Zbigniew Nowakowski „Zbyszek”
Zbigniew Nowakowski, magister inżynier architekt i inżynier górnictwa kopalń węgla kamiennego. Jestem również inwalidą wojennym I grupy i byłem więźniem hitlerowskich obozów koncentracyjnych, a [także] porucznikiem Wojska Polskiego. [Urodziłem się] 15 września 1922 roku w Warszawie.
To było chyba w styczniu 1940 roku, najpierw do „Szarych Szeregów”, a potem to zostało zmienione na Związek Walki Zbrojnej. Ponieważ potem byłem aresztowany i wywieziony na roboty przymusowe, więc w innym miejscu byłem w grupie, która też była Związkiem „Odwet” należącym do ZWZ.
- Jaki pan przybrał pseudonim?
Mój pseudonim „Zbyszek”, taki miły.
- Gdzie pan działał w ramach konspiracji i czym się pan zajmował?
Najpierw jeśli chodzi o 17 września 1939 roku, kiedy na nas napadli zdradziecko Sowieci, wojska Armii Czerwonej, wówczas rozpoczęliśmy (ja jako harcerz) akcję przeciw sowieckim władzom, które wówczas zajęli nasz kraj i to miejsce, gdzie mieszkałem w Nowej Wilejce w Wilnie. Później, kiedy powstała Armia Krajowa w roku 1942, w lutym, zostałem żołnierzem Armii Krajowej. Początkowo współpracowałem z oficerami, którym w czasie wojny udało się zbiec, nie dostali się do niewoli i ukrywali się. Jeszcze jako harcerz, a potem jako konspirator ZWZ, wspomagałem tych oficerów. Zaczynało się to nawet od [znalezienia] miejsca, gdzie mogli się ukrywać. Dostarczaliśmy im również ubrania cywilne i udzielaliśmy informacji, powiedzmy, gdzie w tej chwili są oddziały sowieckie, a potem niemieckie i litewskie, żeby byli zorientowani, co się dzieje w terenie. A muszę powiedzieć, że ci oficerowie jakoś nie byli przygotowani do takiej sytuacji. Te sytuacje były dla nich takie dziwne, że często narażali się, a myśmy już byli przyzwyczajeni. Tak że jak na przykład wojska sowieckie wkroczyły do Wilna, między 19 a 20 września 1939 roku, to już wówczas staraliśmy się uprzedzać tych oficerów, gdzie powinni się znajdować albo żeby się nie wychylali w związku z tym, że mogą być aresztowani przez NKWD.
- Czyli okres okupacji spędził pan na Wileńszczyźnie?
Jeśli chodzi o okupację, to na Wileńszczyźnie były dwie okupacje, a nawet trzy, tylko ja przechodziłem dwie. Pierwsza była sowiecka, która 17 września zajęła tamtą część Polski i Litwy. Potem [Sowieci] się wycofali i 10 października był układ między prezydentem Litwy Antanasem Smetoną a Stalinem, że będą dalej państwem niepodległym i dostaną część Wileńszczyzny, która należała do nas, do Polski. Wilno zostało przekazane Litwinom. Sowieci wycofali swoje wojska z Litwy, Estonii i Łotwy i tylko pozostawili bazy wojskowe. W Nowej Wilejce, tam gdzie mieszkałem, na terenie koszar i garnizonu wojska sowieckie rozmieściły się jako baza wojenna, a urzędy wszelkiego rodzaju i cała administracja była państwa litewskiego. Litwa była cały czas niepodległą. Myśmy podlegali Litwie, czyli Litwini nas okupowali i to była litewska okupacja. Bardzo się na nas mścili i nienawidzili Polaków do tego stopnia, że wszystkie urzędy, wszystkie miejsca instytutów, nawet uniwersytet Stefana Batorego już w grudniu został zamknięty. Mogli się tam uczyć tylko Litwini, a niektórzy Polacy zostali aresztowani, skierowani na jakieś roboty albo do NKWD i wyjeżdżali na Sybir, [gdzie] zostali przekazywani. Tak że to była jedna z bardzo ciężkich okupacji dla Polaków. Byliśmy wyniszczani w sposób, jaki tylko jest możliwy. Potem nastąpiła jakby prowokacja i Sowieci uznali, że Litwini i litewska służba bezpieczeństwa morduje i zabija żołnierzy sowieckich i postawili ultimatum Litwie, żeby natychmiast wycofywała swoje wojska, bo w innym wypadku będzie z nią wojna. W każdym bądź razie zakończyło się tym, że Litwini zostali formalnie 1 sierpnia Litewską Republiką Sowiecką. Skończyła się okupacja litewska, dalej byli Litwini, ale już rządzili Sowieci do 22 czerwca 1941 roku. 24 czerwca na Wileńszczyznę, do Wilna i do Nowej Wilejki weszły armie niemieckie i zaczęła się trzecia okupacja, niemiecka.
- Proszę powiedzieć, jak do tego doszło, że trafił pan do Warszawy przed Powstaniem Warszawskim?
Jak już wspomniałem moja działalność konspiracyjna zakończyła się tym, że... Najpierw [była] pomoc oficerom. Oficerowie już się później jakoś dostosowali do tych warunków i zaczęli działać w konspiracji – też działali w ZWZ i później w Armii Krajowej. Ja wtedy zostałem przez Litwinów wysłany na roboty przymusowe do Słonima (między dawnym polskim województwem nowogrodzkim a poleskim) i tam, w Lasach Albertyńskich (to był rok 1942), pracowałem najpierw jako niewykwalifikowany robotnik, a później postarałem się o to, że zostałem elektrykiem, elektromonterem – miałem już lżejszą pracę w budowaniu przejściowego niemieckiego szpitala wojskowego. Tam stworzyliśmy grupę, zresztą było kilka osób, które też ze mną przyjechały na roboty przymusowe do miejscowości Słonim i jako dowódcy, którym podlegałem, działali jako Związek Odwetu. Moja rola była taka, że robiłem rysunki sytuacyjne i podawałem dane, ile wojska przychodzi, jakie są ilości, jak rozmieszczone są baraki szpitalne, gdzie są miejsca zabezpieczające wojskowych służb specjalnych, które ochraniały ten szpital przed partyzantami. Tam była część partyzantów sowieckich i też część polskich. Oddawałem [rysunki] jednemu z [tych], którym podlegałem – był starszym sierżantem 80. Pułku Strzelców Słonimskich. Nie wiem, co się z nim stało. Po pewnym czasie mój dowódca jeszcze z Wilna, który ze mną przyjechał, został aresztowany – też nie wiem, co z nim się stało. Ten został aresztowany, a potem przyszli po mnie. Wynajmowałem pokój w Słonimie i po pracy przychodziłem do domu. Pani gospodyni mnie uprzedziła, że ktoś na mnie czeka, żebym uciekał, bo to jest gestapo. Powiedziałem do niej: „Jak ja mogę? Jak zacznę uciekać, to oni będą wiedzieli, że jestem coś winien. Wobec tego nie będę uciekał, tylko przyjdę jak gdyby nigdy nic”. Na schodach siedział Białorusin, który współpracował z gestapo i z SS, kolaborant. Przeprowadził śledztwo, sprawdził, co mam, poprzerzucał wszystkie moje rzeczy – skąd się wzięły, a gdzie są koledzy i tak dalej. Potem mnie aresztowali. Siedziałem w areszcie gestapo w Słonimie. Ponieważ na przymusowych robotach pracowałem w wojskowej jednostce technicznej, która budowała szpital, więc powiedziałem do pilnującego mnie, żeby poprosił dowódcę, bo chcę, żeby zawiadomił szpital, że nie ma mnie dlatego, że jestem tutaj. My pracujemy w szpitalu przez dwadzieścia cztery godziny, dlatego że trzeba ciągle sprawdzać elektryczność, czy wszędzie w salach się palą lampy, czy nie ma jakiejś awarii. Przyszedł oficer. Dostałem dwa razy w twarz, że jak śmiem go prosić. Mówię: „Będą się o mnie upominać”. Widocznie zadzwonił (ja tego nie widziałem), bo po dwóch dniach w nocy mnie wypuścili, ale w nocy nie chciałem wychodzić, bo jak by mnie złapali (była godzina policyjna), to by mnie znów wsadzili. W związku z tym poczekałem do rana i poszedłem do swojego wynajętego mieszkania. Stamtąd poszedłem do pracy, do szpitala do lasów albertyńskich. Nie pozwolili mnie mówić, co się ze mną działo, a ja mówiłem, że byłem przesłuchiwany. „Aha, no dobra”. Dalej pracowałem, a tamto dowództwo szpitala jakoś nie robiło mi żadnych wstrętów. Pomyślałem, że najwyższy czas stamtąd zwiać, bo jak tak dalej pójdzie... A mnie zapowiedzieli, że jeśli jeszcze raz się do nich dostanę, to już nie wyjdę, a z gestapo ludzie nie wychodzili. W związku z powyższym następnego dnia (to było gdzieś w połowie czerwca), jak się tylko skończyła godzina policyjna, po szóstej rano, pobiegłem na dworzec towarowy i wskoczyłem do bydlęcego wagonu, a właściwie węglarki, bo jak tam wskoczyłem, to zrobiłem się na murzyna, tak się pył rozbił. Dojechałem nielegalnie do Białegostoku. W Białymstoku było bombardowanie dworca i magazynów, wszystko się paliło. Pociąg dojechał tam w nocy. Wyszedłem z wagonu i między torami dostałem się na dworzec. Na dworcu pytam się (wtedy już był ranek), czy jest jakiś pociąg do Wilna, a kolejarze mówią: „Panie, wczoraj ostatni pociąg odszedł! Teraz tylko idą wojskowe, bo chcą Wilna bronić”. Nie dałem za wygraną. „Lepiej niech pan nie wchodzi!”, ale ja wszedłem do wagonu, na którym stały czołgi. Tam mnie złapano i przeprowadzono do komendanta aresztu na dworcu, bo tam esesmani mieli swój służbowy pokój. Podali dokumenty. On mówi, że to fałszywe, że jestem dywersantem, bandytą, że tylko stryczek mnie czeka. Ale akurat jak szedłem z rękami podniesionymi, szedł lekarz ze szpitala z lasów albertyńskich w randze kapitana, któremu naprawiałem różne rzeczy, lampki i tak dalej – miał różne takie urządzenia. Zapamiętał mnie. Poprosiłem go, żeby mnie ratował, bo mnie chcą tutaj zamordować i mówią, że mam fałszywe dokumenty. „Może pan kapitan będzie uprzejmy i im powie, panie doktorze, że to są prawdziwe, od was!”. Takie miałem szczęście, że wziął te dokumenty, poszedł... Chyba wiadomo, że esesmani to była elita, która się rządziła, ważniejsza była od Wehrmachtu. Ten esesman zaczął wrzeszczeć na kapitana, chociaż był rangą niższy, że jak on Polaka ratuje, że co on i tak dalej. W każdym bądź razie miał do niego pretensję, ale ten lekarz powiedział: „To są prawdziwe dokumenty! Niech pan mi nie mówi, że są fałszywe, bo ja je znam! To są od nas dokumenty”. – „To co, pan będzie za Polakiem stawał?!”, a on mówi: „Wezmę go jako robotnika przymusowego”. Esesman zaklął, mówi: „No dobrze” – i puścił mnie. Byłem tragarzem, ładowałem i rozładowywałem rzeczy z aut do wagonu, potem w wagonach układanie – taka ciężka praca. Stamtąd, skracając, dojechałem przez Warszawę do Warthegau, czyli Kraju Warty (zabrane nasze Poznańskie, Wielkopolskie), do Inowrocławia. W Inowrocławiu był częściowo rozładunek. Potem jeszcze przejechaliśmy do miejscowości piętnaście kilometrów od Inowrocławia, do Kowala. Tam mieliśmy różne prace porządkowe, ale praca się skończyła. Nami Polakami znów zaczęło się interesować gestapo. Był tam taki
Obersturmführer Graiser, taki polakożerca, że mówi: „Nie mają co robić, to do obozów koncentracyjnych albo gdzie indziej do jakiejś ciężkiej pracy będą wezwani!”. Jak się o tym dowiedziałem, to znów, krótko mówiąc, przez gestapo i dzięki temu kapitanowi, który tam był, udało mi się zwiać stamtąd do Warszawy. Miałem jechać do Mińska Mazowieckiego, do tej jednostki niemieckiej, która mnie skierowała na roboty do szpitala. Taki gestapowiec mówi: „Gdzie ty chcesz jechać? Przecież tam już nie ma Niemców! Tam są iwany, ruscy! Tam są Sowieci!”. Mówię: „Jak to, panie naczelniku – nie wiedziałem, jak mu powiedzieć, był taki
Parteigenosse z
Hakenkreutzem tutaj – Niemcy by się dali [wygonić], żeby Rosjanie zajęli to miejsce?!”. –
Ja, gut! i dostałem
Passerstein, takie pozwolenie przejazdu wagonami
Nur für Deutsche do Mińska Mazowieckiego, ale wysiadłem w Warszawie. Czekałem oczywiście [aż] się skończy godzina policyjna. Ukrywałem się u moich krewnych na Woli. Tak dostałem się do Warszawy i do Powstania.
- Kiedy pan dostał się do Warszawy, jaka to była data?
To był gdzieś 20, 21 lipca, kiedy do Warszawy się dostałem. Od tego [dnia] ukrywałem się w Warszawie. Potem wybuchło Powstanie. Akurat tak się złożyło, że trafiłem tam na zgrupowanie „Radosława”. „Radosława” osobiście nie znałem, ale był znajomym mojego ojca, bo też był legionistą – Jan Mazurkiewicz „Radosław” i chciałem się do niego zgłosić, ale jeden z powstańców z komendy powiedział, żebym poczekał, bo w tej chwili jest dużo chętnych, ale nie ma broni i tak dalej. Mówię: „To ja bez tego będę. Jak nie można, to będę działał i będę wspomagał Powstanie”. Tak się rozpoczęło.
- Jak wyglądał pierwszy dzień Powstania dla pana? Co się działo?
W pierwszy dzień Powstania padał deszczyk, było pochmurno, mglisto. Wyszedłem na balkon i słyszę syreny, jakiś ruch niesamowity, coś się dzieje! A dowiedziałem się znów, też od znajomych, że wybucha Powstanie w Warszawie. O, to świetnie! W pierwszym dniu Powstania brałem udział w akcji na szkołę przy ulicy Spokojnej. Tam ładowaliśmy [rzeczy] na auta ciężarowe i potem z flagami biało-czerwonymi żeśmy maszerowali do punktu, gdzie oddział powstańców miał dostarczyć to wszystko.
- Brał pan udział w natarciu na szkołę?
Tak. Było natarcie na szkołę. Brałem w nim udział w tym czasie, kiedy już szkoła była zajmowana. Tam były wojska SS, ale też RONA (
Radikalnaja Oswoboditielnaja Armia), takie jednostki kolaborantów faszystowskich, składające się z różnych ludzi. Zostali wyparci, część została wzięta do niewoli, a amunicję, materiały, urządzenia, umundurowanie, żywność – to wszystko ładowaliśmy na auta i w tym brałem udział.
- Czy pan dostał jakąś broń w czasie tego natarcia?
Nie miałem tam broni. Broń była, ale [ją] oddałem, dlatego że owało broni. Potem nastąpił drugi dzień Powstania. W drugim dniu Powstania była akcja na Stawki – wielkie magazyny żywnościowe i umundurowania, gdzie znów się przyłączyłem do grupy „Zośki” czy „Parasola” i tam też tak samo ładowałem wszystkie rzeczy na auta. Dali mnie konserwy za to, że [pomagałem]. Poszedłem do swojego punktu, do swojej bazy, a oni odjechali.
- Gdzie się znajdował ten punkt?
Na ulicy Spokojnej numer 3, brama numer 3. Jakie uczucia? Byłem szczęśliwy! Takie jakieś wrażenie – nareszcie Polska, bo wszędzie gdzie się nie obróciliśmy (my wywieszaliśmy również) [były] biało-czerwone flagi. Jesteśmy u siebie! To było wtedy takie niesamowite wrażenie! Przecież wyjechałem z różnych tarapatów, a tutaj okoliczność takiej euforii: „No to damy Niemcom w kość!”. Oczywiście jako powstańcy w tym okresie – do czwartego, do piątego nawet dnia Powstania, byliśmy na dobrej pozycji. Pozajmowaliśmy różne ważne miejsca, ale później przyszedł krach. Liczyliśmy, nie ja, ale dowództwo liczyło, że armia radziecka wkroczy i oswobodzi nas czy nam pomoże wypędzić Niemców. Tymczasem Stalin wydał rozkaz, żeby nie włączać się w tą „awanturę warszawską” i ofensywa została wstrzymana. Wtedy przyszły nowe wojska, jeszcze z Afrika Korps, część bardzo bojowych dywizji pancernych, jak: „Hermann Göring”, „[Leibstandarte SS Adolf] Hitler”, „Viking” (takie różne nazwy miały) i działo się coraz gorzej. Zaczynaliśmy przegrywać, a Wola padła pierwsza i była najbardziej zniszczona. Najwięcej ludzi, cywili i tych, którzy ochotniczo wspomagali Powstanie, jak i powstańców, zginęło na Woli. W te dziesięć dni zginęło tam mniej więcej 40.000 ludzi. […]
- Czy pan osobiście był świadkiem mordów i egzekucji na Woli?
Tak, oczywiście! Przecież widziałem na własne oczy, jak niemieccy żołnierze SS rzucali granaty do piwnic. One tam oczywiście wybuchały i było bardzo dużo rannych, bo ludzie się chowali w piwnicach z uwagi na bombardowanie, a szczególnie jeśli chodzi o bombardowanie z granatników. One są tak ustawione, że bombka może przelecieć przez ulicę i wpaść w kierunku takim, jak [Niemcy] nastawili. [Bomby] spadały na dachy, na ulice i wtedy ludzie ginęli. Znęcali się do tego stopnia (sam stałem pod ścianą śmierci), że zabijali dzieci o ścianę. Widziałem, jak mordowano, jak wyciągano z budynków ludzi i stawiano przed czołgi jako żywe tarcze! Ja też, mało owało, bym tak wpadł, ale udało mi się schować, uciec. To były straszne rzeczy! Jak przechodziłem do barykady, Niemcy zaczęli strzelać nawet z czołgów i zabijali ludzi. Jeśli chodzi o ulicę, którą nas prowadzili [stamtąd], gdzie byłem skazany na śmierć, to jest boczna ulica Tatarska. To był plac magazynowy towarowego Dworca Gdańskiego i tam był z podkładów zrobiony płot, który oddzielał tory od placu. Tam nas postawiono do rozstrzelania. Nie było inaczej, tylko rozstrzeliwali. To, że nas nie rozstrzelali, to cud! Brakowało kilka sekund!
To był 10 sierpnia. [...]
- Jak do tego doszło, że panu udało się przeżyć tą sytuację?
To była taka sytuacja, jeśli chodzi o rozstrzeliwanie, że [był] już pluton egzekucyjny, dwa karabiny maszynowe, wszystko pamiętam! Mówią, że razem z ludźmi, z cywilami... Cywile zostali odgrodzeni i pod murem (ulica Tatarska kończy się murem Cmentarza Powązkowskiego i po drugiej stronie ulicy jest cmentarz muzułmański) przy cmentarzu muzułmańskim ich zgromadzili, a nas dwudziestu czy trzydziestu postawili do rozstrzelania. Gdyby nie przyjechał na motorze jakiś oficer SS i nie dał rozkazu, żeby przerwać egzekucję, to byśmy tam zginęli jak psy pod ścianą! Ale to taki zbieg okoliczności. Widocznie (tak się domyślam) musiał dostać rozkaz, że nie ma ludzi w obozach koncentracyjnych i trzeba ludzi, żeby na przykład pracowali przy V-1 i V-2 w Dorze w górach Harzu albo w innym obozie, że są potrzebni do fabryk, które były przy obozach. Na przykład przy obozie Buchenwald była wielka fabryka Gustloff-Werke, nazwiska wielkiego Niemca, gdzie pracowano przy broni, amunicji karabinów szybkostrzelnych szmajserów i części do V-1 i V-2. Były całe jednostki, które współpracowały i to wszystko przychodziło do Dory-Mittelbau w górach Harzu.
- Czyli w tym momencie, gdy miała nastąpić egzekucja, państwo grupą zostali przewiezieni do obozu pracy?
10 sierpnia była pacyfikacja ulicy Spokojnej. Wszystkich nas tam złapali. Pewna grupa powstańców ostrzeliwała te jednostki, które przeszły zza muru Cmentarza Powązkowskiego na ulicę Spokojną, którą pacyfikowali. Niemcy strzelali, wywiązał się ostrzał, ale żeby nie było widać, co robią, to puścili świece dymne, tak że zamknęli ścianą dymną to miejsce, gdzie nas przeprowadzali przez cmentarz na ulicę Tatarską.
- Potem, jak przyszedł rozkaz...
Jak przyszedł rozkaz, to zabrali nas stamtąd. Gdzieś między godziną dwunastą a szesnastą przyszli esesmani z psami, całe grupy i zabrali nas na ulicę Sokołowskiego do zrujnowanego, zbezczeszczonego kościoła świętego Wojciecha, przez ulicę Ostroroga. Ulica Sokołowskiego łączyła się z ulicą Wolską. Na rogu Wolskiej i Sokołowskiego był i jest kościół świętego Wojciecha. [...] Wepchano nas do tego kościoła. Nas, to znaczy całą [grupę] tych bandytów, za których [nas] uważali. Byliśmy w nawie głównej, a do piwnic, do podziemi wtłoczyli kobiety, dzieci i starców. Teraz jest taka sprawa, że w nocy ktoś chciał uciekać czy ktoś uważał, że trzeba uciec i go ochrona esesmańska dopadła. Krótko mówiąc około pięciu ludzi rozstrzelano przed krzyżem misyjnym. W nocy słyszę (siedzę w ławce, nie można zasnąć, kapie z góry, bo już wieża rozbita) jakiś płacz. Szukam, patrzę, a tam od zakrystii są drzwi – widocznie to były drzwi do tych podziemi. „Co się dzieje?”. – „Proszę pomóc, proszę pomóc, bo tu dzieci nam umierają. Nie mamy wody, nie mamy czym podgrzać mleka!” – coś takiego słyszę. Powiedziałem: „Zaraz”. – „Może ktoś pomoże, może wody nam przyniesiecie?”. Myślę, co [zrobić], ale wziąłem się na odwagę i mówię: „Dobrze, proszę poczekać, ja się postaram”. Wyszedłem, bośmy siedzieli w tej długiej nawie głównej jeden obok drugiego, jedni esesmani spali, [inni] dookoła chodzili. Podchodzę do jednego esesmana i mówię po niemiecku, że chciałbym wodę, bo tam dzieci mdleją i umierają; czy mógłbym wodę im przynieść.
Was?! Patrzę, a to nie jest Niemiec, tylko jakiś z Czarnogóry albo ustasz, to znaczy Serb czy Chorwat. Widzę, że marnie po niemiecku mówi, to zacząłem do niego mówić po rosyjsku – akurat dobrze znam rosyjski (przecież dwadzieścia lat na wschodzie, na granicy, jeszcze musiałem się uczyć języka rosyjskiego, który był obowiązkowy). Po rosyjsku do niego mówię tak i tak. On trochę pijany, ale nie całkiem, głowa mu ucieka: „Co ty, draniu?”. Mówię do niego: „Panie drogi, niech pan pomoże”.
Słuszajcie, tam dzieci... Można pajść i wadu wziać? („Czy można pójść i wziąć wody?”). – „No dobrze, niech ci będzie, ale pamiętaj, jak będziesz chciał uciekać, to cię zastrzelę jak psa!”. Mówię: „Nie będę uciekał, bo chcę pomóc!”. Po drugiej stronie ulicy, okazuje się, była studnia i tam nabrałem wody, wiadra były. Wziąłem dwa wiadra wody i zaniosłem [im]. Nie można sobie wyobrazić, jak mnie tam ściskali! Mnie się łzy lały! Byłem dość twardy, ale taki byłem rozczulony tym, że coś mogłem zrobić, że nie wytrzymywałem. Mieli kubki (te kobiety i dzieci), do kubków wodę wlali i na świecach grzali. Tak im pomogłem. Przyszedłem z powrotem, a ten do mnie:
No szto, haraszo? Mówię:
Da, spasiba. („Bardzo dobrze, dziękuję”). To do dzisiaj pamiętam i nie zapomnę, że jeszcze coś dobrego zrobiłem! Potem rano na następny dzień (to już był 11 sierpnia) rozdzielono nas. Znów kolumnę zrobiono z tej ludności z piwnic i z nas osobno – oddzieleni byliśmy. [...] Była pewna przestrzeń i [postawili] nas osobno. Z tymi ludźmi żeśmy wahadłową kolejką dojechali do Pruszkowa. Tam kobiety i dzieci przeszły do tak zwanego obozu tymczasowego, przejściowego, a nas zaprowadzili na boczny tor do bydlęcych wagonów, zapakowali i wywieźli do Buchenwaldu, czego nie wiedzieliśmy, ale czuliśmy, że będzie coś złego. I tak – żegnaj kochana Warszawo! Trafiliśmy do obozu Buchenwald. Byliśmy przyjęci tam wprost bestialsko! Mówiono i mówi się w literaturze o Buchenwaldzie, że to jeden z takich obozów, gdzie nie było wielkiego rygoru, dyscypliny, ale nas z transportu warszawskiego specjalnie nienawidzili. Tym bardziej dlatego że większość ludzi, która była zamknięta w tym obozie, to byli przeciwnicy Hitlera, komuniści, socjaliści, demokraci i inni – kryminaliści, homoseksualiści i tak dalej. Każdy był oznaczony, miał swój numer i kolor. Czerwony kolor na trójkącie wierzchołkiem na dół to był [więzień] polityczny, fioletowy to był albo ksiądz, albo tak zwani tłumacze Pisma Świętego, żółte kolory były żydowskie – gwiazdy Dawida, czarne nosili Cyganie jako urodzeni złodzieje, poza tym zieloni to byli bandyci (
Berufferbrecher to znaczy zawodowy bandyta). Tam najwięcej było czerwonych. Różowe nosili homoseksualiści – też byli tępieni. Niemcy nosili czerwone, ale bez litery według alfabetu niemieckiego, a myśmy nosili literę „P”.
- Jak długo znajdował się pan w tym obozie, w którym pan przebywał?
W Buchenwaldzie pracowałem, [najpierw] byłem na kwarantannie. Oczywiście muszę powiedzieć – przechodzi się taki specjalny rytuał, że nim się wejdzie do obozu poza druty kolczaste pod wysokim napięciem, to przybywający nowi rekruci rozbierają się do naga, wszystko oddają. Jak ja mogłem mieć dokumenty? Trzeba było później to wszystko odtwarzać i mieć dowody na to, żeby dostać weryfikację. [Mam] dwie weryfikacje: jedna żołnierza Armii Krajowej – zostałem zaliczony jako jeniec wojenny, a nie bandyta; druga, że byłem więźniem. To wszystko zabrane, nic! Do naga, spodnie w jedną, koszulę w drugą, wszędzie porządek –
Ordnung muss sein! (Porządek musi być!). I tak nago przechodziliśmy przez korytarz do śmierdzącej kadzi z towotem, jakąś dezynfekcyjną mazią. Trzeba było się zanurzyć razem z głową, a jak [ktoś] się nie zanurzył, to esesman albo kapo jak kopnął w głowę, to się [człowiek] dwa razy zanurzył. Przechodziło się przez to śmierdzące, potem poszło się do drugiego miejsca, gdzie byli fryzjerzy. Ogolili wszędzie, gdzie były włosy, szczególnie bolało w częściach intymnych, bo mieli wszystko takie tępe – jak zajechał, to aż z krwią. Potem, jak przechodziło się już do łaźni, to trzeba było ręce podnieść do góry, otworzyć się, wypiąć pośladki, czy czegoś się nie przenosi. Trzeba było mieć tylko mydło i pokazać, bo się dostało. Zresztą mydło robiono z naszych kości! Przechodziło się do łaźni. W łaźni znów była taka zabawa, że albo dawali cholernie zimną wodę, albo gorącą, że ukrop, paliło nas! Jak ktoś odchodził od tego dalej, to dostawał pejczem albo kijem w cztery litery, żeby wracał pod prysznic. To było niesamowite, ale jakoś to przeszedłem. To wszystko się przeszło i potem do następnej sali, w której wydawano numery i ubrania. Ubrania oczywiście różne, po różnych trupach, z wyciętym z tyłu oknem, żeby [jakby] się chciało uciekać, to od razu [było] widać, kto to jest albo farbą olejną posmarowane, różne. Ja dostałem długie spodnie i krótką marynarkę. Wyglądałem jak klaun z dobrego cyrku. Jak popatrzyliśmy na siebie (bo znaliśmy się niektórzy też z Powstania, byli ze mną koledzy, których już w Powstaniu poznałem), nie mogliśmy wytrzymać, chociaż sytuacja była tragiczna, tośmy się śmiali, jak tylko można było! Bez butów, bez czapek dwa tygodnie, a w Buchenwaldzie, jak to mówią – Buchenwald, czyli las bukowy, Turyngia, wysoko, deszcz, śnieg i wszystko na głowę [leci], więc różne flegmony, wrzody i tak dalej. [...] Musieliśmy na bosaka chodzić, a ścieżki między blokami były szutrem wysypane, to kaleczyło nogi i nie można było stać, zupełnie jak na rozżarzonych węglach. Ale miałem te długie spodnie, więc patrzyłem, czy kapo nie widzi, zawiązałem sobie i na tych spodniach przechodziłem gładko. Mieliśmy piękne „mieszkanie” w namiotach przeznaczonych dla koni, a przystosowanych dla nas, w boksach. W jednym boksie na szerokości gdzieś do trzech metrów, między jednym usztywnieniem a drugim musieliśmy siadać – jeden siedział na drugim [zgięty] w kolanach, po jakichś dwudziestu czy trzydziestu w jednym rządku, w drugim, że kilkudziesięciu się zmieściło tylko na tych trzech metrach. Ostatni opierał się o wykopaną małą skarpę, bo tam na ziemi się spało, a namiot był tam wbity. Tak się spało jak pchły. Wszy jeszcze nie było, ale pchły były milionami! Jak dawały szkołę, to jak się człowiek zaczął drapać, to ten drugi, co zasnął, bił w głowę i mówił: „Do cholery, przestań, bo przecież nie mogę spać!”. A najgorzej, jak chciało się załatwiać te fizjologiczne sprawy, siusiu i tak dalej – jak się było w środku i wychodziło się, to coś okropnego było! Najlepiej było być albo pierwszym, albo ostatnim, żeby nie przeszkadzać innym. Tak się nabawiłem reumatyzmu i różnych chorób. Potem rano była walka z pchłami. Trzeba było spodnie na lewą stronę i szwy... Cegłą żeśmy zabijali, żeby jakoś żyć. Tam była kwarantanna trzech tygodni i potem nas skierowano do pracy w kamieniołomach. Pracowałem w kamieniołomach, nosiłem kamienie z kamieniołomów do obozu jakieś półtora czy dwa kilometry. Kamień się nosiło, rzucało się w obozie koło ścieżek. Tam inni więźniowie rozbijali to na szuter i żeby nie było gliny, błota, były te ścieżki przez nas robione na zmianę. Była też taka sprawa, że jak ktoś mały kamień wziął, to dostawał przynajmniej pięć kijów na pupę, żeby uważał na przyszłość; na drugi raz [dostawał] więcej. Trzeba było wziąć dobry kamień, bo jak był mały, to ten zrzucił [go] i jeszcze się dostało lanie. Druga sprawa była taka, że pewna część więźniów nie to, że nosiła kamienie, ale składała [je] na lorę. Byliśmy zaprzęgani jak konie to tej lory: dyszel, z jednej strony czterech, pięciu, z drugiej strony kilku i jechaliśmy. Jeszcze taki esesman albo kapo wrzeszczał:
Jetzt ein Lied – kazał śpiewać i iść w nogę. Musieliśmy śpiewać! W literaturze napisane jest (jak to czytałem później): „śpiewające konie Buchenwaldu”. Albo potem jak chcieli nas zniszczyć, to były tak zwane
Kakerlak Weg – droga karaluchów. Był tak zwany sport: „Teraz sport!” – bieganie tam i z powrotem po tych drogach, aż upadł. Jak upadł, to nie każdy się podnosił. Został rozbity i potem odniesiony do krematorium. Stamtąd 3 września 1944 roku zostałem deportowany, wywieziony do Tod-kommando, do komanda śmierci, do obozu koncentracyjnego Dora, najpierw do komenderówki Buchenwaldu, [który] od listopada 1944 roku był osobnym obozem z własną komendanturą i dostał nazwę Dora-Mittelbau. To było w górach Harzu, w podziemiach pasma górskiego Kohnstein. Tam była fabryka V-1 i V-2, broni cudownej, tajemniczej i tak dalej. Byliśmy tragarzami tajemnicy –
Geheimnisträger, czyli ci, co noszą tajemnicę. Musieliśmy bardzo uważać, żeby nie podpaść, bo jak ktoś podpadł, to zaraz –
Sabotage i wieszanie, tam nie było komór gazowych! Praca, wycieńczenie i wieszanie. Tak było w Dorze w górach Harzu. To było straszne komando i nawet do tego stopnia chronili tą tajemnicę, że było pięć kordonów obstawy tego pasma, żeby się nikt nie przedarł, nie przeszedł bez wiedzy, żeby nawet mysz się nie prześlizgnęła – tak była strzeżona tajemnica. Dyscyplina niesamowita, za byle co! Jak mnie się sznurówka urwała, a wziąłem kawałek drutu i zobaczył kapo albo esesman, że zawiązałem: „O, ty draniu, to jest sabotaż!” – i trzasnął w łeb. Albo mnie rozbił szczękę jeden taki drań, to znaczy nie całkiem – zęby mnie wybił. W każdym bądź razie była tam dyscyplina niesamowita i stamtąd więzień nie mógł być przeniesiony do drugiego obozu, tam miał zostać do śmierci. Ogólny rozkaz Himmlera był taki, że każdy miał prawo żyć następująco: dwa do trzech tygodni, księża miesiąc, a inni trzy miesiące, potem już powinno ich nie być. A jednak stało się inaczej, bo warunki, różnego rodzaju sytuacje i sprawy tak się toczyły, że nie zdążono nas całkiem wykończyć. A poza tym ciągle jeszcze potrzebowali siły roboczej. Co było ważne? Pierwszą zasadniczą sprawą SS i tych potworów [było], żeby zrobić z nas automaty. Mieliśmy być bezwolni, bez żadnej godności ludzkiej, tylko [mieć] numer i robić to, co każą. Na szczęście im się to nie udało. Dowód jest taki – jednak w obozie był tak zwany ruch oporu. Nie walczyło się tak jak Monte Cassino czy w Powstaniu Warszawskim, tylko walczyło się o to, żeby podać rękę drugiemu człowiekowi. Drugi człowiek był największym skarbem człowieka. Gdyby nie przyjaźń, nie solidarność, nie to, że jeden drugiemu starał się pomagać... I to musiał pomagać, ja by to powiedzieć, konspiracyjnie, bo to, co dobre, tam było złe! Tam wszystko to, co dobre, nie mogło mieć miejsca! Obozem rządził terror, gwałt i automaty! Ale niestety te najważniejsze wartości, największe, jakie są w człowieku, ta wewnętrzna wolność duchowa, że mogę pomyśleć, mogę coś zrobić, narysować, podać drugiemu rękę, że mogę go doprowadzić do jakiegoś spokoju, bo jest bardzo zdenerwowany albo załamał się i nie może dalej żyć, [przetrwały]. Rysowanie, poezja, wszelkiego rodzaju spotkania na temat literatury, jak są tylko jakieś wolne chwile, bo były takie czasem przed świętami, że można się było na ulicy spotykać chociaż trochę i żeśmy opowiadali to tamto, żeby zabić ten czas, i to myślenie, że muszę przeżyć, że nie wiem, co będzie jutro.
- Jak udało się panu przeżyć?
Jak widać, jestem. [...]
- Kiedy opuścił pan obóz Dora?
Dora była ewakuowana gdzieś od 3 do 5 kwietnia 1945 roku. W tym czasie od strony południowej dochodziły wojska amerykańskie pod dowództwem Pattona, znanego, wspaniałego generała i głównodowodzącego sił alianckich, który odwiedzał niektóre obozy, Eisenhowera. Podchodzili i zajęli obóz 11 kwietnia. Wcześniej, żeby nie dostać się w ręce amerykańskie, byliśmy ewakuowani do różnych obozów. Jedni szli tak zwanymi drogami śmierci na piechotkę –
per pedes apostolorum – i bardzo dużo ludzi po drodze zginęło z wycieńczenia. Niektórzy chcieli uciekać i nie udało im się – esesmani strzelali jak do kaczek. Niektórzy byli w ostatnim dniu [czy] dwa dni przed zajęciem tamtego miejsca, gdzie doszli więźniowie i Amerykanie [tam] dochodzili... Spalono żywcem w stodole 400 osób! Przed samą wolnością! To było straszne. Ja zostałem ewakuowany... Miałem znów szczęście, bo nie szedłem na piechotę, tylko lorami, towarowymi wagonami przewieziono nas... Jechaliśmy długo, bo nie chcieli nas przyjąć, z głodu żeśmy umierali, pięć dni żeśmy nic nie jedli! Jadłem trawę biorąc za [łodygi], wyrywając – te białe cebulki zjadałem, a po burzy, bo akurat był deszcz i była woda, z kałuży piłem wodę i tak się jakoś ratowałem. Po pięciu dniach dowieziono nas (chcieli nas zabrać do Neuenganne, do Dachau, do innych obozów) do Bergen-Belsen. To był jakiś 7, 8 kwietnia. Wagony zostały na stacji bocznej Bergen niedaleko obozu Bergen-Belsen. Wyładowywanie, wyrzucanie. Jak takiego, co pięć dni nie jadł, się dotknie, to od razu leci. Wypadłem z tego wagonu, ale jakoś szczęśliwie, że nic sobie nie połamałem. Ktoś mnie pomógł i tak dobrnęliśmy do obozu. Ale już nie dostaliśmy się do tego prawdziwego, autentycznego Bergen-Belsen, tylko obok, do koszar zostawionych przez wojsko niemieckie. To były koszary Wehrmachtu i SS, do dzisiaj stoją – tam stoją teraz Międzynarodowe Siły Zbrojne NATO. [...] Do każdej kolumny został przydzielony blok i w tym bloku na posadzce żeśmy mieli spać, czekać i tak dalej. Robiliśmy tam porządki. Głodzili nas – jedliśmy trawę, trawniki były prawie wyjedzone. Dużo ludzi zginęło, szczególnie [dużo umarło] na tyfus. Widać było, że już jest koniec wojny, bo nam żadnych robót specjalnie [nie dawali]. Jakieś rowy – kopanie, przenoszenie rzeczy, prace tragarza i nic więcej. I tak to trwało do 15 kwietnia 1945 roku, kiedy to pierwsze oddziały 2. Armii angielskiej oswobodziły nasz obóz. Były tam również pododdziały polskie, tośmy się ucieszyli. A ja leżałem chory na strychu, też schowany. Ponieważ owało już esesmanów, to pilnowali nas wartownicy, kolaboranci z wojsk węgierskich, którzy współpracowali z Niemcami, żebyśmy siedzieli cicho i z bloków nie wychodzili. Byłem schowany, leczyłem się – jak można się było leczyć... W każdym razie jakoś oddychałem, na strychu jednego z bloków, bo miałem
Durchfall, to jest krwawa biegunka. Kończyłem się po prostu, ale koledzy mi pomogli. Jakiś Czech, jak dziś pamiętam... Myśmy Czechów nie lubili, bo oni byli raczej za Niemcami. Więcej więźniów znało język niemiecki, dlatego oni byli lepsi i często na takich obozowych wewnętrznych funkcjach, jak
Forarbeiter – blokowy,
Stugenisten – ten, który pilnuje w środku, w bloku porządków i tak dalej było ich więcej niż Polaków. To przeważnie byli Czesi – więcej ich było niż Polaków, bo Polacy zawsze byli gorsi. Czech, jak dziś pamiętam, Marian Różiczka z Prahi przynosił mnie takie spieczone na podeszwę kotlety. Ja to zjadałem, popijałem winem do picia, marnym sikaczem i się wyleczyłem. Od razu chciałem wstąpić do armii, ale nie pozwolono mnie, bo byłem za słaby. W związku z tym byłem dipisem, to znaczy siedziałem już w obozie, który z obozu koncentracyjnego zamienił się w obóz przejściowy. W samym dniu wolności, czyli wejścia wojsk angielskich, osiemnastu moich kolegów zatruło się spirytusem metylowym, bo tak się cieszyli, że już jesteśmy wolni (jeszcze nie koniec wojny, to kwiecień, a nie maj!), że gdzieś w magazynach esesmańskich znaleźli spirytus, kawę, różne rzeczy. Niektórzy pili kawę, a niektórzy byli tacy, że musieli się napić [alkoholu] i zatruli się – osiemnastu. Tak było nam żal, bo niektórzy byli bardzo przyjaźni ci więźniowie. Siedzieliśmy tam właściwie prawie do połowy maja. Niby nominalnie wolność odzyskaliśmy 15 kwietnia, bo weszła armia i już nie strzelali do nas, ale jeszcze były warty. Esesmani pozakładali białe opaski, że się poddają, niektórzy uciekali, to myśmy ich łapali, pomagaliśmy wojskom angielskim,
military police, powiedzmy po polsku – żandarmerii angielskiej. Jeszcze były takie niesamowite okoliczności, że niektóre oddziały SS, które były w tym rejonie, walczyły z 2 Armią angielską, która w tym czasie przechodziła przez Bergen-Belsen – niektóre oddziały zostawały dla ochrony, a niektóre szły dalej. Były takie walki, że rakiety czy właściwie pociski zapalające spadały na obóz, tak że to nie była taka całkowita wolność, tylko cieszyliśmy się, że [to] nie esesmani. Po pewnym czasie, już gdzieś w połowie maja, było jeszcze czterdzieści osiem godzin wolnego jak gdyby i to była masakra! W obozie stała się rzecz tragiczna. Staraliśmy się wyłapać kapo, którzy nas bili i mordowali, staraliśmy się wyłapać esesmanów i było bardzo dużo śmiertelnych wypadków, zabijania. Na przykład jeden Anglik uratował, jak dziś to pamiętam... Esesmana żeśmy złapali (nasi złapali, nie ja, ja tylko to widziałem) – [jeden] lał mu wodę do ust, stał mu na brzuchu i go deptał. Zobaczył to żandarm angielski (nie był do tego przyzwyczajony) – trrrr! – strzelił ze swojego szybkostrzelnego karabinu. Ci więźniowie odeszli. Mówi: „Tak nie wolno robić!”. Ci, co zostali, zostali wszyscy aresztowani i był samosąd. To było coś okropnego! Na własne oczy [widziałem] – kiedyś nie myślałem, że zobaczę coś z kanibalizmu, ale właśnie z piwnicy wyciągnęliśmy (bo robiliśmy też porządki przy okazji) więźnia, który miał pokrojone pośladki, ponacinane kawałki, tak że niektórzy byli tak głodni, że jedli jedni drugich. To się tam zdarzało, bardzo marginalnie, ale jednak. Widziałem to na własne oczy. Były różne inne bardzo przykre sprawy, szczególnie dostało się tym kapo albo bandytom, którzy nas maltretowali. Potem, jak żandarmeria angielska się zorientowała, co się dzieje, to zabroniono nam, tak że ucieszyli nas wszystkich, bo taki szał nastąpił, że myśmy musieli chodzić w kilku, w piątkę, w czwórkę, żeby nie jeden. Na przykład watahy sowieckich bandytów napadały na drugich. Mówili:
Od smatriwania, eta kapo był! A on nigdy kapo nie był, tylko mu się tak wydawało, bo gdzieś popił, znalazł coś. Od razu się rzucali i mordowali swoich kolegów więźniów! Tego świat nie widział! To nawet w Powstaniu Warszawskim nie było czegoś takiego! Było, że mordował, zabijał – to tak, ale żeby się znęcał... Na przykład jeden kapo dostał łomem (takim kawałem żelaza, co się podbiera kamień, żeby można go było wyciągnąć), to widziałem, jak jeszcze konał, jak oddychał. Spuchł, język mu na wierzch wyszedł (coś niesamowitego!) i zginął. Tak było w Bergen-Belsen kilka dni po wyzwoleniu. Potem, 8 maja, nastąpiło prawdziwe wyzwolenie, koniec wojny. Co to się działo! To zmiana o trzysta sześćdziesiąt stopni – zupełnie inna sprawa! Całowaliśmy się, chodzili, szczypali, czy żyjemy! Boże! Dostaliśmy jeszcze gdzieś tam prowiant z UNRR-y, bo UNRRA zaczęła działać. Wojsko nam trochę pomagało, dawało nam czekoladę i tak dalej, ale dużo ludzi zachorowało na tyfus i mieli takie straszne łaknienie, że jak dostał bułkę (oni mieli taki fajny chleb, bielutki jak bułka), to od razu wpychał wszystko, całe zjadł, czekoladę, wszystko na raz! Pękały te wszystkie naczynia wewnątrz i był tyfus, który zabił w dzień wyzwolenia prawie 2400 ludzi, więźniów. Nie wytrzymali. Jednego kolegę prosiłem: „Nie jedz, daj spokój”. Jak żeśmy odeszli, wyrwał się gdzieś. Jak dostał, to zjadł, dostał krwotoku niesamowitego i zginął. Plamisty tyfus... Tak że właśnie to wycieńczenie, te wszystkie sprawy jakby się nawarstwiły, ludzie mieli tak słabe organizmy. Poza tym ta choroba miała takie właśnie walory negatywne, że człowiek musiał jeść, bo ciągle był głodny. Jak jadł natychmiast dużo, a był wycieńczony, to naczynia pękały. To była straszna sprawa. [...] Tak że Bergen-Belsen to był straszny obóz. Myśmy go nazywali „poczekalnią do raju”, to znaczy na tamten świat. Była taka sprawa, że komendant obozu kazał wytruć nas wszystkich, żebyśmy nie doczekali wolności, zarażonym zarazkami tyfusu chlebem. Jego zastępca (którego znałem, opisuję go nawet), doktór SS nie wykonał rozkazu i w związku z tym myśmy przeżyli. Ten chleb nie został wydany. Ponieważ [doktór] akurat dostał się do niewoli, został powieszony. Nazywał się Joseph Kramer,
Sturmführer czy
Haupsturmführer, to znaczy w randze kapitana (to, co mówię, to są rangi SS). Jego kolega z Dory, który tu się dostał (nazywał się Hans Hesler), też został powieszony. W Lineburgu był sąd tych wszystkich oprawców i tam zostali powieszeni. Ta wolność to było coś fantastycznego. Co tam się wyrabiało! Zwykle o tym specjalnie nie mówię, ale była też niesamowita sprawa spotkania mężczyzn z kobietami, bo były tam więźniarki. Wszystko oswobodzone, jak wolność, to wszystko jeszcze pozarażane, z wszami, ze wszystkim – całowali się, kochali! No, koniec świata! Ale to było znów to serce, to znaczy, że w nas nie potrafiono do końca zabić tej ludzkiej godności, a osobistą wolność, tą największą wartość, potrafiliśmy w sobie zachować i być dla drugiego jeszcze człowiekiem, przyjacielem. Tak że to było fantastyczne. Potem się trochę wszystko uspokoiło, nastała UNRRA. Zostałem zweryfikowany jako żołnierz Armii Krajowej, a tam występowałem jako żołnierz Polskich Sił Zbrojnych i dostałem przydział do UNRR-y, więc mnie się działo nie tak, a tak. Miałem wszystko, co chciałem. Na przykład, jak żeśmy już mogli od czasu do czasu wyjść na wieś, a Niemcy bardzo kochali kawę, jak się tak poszło, to za kawę można było mieć wszystko, łącznie z kobietami. Nie wiem, napaleni na tą kawę byli niesamowicie. W związku z tym jeszcze można było zawrzeć jakieś przyjaźnie, coś kupić od nich czy zamienić, tak żeby jakoś człowiek się czuł bardziej po ludzku. Ale też bywały straszne sprawy, bo na przykład Cyganie i Sowieci napadali na Niemców, mordowali, bili, zabierali biżuterię, gwałcili kobiety. Jak pierścionek nie schodził z palca, to ucinali siekierami. Krowy potrafili Cyganie sprowadzić do obozu i na klatce schodowej pokroić, przygotować do pieczenia, do jedzenia – krew się lała po schodach, więc niesamowite sprawy! Znów musiała policja... Potem żeśmy wewnętrzną policję utworzyli, żeby takich draństw nie było. Sowieci, na przykład, jedną ulice zajęli, cyganie drugą, a Polacy się włączali. Jak tam zaczęli mordować, tośmy z nimi się bili. Podpalali czasem budynki, więc Niemcy się modlili, żeby jak najprędzej tych Sowietów i nas tam nie było. Władza angielska, jak do nich to doszło, starała się wszystko odebrać, UNRR-ę zakończyć, rozwiązać obozy i jak najprędzej wysłać wszystkich tych więźniów do ich krajów. Zaczęła się deportacja do swoich krajów. Najwięcej było Sowietów i najprędzej przyjechały sowieckie misje wojskowe, NKWD (to jest
Narodnyj Komissariat Wnutriennich Dieł) i spółka, już wtedy KGB (
Komitiet Gosudarstwiennoj Biezopastnosti to jest Komitet Bezpieczeństwa Państwa). Oni wszystkich swoich zabierali, czy chcieli, czy nie chcieli, a jak przyjechali do Związku Sowieckiego, do siebie, to zaraz ich rewidowali i stawiali pod sąd, że dlatego przeżyli, że służyli Anglikom i Amerykanom i są szpiegami. I znów u siebie swoi (tak Stalin zarządził) byli zsyłani do łagrów sowieckich, gułagów (
Gospodarstwojenny Uriad Łagierow, to jest Główny Urząd Łagrów Sowieckich). Potem [jechali] nasi. Najprędzej jeszcze Holendrzy, Duńczycy, Kanadyjczycy, Hiszpanie, Jugosłowianie, Węgrzy – oni chętnie jechali, a my nie, bo u nas nie było Polski! Myśmy przecież od razu widzieliśmy (a jeszcze ja byłem przewrażliwiony na tym tle) komunę sowiecką, czyli byliśmy pod trzecią okupacją sowiecką! Przecież ci, co pojechali wcześniej, a mieli jakieś informacje, że byli w AK, to byli w Polsce mordowani, więc powiedziałem, że nie jadę. [Pojadę] dopiero, jak będzie Polska niepodległa. Ale jak dostałem wiadomość, że matka, ojciec i rodzeństwo żyją, są w Krakowie i dają sobie radę – to ja sobie nie dam rady? Zapakowałem wszystko do jednego wora i zamiast do Kanady przyjechałem do Krakowa 15 czerwca 1946 roku. Zacząłem nowe życie od zera! Jakoś mi się udało. Ktoś mnie się pytał: „Czy pan nie żałuje, że pan wrócił? Tak się pan przecież zarzekał”. Nie wiem, jak to by było. Wprawdzie miałem różne znajomości, nawet znałem osobiście naczelnego wodza, Kazimierza Sosnkowskiego, ale jak dowiedziałem się, że żyją moi rodzice, to [jak] wilka do lasu, mnie do domu ciągnęło. Czy ja wiem, co by tam było? Tam miałem przydział do służb specjalnych, a to różnie bywa. Myślę, że bym dał sobie radę, bo z wojskiem, z tym wszystkim miałem do czynienia prawie od urodzenia. Przyjechałem do Polski. Tu dylemat – co robić? Maturę zdałem w 1941 roku w maju, w Wilnie. Cały czas miałem do czynienia [z wojskiem]. Byłem zastępcą instruktora przysposobienia wojskowego, tak że uczyłem musztry, obchodzenia się [z bronią]. Pokazywałem, co to jest karabin – do tego stopnia. Tego nie mówiłem, ale w konspiracji też byłem tym, który uczył, szczególnie harcerzy, bo zaczęło się od harcerstwa, czyli od „Szarych Szeregów”. Co tu działać, co zrobić? Narada była w domu. Ojciec, mama mówią: „Co robić?”. Miałem jeszcze przez UNRR-ę przydział na medycynę do Monachium. Miałem jechać na wyższą uczelnię, ale tak się złożyło, że te listy, te wiadomości [przyszły] prawie w jednym czasie. Wybrałem Polskę komunistyczną, ale rodzina kochana. Mówię: „To na medycynę pójdę”, bo mi się to przypomniało. „Może na medycynę, też dobry fach”. A ojciec mówi: „Coś ty!”. Ojciec, stary legun, zawodowy wojskowy na trzech wojnach – Cud nad Wisłą, oswobodzenie Wilna – wszędzie brał udział, na wszystkich frontach. Na Ukrainie – oswobadzanie wolności ukraińskiej z Petlurą, ale tam się nie udało, bo Sowieci byli silniejsi. W każdym bądź razie wszędzie, stary wojak. Mówi: „Wiesz co? Dla mężczyzny, dla chłopa... Powinieneś wybrać taki zawód jak inżynier”. To znów trzeba egzaminy zdawać. Ale w Krakowie nie było nic takiego, żebym mógł na wyższe studia inżynierskie pójść. Była Wyższa Szkoła Przemysłowa, ale nie było politechniki. Wtedy była tylko Akademia Górnicza (nie górniczo-hutnicza, tylko górnicza). Wtedy, w 1945 roku (a ja mówię już o 1946), Akademia Górnicza stworzyła politechniczne wydziały. Przy Akademii Górniczej, oprócz górniczego, ceramiki, powstały wydziały: architektura, komunikacja, instalacje sanitarne. Ja wybrałem architekturę. Zgłosiłem się do rektora. „O! Tak późno”. – „Teraz dopiero przyjechałem”. – „Ale trzeba ratować te ptaki wracające do swoich gniazd”. Mówię: „Bardzo proszę”. Sekretarka napisała pismo, żeby mnie przyjąć na Wydział Architektury, ale pod warunkiem zdania egzaminu. Wydział Architektury mieścił się na Wawelu, tam gdzie teraz są różnego rodzaju sale konserwatorskie. Naszym dziekanem i prorektorem był Bohusz-Szyszko, krewny Zygmunta Bohusza-Szyszko, generała, który bardzo się zasłużył (Samodzielna Brygada Strzelców Podhalańskich, która Narvik oswabadzała; potem, jak się tworzyła dzięki Sikorskiemu armia polska w Związku Radzieckim, której dowódcą był generał Władysław Anders, to on był jego zastępcą). [Studiowałem] u tego Bohusza-Szyszko, który był długoletnim kustoszem Wawelu. Architekt pierwszej klasy. Bałem się, [jak] się zgłosiłem do niego. Poklepał mnie. Pokazywał mnie – na stołach leżały rysunki. Mówię: „Ależ panie profesorze – nie wiedziałem, jak do niego powiedzieć, a najlepiej tak, bo był i profesorem, to jest też zaszczytny tytuł (nie wiedziałem, że jest prorektorem) – przecież ja miałem do czynienia z karabinami, z szablami, z rewolwerami, ale nie z rysunkiem!”. – „Nic, kolego! Do odważnych świat należy! – jak dziś pamiętam – jesteś ptakiem, który wrócił do siebie – też mnie to powiedział – my ci pomożemy”. To już było po egzaminach, rok 1946, październik. Dzięki niemu dodatkowo był zrobiony specjalny egzamin. Musiałem coś narysować, coś powiedzieć z polityki, z moich wiadomości ogólnych i [zrobić] rysunek odręczny. Narysowałem coś i czekam, jaki będzie wynik. Zostałem przyjęty! Ale jaki stopień dostałem – trójkę na szynach! Dostatecznie z dwoma minusami, ale dostatecznie! Taki był w związku z tym warunek, że muszę się starać na pierwszym roku przejść na drugi rok, bo jak zostanę, to nie wiem, co będzie. Nawet nie wiem, czy pozwoliliby mnie dalej na pierwszym roku drugi raz studiować. Ale zdałem pierwszy, szło mnie jak po maśle! Lepiej jak za dobrych czasów przed wojną. Przed wojną to miałem cesarskie świadectwo, to znaczy bardzo często ze sprawowania bardzo dobrze, z religii bardzo dobrze, z gimnastyki bardzo dobrze, z przysposobienia wojskowego bardzo dobrze, ze śpiewu bardzo dobrze, a resztę dostatecznie! A tu miałem dobrze, bardzo dobrze i tak dalej. Zdałem egzamin na dobrze plus, a obronę na dobrze i zostałem magistrem inżynierem architektem, to się mówi, że to jest tytuł inżyniera architekta, magistra nauk technicznych i urbanisty. Ale żeby to nie było jeszcze wszystko, to potem, jak z nakazu pracy pracowałem w architekturze przemysłowej, budowałem kopalnie węgla kamiennego, zrobiłem jeszcze drugi fakultet – inżyniera górnictwa ze specjalnością budowy powierzchni kopalń węgla kamiennego.
Kraków, 16 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk