: tata, który podszedł do okna (strzelaninę było słychać wyraźnie) i zobaczył wywieszoną polską flagę, popłakał się. Dwa razy widziałam płaczącego ojca, wtedy pierwszy raz, a drugi raz, gdy zmarła ta nasza Czibunia, czyli ten piesek, o którym pewnie siostra opowiadała już. To była wielka pupilka, którą tata przywiózł mi właśnie do tegoż Iwonicza w prezencie imieninowym 31 lipca. Przyjechał i przywiózł w koszyczku tego pieseczka. Mama była wściekła, bo powiedziała: „Będę się wstydziła z takim kundlem wyjść na spacer”. Potem uwielbialiśmy wszyscy i rozpieszczaliśmy tego psa. O losach wojennych i powstaniowych psa pewnie siostra opowiadała, więc chyba nie będę mówiła.
- Proszę opowiedzieć, jak pani to zapamiętała.
Był to ukochany piesek, rozpieszczany, naturalnie śpiący w łóżku, który hierarchię wyraźną uznawał w domu. Pierwsza była siostra – zwana mamą, potem była moja mama – zwana babcią dla psa, potem był tata – zwany dziadkiem, ja byłam niestety na końcu jako ciocia. Cierpiałam potwornie, bo najmniej mnie lubiła – tolerowała tylko, ale najmniej lubiła – cierpiałam bardzo.
- Jak po wybuchu Powstania wyglądały koleje dni?
Zaczęło się bombardowanie. Tak jak już mówiłam bombardowanie 1939 roku wydało się śmieszne wtedy, wydało się niczym. To było bombardowanie właściwie
non stop. Systematycznie prowadzone naloty bombowe, działa artyleryjskie – to wszystko w ilości dużej utkwiło w naszym domu. Tu z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że błąd popełniłam, ale trudno, stało się. Przez cały okres powstania pisałam mały pamiętniczek, tam były daty, co się właśnie stało. Ponieważ powiedziałam o tym ojcu, kazał mi to zniszczyć. Właściwie dzisiaj trudno mieć pretensję, po prostu myśmy wszyscy byli tak przerażeni, że widocznie ojciec się bał jakiejś rewizji – tam nic nie było w tym notatniku. No i kazał mi to zniszczyć. Nie mogę mieć pretensji, bo rozumiem jego intencje.
- Zniszczyła pani ten pamiętnik jeszcze w czasie Powstania?
Po Powstaniu, jak wychodziliśmy z Warszawy i wtedy powiedziałam o tym: „Oj, to zniszcz, bo to może być niebezpieczne”. I to wyrzuciłam. Ale tam rewelacji nie było, ale byłyby pewne daty – pisałam każdego dnia, co się stało tego dnia.
Potem to było wszystko tak planowane, że jak się stanęło w oknie, póki jeszcze mogliśmy być na piętrze trzecim, gdzie mieszkaliśmy, to było wyraźnie widać – ja już dzisiaj może pokręcę kolejność tych ulic – najpierw była Wspólna, w drugą stronę Hoża – czy w tą, czy w tą – Hoża, Wilcza i tak dalej. Mogę jednak tą kolejność kręcić, już jednak poza Warszawą jestem tyle lat. Przez okno, póki właśnie jeszcze byliśmy w oknie, widać było, że to bombardowanie jest przewidziane. Na ten dzień ta ulica, potem tu, potem tu. Wyliczyliśmy, kiedy dojdą do Wspólnej, i wtedy opuściliśmy już piwnice. Opuściliśmy i wróciliśmy do zbombardowanego, ale ciągle jakoś tam się trzymającego domu. To było tak po prostu zaplanowane, żeby to miasto rzeczywiście zrównać z ziemią, i rzeczywiście tak się stało.
- Czyli z piwnicy przeszli państwo na piętro? Czy też piwnica była w innym miejscu?
Inaczej to było. Myśmy byli na trzecim piętrze, ojciec hołdował zasadzie: „Jak mnie ma bomba trafić, to mnie trafi tak samo na trzecim piętrze jak w piwnicy”. Aczkolwiek dużo ludzi już się od razu przeniosło do piwnicy. I nie chciał tego, mama trochę nad tym bolała, ale kiedy zaczęliśmy spać w przedpokoju, bo coraz niebezpieczniej się robiło, bo w rogu, pamiętam dokładnie, była już taka dziura, było widać niebo – tam [wpadł] jakiś raczej pocisk artyleryjski, tak to wyglądało – no i kiedy te szyby w przedpokoju posypały się nam na głowę – jakoś nikt chyba nie był poważnie skaleczony – wtedy tata się załamał i mówi że: „W tej sytuacji chyba trzeba zejść do piwnicy”. Którego to było, to nie pamiętam. Ale na początku byliśmy na piętrze, póki można było wejść na to piętro. Tak była naszpikowana ta kamienica – to była taka budowla typowo dziewiętnastowieczna, kwadratowe podwórze i wszystkie te okna tutaj – że klatka schodowa była jedna, taka frontowa, tak zwana, z marmurowymi schodami i cudowną poręczą do zjeżdżania, a druga klatka prowadziła do kuchni, taka kuchenna – tam były drewniane schody. Tymi drewnianymi schodami do końca Powstania jeszcze można było do tego, zrujnowanego już, mieszkania, ale można było dojść. Tak że na przykład to, że jakieś zdjęcia się wzięło czy w ogóle cokolwiek nam się jeszcze wzięło, bo mama poszyła nam – jak już trzeba było wyjść – poszyła nam takie plecaki, żeby cokolwiek zabrać ze sobą. No to stwierdziliśmy, że właśnie zaczęło się dla nas to życie w piwnicy. Ile to trwało, to tego nie pamiętam, ale dość długo.
- Jak wyglądał taki przeciętny dzień w piwnicy?
To był koszmar, bo oczywiście, że trudno było wysiedzieć w tych ciemnościach i dusznościach i zapachach, więc wychodziło się na ulicę też – ale oczywiście zawsze z pewnym strachem, zawsze z pewnym strachem. A ponieważ ja czułam się straszną patriotką i strasznie nieszczęśliwa, że nie walczę, więc sobie ubzdurałam, że wejdę na barykadę i polegnę. Jakoś mi to wyperswadowano, nie w domu, bo wtedy w domu się do tego nie przyznałam. Ale żeby cokolwiek, czymkolwiek się przysłużyć, chociaż w najmniejszym stopniu, to pamiętam, jak ogłoszono, żeby iść na plac Trzech Krzyży – to było blisko od nas, kilka minut zaledwie – ażeby tam pomóc rannym. Oczywiście duch patriotyczny się odezwał w tym momencie i chciałam iść, ale dość głęboko się skaleczyłam. [przerwane nagranie]
- Czy w tym punkcie sanitarnym tylko panią opatrzono, czy musiała pani tam być.
Nie, tam mi to opatrzono, bo to jednak mocno krwawiło, bo to palec, ta noga. Ale jak już przyszłam do domu, to przynajmniej się mama uspokoiła. Właśnie zamiast powiedzieć, że skaleczyła się w palec, to powiedzieli, że jest ranna, i w tym punkcie opatrunkowym. Ja już nawet nie pamiętam, gdzie ten punkt był. Chyba nawet w naszej kamienicy. No, to była czteropiętrowa kamienica, tak że dużo lokatorów.
Pamiętam pierwszy pogrzeb pana, który nie mieszkał chyba u nas – tylko wiadomo, że jak Powstanie wybuchło, to szereg ludzi znajdowało się gdzieś poza domem i już często tam uwięźli, tam zostali, bo już nie mogli do własnego domu wrócić. I on wchodził na – bo ludzie wchodzili często i chętnie na strych, patrzyli i radosne wiadomości przekazywali: „Rosjanie już wchodzą, już są na Pradze, już widać, już słychać działa – było słychać – już słychać działa, już widać ogień. Lada chwila przyjdą”. I proszę wierzyć, wtedy byliby bardzo radośnie witani, na pewno. Gdyby, gdyby… tak jak się spodziewaliśmy, że skoro wejdą, to uciekną Niemcy. Zresztą w ogóle widok Niemców opuszczających Warszawę – to to pamiętam. Przez mosty Niemcy – widać było, że w popłochu – nie maszerowali grzecznie w szeregu, tylko rzeczywiście takimi stadami, można powiedzieć, w pośpiechu opuszczali Warszawę.
- A ten pan, który chodził po dachach, zginął? Co z nim się stało?
Prawdopodobnie był zastrzelony – ich chyba „gołębiarzami” nazywali, tych, którzy gdzieś polowali. To był pierwszy pogrzeb, elegancki, jeszcze w trumnie, na naszym podwórku, bardzo uroczyście pochowany. Potem to już widziałam, jak martwą dziewczynę jakoś owiniętą gazetą wrzucali po prostu do dołu koło naszego domu – przypadkowo przechodziłam. To mi utkwiło w pamięci. Tylko że człowiek obojętnieje, uodparnia się jakoś i nie wiem, jak ja bym dzisiaj coś takiego zniosła.
- Jak ogólnie ludzie reagowali i zachowywali się.
Trudno mi tak o wszystkich powiedzieć, na pewno to była taka beznadziejność, przerażenie, strach – ten szczególnie, bo nadlatujące samoloty bombowe – prawda, bombowiec dosyć nisko leci – to było słychać. Tak samo było słychać tak zwane szafy albo krowy, taki specyficzny dźwięk i wiadomo, że potem będzie – to były działy artyleryjskie – wiadomo, że potem będzie straszny huk. Więc tylko właściwie było nadsłuchiwanie i człowiek się uodpornił już na to wszystko, ale no taka perspektywa, że w każdej chwili może ci to spaść na głowie.
- Zdarzały się momenty paniki wśród ludzi w piwnicach?
W naszym domu był ten moment, kiedy wiadomo już było, że coś musiało uderzyć w ten nasz dom, bo ogromny huk. Wtedy wyszłam – byłam w piwnicy – wyszłam z piwnicy i zobaczyłam widok, który mnie zmroził zupełnie (ta piwnica tak szła naokoło w kwadracie). Wtedy widziałam, jak moja mama,
notabene z jakimś garnkiem, pewnie z jakąś zupą, szła tam do kuchni i że właśnie tam weszła. Popatrzyłam, a tam już nie było wejścia, tylko gruz spadł, czyli moja mama… Musiało się coś stać. Strasznie się tym przeraziłam. Nie można tam było wyjść, wiadomo, że tam są ranni. Jeńców niemieckich (jeszcze bywali jeńcy niemieccy, na pewno niezbyt dużo, ale bywali) ściągnięto, żeby odkopywali ten gruz. W jakim to było momencie Powstania, nie potrafię powiedzieć. Ja byłam zainteresowana wyłącznie tym, co się dzieje z mamą oczywiście. Po jakimś czasie – niezbyt długim – zobaczyłam moją mamę z tymże garnkiem w ręku, ale kompletnie siwą. Byłam przerażona, że mama osiwiała – nie, to był ten gruz, który nasypał się jej na włosy. Mama jeszcze nie była siwa, siwawa, ale nie siwa. [Na niej był] ten gruz, który się nasypał, ale nic się nie stało, okazuje się, że ten garnek, który był taką świętością, trzymała w rękach i podmuch tejże bomby, która padła – jakby to powiedzieć – zdmuchnął ją ze schodków do piwnicy. Potem tą piwnicą można było przejść do każdego wyjścia – przeszła, no i znalazła nas, nic jej się nie stało. To szok ogromny.
- Czy tych jeńców niemieckich było wielu?
Nie, to była jakaś garstka, bo i nie potrzeba było tak wielu. Chodziło tylko o tych, którzy mogli tam pomóc.
- Jak ludzie odnosili się do tych Niemców w niewoli?
Myśmy nie mieli kontaktu z Niemcami z niewoli. To Powstańcy przyprowadzili tą grupę jeńców i oni ich nadzorowali oczywiście.
- W tym czasie, jak oni odkopywali, nie było żadnej reakcji ze strony mieszkańców?
Raczej się w ogóle o tym nie myślało, każdy był zainteresowany – oj, żeby się tam dogrzebać, oj, żeby zobaczyć, czy tam się coś stało?
- Jaki był ogólny stosunek ludzi do żołnierzy polskich?
Na pewno jak najbardziej pozytywny, na pewno. Wiadomo, uważaliśmy ich za bohaterów.
- Pamięta pani jakieś konkretne osoby? Miała pani kontakt z kimś?
Widok Powstańców był dość powszechny. Nie były to grupy, ale takich pojedynczych, na ulicy. Mówię, nie sposób było wysiedzieć w tej piwnicy cały boży dzień i całą noc, więc kiedy tylko można było, to wychodziło się na ulicę, przed dom czy kawałeczek, i wtedy tych przechodzących, takiej grupki, to widziałam, no bo to zależy, gdzie było to zgromadzenie. Potem pamiętam, jak kanałami przeszli ze Starego Miasta do Śródmieścia, to wtedy tych właśnie poznawaliśmy ich i oni opowiadali o tym przejściu.
- Pamięta pani te opowieści?
Nie bardzo, bo to było może trudno zrozumieć: „A myśmy kanałem przeszli do Śródmieścia”. Nam to raczej dopiero filmy uzmysłowiły, jak to wyglądało.
Wrocław, 11 lutego 2013 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz
- A co się jadło podczas Powstania?
O, tu pani zadała bardzo ciekawe pytanie. Ponieważ, jak mówiłam, oczywiście przez te lata z wieloma osobami rozmawiałam na temat Powstania i szereg osób dawało takie pytanie: „Co wyście jedli?”, ja mówię szczerze, nawet z siostrą rozmawiałam na ten temat, ja mówię, „Wiesz co, ja na to pytanie nie umiem odpowiedzieć. Nie umiem”. To było przeszło dwa miesiące. Co myśmy jedli? No więc na początku Powstania to na pewno jeszcze były jakieś zapasy po prostu w domu. Tak sobie kombinowałyśmy, z siostrą rozmawiając, na przykład. To było 1 sierpnia, jak wiadomo dokładnie. Mogły być takie zapasy, takie, które się robi z owoców, jakieś dżemy, jakieś konfitury, jakieś kompoty – mama lubiła to robić, to mogło być. No, na pewno jakaś mąka jeszcze była, jakiś cukier może jeszcze był, coś mogło być w domu, takie zapasiki zawsze w czasie wojny bywały, ale na pewno na dwa miesiące by nie starczyło. Wiem tylko, że nie owało nam cukru. Tu się muszę pochwalić, bo to była wielka duma, moja naturalnie, że kiedyś jak sobie tak wyszłam na spacer, był taki sklep Meinla (Meinl – słynne niemieckie sklepy spożywcze, które funkcjonowały w czasie wojny), i właśnie tam trafili Powstańcy do magazynu i wynosili cukier. Ja się tam zaczęłam patrzeć. Jeden mówi: „Ty tu nie stój, nie patrz, tylko pomagaj”. I było to takie, już nie pamiętam jakie, ale nie mogło być strasznie ciężkie, bo bym nie udźwignęła. Paczki tego cukru podawało się tak, jak się podaje w jakichś wiadrach wodę w pożarze – jeden drugiemu, jeden drugiemu. Tak się podawało ten cukier i z magazynu poszedł. No i potem za tą pomoc dostałam, już nie pamiętam ile, pewnie kilogram cukru, i zaniosłam z dumą do domu, jeśli to nazwać domem. Wtedy to już chyba była piwnica. Więc cukier na pewno był. Nasza Czibunia uwielbiała cukier, kochała bardzo cukierki, więc też to jadła. Ale jak wychodziliśmy z Warszawy, to miała już taki strupek na nosie, już była bardzo wycieńczona. No a my też wychudzeni do granic możliwości, wydenerwowani, wychudzeni, wygłodzeni na pewno. Ale właśnie tak mówię, tak szczerze to ja nie potrafię odpowiedzieć. Te pierwsze dni, tak jak mówiłam, mogę sobie wyobrażać, dalszych nie. Po prostu nie wiem.
Po wodę chodziło się do studni, bo oczywiście wodociągów już nie było, nie działały. Chodziło się do studni, było kilka studni w pobliżu. Trzeba było z narażaniem życia, bez przesady, stać w kolejkach po tę wodę. Bo bombardowanie było właściwie non stop.
- Czy ludzie stali spokojnie w tych kolejkach, czy dochodziło do jakichś...
No stali, stali, stali. No oczywiście to było takie stanie i ciągłe patrzenie w niebo, czy nie nadlatuje samolot, czy coś się nie dzieje. Tylko że człowiek się po pewnym czasie, tak jak mówiłam, uodporni, i już tak na te dźwięki nie reaguje, już ten świst go przestaje przerażać, obojętnieje, przyzwyczaja się.
- Czy w pani otoczeniu istniało życie religijne?
Religijne? No, były takie modlitwy, taki ołtarzyk zorganizowany, bo podwórko, jak mówiłam, kwadratowe. W środku był taki, już nie pamiętam, trawniczek, klombik. Tam był pochowany ten pierwszy zabity w naszej kamienicy. I tam był taki ołtarzyk i tam takie modlitwy się odbywały, owszem.
- Jak często były takie spotkania?
Nie, nie umiem powiedzieć, ale jeśli pamiętam dobrze, to wieczorami były takie spotkania i jakieś pieśni. No, też każdy się bał, bo to było już pod gołym niebem. Każdy się bał.
- A czy miała pani kontakt z księdzem podczas Powstania?
Nie, nie. To znaczy tutaj bym jedną rzecz powiedziała i to ja bym chętnie zadała pani pytanie, ponieważ tak się składa, że właściwie z jakimiś znajomymi, którzy obydwoje by przeżyli Powstanie, to jedną miałam tylko tutaj koleżankę, właśnie tę Zytę Kwiecińską, którą pani podawałam. Bo jak mówiłam i potwierdzam to, że czasem to, co mówię, wydaje mi się, że nie jestem pewna, czy ja to przeżyłam, czy ja to przeczytałam, czy ja to zobaczyłam, czy ja to usłyszałam. Ale piętnastego, może to ktoś potwierdzi, bo to się nie mogło przyśnić, 15 sierpnia więc właściwie, można powiedzieć początek Powstania, powiedzmy dwa tygodnie, 15 sierpnia harcerze ogłosili taką akcję, żeby wszyscy poszli do spowiedzi i do komunii. No oczywiście wiadomo, w jakiej intencji – zwycięstwa Powstania. Na początku to nikt nie wątpił, że to będzie Powstanie zwycięskie. No i wiem, że poszłam, i potem nie miałam z kim tego potwierdzić. Wiem, że poszłam, oczywiście naiwnie sądząc, że to z pewnością zadziała. Byłam bardzo rozczarowana, że to nie pomogło. Ani ta spowiedź, ani ta komunia, jeszcze w stojącym wtedy kościele Trzech Krzyży. No i myślę, że to miało jakiś wpływ na mój światopogląd. Jakoś doszłam do wniosku, że nie są to takie wszechmoce.
- Czy dużo ludzi wzięło wtedy udział w tej akcji, mszy?
Nie umiem powiedzieć. Nie umiem powiedzieć, pamiętam tylko, że ta akcja była i to indywidualnie się chodziło, tak że nie umiem powiedzieć, czy dużo, czy nie, ale myślę, że jakiś oddźwięk był. Ja na przykład nie pamiętam, w jaki sposób to było. Czy to jakieś karteczki były rozdawane, czy jakieś takie… To naprawdę nie wiem.
- Czy miała pani dostęp do prasy?
Tak, tak, do takich gazetek podziemnych. Zapomniałam, jak się nazywała, taka najpopularniejsza, ona miała swoją nazwę. To jeszcze w szkole cichcem sobie przekazywaliśmy. Ku przerażeniu ojca, cichcem to czasem przynosiłam do domu.
Nie, nie, bo to już było… Nie pamiętam, abym miała [dostęp].
- Czy miała pani dostęp do radia?
Nie.
- Czy brała pani udział w jakichś wydarzeniach kulturalnych, jakichś koncertach lub wieczorkach?
No, w czasie Powstania to na pewno nie. Natomiast w czasie wojny to jednak toczyło się jakieś normalne życie. Zrobiliśmy sobie taki prywatny kurs tańca u koleżanki mieszkającej przy tej ulicy. No, trzeba było przecież jakoś starać się, my byliśmy takimi podlotkami wtedy. Tak że to już były takie sympatie, a jakże, i spotykaliśmy się u tej Dady Nowakówny, [która] mieszkała pod numerem 9. Patefon, takie płyty, taki patefon stary, no i nauka tańca.
- A czy była pani świadkiem zbrodni wojennych podczas Powstania?
Pamiętam coś związanego z tym, ale pośrednio. Kiedy wywieszono listy, imienne listy katyńskie. I wtedy mam wrażenie, że wszyscy byliśmy przekonani, że to jest niemiecki podstęp, zwalenie winy na Rosjan. Bo kto mordował Polaków? Mój mąż pochodził ze Lwowa, więc myśmy toczyli tutaj boje. On mówił: „Ty tego nie rozumiesz, bo ty nie znasz Rosjan”. Ja mówię: „No, rzeczywiście nie znam”, chociaż po wojnie spotkałam się z Rosjanami w dziwnych okolicznościach. Natomiast tutaj, mam wrażenie, że większość warszawiaków była przekonana, że oczywiście Niemcy zrobili listę, imienną listę ofiar w Katyniu.
- Czy podczas Powstania była pani świadkiem zbrodni wojennych?
Nie, nie. Ja w ogóle Niemców nie widziałam w czasie Powstania. Bardzo blisko nas była barykada, zresztą tam już pierwszego dnia Powstania było wyciąganie tych kwadracików, kostek czy jak to nazwać, z chodników i budowanie barykady.
- I ludzie, cywile też pomagali?
Cywile pomagali, tak, bardzo. Ja też marzyłam, żeby to robić, ale to było trochę za ciężkie. A potem to rzeczywiście Niemców się nie widziało.
- Czy wiadomo było, co się dzieje w innych rejonach miasta?
Dochodziły wiadomości takie, że jakaś tragedia na Starym Mieście. Potem właśnie ci Powstańcy, którzy przeszli kanałami, to ich widzieliśmy. To pamiętam ich, opaski były. Byli widoczni poprzez opaski. No, ale tak to oni byli gdzieś na barykadach, a my tymi ulicami chodziliśmy, oczywiście. No ale takich pojedynczych, tak w trakcie walki, to nie [widziałam].
- Czy miała pani podczas Powstania kontakt z osobami z mniejszości narodowych?
Nie no, w czasie Powstania to był kontakt z tymi ludźmi, którzy przebywali w kamienicy.
- Jak się pani dowiedziała o upadku Powstania?
Właściwie nie potrafię powiedzieć, jak dokładnie do nas to doszło. Chyba po prostu zaczęło się o tym mówić, ale tak to nie było jakiegoś takiego zawiadomienia ani ogłoszeń. Po prostu zaczęło się chyba o tym mówić. Poza tym ucichło – ucichło i to już było podejrzane. My już tak byliśmy przyzwyczajeni do tego wiecznego hałasu, że już się nie reagowało na to. Mam wrażenie, że to uciszenie [było zwiastunem], ale jaką to drogą doszło, to nie wiem. Wiem tylko, że jak potem było ogłoszenie, że wszyscy muszą opuścić Warszawę, to ojciec powiedział, że absolutnie, nigdzie nie idziemy. Tym bardziej że siostra była mocno chora. Obie zresztą miałyśmy odrę. Chorowanie w piwnicy to [jest] dosyć niewesołe – lekarza, leków. Jakoś się przeżyło, nie wiem jak. Pamiętam, że ktoś tam zlecił, przecież tam nie było żadnych lekarstw, zlecił, żeby znaleźć gdzieś tam w spiżarniach żelatynę i dawać to, bo to pomoże. No jakoś, jakoś wyszłyśmy z tego. Nawet mnie przetransportowano do piwnicy babci, żeby nie zrazić siostry, ale i tak się nie udało. No i tak, tak to wyglądało, że nie wychodzimy, nie opuszczamy, co będzie, to będzie. Ale mama potem chyba zaczęła właśnie szyć te plecaki, bo ludzie wychodzili i: „Czy państwo nie wychodzą?” i tak dalej. „Nie, my zostajemy”. No i wtedy, nie mam pojęcia kto, kto to był, może nawet ktoś obcy powiedział: „Radzę wyjść, ponieważ »ukraińcy«, chodzą po piwnicach, rabują, co się da, no a jeśli znajdą kogoś żywego, to rozstaje się z życiem, mówiąc tak po cichu”. No i wtedy już ojciec się załamał i mówi: „Chyba nie ma wyjścia i bez względu na to, co i jak będzie, pójdziemy”. To była podróż straszna, bo to było pieszo na trasie – usiłowałam obliczyć na mapie odległość, ale jakoś mi nie wyszło – Warszawa Śródmieście, Pruszków, [gdzie] był obóz przejściowy. Na temat daty, kiedy myśmy wyszli, to nawet między siostrą i mną, trudno powiedzieć spór, nie pamiętam, może gdyby ten dzienniczek był, to by powiedział. Prawdopodobnie, nie chce się zarzekać, ale prawdopodobnie jak myśmy doszli do Pruszkowa, to byliśmy ostatnim transportem. I jeżeli pamięć nie zawodzi, to było już 8 października. Na pewno grubo już po kapitulacji i po ogłoszeniu o tym przymusowym wyjściu.
- I co się dalej działo od momentu przyjścia do Pruszkowa?
Same, jakby to nazwać, tragikomiczne zajścia. Oczywiście, byliśmy śmiertelnie wygłodzeni, to wiadomo, wychudzeni, wygłodzeni. I przechodząc jakimiś tam drogami, zobaczyłyśmy z siostrą pole, a na nim pomidory i cebulę. Urwałyśmy się, można było zresztą się urwać, bo tam co jakiś czas szli żołnierze niemieccy, no jakoś tam pilnowali tego pochodu tragicznego, i myśmy się najadły pomidorów i cebuli. Potem, pamiętam, że z jakimś lekarzem rozmawiałyśmy, jak to się stało. Siostra miała czerwonkę, poważną chorobę jelitową, gdzie potworna dieta obowiązuje. A myśmy się objadły tego surowego. Ponoć cebula zadziałała. Rzeczywiście cebula, czosnek czynią cuda. Nasz brat przyrodni spędził wojnę w oflagu niemieckim. Jako oficer po kampanii trzydziestego dziewiątego roku dostał się do niewoli. A korespondencje w określonych ilościach można było utrzymywać. No, nie z nami oczywiście, on ze swoją żoną korespondował, nie, nie z nami, to tylko prosił, że żadnych delikatesów w paczkach, tylko cebulę i czosnek. To były te czynniki bakteriobójcze. No i [siostra] jakoś wyzdrowiała. A ojciec właśnie ze względu na jej chorobę, na jej stan zdrowia, mówił, że ona nie wytrzyma tego marszu. No i potem jakoś się szło. I ten piesek był z nami i myśmy byli.
W Pruszkowie była jedna noc na takim betonie, a potem było segregowanie. Segregowanie, więc rodzice zwolnieni, prawda. Każdy na twarzy miał wypisane na pewno wiele więcej lat, niż miał, po tych przejściach powstańczych. Więc rodzice naturalnie [trafili] do grupy zwolnionych, no a my do grupy na roboty. No i tutaj historia. Nie wiem, czy siostra ją opowiadała, mogę powtórzyć...
Powiedzieć jednak, tak? Coś niespodziewanego, ponieważ zostałyśmy bardzo przerażone. Były tory kolejowe i wartownik, taki z karabinem, który stale pilnował, i widziałam swoich rodziców przerażonych. Cały czas ich widziałam, mamę zapłakaną, ojca przerażonego. I w pewnym momencie ojciec woła nas po imieniu: „Przejdźcie tu do mnie”. Zdębiałam, pierwsza moja myśl była dość okrutna, że tata chyba jakiegoś pomieszania zmysłów dostał z tej rozpaczy, bo przecież co on mówi. Mówię do siostry: „Słuchaj, ojciec kiwa ręką, woła nas po imieniu”, ale patrzę, tenże wartownik jest odwrócony plecami. Ja mówię: „Wszystko jedno, lecimy”. Co będzie to będzie. I tak hop, hop, hop, hop! Bo tu i strach, i radość dodawały pewnie skrzydeł. Dostałyśmy się i znalazłyśmy się z rodzicami. Potem dopiero ojciec opowiedział, co się stało. Ja rozmawiałam z siostrą o tym, więc może troszeczkę inaczej pamiętamy, bo tak bywa, że jedna zapamiętała pewne rzeczy, druga inne. Ja pamiętam nawet nazwiska, że to się zaczęło ponoć tak, że tata spotkał koleżanki. Ta jedna była starsza, to siostry koleżanka i młodsza, panny, pamiętam Czeczerdówny. Zdziwiony pytał się ich rodziców czy matki, tego już nie powiem, jakim cudem ma te dziewczynki przy sobie, przecież wyraźnie w tym wieku oddzielali na osobno. Na co powiedziała: „Tam stoi taki Niemiec. On nam pomógł. Niech pan się do niego zwróci”. I ojciec się zwrócił do niego, a że tata pochodził z zaboru austriackiego, więc niemiecki znał perfekt. Podszedł do niego i powiedział o tym. Właśnie, że jest stary, że wymaga opieki, a córki skierowali na roboty, a muszą się nim opiekować. Tata i my miałyśmy tutaj w płaszczu jakieś resztki złota, bo część złotej biżuterii sprzedało się, po prostu, w czasie wojny. Tak że mama jeszcze zaszyła ojcu i nam. Ojciec nastawiony na to, że wręczy mu jakieś złoto, powiedział o tej sytuacji, że tak się stało. A on powiedział: „Które to są?”. – „Tam stoją”. – „Proszę je zawołać, proszę je zawołać”. – „Jak ja się panu zrewanżuję, jak ja się panu odwdzięczę?” – „Ja nic nie chcę, ja mam dwie córki. Są w Hamburgu. Tam są straszne bombardowania. Ja nic od pana nie chcę, niech pan się tylko modli o życie moich córek”. No i ojciec rzeczywiście tak zrobił i myśmy rzeczywiście przebiegły.
Potem nas wsadzili do takich odkrytych lor. To była straszna podróż, koszmarna. Kierunek od wagonu do wagonu, kierunek Oświęcim. To była nazwa, która już nam mówiła bardzo wiele. Już taka była apatia, obojętność. Zresztą wygłodzenie maksymalne, bo w tym Pruszkowie, to nie pamiętam, czy się w ogóle coś jadło, niczego nie pamiętam tam, ale nieważne, to o tyle że takie przerażenie. Kierunek Oświęcim. Potem... Takie wiadomości to tak się rozchodziły z wagonu do wagonu. Ponoć to był ostatni transport. Gdybym to mogła gdzieś sprawdzić, że ostatni transport z Pruszkowa był ósmego, to by to, co mi w głowie utkwiło, dobrze, czy źle, nie powiem, potwierdziło, że to ostatni transport. Nastawiliśmy się na to, nam już było wszystko jedno. Gdzieś nas wiozą. I potem nagle zmiana kierunku i znowu. Pamiętam, że ludzie z tych wiaduktów rzucali bochenki chleba. Rzadko trafiały gdzieś do któregoś wagonu, ale gdzieś trafiły. Znowu taka pogłoska, że jednak kierują gdzie indziej, bo jest przepełnienie w Oświęcimiu. I w ten sposób dojechaliśmy do Bochni, gdzie po prostu otworzyli te lory i „róbta co chceta”, jakby powiedział, wiadomo kto. „Róbta co chceta”, tak.
I tak tam stanęliśmy, bezradni. Tata sobie przypomniał, że ma, jeśli pamiętam, aptekarza znajomego. No i najpierw poszliśmy tam, ale nas była szóstka, bo tata, mama, my dwie, ta przyszywana ciotka Księżopolska i babcia moja. Sześć dorosłych osób, przecież wiadomo, że nikt nie jest w stanie przyjąć tylu uchodźców czy jak tam nas nazwać. Dali nam jeść, to był barszcz z kartofelkami. Boże, jakie to było dobre. W życiu nie jadłam nic równie dobrego. I to nie chlebek mi smakował, ale te kartofelki. Święto było ogromne, no ale potem coś trzeba było zrobić, więc przyjechano po nas jakaś tam furmanką i wywieźli nas na wieś. Nie pamiętam nazwy tej wsi. Bardzo wzruszająco, bardzo pięknie nas ta miejscowa ludność przyjęła. „Bo to te biedaki wysiedlone z Warszawy”. Przepięknie, bardzo wzruszające, bo tam widać, że to taka bieda na wsi, jakaś biedna wioska koło Bochni, nazwy nie pamiętam, tą następną pamiętam. Przychodzili i przynosili cokolwiek do jedzenia. Taki moment mi utkwił, taka dziewczyneczka, przychodzi – oni tam jakieś jajko przynieśli, co mieli – i mówi: „A moja babcia nie ma kurków”. „Kurków”, powiedziała. „Moja babcia nie ma kurków, to nie może dać jajeczka”, i przyniosła dwie cebulki. Wszyscy się chyba popłakali, o ile pamiętam dobrze. I tam przesiedzieliśmy i nie wiedzieliśmy, co będzie dalej. Nie wiedzieliśmy. Potem się okazuje, że przyjechali państwo z Kamionnej, gdzie był dworek, chyba tak go trzeba nazwać, państwa Ożegalskich przez „ż”. Trudno mi powiedzieć, czy władze wioski ich poprosiły, czy oni z dobrego serca, nie umiem powiedzieć, ale oni nas zabrali. Na pewno mieli najlepsze warunki ku temu. Tam dali nam pokój z czterema łóżkami. Łóżko, siostra i ja, mama i tata, babcia i ciotka oddzielnie. To już była wielka frajda, normalne łóżko choćby we dwójkę.
- Jak długo państwo tam zostaliście?
Do końca wojny. Nie mieliśmy się gdzie podziać.
- Jak wyglądało życie w tym dworku?
W tym dworku już można było cokolwiek zjeść Właściwie to był problem numer jeden. Tak jak ludzie gdzieś w obozach głodni – właściwie to jest numer jeden. Coś tam było można dostać. Pamiętam, że dostawaliśmy gratis odciągane mleko, chyba dwa litry dziennie. To już było coś. Śmietankę wypijały pieski, które tam państwo mieli. Pazik i Markiza się nazywały. Bardzo śmieszna jest pamięć ludzka, nagle pamiętam nazwy tych piesków. Ale to już była wielka frajda i to już chyba było odpłatne, ale nie wiem, bo to już było zmartwienie rodziców, jak to się z tym państwem rozliczali. Był obiad. Był obiad, przy stole, normalny taki obiad. Ale przede wszystkim nie było bombardowania. Co kilka nocy przychodzili partyzanci. Rosyjscy i polscy, ale można było bardzo łatwo poznać, nie tylko po języku. Rosyjscy walili w okna, a polscy partyzanci stukali w okna. Rosyjscy jak wchodzili do naszego pokoju w nocy, to oczywiście pytali, czy jest wódka i dziewczynki. Ja miałam lat ciągle piętnaście z hakiem, siostra osiemnaście. Właściwie obie się nadawałyśmy. Pytali się, czy są dziewuszki, na co wychodziła babcia siwiuteńka, w papilotach (a babcia zabór rosyjski, więc po rosyjsku dobrze [mówiła]), tłumaczyła, że są tylko takie, a nam się kazali chować pod kołdrę. Z siostrą myśmy się chowały, a babcia mówiła, że tylko takie, no to nie reflektowali. A my byłyśmy szczęśliwe. Natomiast partyzanci, to oni ograbili z jedzenia, co tam w kuchni znaleźli. Natomiast polscy partyzanci przychodzili porozmawiać na temat Powstania. Oni wybierali się, chcieli dojść do Warszawy, słuchali każdej wiadomości bardzo chętnie i tak to wyglądało.
- A jak często partyzanci przychodzili?
Trudno mi powiedzieć, ale kilkakrotnie, tak że nie wiem, czy to powiedzieć, że często, nie umiem określić częstotliwości, ale bywali, bywali. Tam się czas inaczej mierzył, ponieważ w zasadzie nic do czytania, coś się tam znajdowało może u nich. Tak że ten czas się troszkę dłużył. Tam było gospodarstwo.
- A czy kojarzy pani kogokolwiek z tych partyzantów? Co to był za oddział?
Nie, nie mam pojęcia. Jednym z nich był syn państwa Ożegalskich. On się czasem zjawiał też, ale tak to nie mam pojęcia. Właściwe może nas to nie interesowało specjalnie, oni może też nie chcieli specjalnie zdradzać, bo kiedy już następowało wyzwolenie, to tam wkroczyli Rosjanie. I tu już się zaczął oddzielny rozdział. Ponieważ tych państwa Ożegalskich syn był poza domem, a tych, którzy byli, po prostu załadowali na jakiś tam wóz i wywieźli. A myśmy zostali. „A, warszawiacy, Powstanie, wiedzą, wiedzą”. Kwaterowali u nas Rosjanie.
- Jak Rosjanie się zachowywali?
Hmm... Myślę, jakby to powiedzieć. Był oficer, no pił potwornie, i w przypływie dobrego humoru wyciągnął rewolwer i chciał mnie zastrzelić. Nie wiadomo dlaczego. Nie podobałam mu się pewnie. Mama mnie zasłoniła, no to jakoś mu to przeszło. Miał takiego ordynansa. A ordynans chciał się ze mną koniecznie ożenić. Powiedział ojcu. Ojciec tłumaczy, że ja jeszcze jestem uczennicą, ale on mnie kocha i on się chce ożenić.
Ja jeszcze byłam bardzo nieświadoma różnych rzeczy damsko-męskich. Studiował weterynarię chyba syn tych państwa Ożegalskich. Kiedyś mi mówił, żeby się broń Boże, że oni mogą być zarażeni syfilisem. Nie wiedziałam, co to jest, ale on mi oględnie mówił: „Broń Boże, żeby cię nie pocałował czy coś. Uważaj”. „Warszawiacy, biedni, biedni tak przecierpieli...”. Z tym że jak ten oficer sobie popił, to był nieodpowiedzialny. Natomiast ten, jeśli pamiętam, to Sasza, to był on mnie kochał… Nawet był skłonny iść na podwórko i ukręcić łeb kurze, bo my pewnie biedni warszawiacy, głodni. Ale czy ukręcił, to nie wiem.
- Co się działo z państwem po zakończeniu wojny?
Przede wszystkim była rozpacz, gdzie my się mamy podziać. Wtedy to była Kamionna, na tej wsi nie mieliśmy racji bytu. Coś trzeba było ze sobą zrobić. Ojciec, który miał dość liczną rodzinę w Krakowie, stwierdził, że tyle im dobroci w życiu wyrządził, że z pewnością go z otwartymi ramionami przyjmą i wszystkim nam pomogą. No i pojechaliśmy do Krakowa. Jakim środkiem lokomocji, jak to było, to trudno mi sobie przypomnieć. Chyba doszliśmy gdzieś do stacji czy dojechaliśmy do Bochni, nie wiem. Bagaże były takie skromne, że nie było problemu z jakimś dźwiganiem. Znaleźliśmy się w Krakowie, no i tam nas – tata był w jednym miejscu, siostra w innym, ja z mamą w innym, bo czterech osób nikt nie był w stanie przyjąć. Ta przyszywana ciotka Księżopolska wyjechała chyba do Gliwic, a babcia pojechała do Warszawy. Dziadek i babcia mieli taką, właściwie dwie nawet, wille w Świdrze, więc ona tam pojechała. Do Warszawy nie – tam już nic nie było. Myśmy tam przebywali w Krakowie i wiem, że za jedne pięć złotych można było na filmy polskie chodzić, więc sobie bardzo chętnie chodziłam, na przedwojenne filmy, i w takich przerwach filmowych bardzo namawiali do wyjazdów na zachód [kraju]. Strasznie mi się to podobało, jak usłyszałam „Jelenia Góra”, to było moje marzenie. To byłoby cudowne, tam na pewno na nartach można jeździć, taka nazwa ładna i tak chciałam pojechać. Po naradzie rodzice doszli do wniosku, że… To zresztą dosyć tragiczne było, bo tata chorował, chyba to właśnie jakaś czerwonka była, był w szpitalu, ciężko chory. Natomiast mama z siostrą, ktoś musiał zostać, żeby ojcu donosić jakieś jedzenie, do szpitala. Te krewne coś tam przyszykowywały. I mama z siostrą wyruszyły na zachód, bo nie było innego wyjścia. Do Warszawy nie, więc tak zachęcająco to brzmiało: „Jedźcie na zachód, tam czeka…”. Rzeczywiście, mieszkanie we Wrocławiu to nie był problem, można było. Myśmy nie mieli nic przecież, ani pościeli, no nic, ani garnka, ani talerza, w ogóle nic. To co na sobie, a w tym plecaczku to już jakieś minimalne, bo ileż można było udźwignąć. Wtedy, nawiasem mówiąc, ten pan Sztampfers, który wynajmował u nas pokój… Ja nawet nie pamiętałam, jak oni się spotkali. Siostra mi przypomniała dopiero, że spotkał moją mamę w Krakowie i wtedy namówił, że jak pojedziemy do Wrocławia, to on nam pomoże załatwić mieszkanie, bo ma tu takie możliwości. A gdzieś trzeba było mieszkać, tym krewnym na głowie nie można było siedzieć wiecznie. Poza tym chodziło o to, aby jakoś kontynuować naukę. Siostrze zaliczyli maturę, tą okupacyjną, mnie zaliczyli cztery klasy gimnazjalne, trzy klasy gimnazjalne do czwartej, to już musiałam chodzić. I tak się zaczął Wrocław.
- Kiedy państwo przyjechali do Wrocławia?
Najpierw siostra z mamą pojechały do Prudnika, bo żeby gdzieś na zachód. Jakoś tam trafiły, wtedy się chyba nazywał Prądnik, teraz Prudnik. Do Wrocławia myśmy przyjechali pod koniec sierpnia 1945 roku. Tutaj rzeczywiście – jeszcze pamiętam – pięćset złotych i butelka wódki i było mieszkanie. Własne mieszkanie, własne łóżko, to było coś tak cudownego, że wszystko było dobre. Zresztą nie było to złe mieszkanie, osiemdziesiąt metrów kwadratowych, tyle że bez łazienki. I tak się zaczęło życie wrocławskie.
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?
Chyba sam początek, kiedy się wierzyło, że to się uda, bo potem coraz mniej. Potem widać było, że to jest niemożliwe. Pierwsze dni euforia, zresztą chyba to najbardziej. To jedno, a drugie, jak się mama uratowała, o czym opowiadałam.
- Co zapisało się w pani pamięci jako najgorsze?
Ta piwnica, to bombardowanie, ten głód. Trudno jedno z tych rzeczy wybrać, wszystko było [złe]. Tak jak mówię, nieraz opowiadając, myślę: „Czy ja to przeżyłam, czy ja to przeczytałam, czy ja to naprawdę mówię, czy mi się śniło?”. Bywa tak, nawet w tej chwili myślę: „Boże, ja tu opowiadam tyle…”. Ale tak było.
- Jakie jest po latach pani spojrzenia na Powstanie Warszawskie?
Dosyć przewrotne. Ale wiem, że nawet wojskowi – przecież ja nie czuje się znawcą od takich spraw – nawet wojskowi niektórzy [nie są zgodni], bo przecież telewizja sporo o tym mówi ciągle: „Czy to było konieczne, czy to było potrzebne?”. Przecież na to nikt nie potrafi tak naprawdę odpowiedzieć. Ponoć nie było już wyjścia, że musiało się odbyć. Ja sobie na przykład inaczej trochę myślałam. To może obrazoburcze być, co myślałam. Rosjanie byli na Pradze, ludzie chodzili, jak mówiłam, na strych i z radością mówili... I tak sobie myślę, że i tak taki los Polskę by spotkał, co by się stało, gdyby oni wyzwolili Warszawę, jak wiele innych miast. Uratowałoby się miasto. A ten los, który potem mieliśmy i tak by nas spotkał. No nie wiem. Trudno bardzo na to odpowiedzieć, mądrzejsi ode mnie nie wiedzą. Pojawiają się głosy, nie wszyscy, większość uważa, że nie było siły, aby to zahamować. Tylko szkoda, szkoda miasta, szkoda ludzi. I ta proporcja – tych Powstańców zginęło, różne są dane, prawda piętnaście, osiemnaście tysięcy. A cywilów? Dlatego dobrze robicie, że pytacie cywilów. Bo myśmy też byli narażeni, w każdej sekundzie narażeni na śmierć. Może nie na barykadzie, ale w piwnicy, ale [także] byliśmy. I tak uważam, że to jakiś cud nad Wisłą, że wszyscy żeśmy przeżyli, prawda, wszyscy. Nawet piesio.
Wrocław, 11 lutego 2013 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz