Jadwiga Tur
Nazywam się Jadwiga Tur.
- Co pani robiła przed 1 września 1939 roku?
Dokładnie przed 1 września siedziałam na wakacjach u mojej rodziny na Wileńszczyźnie, ponieważ obie rodziny, i ojca, i matki pochodziły z szeroko pojętych Kresów Wschodnich. Tak że w momencie wybuchu wojny, pierwszego bombardowania Warszawy, ja dojeżdżałam pociągiem z tych Kresów Wschodnich na Dworzec Zachodni. Jak ojciec nas podejmował koło godziny dziesiątej, to wojna już była w toku.
- Jaki wpływ na pani wychowanie miała rodzina?
Ogromny. Uważam, że odebrałam bardzo staranne i mądre wychowanie. Surowe, ale to nie znaczy, że nas katowali. Mówię „nas”, bo miałam jeszcze brata. Tylko po prostu były zasady, których nie wolno było przekraczać. Przede wszystkim nie wolno było kłamać. Po drugie, powiedzmy, pewne rzeczy były zakazane i tego nie wolno było robić i myśmy wiedzieli, że tego nie wolno było robić. Co nie znaczy, że myśmy się nie wyłamywali. Ale wtedy musieliśmy się przyznać i otrzymać karę.
- A co na przykład było na liście [kar]?
A, proszę pani, dla mnie karą było nie pójście w niedzielę na poranek do filharmonii, bo to była moja największa przyjemność w tych latach. Większej przyjemności nie znałam. Wobec tego kara dotyczyła największej przyjemności. Jakie kary ponosił mój brat, już nie pamiętam. On był ode mnie sześć lat starszy, myślę, że też mu czegoś zakazywano w odniesieniu do kontaktów z kolegami. Ale w każdym razie jeśli o mnie chodzi, to filharmonia odpadała.
- A jakby pani oceniła wpływ szkoły na wychowanie?
Wpływ szkoły był też duży. Może na początku, czyli przed wojną, kiedy to skończyłam klasę trzecią powszechną, on był niewielki, bo tylko, można powiedzieć, trochę nas dyscyplinował. To jest naturalne, bo dzieci jak przychodzą do szkoły, to są trochę rozbrykane. Przedmioty to jeszcze nie były tej wartości, które by mogły nas wciągać, ale szkoła wymagała systematycznej pracy, czyli odrabiania lekcji. I to było niezwykle ważne, ponieważ każda z nas, na początku chodziłam do szkoły żeńskiej, każda z nas była sprawdzana każdego dnia, czy odrobiła lekcję i czy zapoznała się z tą lekturą, z którą miała się zapoznać. Jednym słowem szkoła uczyła i szybko kontrolowała przyswajanie wiadomości. Stąd uważam, że to był dobry system. Ale druga część mojej szkoły wypadła już początkowo w nauczaniu normalnym, bo Niemcy zezwalali na szkołę do siódmej klasy, szkołę podstawową (kiedyś się mówiło „powszechną”). Natomiast potem już żadnych szkół oficjalnie nie było. Ale było tajne nauczanie. I zarówno ta część sprzed tajnego nauczania, jak i w czasie tajnego nauczania wypadła mi w jednej szkole, ponieważ nauczyciele, rozsądnie myśląc, przedłużali nam pobyt w szkole w taki sposób, że nie byliśmy klasyfikowani, byliśmy bardzo złymi uczniami, byliśmy bardzo złymi uczennicami. Dwa lata w szóstej klasie, dwa lata w siódmej klasie, coś w tym rodzaju. Były i inne triki, bo były też kursy zawodowe. Na stolikach miałyśmy rozłożone jakieś listy, które uczyłyśmy się pisać. Takie zaczynające się od słów „Szanowne Panie” i zakończone „Kreślę się z poważaniem”. Ale oczywiście nie było map i cała lekcja na przykład geografii polegała na tym, że nasza pani od geografii, przemądra kobieta, rysowała nam tę mapę na tablicy, żeby ją można było natychmiast zetrzeć. A to miało ogromny wpływ, bo ja się nauczyłam geografii, ponieważ sama musiałam też potem rysować mapę na tablicy. I geografia, aczkolwiek nie myślałam nigdy o studiach geograficznych, pozostała jednak moim ulubionym hobby do dnia dzisiejszego. Poza tym nie sprawia mi żadnych trudności czytanie mapy i takie różne, nazwijmy to, szczegóły dotyczące kartografii i tak dalej. To rozbudziło zainteresowanie i to zainteresowanie zostało i było mi bardzo przydatne we wszystkich przedsięwzięciach turystycznych.
- A jak zapamiętała pani sam wybuch wojny? Ten 1 września jak zapadł pani w pamięci?
Ten 1 września to mi może mniej zapadł w pamięci. Ojciec odbierał nas i bagaże na Dworcu Zachodnim i powiedział: „Niemcy już zbombardowali Okęcie”. Ale to dla mnie były pojęcia abstrakcyjne, coś zbombardować, jakiś nalot. I pierwsze dni to były naloty, sygnały nalotów, komentarze w radio, oczywiście: „Uwaga, nadchodzi…”, to znaczyło, że się zbliżają te samoloty, powiedzmy, do Warszawy. Ale muszę powiedzieć, że jeszcze wtedy to były dla mnie wydarzenia nowe, do których nie umiałam się odnieść. Ja nie widziałam jeszcze apokalipsy, bo, mój Boże, miałam niecałe dziesięć lat.
- Czyli nie odczuwała pani jeszcze wtedy strachu?
Na początku nie odczuwałam żadnych specjalnych odczuć. Pierwsze moje bardzo ciężkie i głębokie odczucie to była kapitulacja Warszawy, trzeba przyjąć, że i Polski, bo w momencie kiedy kapituluje stolica… Ale to było prawie trzydzieści dni bombardowań. Te bombardowania były uciążliwe, ale ja myślę, że to znacznie lepiej przetrzymywałam niż ludzie dorośli, starsi. Bo dla mnie był w tym jakiś element przygody, coś takiego. Natomiast wieść o kapitulacji, widok naszych żołnierzy umęczonych, zdrożonych tym wszystkim, przybitych tym wszystkim. Jak się szwendali, krótko mówiąc, po ulicy, zanim ich Niemcy nie wyłapali wszystkich. I świadomość, że Polski nie ma, to już było odczucie bardzo realistyczne, bardzo głębokie. Nie wiedziałam, co potem będzie niósł los, ale wiedziałam, że to jest koniec jakiegoś etapu, że wszystko po tym to już będzie inny etap albo etapy, coś innego.
- Czym zajmowała się pani w czasie okupacji?
Głównie oczywiście nauką, ponieważ chodziłam do szkoły i dwa lata w szóstej klasie przerobiłam już pierwszą gimnazjalną. Tak że oczywiście przede wszystkim nauką. I tu muszę powiedzieć tak. Nie wolno było nosić żadnych podręczników, nie wolno było robić żadnych notatek, bo wszystko to złapane przez Niemców obciążało nie tylko mnie, ale jeszcze szkołę. Dla mnie to się mogło też źle skończyć, bo Niemcy dzieci też wywozili do obozów. Ale głównie mogło to się skończyć fatalnie dla szkoły. Kadra nauczycielska poszłaby pewnie do Oświęcimia, a szkoła zostałaby zamknięta. Tak że szkoła była konspiracyjna.
- A gdzie znajdowała się ta szkoła?
Ta szkoła znajdowała się na ulicy Pługa, to też jest na Ochocie. A ulica Pługa znajduje się, jeśli by tak można powiedzieć, między ulicą Wawelską a chyba Uniwersytecką. Tak że wszystko to jest szeroko pojęty region placu Narutowicza.
Nazywała się szkoła pani Goldman. Były to trzy chyba siostry i panie Goldman przed wojną prowadziły szkołę powszechną. W czasie wojny, oczywiście na zasadzie [porozumienia] z tajnym kuratorium Okręgu Szkolnego Warszawskiego skorzystano z ich legalnej działalności szkoły powszechnej, żeby zainstalować tam [gimnazjum]. Nie dało się oczywiście liceów, bo to były za stare konie. Ale do trzeciej, czwartej gimnazjalnej to jeszcze uszło. I panie Goldman poniosły naprawdę nie do ocenienia trud, bo to była przed wojną prywatna szkoła pań Goldman, a potem nie sądzę, żeby tajne kuratorium Okręgu Szkolnego Warszawskiego mogło im cokolwiek zapłacić. To była praca społeczna na rzecz tej młodzieży, żebyśmy się mogli uczyć. Tak że były takie etapy. Nagle jakaś klasa stawała się klasą koedukacyjną, bo trzeba było gdzieś chłopców umieścić. Potem była znowu klasa żeńska, a chłopcy mieli inną klasę. Wszystko się ciągle zmieniało. To było dobre, myślę, ze względów organizacyjnych, żeby nic się nie ustaliło na dłużej i nie dało się podpatrzeć. W każdym razie bardzo ciepło wspominam wszystkie panie Goldman i bardzo im jestem wdzięczna, bo właściwie dzięki ich wysiłkowi, trudowi i narażeniu duża część moich rówieśników ze mną włącznie mogła normalnie dość… Ja osobiście doszłam do skończenia drugiej klasy gimnazjalnej. Potem wybuchło Powstanie i wszystko się pokręciło.
- Gdzie pani mieszkała w czasie okupacji?
Na Ochocie. Na rogu Częstochowskiej i no właśnie… to już ten wiek… w każdym razie to było w pobliżu Dworca Zachodniego i w pobliżu ulicy Opaczewskiej. A dlaczego podkreślam te dwie rzeczy? Bo zarówno Dworzec Zachodni, jak i przy ulicy Opaczewskiej znajdowały się obiekty, które w momencie kiedy Rosjanie zaczęli robić naloty, stały się celami nalotów. Więc przy okazji oberwał nasz dom, sąsiedni, buraki na polach, które tam rosły. Ale Dworzec Zachodni też oberwał, tak że po prostu to nie było dobre miejsce do mieszkania.
- A mieszkała pani z rodzicami, tak?
„Z rodzicami” to nie można tak powiedzieć, bo na początku wojny umarł mój ojciec. Ale umarł normalnie w łóżku na zapalenie płuc. Wtedy się umierało na zapalenie płuc. To była [często] śmiertelna choroba. I ciągle myślę, że chwała Bogu, bo on by na pewno uczestniczył w konspiracyjnych działaniach i na pewno mógłby z tego tytułu być co najmniej wywieziony, a może nawet i rozstrzelany.
- A czym zajmował się pani tata?
Był jednym z dyrektorów Banku Rolnego. Ale nie był od bankowości, tylko był od rolnictwa. To znaczy zajmował się prawdopodobnie parcelacją, komasacją gruntów. Nawet nie prawdopodobnie. Na pewno, bo to mi powiedział mój brat cioteczny, który też się tym zajmował po wojnie. Jednym słowem był z wykształcenia rolnikiem i do końca I wojny światowej gospodarował we własnym majątku. A potem ponieważ majątek został na Litwie, a ojciec był rolnikiem, więc szukał pewnie miejsca pracy związanego z rolnictwem. I stąd ten bank.
- Czyli mieszkała pani z mamą?
Czyli mieszkałam z mamą i bratem. I koniec.
- Jakie było źródło utrzymania państwa?
To jest bardzo trudne do wytłumaczenia pytanie. Dlatego że to się nie mieści chyba w pojęciach, które teraz istnieją. Mianowicie ludzie zwykle o pewnym stopniu zamożności posiadali jakieś place, nieruchomości, coś wartościowego. I ojciec mój akurat posiadał place na Służewcu, w Aninie i gdzieś tam jeszcze. To były place, które były placami budowlanymi, a więc drogimi. I sprzedawało się te place i jakoś do Powstania nam się udawało za to przeżyć. Jako że mama nie mogła podjąć żadnej pracy, bo praca dla nauczycielki śpiewu wtedy raczej nie istniała. Uczestniczyła w różnych pracach tajnych, ale konspiracja była do tego stopnia, że ja nie miałam zielonego pojęcia, co mama robi. Panie i panowie, którzy bywali w domu, nie byli mi znani, bo nie mówiło się, że przyszedł pan Kowalski, tylko: „Aha, pan Jerzy”, koniec. I pewnie imię też nie było prawdziwe.
Ale niemniej podobnie było z konspiracją w „Szarych Szeregach”. Ja znałam skład mojego zastępu. Było nas osiem razem. Ale nie wiedziałam, kto jest zastępową innego zastępu. A drużyna miała co najmniej… Ja nawet nie wiedziałam, ile jest zastępów w mojej drużynie. Znałam drużynową, bo to był kontakt. Ale po wojnie spotkała mnie kiedyś koleżanka i powiedziała: „No wiesz, nasza drużynowa…”, ja mówię: „A ty też byłaś?”, a ona mówi: „Tak, ja byłam w zastępie u Marysi”. A ja nie wiedziałam w ogóle, że Marysia jest zastępową i że ma… Tak że to była chwała Bogu, bo młodzi ludzie mają czasem tendencję do chwalenia się czymś. Nie daj Panie Boże, gdyby to się gdzieś wydało. A zajęcia w samym harcerstwie też były tajne, chociaż w pewnym stopniu na granicy legalności. Na przykład mnie zlecano roznoszenie od czasu do czasu kopert. Powiedziano mi zresztą, że w tych kopertach są pieniądze i myślę, że to były raczej prawdziwe pieniądze, czyli dolary, do pań, które były żonami, przypuszczam, że wyższych oficerów Wojska Polskiego. Ale to nie było wcale takie proste, bo jak im dostarczyć te pieniądze – przez pocztę? Więc od czasu do czasu dostawałam kilka kopert. Oczywiście bez żadnych napisów. Musiałam wykuć na pamięć imiona, nazwiska i adresy. I miałam taką instrukcję, że jeżeli pani, która mi otworzy drzwi, nie odpowie na moje hasło, to mam bardzo przeprosić, powiedzieć, że się pomyliłam i przepraszając, szybko się wycofać. Bo tam różnie mogło być. Tam mógł być kocioł na przykład. Byłe żony, no nie byłe, ale oficerów, którzy byli na Zachodzie, też prowadziły różną działalność. Nie wszystkie na pewno, ale wiele, więc nauczono nas też, jak zmykać. Albo na przykład – nudne to było zajęcie – obserwować częstotliwość i jakość zmiany posterunków [niemieckich]. W obecnym domu akademickim i przedwojennym na placu Narutowicza mieściła się komenda policji. Oczywiście komenda była obstawiona posterunkami chodzącymi oraz w budkach. I na przykład miałam przez osiem godzin ustalić, co ile czasu i czy punktualnie jest zmiana tej warty. To nie była żadna uroczysta zmiana warty, tylko przychodziła następna dwójka, pogadali i ci odchodzili. Ale właśnie jak to przebiega, czy to się odbywa punktualnie, bo to były materiały potem, jeżeli urządzało się jakiś sabotaż. Co prawda nikt nie napadł do Powstania na komendę policji i słusznie, bo to nawet w czasie Powstania się nie udało. W każdym razie to było przygotowanie do tego, że jakby trzeba było zaatakować, to musimy mieć rozeznanie, jak to jest strzeżone, w jakich warunkach to się odbywa, jak są uzbrojeni ci, powiedzmy, policjanci, czy są w hełmach, czy tylko w czapkach. To wszystko było ważne. I z tego się zdawało raport ustny. Oczywiście ustny.
- Uczestniczyła pani w jakichś akcjach?
O nie. Nas chroniono przed tym. Myślę, że nawet chłopcy, jeżeli się chwalą, to tak gdzieś do szesnastego roku życia nas chroniono przed tym. Zresztą słusznie, bo nasz doświadczenia mógł spowodować wpadkę po prostu. A tu musieli być ludzie doświadczeni, tak że nawet do jakichś takich [akcji] przenoszenia broni czy przenoszenia dokumentów łączniczka musiała być dorosła, musiała być doświadczona, musiała wiedzieć, co w razie czego ma zrobić. I może musiała jeszcze wiedzieć, co jej za to grozi i że ją prędzej zamęczą, niż ona sypnie, więc [...] musiała być [dobrze] sprawdzona. Tak że do takich akcji nie. Jedyne co nam wolno było robić w ramach naszego harcerskiego szkolenia i to należało do zastępowych, żeby wziąć zastęp do lasu, pokazać im prawdziwą mapę i przećwiczyć na tej mapie dojście gdzieś tam. Ale mapę musiano trzymać za pazuchą, bo jakby ktoś spotkał nas… i to nie mówię, zaraz oddział uzbrojonych żołnierzy niemieckich, tylko jacyś po prostu ludzie, którzy czasem nie trzymali języka za zębami. Tak że myśmy wtedy udawali spacerujące po lecie dziewczynki, a mapę się wyjmowało wtedy, jak nie było nikogo w pobliżu. Ale to były już takie zajęcia, które nas jakoś sytuowały w konspiracji. Nie tylko, że konspiracja, ale że coś robi, że są jakieś zlecenia, że coś trzeba wykonać.
- Kiedy i jak trafiła pani do harcerstwa?
Haha. Pewnego dnia podeszła do mnie moja koleżanka z jednej klasy i powiedziała: „Słuchaj, chcesz wstąpić do harcerstwa tajnego?”, powiedziałam: „Pewnie”, a ona: „No tak, ale musi na to wyrazić zgodę twoja mama i słuchaj, żadnych kantów, idziesz do domu, pytasz, czy mama się zgadza. Jeśli się nie zgadza, to odpowiadasz mnie, że się nie zgodziła. Jeśli się zgadza, to odpowiadasz mnie”. Mama się zgodziła, powiedziała: „Zdajesz sobie sprawę?”, a ja: „Zdaję sobie sprawę”. Wtedy to już miałam jakieś… to mógł być czterdziesty drugi rok. To już mogłam mieć jakieś dwanaście lat. I wtedy dopiero przyszła jej siostra starsza, ona była w gimnazjalnej chyba czwartej albo nawet starsza. W każdym razie parę lat starsza. I powiedziała: „To w takim razie skoro się zgadzasz, to twój zastęp będzie się składał z Baśki, Aśki – i tam tego i tak dalej – a ty będziesz zastępową. A przysięgę będziecie składać za pół roku”. I tak było. Na przysięgę przyjechałam na jakieś straszne [peryferie], można powiedzieć, [ogólnie] Mokotów, ale teraz to jest Mokotów z ulicami. A to było gdzieś na polach za Mokotowem, samotny domek stojący, ale poznałam wtedy swoją… powiedzmy, część swojej władzy, to znaczy drużyny składały się… może inaczej. Z drużyn budowało się hufiec. I to była nasza hufcowa. O, to już była władza bardzo wysokiego szczebla. Ona odebrała od nas przysięgę i wtedy dostałyśmy po lilijce, takiej normalnej lilijce metalowej. Nie wolno było oczywiście tego nosić, ale się miało.
- Czym zajmował się pani brat w czasie okupacji?
Mój brat był starszy ode mnie i on miał znacznie trudniejszą sytuację, dlatego że on był o sześć lat starszy i młodzież w jego wieku była przez Niemców wyłapywana do pracy i to bardzo intensywnie. Dostawali [od władz] wezwania… przede wszystkim z Arbeitsamtu, czyli biura pracy. I on, żeby uciec od tego, przy pomocy protekcji przyjaciół mamy dostał się do szkoły pożarniczej. I po chyba pół roku, może trochę więcej, został strażakiem. I wtedy już niego odium zostało zdjęte. Dlatego że on był strażakiem, a straż pożarna była Niemcom potrzebna. Nie wiedzieli o oni o tym, że strażacy jeżdżą do Puszczy Kampinoskiej i ćwiczą tam strzelanie, ale to już jest osobne zagadnienie. Natomiast ta straż była im potrzebna, bo przecież pożary były i on do pożarów jeździł. Nawiasem mówiąc, kiedy było powstanie w getcie, jeździł też do pożarów w getcie, ale rzeczy, które opowiadał, nie nadają się do dzisiejszego [spotkania]. W każdym razie tym się właśnie zajmował. Miał normalną służbę, jak każdy strażak, dwanaście godzin, dwadzieścia cztery godziny. Różnie w zależności od tego, w jakiej jednostce akurat się [znajdował].
- Czy również miał do czynienia z konspiracją?
Oczywiście. Oni wszyscy skończyli podchorążówkę. Zdążyli skończyć podchorążówkę do Powstania, z tym że w tej sprawie właściwie myślę, że ich dowództwo miało dwie dusze. Znaczy nawet się później dowiedziałam od jego kolegów, którzy przeżyli, bo [wątpliwości dotyczyły tego], czy jest lepiej, żeby oni strzelali, czy jest lepiej, żeby oni gasili pożary. Przecież Warszawa była ostrzeliwana w czasie Powstania i niewątpliwie stale trwało kilka pożarów gdzieś. Oni byli bardziej potrzebni do tych pożarów. Ale w każdym razie przeszkolenie przeszedł i jakimś tam podchorążym został. Też ze względu na konspirację nie mogłam nic więcej wiedzieć. O tej Puszczy to mu się wymknęło kiedyś, ale nie chciał zdradzić jakichś szczegółów. W każdym razie dobrze, że się tak stało, że można to było tak zorganizować. I tym się zajmował. A w czasie Powstania po prostu zginął, jak większość.
Tak, na naszych oczach.
- Pamięta pani, kiedy dokładnie to było?
Tak, 5 sierpnia, oczywiście czterdziestego czwartego roku.
- Czy dużo osób wtedy zostało rozstrzelanych?
Tak. Bo to był już ten dzień, kiedy wypuszczono do pacyfikacji Powstania „własowców”. Armia Własowa to była armia, która przeszła z Armii Czerwonej pod skrzydła niemieckie. Po prostu zdradziła. I ci „własowcy” byli używani przez Niemców do wszelkich posług, jak napadanie, mordowanie, wyrzucanie i tak dalej. I właśnie 5 sierpnia [weszli] na nasz teren i to był chyba początek niszczenia. A nie. Oni wcześniej byli na Woli, ale to wiem tylko z przekazów. Oni wcześniej byli na Wolę wypuszczeni. I wpadali do domów, wyrzucali wszystkich i gonili ulicą Grójecką w kierunku zachodnim do takiego ogrodzonego terenu, który był Zieleniakiem, znaczy targiem [jarzyn i owoców]. Więc jeżeli ktoś im się nie podobał, albo kogoś właśnie uznano za Powstańca, to od razu go rozstrzeliwano. I w ten sposób zginęło u nas na moich oczach wiele osób już pod domem, a potem jeszcze w trakcie, kiedyśmy szły z mamą Grójecką, to już na Grójeckiej pod domami leżały zwały trupów. I to już byli różni ludzie i starzy, którzy nie mogli wyjść, i dzieci, które być może, nie wiem… I jak doszłyśmy naprzeciwko Zieleniaka to tam już pod takim domem trzy-czteropiętrowym do pierwszego piętra był po prostu zwał trupów. Jeden na drugim, jeden na drugim. Tak to wyglądało. Myśmy zapewne mieli powiększyć ten zwał, bo ustawiono nas tak, że z tyłu mieliśmy ten dom i ten zwał, a przed sobą mieliśmy tych zdziczałych „własowców” z karabinami maszynowymi ustawionymi naprzeciwko nas, blisko, więc chyba jasne, po co. I myślę, że… Ja myślę i co ciekawsze, jeśli się spotkałam z kimś, z kim rozmawiałam na ten temat, to wszyscy myśleli to samo: że w pewnym momencie Niemcy się zorientowali, że oni nie będą w stanie pozbyć się takiej ilości zwłok, bo to albo trzeba wykopać jakiś ogromny dół, ale to już ogromny dół, to lej… Bo jeżeli tego jest kilkanaście, a jeżeli tego jest kilkaset, a może nawet kilka tysięcy. Więc żeby nie powiększać tego, skorzystali z tego Zieleniaka i zapędzili nas na Zieleniak. I to było 5 sierpnia.
- A gdzie spędziła pani wybuch Powstania? Jak pani wspomina ten dzień?
Właśnie. Rano miałam zlecenie, żeby pójść przygotowywać punkt sanitarny na Opaczewskiej. Tam były dwie lekarki, a myśmy z koleżanką [układały] różne [leki i środki opatrunkowe]. Jasne było, że to nie jest na miesiąc przed Powstaniem ani może nawet i na tydzień. Ale że to jest tego samego dnia, to się zorientowałam dlatego, jak one w pewnym momencie popatrzyły na zegarki i powiedziały: „A teraz idziecie do domu. Prosto do domu!”. Właśnie w tych czasach dowódców się słuchało. I ja poszłam prosto do domu i na progu domu mama już była w domu, powiedziała: „Słuchaj, dobrze, że jesteś, bo właściwie dzisiaj wybucha Powstanie”. To mogło być między czwartą a piątą. Godzina „W” była wyznaczona na piątą. Ale mama chyba nie wiedziała, która jest godzina, tylko wiedziała, że to teraz. I w tym momencie usłyszałyśmy już automaty gdzieś na mieście, że już strzelają, pojedyncze wystrzały. Powstanie w zasadzie godzina była wyznaczona na piątą, ale nie wszędzie to się udało. Powstanie wybuchło czasem nawet i godzinę albo półtorej przed, no bo jeśli Niemcy zauważyli, że ktoś niesie jakoś dziwnie trzy karabiny, to trzeba było albo rozpocząć strzelaninę, albo się poddać, no ale to nie wchodziło w rachubę.
Pierwsza rzecz to radość, że już, nareszcie. Ja nie miałam pojęcia, co będzie dalej, bo właśnie to, co będzie dalej, to przed chwilą pani opowiedziałam. Ale radość. Radość potem się zmieniła o tyle, że myśmy wiedzieli, że Powstańcy się wycofali z Ochoty. O Woli nie wiedzieliśmy jeszcze nic, a Wola była wcześniej zdobyta, a przynajmniej częściowo zdobyta. Ale zaczęło ować wszystkiego, jedzenia, picia.
- Kiedy zaczęły się te problemy z zaopatrzeniem? Pamięta pani?
Nie. Właściwie nigdy to do mnie nie dotarło. Odżywialiśmy się przez pięć dni Powstania tym, co było w domu i jakieś tam były wymiany sąsiedzkie. Ten temu to dał, tamten temu to dał. Ale w momencie kiedy nas wypędzano na Zieleniak, to jeszcze właściwie problem głodu nie istniał. Problem głodu w Warszawie, o ile się orientuję, zaistniał dopiero tak naprawdę w drugim miesiącu Powstania. Chyba nie wcześniej. Bo ludzie trochę gromadzili zapasy, bo w czasie wojny zawsze się gromadziło zapasy, bo nie wiadomo, co będzie. Może nie będzie, nie da się kupić i tak dalej. [...]. Natomiast na Zieleniaku spędziliśmy cztery dni do dziewiątego. Tam już nie było ani jedzenia, ani wody, ani w ogóle niczego.
- Jak państwo sobie z tym radzili?
Na pewno różni ludzie różnie. Na pewno ludzie przedsiębiorczy, tak to nazwijmy ogólnie, radzili sobie jakoś z tym. Natomiast proszę pamiętać, że my z mamą byłyśmy tak wstrząśnięte śmiercią mojego brata, że po prostu siedziałyśmy na tym skrawku tego bruku, bo nawet chyba tam trawa nie rosła. I po prostu tak przesiedziałyśmy dni, a w nocy się człowiek kładł. Ale w nocy „własowcy” chodzili, wyciągali dziewczyny, gwałcili je, mordowali i wrzucali do basenu przeciwpożarowego, który był obok. To się działo na oczach wszystkich. Z tym [wspomnieniem] się nie można uporać przez całe życie, z pewnymi rzeczami – z tym zwałem trupów, z tym gwałceniem, z tym mordowaniem ludzi przy wszystkich – ale tak było.
- Czy ktoś z pani rodziny albo ze znajomych brał czynny udział w Powstaniu?
Moja rodzina, jak to na początku powiedziałam, głównie była związana z Kresami Wschodnimi i tam oni przeważnie zostali. Bliższej rodziny tu… to znaczy miałam siostrę mamy, ale ona mieszkała na Pradze, tak że to była starsza pani. A jej obaj synowie byli w Powstaniu, no bo jakby nie i właściwie…
- Czy wie pani, co się z nimi działo?
Słucham?
- Czy wie pani, co się działo z synami?
Gdzie walczyli? Pojęcia nie mam. Młodszy Tadeusz wyszedł z tego z niesprawną ręką i już do końca łapą nie ruszał. Ale ponieważ był człowiekiem z wyższym wykształceniem, to do tego mu ręka nie była potrzebna, tylko głowa, a głowę miał dobrą. A Kazik, nie mam pojęcia. Nie wiem w ogóle, gdzie [walczył]. A potem się już o tym nie mówiło. Bo nie wiem, może to było tylko w tych środowiskach, z którymi ja się stykałam, ale właściwie o Powstaniu się nie mówiło. Mało o Powstaniu, o wojnie się nie mówiło.
Już po wojnie. Tak… Mało... Tam się repatriowała cała moja rodzina ze wschodu na Śląsk Dolny, bo tak ich rozmieszczali. A były różne rozmowy, ale nigdy o tych przeżyciach, a przecież też swoje użyli.
- A czy koledzy, koleżanki z harcerstwa? Ktoś z nich brał udział w Powstaniu?
Z mojej grupy wiekowej na pewno nie. A nie, zaraz, Danka Wochnik coś tam robiła, ale ona wam już mówiła. Bo do naszej rozmowy doszło do tego… To jest moja koleżanka ze studiów, ona potem została nawet profesorem neurologii, ale myśmy się trzymali po studiach taką małą grupką w kupie. I ona była w Powstaniu i ona coś tam [robiła]. To na pewno były pomocnicze prace, bo co mogła robić, piętnastoletnia dziewczyna. Mogła gotować zupę, mogła nosić rozkazy z miejsca na miejsce. Nie walczyła na pewno bronią, nikt by jej nie dał, bo broń była bezcenna. Nie zabierało się żołnierza, zwłok się nie zabierało, a zabierało się broń, amunicję. To było bezcenne. I to jest niewątpliwie moja koleżanka, która autentycznie wzięła udział w Powstaniu. Natomiast inne… te które mieszkały na Woli i na Ochocie, to miały mniej więcej to co ja. Tak że nie potrafiłabym wskazać. Jakkolwiek mogło tak był, ale jak pani mówię, o tym się po prostu nie mówiło. To nie był temat do rozmowy. Tematy były aktualne, gdzie się uczysz, gdzie studiujesz, co robisz, ale o tym nie, o tym raczej nie.
- Wspominała pani o tej radości, która zapanowała w pierwszy dniach Powstania…
Tak, na początku. Ale to była, ona panowała, szczerze powiedziawszy, krótko, dlatego że Powstanie na Ochocie, nazwijmy to, nie udało się, Powstańcy się wycofali, a Niemcy jeździli tankietkami po Ochocie, o… róg Częstochowskiej i Szczęśliwickiej mieszkałam. I jeździli po tejże Szczęśliwickiej i z tych tankietek strzelali do domów. Wybili jakąś dziurę, zrujnowali kawałek domu, więc widać było, że my nie jesteśmy, my ciągle jesteśmy pod okupacją niemiecką, bo oni tu są, oni tu jeżdżą, oni nas… A potem jak przyszli „własowcy” to nie ulegało wątpliwości. Tak że ta radość wynosiła może jeden dzień.
- Czy zmieniał się stosunek do samych Powstańców?
Słucham?
- Czy zmieniał się stosunek ludności do Powstańców?
Nie, na Ochocie nie. To byli ci właśnie, którzy walczą, fajnie jest, oni mają broń. Stosunek do Powstańców zaczął się zmieniać wtedy, kiedy miasto popadało w głód, wszystko było zrujnowane, ludzie nie mogli przejść z domu do domu, bo był ostrzał, palił się co drugi, co trzeci dom. Wtedy ci, którzy zostali, nie brali udziału w Powstaniu z różnych powodów, zaczęli być, nazwijmy to, zdegustowani. A potem to mogło gdzieś i przemienić się w jakieś pretensje, bo ta wrogość nie mogła się inaczej objawić niż jakimiś pretensjami słownymi. Bo przecież nikt nie chwycił za pałę i nie bił Powstańca za to, że wywołał Powstanie.
- Wróćmy do pani pobytu na Zieleniaku. Mówiła pani, że spędziła tam cztery dni.
Cztery dni.
Potem kazali nam wszystkim wstać, ustawić się w czwórki albo i szóstki i przeprowadzono nas, bo to było jednak ładnych kilka tysięcy ludzi, na Dworzec Zachodni, wsadzono nas do pociągu, chyba jeszcze nawet nas do pociągu osobowego, bo potem już wywożono pociągami towarowymi i zawieziono do Pruszkowa. Pruszków to były zakłady kolejowe, które zostały przystosowane na obóz. Nie całkiem jeszcze przystosowane, ale jednak już ja byłam w tej pierwszej grupie, którą do Pruszkowa wywieziono, więc myśmy jeszcze chodzili jak ci głupi. I wiedziałam jedno. Musimy uciec. Powiedziałam: „Mamo, musimy uciec”. Właśnie. [Teren] nie był tak całkiem przystosowany i na przykład w jednym płocie była dziura. Może nie jedyna. Ja powiedziałam: „Mamo, chociaż tu stoi ten strażnik, to my spróbujemy uciec tą dziurą, z tym, że ktoś musi tego strażnika zagadać”, ale to się dało zorganizować. On wprawdzie się zorientował. Ja wyskakiwałam pierwsza, mama za mną, ale jeszcze ja usłyszałam, jak idzie seria po tym płocie. Ale już myśmy były za płotem. A za płotem stała ogromna grupa ludzi, przeważnie kobiet, i to były bliscy tych, którzy mieli w Warszawie swoje rodziny i którzy czekali, że przyjdzie kuzyn, siostra, brat i oczywiście czekali w nadziei, że uda im się przekupić przy bramie kogoś, bo nie każdy chciał dziurą w płocie uciekać. Ale ponieważ myśmy uciekły, wpadłyśmy w ten tłum i ku memu zdumieniu mamie (a my brudne, głodne, spragnione) rzuciła się jakaś pani na szyję i powiedziała: „Boże, pani Heleno”. I to była mamy uczennica, która mieszkała w Milanówku. I powiedziała: „No to jedziecie do mnie”. I przez kilka dni myśmy u niej przemieszkały.
- A jak długo byłyście panie w obozie? Po ilu dniach udało wam się uciec?
Po kilku godzinach. Jak uciekać, to zaraz. Myślę, że po jakichś trzech, czterech godzinach najdalej, a może i szybciej.
- Czy komuś jeszcze udało się uciec?
Ba. Nikt się tym nie chwalił potem, ja zresztą też nie, ale myślę, że tą dziurą to chyba nie, bo ten strażnik się pewnie zorientował i ja myślę, że oni jakoś zabezpieczyli te dziury. Żeby uciec to nie. Miałam oczywiście opowieści tych, którzy zostali, którzy byli dalej wywożeni, jedni byli wywożeni na roboty do Niemiec, to musieli być w pewnym przedziale wiekowym. Matki z dziećmi wywozili na przykład gdzieś w pole i wyrzucali z tych wagonów towarowych i macie teraz iść gdzieś. Jak doszły do jakiejś wsi, różnie bywały przyjmowane, ale przeważnie udawało im się przeżyć. Tak że tutaj od razu weszłyśmy w inny świat, ale trzeba było jakoś, trudno było siedzieć na głowie pani, która zresztą oczekiwała na swoją rodzinę. Tak że mama zaczęła się starać o pracę. Takim pośrednikiem pracy była wtedy RGO, która co prawda głównie rozdawała zupę, ale miała też takie biuro informacji na temat, gdzie poszukują kogoś do roboty. I poszukiwano…
W Milanówku, pod Milanówkiem poszukiwano do gospodarstwa pastucha. I mama powiedziała: „Świetna praca”. I została zaangażowana. I do grudnia jeszcześmy pełniły obowiązki pastucha, bo zima w czterdziestym czwartym roku co prawda była ostra, ale jesień była bardzo długa, tak że jeszcze w grudniu pamiętam, że trochęśmy te nasze krowy i owce pasły. Bo oczywiście ja chodziłam z mamą na tę pasionkę, bo dlaczego nie. Tak że w ten sposób mama zarabiała na życie. To znaczy przypuszczam, że jeśli chodzi o pieniądze, to były jakieś bardzo symboliczne sumy, ale miałyśmy wyżywienie i na razie noclegi. Mówię: „Na razie”, bo to były noclegi na werandzie. W listopadzie już było trochę ciężko.
Ale w międzyczasie spotkała mama przyjaciela mojego ojca, który zresztą u nas się na początku wojny ukrywał. A to był nie byle kto, bo to był pan Henryk Józewski, który był przed wojną długo wojewodą wołyńskim, a potem już dwa lata wojewodą w Łodzi. I oczywiście w konspiracji. Jak spotkał mamę, dogadali się szybko, on powiedział: „Słuchajcie, ja mieszkam na strychu, połowa strychu jest wolna. Przychodzicie do mnie na strych”. I wtedy już zainstalowałyśmy się na strychu. Wprawdzie strych też nie był ogrzewany, ale jednak między strychem a werandą, jak się okazuje, jest bardzo duża różnica. I pan Józewski wciągnął mnie w pracę konspiracyjną. Co prawda tylko na kilka miesięcy, ale czego ja nie robiłam wtedy. Nosiłam jego meldunki, wychodziły dwa wydawnictwa, „Rzeczpospolita”. Oczywiście to był kawałek zadrukowanego papieru, to nie wyglądało tak jak teraz. To nawet jak na maszynopis wyglądało fatalnie. I to jedna strona. A druga strona to był „Biuletyn Informacyjny”. Ale biuletyn powstawał w ten sposób, że w sąsiedniej posesji jeden uzdolniony inżynier miał radio, oczywiście nielegalnie. I myśmy na tym radio, bo zawsze nasłuch prowadzić powinny dwie osoby, bo jedna coś przeoczy, jedna coś przekręci. Potem się uzgadniało z tego nasłuchu
gros takich wiadomości ważniejszych i pisało się z tego biuletyn. To już on pisał. I ja byłam to drugie ucho. On był pierwsze ucho, a ja byłam drugie ucho. Potem puszczaliśmy sobie między… bo Londyn nadawał co kilka godzin. Ale myśmy sobie puszczali koncert symfoniczny. Coś czego nie powinniśmy robić, bo Niemcy pelengowali i szukali. Ale nie wiem. On uważał, że nic się nam nie stanie i nic się nam nie stało. Także jeździłam po jakieś zrzuty furmanką, nocą, jakieś wory przyszły – zrzucali Amerykanie oczywiście –piętnaście kilometrów od Milanówka. Zanim przyjechaliśmy, to te wory było widać, bo już zaczynało się rozwidniać. Jednym słowem tam mogłam pławić się w konspiracji.
- Kiedy zaczęła pani te działania?
To było między wrześniem czterdzieści cztery, a niestety 17 stycznia czterdzieści pięć. Niedługo, ale fajnie. I wtedy w tej konspiracji spotkała mnie zabawna rzecz, która mogła się skończyć źle. Po raz pierwszy w życiu przeżyłam uratowanie życia bez jakiegoś takiego… a było to tak. Oczywiście chodziły posterunki niemieckie, już nie policji, ale wojska, dwóch żołnierzy w hełmach przekręconych, bo oni wiedzieli, że to co się dzieje, to już jest końcówka. Niemniej jednak kazali im chodzić po ulicach, to chodzili. Szliśmy naprzeciwko siebie. Ja miałam za pazuchą komplet „Rzeczypospolitej” i „Biuletynu”. Niestety wysunął się. Prawdą jest, że wtedy ubrania miałam skąpe i trudno było coś ukryć za pazuchą. To się wysunęło i wypadło na ulicę. To mógł być listopad. Zatrzymałam się i zaczęłam to zbierać. Oni podeszli i zaczęli to zbierać. No to ja władałam wtedy lepiej niemieckim, bo języka się zapomina, ale mnie uczyli przed wojną i w czasie wojny i mogłam się posługiwać niemieckim. Zaczęłam im po niemiecku mówić, że taki bałagan, źle mi zapakowali, ale bardzo dziękuję, że panowie tak bardzo miło, bardzo jest mi miło, bardzo dziękuję. Oni ze mną zbierają tą „Rzeczpospolitą”, to myślę sobie, cholera, śmiesznie i strasznie. Oni mi oddali to wszystko i powiedzieli: „Tak, ale widzisz, ubrudziło się”, a ja: „Ano trudno, to się wyrzuci”.
Proszę pani. A nawet jeśli? Miałam szczęście. Myślę, że nie podejrzewali, chociaż gdyby chcieli podejrzewać, to naprawdę druk był tego typu, że to było widać, na czym to jest zrobione, że to nie ma nic wspólnego z żadnym urzędowym pismem. Zresztą ilość jednakowych druków… Ale powiedzmy, że albo nie podejrzewali, albo mi darowali życie, bo po czymś takim [Niemiec] od razu brał i strzelał na miejscu. Tak że egzekucja wtedy była bez żadnych obozów, bez żadnych zsyłek i tak dalej. I zaniosłam te papiery gdzie trzeba, na drugi koniec Milanówka, a odbiorczyni mówi: „Ale jakie brudne”. Ja już nie opowiadałam o tej swojej przygodzie. Powiedziałam: „No to co z tego, że brudne, ubrudziły się”. To wtedy takie było moje życie. Niewątpliwie bardzo ciekawe, bardzo intensywne, głodne, to prawda, bo trudno było o jedzenie.
A potem wkroczyła Czerwona Armia i wtedy już myśmy wszyscy wiedzieli przecież w Milanówku, co nas czeka. Nie było złudzeń. To już było po ustaleniu niemalże granic. A w każdym razie tego, że Polska znajdzie się, oględnie mówiąc, pod wpływami. Ale byli ludzie, którzy liczyli się z tym, że dojdzie do siedemnastej republiki. Bo wtedy było tylko szesnaście, więc my byśmy mogli być siedemnastą. No nie doszło, chwała Bogu. Ale sprawa była przesądzona, więc w momencie kiedy oni weszli, jeśli mnie pani pyta o odczucia, to smutek. Bo znowu skończyła się jakaś epoka, trudna epoka, bolesna epoka, ale która miała na końcu jakąś nadzieję, że może to się inaczej rozstrzygnie. A już było wiadomo, że nic się inaczej nie rozstrzygnie, że to już jest rozstrzygnięte. I wtedy każdy zabrał się za szukanie pracy w tej nowej rzeczywistości. Ja oczywiście jeszcze byłam w szkolnych latach, więc nie, ale mówię o mamie. Ale pewnie to już tak bardzo panią…
- Na to przyjdzie też czas. Chciałam jeszcze na chwilę wrócić do okresu Powstania. Jakie wiadomości dochodziły do pani z Warszawy? Wiedziała pani, co się dzieje?
No tak, dlatego że tam ciągle wyrzucano następnych przez Pruszków. A ci, którzy byli wyrzucani z Pruszkowa, częściowo jednak byli wypuszczani, dlatego że jak wyszła pani ze starszym człowiekiem, ojcem, i na przykład dziećmi swojej kuzynki, to takiej babki nie wywozili na roboty do Niemiec. Jeżeli miała szczęście, to jej nie wywieźli gdzieś tam pod Częstochowę i nie wyrzucili na polu. Czasami wypuszczali takich ludzi po prostu z Puszkowa. To na pewno były jednostki, to nie było masowe. Ale te jednostki przynosiły wiadomości. Tak że myśmy byli na bieżąco. Wiedzieliśmy, co się dzieje, że jest głód, że Warszawa właściwie prawie zdruzgotana, spalona.
- Dochodziły również te informacje o ludobójstwie?
Powiedziałabym, że oczywiście. Tylko dla nas to już wtedy nie były nowe informacje, bo czego myśmy mogli się spodziewać po wydarzeniach z „własowcami”. Jakkolwiek tam to już to wykonywali Niemcy, ale dochodziły informacje wszystkie. I powiem, przeważnie gorsze niż lepsze. Mało było informacji niosących jakąś nadzieję. Natomiast wszyscy byli, wiedząc, że po drugiej stronie Wisły stoi Armia Czerwona, wszyscy wiedzieli, jak to będzie. Że to już na żadną pomoc nie będziemy mogli liczyć, bo skoro oni nie przekroczyli Wisły, a przecież mogli, to chodzi o to, żeby Powstanie się wypaliło samo.
- Co pani czuła, kiedy Powstanie się zakończyło?
Smutek. Chyba po pierwsze smutek. Po drugie byłam przekonana, że Warszawy nie odbudują.
- Co pani myślała, że się stanie?
Ale to nie było jakieś takie racjonalne przekonanie na podstawie tego, co widziałam, tych wszystkich gruzów. Byłam przekonana, że stolicę przeniosą do Krakowa albo gdzieś, i że Warszawa zostanie kupą gruzów. Bo przecież to nie jest możliwe. Tak mi się wydawało. Ale już po roku jak byłam w Warszawie, bo myśmy po Powstaniu z mamą oczywiście nie wróciły do Warszawy, tylko szukałyśmy pracy poza Warszawą. Mama szukała pracy poza Warszawą. Więc pierwsze, co widziałam Warszawę, gdzieś luty, marzec czterdziestego piątego, i wtedy byłam przekonana, że to się nie da odbudować. Ale jak widziałam Warszawę po roku, to już nie byłam taka pewna, czy tego nie będzie można odbudować.
- Co pani robiła po powrocie do Warszawy?
Nie, nie wróciłam do Warszawy. Mama dostała pracę nauczycielki. A tak chciała pracować w wiejskiej szkole. Już nie chciała żadnego powrotu do miasta. I w wiejskiej szkole, w płockim powiecie, w Małej Wsi dostała pracę nauczycielki, oczywiście języka rosyjskiego, ponieważ mama kształciła się w Rosji, tam skończyła konserwatorium, była dwujęzyczna. A język rosyjski wtedy w szkole wchodził jako obowiązujący, a nie było rusycystów, no bo skąd. Więc dostała pracę i po kilku tygodniach… Pobyłam z mamą trochę w Małej Wsi, a potem mama powiedziała: „Teraz idziemy do Płocka do szkoły”. Do Płocka były trzydzieści trzy kilometry. Myśmy poszły, bo wtedy się chodziło, autobusów nie było. Te trzydzieści trzy kilometry na dobrą sprawę to jest sześć, siedem godzin, jak się dobrze idzie, a myśmy były dobrymi piechurami. Nie byłam jeszcze szkolnym dzieckiem, jak dostałam pierwszy plecak [przed wojną]. Tak że poszłyśmy do Płocka i na moich oczach odbyła się taka rozmowa z dyrektorką szkoły: „Przyszłam zapisać córkę do szkoły”. Nie mam przecież żadnych dokumentów, co skończyłam. „Dobrze, a co córka skończyła?” – „Drugą klasę u Goldmanowej w Warszawie”, ale nie do potwierdzenia. Goldmanowa może siedzieć jeszcze wywieziona… „No dobrze – mówi pani dyrektorka – ale musi przynieść z sobą krzesło”. A mama: „Ale ja nie mam krzesła, bo ja mieszkam na wsi, po pierwsze, a po drugie, mi się wszystko spaliło w Warszawie”. – „Aha, spaliło się – powiedziała pani dyrektorka – no to trudno, będzie bez krzesła”. Co nie oznaczało, że nie miałam na czym siedzieć. Ale jakiś tam stołek mi przynieśli. Taki był problem, jak się organizowała szkoła w Płocku. I w Płocku w tej szkole byłam do matury. Dopiero po zrobieniu matury…
To był rok tysiąc dziewięćset czterdziesty ósmy. Wtedy właściwie postanowiłam, że będę studiować w Warszawie i zrealizowałam ten pomysł.
- I wtedy wróciła już pani do Warszawy na stałe?
Nie. Traktowałam to cały czas jak okres przejściowy. Temu sprzyjały okoliczności. Przecież nie miałam żadnego mieszkania. Ciocia mieszkała na Pradze, to tam trochę u niej mogłam pomocować, ale w gruncie rzeczy to waletowało się u tych, co mieli jakieś tego… Ale to było waletowanie. Całe studia przechodziłam z torbą na ramieniu, w której były przybory do mycia zębów, jakieś mydło, ręcznik, może piżama, na pewno piżama i chyba nic więcej. I właściwie nie myślałam o pozostaniu w Warszawie. Nawet chyba myślałam o tym, że może potem wyjadę na wieś i będę wiejskim lekarzem. Ale człowiek myśli, a życie się inaczej toczy. Na trzecim roku medycyny w czasie kliniki internistycznej zetknęłam się z lekarzem, który powiedział: „U mnie pani nie skorzysta, no tak, tak, bo ja [wprawdzie] jestem internistą, ale ja zajmuję się medycyną pracy”, a ja na to: „A co to jest panie doktorze?”, a on: „To jest wpływ pracy na zdrowie człowieka”. Ja mówię: „Wie pan, to fajne”. I ja się niestety też [zaraziłam] tą medycyną pracy. I to było nieuleczalne. I wtedy już, kończąc studia, pomyślałam sobie, że coś muszę wybrać, ale jeżeli już wybrałam internę, bo podstawą jest interna, i medycynę pracy, no to muszę zostać tutaj, gdzie będę zdobywać wiedzę. I pierwszą pracę dostałam w Tarchomińskich Zakładach Farmaceutycznych. Byłam tam lekarzem zakładowym. Droga w jedną stronę trwała półtorej godziny, droga powrotna trwała półtorej godziny, bo taka była komunikacja. Tam ciuchcia jeździła jeszcze. Ale była to bardzo fajna praca plus do godziny jedenastej wolontariat w klinice, a potem normalna praca w przychodni u nich w Tarchominie. Byłam zajęta dwanaście godzin, może czasem więcej. Rozmyślania nad przyszłością właściwie porzuciłam, bo wiedziałam już, że ja wchodzę w to, ja z tego już nie zrezygnuję, ale wiedziałam też, że zdobycie jakiegoś mieszkania czy jakichś warunków lepszych to będą lata. I tak też było.
- Jak teraz po latach ocenia pani Powstanie?
Ja chyba od początku oceniałam Powstanie tak, że ono musiało wybuchnąć, aczkolwiek wiadomo było, że to będzie rzeź. Musiało wybuchnąć, bo gdybyśmy tak pozwolili się zająć bez protestu Armii Czerwonej, to może i potem by nie było [obecnej] III Rzeczypospolitej. Może nie było by jakiegoś, nie od razu oczywiście, ale jakiegoś obudzenia się buntu przeciwko temu. Ja myślę, że ten bunt nie ma oczywiście korzeni w Powstaniu, bo to by było za śmiało powiedziane, ale że ten zryw powstaniowy, na który się zresztą potem Solidarność bardzo powoływała, że ten zryw Powstaniowy był konieczny. Chociaż wiadomo było, że to nie wyjdzie. Wiadomo było, że ta przewaga Niemców jeszcze jest taka, że oni potrafią nam dać w kość. I dali.
- Czy jest może jeszcze coś, co chciałaby pani dodać?
Nie. Mam nadzieję, że odpowiedziałam na te pytania w miarę wyczerpująco.
Warszawa, 8 marca 2013 roku
Rozmowę prowadziła Agata Czarniak