Hanna Zaionc „Warta”
Nazywam się Hanna Kamionko-Zaionc. Urodziłam się w Warszawie 10 lipca 1922 roku. Pseudonim mój od samego początku był „Warta”, już w czasie wstąpienia do organizacji. Byłam w harcerstwie, harcerstwo trafiało wszędzie i z tym harcerstwem weszłam w swoje zgrupowanie akowskie, o czym dowiedziałam się dużo później, w czasie przysięgi składanej w Armii Krajowej. Mieszkałam na Powiślu, na ulicy Tamka 21.
- Czy ma pani jakieś wyraziste wspomnienia jeszcze sprzed wybuchu wojny?
Przed wojną moim rodzicom się dość dobrze powodziło, tak że nie było żadnych kłopotów. Wojna troszkę nas rozproszyła, ale nie ucierpieliśmy fizycznie ani osobowo.
- Czy 1 września 1939 roku znajdowała się pani z rodzicami w Warszawie?
Tak jest, znajdowałam się w Warszawie.
- Jak pani zapamiętała ten dzień?
1 września zapamiętałam w ten sposób, że razem z matką, bo ojciec został wzięty do wojska, uznałyśmy, że Powiśle blisko mostów jest bardzo niebezpieczne i przeszłyśmy do Śródmieścia. Właśnie było bombardowane Śródmieście i żeśmy się umieściły w pałacu Radziwiłłowskim, jako że ojciec tam pracował, miał swoją kancelarię. Tam poszły wszystkie bomby. Szczęśliwie nie ucierpiałyśmy obie, byłam jedynaczką.
- Dokąd panie się udały dalej?
Wtedy wróciłyśmy z powrotem na Powiśle do siebie. Okazało się, że nasz dom… Owszem szyby powylatywały, bo bomby spadały, ale dom stoi, jest do zamieszkania, jest wszystko w porządku. Tak że w 1939 roku rodzina nie ucierpiała.
- Później w czasie okupacji dalej pani mieszkała w tym domu?
Cały czas, aż do 1944 roku mieszkałam tam.
- Pani ojciec był w Warszawie w tym czasie?
Wrócił z wędrówki bardzo dalekiej w stronę wschodnią. Wrócił pieszo, zmordowany, ale wrócił. Pracował biurowo, nie orientuję się w tej chwili jak, ale był zmordowany niesamowicie. Wrócił po 1939 roku do domu.
- Jak się żyło pod okupacją?
Tragicznie, od razu się zaczęły kartki, od razu się zaczęła nędza i bieda. Wszystkiego nie było, dokładnie wszystko było na kartki.
- Jak pani rodzina się utrzymywała?
Ojciec pracował, a matka nie pracowała.
Wtedy zrobiłam małą maturę. Miałam siedemnaście lat, jak wojna wybuchła, i przeszłam do uczenia się w konspiracji.
Ponieważ myśmy mieli dość duże mieszkanie, więc dużo kompletów się u mnie odbywało. Na Tamce, na trzecim piętrze bardzo dużo, ale w innych mieszkaniach też. Była sytuacja wprost tragiczna, bo nie można było wychodzić z domu. Po prostu co chwilkę była łapanka, więc rzeczywiście bardzo ciężkie były czasy. Ci którzy przychodzili na komplety, to chyłkiem przedostawali się. Ale szły lekcje i o dziwo bardzo chętnie się uczyliśmy.
- Ale chętnie i skutecznie?
I skutecznie, bo zrobiłam maturę konspiracyjną, która później została zatwierdzona.
- Kiedy została pani zaprzysiężona?
W 1942 roku. Wtedy jednocześnie skończyłam maturę i zaczęłam kombinować właśnie z konspiracją przeciwko Niemcom, bo sytuacja była zupełnie tragiczna.
- Na czym polegała pani działalność?
Na razie chodziłam na kursy sanitarne. Nauczono mnie robienia zastrzyków, w ogóle wszelkiej pierwszej pomocy sanitarnej.
- Gdzie się odbywały te kursy?
Kursy odbywały się w różnych miejscach. Tak że dojście do tych kursów też było… kilkakrotnie w łapankę wchodziłam. Byłam w łapance chyba dwa razy, a raz tragicznie zupełnie, ale uratowała mnie śmieszna rzecz. Byłam bardzo zakatarzona, miałam mokrą chustkę. Obserwowałam Niemca, który robił rewizję, kontroluje i położyłam tą mokrą, zasmarkaną chustkę, na samym wierzchu swojej torebki, a on łapę wkładał właśnie do torebki. Włożył i prędko cofnął. Miałam troszkę bibuły i różnych niedozwolonych rzeczy. Nawet miałam opatrunek osobisty, który wpadłby mu w oko. Wtedy niosłam na pokaz ten opatrunek osobisty. To było w Warszawie na Woli. Wtedy wyciągnęli mnie z tramwaju. Maszynista zwolnił, powiedział: „Łapanka!”. Wszyscy zaczęli skakać. Zostawić nic nie mogłam w tramwaju, bo gdybym zostawiła, to by cały tramwaj zaaresztowali. Głowiłam się jak to zrobić, kolejka się ustawiła do tych, co kontrolują, i właśnie tak to wyglądało.
- Czyli dzięki temu, że Niemiec natknął się na tą mokrą chusteczkę, puścił panią wolno?
Po prostu wyciągnął łapę i nie sięgnął dalej. Byłam rzeczywiście zasmarkana, bo byłam zakatarzona bardzo.
- Czy jakieś pani koleżanki, znajomi, z którymi chodziła pani na kursy…
Nie, wtedy jechałam sama na punkt zborny.
- Gdzie się znajdował punkt zborny?
W tej chwili zapomniałam…
- Czyli oprócz szkoleń roznosiła pani prasę, tak?
Prasa i to szkolenie. Poza tym z harcerkami biegałam też na Belwederską, daleko.
- Pamięta pani jeszcze jakieś inne wydarzenia z czasu okupacji?
Niewiele, cóż mogę pamiętać. Nie było specjalnych wydarzeń. Może i były, tylko to wszystko zniknęło. Jednak wiek też swoje robi. Niewiele pamiętam.
- Czyli tak wyglądała pani działalność aż do Powstania, tak?
Mniej więcej tak.
- Wiedziała pani wcześniej, że Powstanie…
Wiedziałam, że jestem przygotowywana na wypadek Powstania. Nie wiedziałam, gdzie będę, ale przed samym Powstaniem dowiedziałam się, że jestem właśnie w patrolu sanitarnym. O „Gurcie” też nie wiedziałam, tylko wiedziałam, że jestem w patrolu sanitarnym. Ze mną była Jadwiga Grzybowska, która żyje, jedna jedyna, która żyje i ja. Jeszcze była Urszula Wolf i Zosia Lewandowska, obie nie żyją. Zosia Lewandowska ranna ciężko, zmarła bardzo szybko w czasie Powstania. A Jadwiga Zbucka, od której imienia jest nazwa tego patrolu, „Buńka”, zmarła później na gruźlicę, tak że też nie żyje. To był nasz patrol sanitarny przy dowództwie „Gurta”.
- Kiedy się pani dowiedziała…
Dosłownie dzień przed wybuchem Powstania, jak niosłam cały bagaż na plecach, co zostało przez mojego ojca skrytykowane bardzo. Powiedział: „Pół Warszawy chodzi z takim bagażem, jak ty idziesz w tej chwili”. Tam były najbardziej potrzebne rzeczy. „Co to za konspiracja?! Jak ty wyglądasz?! Przecież ciebie zaaresztują po drodze!”.
- Jakie rzeczy pani tam miała?
Miałam najbardziej potrzebne na zmianę. Przecież i bieliznę, jakieś bluzki, spodnie. W każdym razie byłam ubrana normalnie, ale na zmianę musiałam mieć w plecaku.
- Gdzie pani miała wyznaczone miejsce zbiórki na godzinę „W”? Gdzie miała się pani stawić?
Na ulicy Sosnowej była zbiórka. Tam była pierwsza wpadka, bo nas było chyba czterdzieści osób, chłopców i dziewcząt, oczywiście więcej chłopców. Na dole przyjechała riksza z bronią. Broni nie było dużo, ale w każdym bądź razie wpadli i został ranny porucznik. Na samym początku został ranny. Jeszcze dobrze Powstania nie było, jak został ranny i ta broń niestety przepadła. Ale ta broń nas uratowała, bo wybuchła broń i się zajęli rikszą, zajęli się porucznikiem. No i kto, co, jak, gdzie? Bo on żył, wyratowali go później i żył. Zajęli się nim, a dali nam spokój. Nas czterdzieści osób chyba na drugim piętrze siedziało.
- Jak dla pani wyglądały pierwsze godziny Powstania?
Dzisiaj tego nie pamiętam dobrze. W każdym razie dążyłam do tego, to było jedyne wyjście z sytuacji. Uważałam, że nie ma innego wyjścia, tylko musi być Powstanie. Mieliśmy pełen bagaż wszystkich… że wszystko pójdzie pomyślnie. Ale przecież z czym do gości?
- Oprócz euforii na pewno byli pierwsi ranni pierwszego dnia? Jak pani to zapamiętała?
Pierwszy ranny był ten porucznik, a później pierwsi ranni to była tragiczna sprawa. To już musiałabym powiedzieć w ogólności, bo tak pojedynczo, to nie powiem. Byli różni, były zawalenia budynku i wyciąganie spod gruzów, co było najgorsze chyba. Oprócz tego pierwsza ranna była też nasza koleżanka. To już było w trakcie Powstania, myśmy się szykowali do przejścia do… Jedną z akcji było przebicie się z ulicy Grzybowskiej na posterunek policji niemieckiej. Wtedy trzeba było rozpoznanie zrobić przed tym, ilu jest Niemców na samym posterunku, żeby ich tam unieruchomić. Zaangażowali dwóch chłopczyków. Chłopcy mieli dziesięć, jedenaście lat, nie umiem określić w tej chwili. Oni sobie poszli i policzyli nam, że jest sześciu Niemców tylko. Bardzo pięknie, jak sześciu Niemców, to szybko by poszło. Niestety była obstawa tak duża, że to przebicie się w stronę Żoliborza nie dało rady. Tak że też właściwie akcja była nieudana i było dużo rannych. Między innymi była ranna nasza koleżanka. Wróciliśmy bardzo zmordowani, bo to było wszystko pod obstrzałem, a poza tym gruzy, więc dużo było rannych. Trzeba było nosić na ulicę Śliską do szpitala albo na inne punkty sanitarne. Rzeczywiście to była bardzo ciężka akcja. Wróciłyśmy na swoją kwaterę, która znajdowała się na ulicy Złotej i zaczęła nakręcać się tak zwana krowa. Myśmy uciekły do przedpokoju oprócz Zosi Lewandowskiej, która powiedziała, że się nie ruszy z tapczanu, bo już nie ma siły. Ona została w pokoju zaraz naprzeciwko okna i cały impet odłamków poszedł właśnie w jej kierunku. Wtedy straciła przytomność, wszystko poszło w brzuch. Ratowałyśmy… później w ogóle trzeba było nas sprowadzić z pierwszego piętra, bo nie było schodów, to była jeszcze dodatkowa sprawa. Przeniosłyśmy ją na ulicę Śliską. Niestety zmarła po operacji. Może by żyła gdyby nie to, że znowu się „krowa” zaczęła nakręcać, nie wytrzymała nerwowo po operacji i stoczyła się pod łóżko, sądząc, że się uratuje i tam życie zakończyła. To jedna z akcji.
- Pani przez całe Powstanie przebywała na Złotej?
Nie cały czas, to była jedna z kwater, niezła. Później miałyśmy też kwaterę w pałacyku na Chmielnej. W różnych miejscach miałyśmy kwatery, przenosiłyśmy się.
- Punkt opatrunkowy też tam był organizowany?
To tylko nasz własny, to co myśmy miały. Myśmy musiały wszystko nosić.
Niby z tych szpitali, ale wszystko było pod znakiem zapytania – czy się dostanie, czy się nie dostanie. Trzeba było oszczędzać bardzo bandaże i wszystko. Tak że to była rzeczywiście ciężka sprawa, tak jak całe Powstanie było ciężkie. Poza tym pamiętam jeszcze historię, jak duży dom zawalił się też na Złotej. Chmielna była niedostępna, bo za blisko dworca było, to było prawdopodobnie przy Złotej. Duży, wysoki budynek zawalił się i było mnóstwo ludzi żyjących, dających znaki życia, ale nie bardzo można było się dostać. Jednej z osób wystawała calusieńka głowa i tułów, wyglądała na osobę zupełnie przytomną, tyle że była zasypana, cała biała była od gruzu. „Żyję, ratujcie mnie! Żyję!”. Zaczęłyśmy próbować, próbowałyśmy pomału, żeby na nas to wszystko nie spadło i na nią również. Przykra sprawa, bo po wyciągnięciu tej osoby okazało się, że jest bez dwóch nóg, o czym ona nie wiedziała. Nie czuła po prostu tego. Tak mogą być obcięte nogi, że nie czuła. Czuła, że ma nogi. Przeniosłyśmy na nosze, niestety nie doniosłyśmy już do szpitala żywej. To mi stanęło przed oczami, bo to była dość tęga osoba, tak że żeśmy się napracowały bardzo przy wyjmowaniu, nie wiedząc o tym, że to jest właściwie osoba, która i tak nie przeżyje. Dwóch nóg nie było.
- Czy pracując na punktach sanitarnych, miała pani okazję porozmawiać z powstańcami? Czy był na to czas?
Raczej między sobą tylko, myśmy mało czasu miały, bardzo mało. Urszula Wolf, która była również u nas noszową, zawarła jakieś znajomości. Była bardziej towarzyska, zawarła jakieś znajomości, ale tak myśmy nie spotykały się. Tylko każdy patrzył, żeby odpocząć chwileczkę, żeby przytulić się gdzieś i odpocząć. „Krowy” nas nękały i bomby. Ale to wszystko nic w stosunku do tego, co było na samym końcu, jak Warszawa się zaczęła palić. To była już tragedia zupełna, ale to już na samym końcu Powstania.
- Czy miała pani kontakt z mamą, udawało się pani czasami przedostać do domu?
To też jeszcze jeden incydent. To było już po zakończeniu, już było po kapitulacji. Nie wiedziałam w ogóle, co się dzieje z rodzicami. Razem ze swoją koleżanką, zupełnie nieznaną mi, ale w każdym razie znaną ze spotkań w czasie Powstania, poszłyśmy w stronę Tamki po gruzach. Niemcy nas nie chcieli przepuścić, ale żeśmy mówiły, że idziemy na Tamkę, że tam jest mój dom i zastałam gruzy. Tamka 21, nie ma tego domu. W tej chwili jest Tamka 21, ale w innym miejscu i blok postawiony, a w tym miejscu jest przebita ulica. Tam był ogródek sióstr zakonnych i przejrzałyśmy wszystkie groby, które były wykopane. Bo jak wiadomo, trzeba było grzebać tych, którzy zmarli. Wszędzie się kopało, na ulicy po prostu, w ogródku, z boku gdzieś. Tak że w tym ogródku też były groby i przejrzałyśmy wszystkie tabliczki napisane na jakichś kartkach, poprzyklejane czymś, na drzewie napisane albo coś, czy nie ma moich rodziców. Nie znalazłam. Później się okazało, że matka wyjechała, byli wyprowadzeni z Powiśla, Niemcy ich wyrzucili. Ojca zabrali do obozu i zginął w Ravensbrück, a matka ponieważ była dość cherlawa, to jakoś uszła cało i puścili ją wolno. Przebywała na Śląsku.
- Proszę opowiedzieć, jak odbyło się zakończenie Powstania, kapitulacja?
Można powiedzieć, że u nas się w ogóle nie odbyło zakończenie Powstania. Przeszłam do szpitala na ulicy Złotej 22. To był powstańczy szpital w parterowych mieszkaniach. Przeszłam i tam leżała Urszula bardzo ciężko ranna w głowę i w nogę. Zostałam już przy szpitalu. Pracowałam, nosząc im wodę, zdobywając jedzenie, przechodząc przez Aleje Jerozolimskie przekopami. Po drugiej stronie alei było troszeczkę więcej jedzenia. Zdobywałam jedzenie, przynosiłam do szpitala. To już ostatnie dni przed [zakończeniem]. Czekałam, co z nami będzie, bo nie miałam co ze sobą zrobić. Po tej stronie Wisły nikogo nie miałam, po drugiej stronie na Pradze miałam swoją ciotkę, ale z nią kontaktu nie miałam. W ogóle nie miałam co ze sobą zrobić, byłam jedynaczką. Nie miałam rodziny bliskiej, tylko z Urszulą byłam i z Urszulą pojechałam do obozu. Ale to już następne wydarzenie.
- Czyli w momencie kapitulacji pani była w szpitalu na Złotej?
Tak, byłam na Złotej 22 w momencie kapitulacji. Ale nie było żadnych uroczystości, żadnych cudów, tylko tyle, że jeden drugiemu mówił, że już jest kapitulacja, że koniec, że jesteśmy uznani za kombatantów i że wszystko w porządku, że już spokój. Rzeczywiście była cisza.
- Jak pani przyjęła tą wiadomość o kapitulacji?
Można powiedzieć, że z ulgą. Tylko co ze sobą zrobić? To pytanie, które calusieńki czas tkwiło we wszystkich zresztą, nie tylko we mnie. Co zrobić dalej? Później się okazało, że ten szpital i inne jeszcze, bo ze Szpitala Maltańskiego było dużo lekarzy, że jedziemy do Niemiec, do obozu. A dokąd, to się dopiero okazało. Cały szpital można było zabrać, wszystko co tylko się dało. Narzędzia i wszystko co tylko można było. Tak że ze Szpitala Maltańskiego zabrane zostało wszystko, bo ci lekarze mieli mnóstwo rzeczy swoich. To był doktor Bętkowski… dużo tych lekarzy było, mogłabym wymienić, ale teraz nie pamiętam.
- Czyli po wyjściu z Warszawy dokąd się państwo najpierw udali?
Myśmy nie wychodzili. Przyjechały niemieckie samochody ciężarowe i ładowali nas. Oczywiście personel nie bardzo mieli ochotę zabierać, ale Urszula dosłownie trzymała mnie za rękę i krzyczała: „Moja siostra!
Schwester! Schwester!” Jakoś udało mi się z nią razem. Takich jak ja było bardzo dużo chętnych do wyjazdu. Co prawda nie było wiadomo, dokąd jedziemy, ale w każdym razie tym autem już jechaliśmy na Dworzec Zachodni. Na Dworcu Zachodnim był podstawiony pociąg towarowy, przerobiony na sanitarny. W każdym wagonie było kilka łóżek. Niemcy jak to Niemcy, dokładni, więc było, załóżmy, dwanaście kubeczków, bo dwunastu było rannych, ale miejsca dla tych, którzy nie byli ranni, a chcieli też jechać, to już nie było. Tak że pełniusieńki wagon był ludzi, a pociąg był bardzo długi. Oczywiście wszyscy ze szpitala i mnóstwo lekarzy, wszystkie specjalności były jak w szpitalu. Narzędzia były, wszystko było pobrane. To była podróż do Łodzi. Nas wtedy nie pilnowano. Siedział sobie Niemiec, ale można było wyskoczyć jak pociąg zwalniał albo się zatrzymywał. Jeżeli ktoś miał jakąś kombinację, to mógł wyskoczyć. Tak że do Łodzi mieliśmy luz. Od Łodzi się dopiero wszystko zabarykadowało i już nie można było wychodzić. Było nas sporo. Tam dopiero było zajęcie, Niemcy mieli zajęcie z nami, bo przynosili nam wodę. Tak że Niemcy z Wehrmachtu rzeczywiście się zasłużyli. Przynosili wodę, przynosili to, tamto, wynosili, a jakże pomagali. Poza tym mieliśmy kuchnię, w wagonie była zrobiona kuchnia, więc można było coś ugotować. Łódź nas zaopatrzyła wspaniale w przeróżne rzeczy. Pomidorów mieliśmy całą górę, kapusty mieliśmy mnóstwo. No to co się zrobiło? Bigos. Niemcy wiedzieli, że w którymś wagonie, chyba w dwudziestym trzecim, jest bigos i przychodzili z menażkami po ten bigos. Niemcy!
Dawaliśmy Niemcom. A co zrobić? Oni nam za to przynieśli sól albo pieprz, co trzeba było, z bardzo wielką chęcią. W ten sposób dojechaliśmy do Jacobsthal, między Lipskiem a Dreznem.
- Proszę opowiedzieć o obozach.
Dojechaliśmy do Jacobsthal. W Jacobsthalu plac ogromny i wieczór się zbliżał, a to był październik. Wyładowali nas i niestety na ziemi calusieńką noc i ranni, i nie ranni, i obsługa, i ci lekarze. Bardzo dużo lekarzy było. Wszyscy przenocowali pod gołym niebem i rano zaczęła się dopiero przeprowadzka. Przeprowadzka wyglądała tak, że trzeba było najpierw dokładnie zobaczyć, o co im chodzi, co szukają. Przede wszystkim brzydzą się rannymi, więc wszystko co można było przenieść do obozu, to się kładło pod rannych. Wszystkiego się brzydzili co tylko… a oczywiście robactwo, wiadomo, że musiało być, bo bez tego by się nie obyło już od samego początku. Już w czasie Powstania było robactwo.
- Czy z tamtego obozu zostali państwo przetransportowani do Zeithain?
Właśnie do tego obozu, w którym były baraki. Na razie umieścili i chorych, i zdrowych, i połamanych, i takich, i śmakich, wszystkich nie w jednym baraku, tylko w wielu, ale bez żadnej segregacji. Kobiety, mężczyźni, wszyscy razem. Dopiero za dwa dni była segregacja na męskie, na kobiece i na służbowe baraki. W ten sposób znalazłam się w obozie Stalag 4B, między Lipskiem a Dreznem, w Zeithain.
- Jak długo pani tam przebywała?
Dziewięć miesięcy tam byłam. Calusieńki czas przeszłam przez wszystkie możliwe operacje, przez wszystko. To znaczy nie ja, tylko asystowałam, razem z doktorem Bętkowskim. Przecież nie miałam żadnego wykształcenia w tym kierunku, jestem farmaceutką. Już zaczęłam farmację w czasie konspiracji. Ale pomagałam we wszystkim. Tak że i dzieci pomagałam rodzić, bo też były takie kobiety, które były w ciąży, więc były i porody. Zrobiło się dziecinny oddział, można to tak nazwać, to nie był oddział, kawałek. Byli ciężko ranni, byłam na chirurgicznym, w baraku numer 8 była chirurgia. Nie było żadnej możliwości, żeby te rany jakkolwiek leczyć. Doktor Bętkowski wynalazł trzyprocentowy roztwór zwykłej sody, którą się bierze do pieczenia pierników. Mieliśmy tą sodę. Trzyprocentowy roztwór sody rozpuszczało się we flaszce, w wodzie zimnej i każdy chory miał przy sobie flaszkę. Zdobywało się te flaszki. Plastikowych jeszcze wtedy nie było, tylko musiały być szklane i każdy chory podlewał ranę tym. Miałam oparzoną nogę i mam bez śladu zagojoną, bo calusieńki czas miałam zabandażowaną i podlewałam tylko tym roztworem sody, żeby cały czas to było wilgotne. Rzeczywiście nie mam śladu. Ale oprócz tego były jeszcze leki, zdobywało się jakoś, bo i ze zrzutów były. Tak że dostawaliśmy jakieś leki, opatrunki, jakieś ubraniowe historie, jakieś gacie.
- Jak byliście państwo traktowani przez Niemców?
Nie było żadnych represji, z tym że musiały być zaciemnione okna. Niestety nie było czym zaciemniać tych okien, ale trzeba trafu, że był nalot, rzeczywiście słychać było te samoloty. Nagle strzelił w taką niezaciemnioną szczelinę i prościusieńko w serce koleżanki. Ale to tak jak gdyby wycelował. Ona koło mnie leżała, nawet nie wiedziałam o tym, że ona nie żyje. Położyła się, nie jęknęła nic, tak że dostała od razu w serce. Pogrzeb był z honorami wojskowymi, można tak nazwać szumnie. W każdym razie z chorągwią, z księdzem. Żeśmy tego domagali się. Pułkownik Strehl był komendantem naszego obozu, a był właśnie ze Szpitala Maltańskiego.
- W którym miesiącu wróciła pani do Polski?
Równiusieńko 1 sierpnia byłam z powrotem w Polsce. Jechałam dziesięć dni razem z Urszulą, takim transportem, którym ona jeszcze dała radę jechać. To znaczy, żeby nie było dużo przesiadek i żeby jako tako mogła podjechać.
- Wróciła pani do Warszawy?
Wróciłam do Warszawy i nie wiedziałam, co mam znowu dalej ze sobą zrobić.
- Jakie wrażenie zrobiła na pani Warszawa?
Okropne, tak jak okropne wrażenie dla mnie zrobił wyjazd z Warszawy. Warszawa się paliła, bo Niemcy palili, ale to wprost coś niesamowitego. Ognie wprost wybuchały na całej przestrzeni. Tyle co ocalał Dworzec Zachodni, a wkoło były tak duże pożary i po prostu co sekundę gdzieś wybuchał świeży pożar. Tak że cała Warszawa była podpalona i to było największe zniszczenie, bo samo Powstanie nie zniszczyłoby tak Warszawy, tylko to podpalenie tak zniszczyło. Owszem bomby zniszczyły naście domów, ale w każdym razie ogień zrobił swoje.
- Gdy wróciła pani do Warszawy, to udała się pani do swojego domu?
Najpierw do swojej ciotki na Grochowie, której dom w połowie był ocalony, więc mnie przygarnęła. Pierwsza rzecz to się zapisałam na uniwersytet, żeby skończyć zaczętą farmację. Zapisałam się na trzeci rok, bo dwa lata miałam za sobą w konspiracji. Zapisałam się na rok trzeci, ale niestety ten trzeci rok dwukrotnie wałkowałam, dlatego że wszystkie pracownie, które są na farmacji nie były w czasie okupacji. Musiałam wszystko nadrobić. Tak że w 1949 roku skończyłam.
- Kiedy się pani spotkała z matką?
Z matką się spotkałam około dwa tygodnie po przyjeździe, jak się dowiedziałam z kartki przyklejonej na Tamce 21, gdzie się znajduje, bo tak się komunikowali wszyscy. Tam kartek było bez liku. Trzeba było czytać a czytać. Dowiedziałam się, gdzie jest, u rodziny na Śląsku była, w Chorzowie.
- Czy ujawniła pani swoje uczestnictwo w Powstaniu?
Mama wiedziała, że byłam powstańcem…
- Ale przed komisją likwidacyjną?
Przede wszystkim wracałam z transportem, więc cały transport – wiadomo skąd wrócił. Tak że nie musiałam się specjalnie ujawniać, nikt mnie o to nie pytał. Później musiałam jakoś kombinować.
Kombinowałam różnie. Że byłam za granicą, że to, że tamto. Trzeba było jakoś kombinować, ale tam gdzie była tego potrzeba. Nie wszędzie była tego potrzeba. Przede wszystkim chodziłam na uczelnię, więc nie miałam styku z ludźmi bezpośrednio. Ale nie stać mnie było na to, żeby siedzieć tylko w domu, tylko pracowałam jednocześnie. Pracowałam w aptece i stąd się moja farmacja wzięła, że już wcześniej zaczęłam pracować, nie będąc farmaceutką, jako pomoc.
- Czyli uniknęła pani represji, tak?
Tak, nie miałam żadnych represji, uniknęłam.
- Proszę jeszcze może na zakończenie o refleksję, teraz, po latach, o Powstaniu.
Nie wyobrażam sobie, żeby Powstania nie było. To była rzeczywiście wprost… Nie było osoby, nawet starszej, która nie mówiła: „Co wy robicie?”. Nie, nie było. Wśród moich znajomych nie było. To było ostatnie wyjście z sytuacji, bo rzeczywiście tak byliśmy represjonowani, że już nie dało rady w ogóle żyć w Warszawie bez tego. A co dalej, to się okazało. Później przyszli następni.
Myślenice , 13 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk