Krystyna Romanowska „Wanda”
Nazywam się Krystyna Romanowska z domu Jakubczyk, urodzona 16 października1925 roku w Dzieczkowicach, to jest województwo kaliskie, mój pseudonim „Wanda”, łączniczka w czasie Powstania, zgrupowanie „Narocz”, które zostało przyłączone do „Parasola” miesiąc przed Powstaniem.
- Proszę coś powiedzieć o swojej rodzinie, o latach przedwojennych. Czym zajmowali się rodzice?
Ojciec był inżynierem budowlanym, mama nie pracowała. Mieszkaliśmy najpierw na Żoliborzu, na Mickiewicza…
- Ale urodziła się pani w małym miasteczku czy wiosce?
Ojciec był wtedy jeszcze w wojsku. To było blisko granicy celnej. To było w ogóle nazwisko majątku, Dzieczkowice to jest majątek znajomych, tam się urodziłam. Później ojciec zwolnił się z wojska, przyjechał do Warszawy i mieszkaliśmy w Warszawie najpierw na Marszałkowskiej róg Litewskiej, później na Żoliborzu na Mickiewicza 20. Ponieważ ojciec uznał, że dzieci mają za daleko do szkół, do gimnazjów, bo trzeba [dojeżdżać] tramwajem, to kupili mieszkanie na Pięknej. Zresztą tego domu nie ma, tam teraz jest bank szwajcarski. Dom został zburzony już po Powstaniu. Stamtąd wyszliśmy do Powstania…
- Pani ostatni adres przed wojną to Piękna, tak?
To była wtedy Piękna 18 róg Kruczej, duży dom. […]
- Wybuch wojny, wrzesień 1939 roku.
W 1939 roku ojciec został powołany do wojska jako rezerwa, a myśmy z mamą za głupią namową znajomych rodziców… To znaczy Umiastowski wzywał wtedy do opuszczenia Warszawy i moja mama wpadła na genialny pomysł, że my poczekamy pod Warszawą, bo Warszawa może być atakowana. Oczywiście to się skończyło tym, że żeśmy po kilku dniach… Szliśmy, mama kupiła wóz z koniem, bo myśmy z dziewczyną razem uciekali, to znaczy taką, która u nas była. Ona była furmanem i Niemców lała batem po grzbietach, bo była dosyć masywna i dosyć urodziwa dziewczyna. W związku z tym ją zaczepiali, opędzała się jak mogła. Do Białej Podlaskiej żeśmy doszły i tam mama powiedziała: „Dosyć, już dalej nie idę”. Wróciliśmy do Warszawy. Ojciec mój był poznańczyk, spotkał poznańczyka w wojsku niemieckim i ten jemu ułatwił ucieczkę w nocy z kolegą ojca. Wrócili do Warszawy obdarci, zawszeni. Tak niestety było. Ale na szczęście tata wrócił. Ten kolega to był operowy śpiewak, nie pamiętam w tej chwili nazwiska, moja pamięć zaczyna być ułomna. Oni razem [uciekli] i on potem wyjechał za granicę.
- Co to był za znajomy, który ułatwił ojcu ucieczkę?
W ogóle nie mieliśmy kontaktu, nie wiedzieliśmy. Później tata w czasie okupacji został aresztowany przez Niemców za udział w powstaniu wielkopolskim. Siedział najpierw na Szucha w tych słynnych tramwajach, a później na Pawiaku. […] Ponieważ mieliśmy duże mieszkanie na Pięknej, to mama wynajęła jeden pokój dwóm panom z Lublina. Ci panowie, jak się okazało później, mieli kontakty, handlowali po prostu z Niemcami. Czym – nie wiem, nie potrafię powiedzieć, zresztą wtedy to mnie zupełnie nie interesowało. Oni jakoś załatwili za pieniądze – czy tylko pieniądze nie wiem – w każdym razie mama pojechała z moim bratem, bo można było paczki nadawać dwa razy w miesiącu. Mama pojechała, nadała paczkę dodatkową z Anina, bo pocztą podobno przyjmowali, tak mówiono wtedy, że przyjmowano paczki również na poczcie. Wyjechała z bratem, [dzwoni] telefon i słyszę głos ojca, że już jest na wolności i zaraz przyjdzie. Zadzwoniłam do przyjaciela rodziców, doktora Klonowskiego, co mam robić. Powiedział: „Tylko nie dawaj jeść, bo człowiek wygłodzony po Pawiaku, możesz tylko zaszkodzić. Zrób byle jaką zupkę, herbatkę i koniec. Ja przyjadę niedługo”. Przyjechał, z ojcem się zobaczył. Ojciec pierwsza rzecz, to wziął kąpiel. Jako budowlaniec nawiązał kontakty ze znajomymi i zaczął dorabiać, żeby jakoś utrzymać rodzinę.
- Tata został zaaresztowany, dlatego że brał udział w powstaniu…
W powstaniu wielkopolskim!
- Ale Niemcy przyszli i od razu go zaaresztowali?
Przypuszczam, że to był donos. Wtedy często się zdarzały donosy. Ale muszę powiedzieć, że zanim Niemcy złapali ojca, miał przedsiębiorstwo budowlane, miał robotników i ten okres pół roku, jak ojciec był na Pawiaku, to właściwie utrzymywali nas ci robotnicy. Pochodzili przeważnie ze wsi i właściwie myśmy egzystowali tylko dzięki pomocy tych ludzi, bo przywozili nam ziemniaki, tłuszcz, mąkę... Bo inaczej to nie wiem, co by było. Moja mama była dosyć niezaradna. W każdym razie wyrośliśmy jako tako na ludzi.
- Pani należała do konspiracji?
Tak, ale byłam zaprzysiężona w marcu 1942 roku.
- Ktoś to pani zaproponował?
Koledzy w zgrupowaniu „Narocz”, bo miało się kontakty, dużo znajomych. Na przykład bardzo dobrze znałam Janka Rodowicza „Anodę” z „Zośki”. Zresztą wtedy nie wiedziałam, że on był w „Zośce”. To był bardzo miły wygłup, chłopak bardzo przystojny zresztą. Jego dziewczyna Ala Aręsówna chodziła również do gimnazjum tego co ja, do Wołowskiej. Zresztą wszyscy Aręsowie chodzili, było kilka dziewcząt w tym gimnazjum. On był taki wygłup, taki uroczy wygłup. Na przykład uwielbiał słodycze i było tak, że jak się coś dało (wtedy było bardzo trudno o dobre rzeczy) to on opowiadał obrzydliwe kawały, takie że się robiło niedobrze i człowiek się od tego odsuwał, od tych słodkości, to on wszystko zabierał i zżerał po prostu. Tego typu. Bardzo miły i uroczy chłopak. To była straszna tragedia, jak zabrali go w Wigilię po Powstaniu.
- Myśli pani, że on popełnił samobójstwo?
Nie! Absolutnie nie! Zresztą jego kuzynka… Nie wiem czy on wyskoczył, być może, że wyskoczył, ale jego przedtem torturowali. To było też chyba przez chody, przez pieniądze, nie wiem. Wtedy wszystko się koło pieniędzy kręciło, zresztą tak jak i dzisiaj. Jego pochowali nie wiadomo gdzie i później jednak matka (bo ojciec już nie żył), kuzyni zdołali przeprowadzić ekshumację zwłok. Otworzyli to pudło, bo to było pudło, i przekładając do trumny stwierdzili, że był torturowany.
- Ale pani jak go pani zna, to uważa pani, że to był chłopak, który mógł popełnić samobójstwo?
Twierdzę, że on nie popełnił samobójstwa. Nie wiem, to jest moje osobiste odczucie. To był chłopak, który uwielbiał wolność, uwielbiał życie, cieszył się życiem. Tego typu [człowiek], bo różni byli chłopcy, którzy byli zapatrzeni w siebie. On nie, był radosny, być może był inny, ale takie na mnie sprawiał wrażenie. Dosyć dobrze go znałam prywatnie, absolutnie nic wspólnego z konspiracją to nie miało. Ale u nas wtedy bardzo często odbywały się tak zwane prywatki. Jednak myśmy mieli po osiemnaście, dziewiętnaście lat, w związku z czym młodzież wymaga pewnych [rozrywek]… bez względu na warunki zewnętrzne. Chodziliśmy na przykład na groby grupowo, chodziliśmy do Łazienek, chodziliśmy na lody, tak było i były tak zwane prywatki. Z tym że ponieważ była godzina policyjna, to te prywatki na ogół przeciągały się do wczesnych godzin rannych. Janek zresztą dwa czy trzy razy był u nas. Ale mieliśmy kolegów, oni później byli wychodźcami… Nie wiem, czy jest znany, bo on był najpierw u nas w zgrupowaniu „Narocz”, później w „Parasolu”, a później przeszedł do „Zośki”. Nazywał się Zbigniew Edmund Szaniawski. Spotkałam go później po wojnie na pogrzebie naszego dowódcy. Ale on mieszkał na rogu, po drugiej stronie Pięknej, tak że nawet można było przejść wieczorem ulicą bez problemu. Tak się to układało. Wtedy mi zaproponowali właśnie wejście do „Naroczy”, bo oni wszyscy byli z Białegostoku. To było zgrupowanie „Narocz”, harcerskie zgrupowanie. Ja i mój brat wstąpiliśmy. Mój brat miał wtedy szesnaście lat, więc był zupełny smarkacz. U nas się odbywały wszystkie zebrania tego oddziału. Nasz dowódca pseudonim „Damazy”, zresztą jest też kilka jego zdjęć w książce „Parasola”. […]
- Co pani robiła w konspiracji, czym się zajmowała?
Owszem, meldunki nosiliśmy i raz tylko niosłam broń. Przekazywaliśmy w kościele świętej Anny na Krakowskim Przedmieściu. To był nasz punkt.
- Ale jak to się odbywało? Siadaliście w ławkach?
Tak, w ławkach się siadało, dlatego ten kościół świetnie pamiętam. Nie wiedzieliśmy, kto odbierał. Przychodził, mówił hasło, na hasło się mówiło odzew i się dawało albo przyjmowało, w zależności od [sytuacji]. Tak to wyglądało, żadnych heroicznych czynów nie było. Ale jak Powstanie wybuchło, to byłam z meldunkami na mieście. Tak że wszyscy wyszli od nas, a ja przyszłam już po fakcie, już po ich wyjściu. Spotkałam tylko kolegę, który się spóźnił, bo [szedł] z Pragi, kolejarz zresztą. Myśmy razem się przedzierali od Pięknej na Wolę, bo wiedzieliśmy, że na Młynarskiej jest punkt zborny.
- Pani się spóźniła na Powstanie, bo pani roznosiła meldunki, że Powstanie ma wybuchnąć?
Tak. Nigdy nie zapomnę tego, byłam w zamszowych lekkich pantoflach, a ponieważ spadł okropny deszcz następnego dnia, to było po moich butach. Koledzy mi wynaleźli jakieś poniemieckie, nie wiem skąd. Myśmy byli przydzieleni do pałacu Michla, słynnego nawet z piosenki „Parasola”. Nosiłam meldunki, krótko bywałam. Przedzieranie się przez Żelazną, te „krowy”. Na przykład jak byłam z meldunkiem u znajomych, to walnęła „krowa”. Byłam niepocieszona, bo poprzedniego dnia umyłam włosy, a ta „krowa” walnęła w piec i cała byłam w sadzach. W związku z tym to było dla mnie największe przeżycie, że co mam zrobić z tymi włosami, a o wodę było bardzo trudno.
- Chłopcy znaleźli dla pani jakieś buty, tak?
Znaleźli mi buty, tak. Poobcierałam sobie nogi, a później dopiero dostałam oficerki, ktoś zdobył przyzwoite buty. Ale przedtem były tragiczne, poobcierane miałam nogi, a ciągle byłam właściwie chodząca.
- Co pani pamięta właśnie z tego pałacyku?
Z pałacyku niewiele. Natomiast pamiętam, że myśmy przeszli z Młynarskiej na róg Żytniej i Młynarskiej i tam była nasza kwatera w sklepiku. Był u nas w „Parasolu” Brochwicz, [który] był ranny na ewangelickim cmentarzu. Po drugiej stronie Żytniej był cmentarz ewangelicki. A ja cóż mogę powiedzieć? Było okropnie, Powstanie było okropne. Jeszcze jak się trochę żarcia zdobyło na początku, to było jeszcze znośnie. Natomiast później to była tragiczna historia.
- Ale w pałacyku był na przykład koncert. Pierwszy raz Ziutek grał na pianinie piosenkę.
[…] Naprawdę, jako łączniczka byłam tam zawsze bardzo króciutko. Właściwie wszystko się odbywało w biegu. Moja koleżanka, która była sanitariuszką, Ewa Dałkowska (jest dużo starsza ode mnie) więcej pamiętała. Wyszła za mąż za Amerykanina i wyjechała do Stanów, [tam] została. Rozproszyło się, jeden z kolegów wyjechał do Australii, trochę kolegów pojechało na Śląsk.
- Dokąd pani przeszła z Woli?
Z Woli przyszliśmy do generała „Montera”, do dowództwa akowskiego na Warszawę, do PKO na rogu Świętokrzyskiej, Jasnej i Marszałkowskiej, na ten cały krąg. Tam również przyjmowaliśmy naszych kolegów z „Parasola” i z „Zośki”, którzy z Woli szli kanałami. PKO miało ogromną halę, gdzie były kasy naokoło i w tych kasach każdy miał swoje legowisko. Ale z jedzeniem było bardzo źle, koledzy robili wszystko, żeby zdobyć. Jak wiem, to nawet jedli psy, łapali. Ja psa nie jadłam, bo bardzo uwielbiam psy i do głowy by mi nie przyszło. W ogóle nie jadłam mięsa. Wstrzelali się Niemcy i ewakuowano PKO.
- Pani była tam była łączniczką „Montera”?
Nie, dowódca przyjmował rozkazy, a skąd one pochodziły bezpośrednio, to nie potrafię powiedzieć.
- Dokąd pani te rozkazy roznosiła?
Różnie, na Mokotów nie, Mokotów był wyłączony, w ogóle było trudno się dostać. To znaczy kanałami dotarł do nas z Mokotowa kolega w strasznym stanie. Na Mokotów nie [nosiłam], ale część na Ochotę… Na Żoliborz też nie, przez Ogród Saski już nie można było przejść, bo Niemcy opanowali Królewską. Trudno to wszystko tak dokładnie opowiedzieć, niewątpliwie zaciera się wiele rzeczy w pamięci. Jest trochę późno na te wspominki, ale tak to życie się układa.
- Miała pani jakąś sympatię w czasie Powstania?
Miałam, ale zginął. Jak nas ewakuowano z PKO, to dostaliśmy lokum… Było kino „Hollywood” na Hożej. W tym kinie myśmy egzystowali, część chłopców na scenie. To było kino, które miało scenę, bo tam przedtem na pianinie grał pianista i wyświetlano filmy. Bomba trafiła i zginęło ośmiu naszych chłopców właśnie na tej scenie. Jeden z kolegów, właśnie Janusz Pawłowski, który robił zdjęcia, cudem ocalał, bo powiew wiatru rzucił na niego drzwi i dostał tylko odłamki w nogę. Drzwi go zasłoniły przed opadającym gruzem i uratował się jako jeden z nielicznych.
- Jak się nazywał pani narzeczony?
To nie był narzeczony, to była zwyczajna sympatia, chłopak. [To był] właśnie ten „Ali”, który do Australii wyjechał i miał siedmioro dzieci, tak jak mnie powiedziano.
„Ali”, pseudonim. Myśmy na ogół znali pseudonimy. Myśmy nawet nie chcieli wiedzieć, jak się kto nazywa. Długo nie mogłam się przyzwyczaić, że do mnie mówią Krysia, jak byłam „Wanda”. Ale czas upływa niestety.
- Gdzie wtedy walczył pani brat?
Właśnie u „Michla”. Jego stamtąd świetnie wszyscy pamiętają. Nawet jak teraz było odsłonięcie pomnika, to jeden z kolegów podszedł i mówi: „Ja świetnie pamiętam tego dryblasa, który się ciągle wszędzie wtykał”. On był smarkacz rzeczywiście, a się strasznie rwał. Ale tam zginęło kilku naszych bardzo wartościowych chłopców. Andrzej Gawecki pseudonim „Wrzesiński” zginął, to był właśnie dowódca mojego brata.
- Jaki był pani najgorszy dzień w Powstaniu?
Wstyd powiedzieć, ale ta cholerna „krowa”, która trafiła… O nie, był drugi. Ponieważ wody nie było, a dali nam z PKO Niemców, jeńców i był jeden Austriak, student trzeciego roku medycyny (później się okazało), który się rzeczywiście zachowywał nad wyraz przyzwoicie w porównaniu z innymi. On zawsze nosił wodę. Myśmy chodzili z kotłem na Foksal do dziennikarzy i oni nosili. Pamiętam, że już nie wiem który z kolegów, dał mi do potrzymania broń i nie raczył zaznaczyć, że ona jest odbezpieczona. Raz w życiu wystrzeliłam w czasie Powstania, całe szczęście, że nikogo nie trafiłam. To był jeden, jedyny raz. Bohaterką nie byłam i nie chcę się na bohaterkę robić. To był nasz obowiązek, myśmy go wypełniali jak umieliśmy i to było wszystko. Później jak się już Powstanie skończyło, to dowódca nas namawiał, żeby wyjść jako cywile. Mój ojciec był absolutnie przeciwny i bardzo dobrze zrobił, bo jednak kilku naszych kolegów zostało odesłanych do obozów koncentracyjnych…
- To pani tata też brał udział w Powstaniu?
Nie, był w przeciwlotniczych… Najśmieszniejsze, że jedyny z rodziny ojciec był ranny. Gdzieś właził, bo sprawdzał dachy i był ranny nawet dosyć poważnie w bark. A wszyscy jakoś, odpukać…
- Jak przyszedł upadek Powstania, to pani zdecydowała się wyjść z żołnierzami?
Za brata i za mnie zdecydował ojciec. Pierwszy obóz, który był, to był Lamsdorf na Górnym Śląsku, Łambinowice po polsku się nazywa teraz. Stamtąd rozsyłano nas do różnych obozów. Dostałam się do Mühlbergu – kilka obozów miałam – a później Oberlangen, to był mój obóz końcowy. Ponieważ mój stryjeczny brat był w Murnau jako oficer akowski, to się dostałam do Murnau. Brata znalazłam i żeśmy z nim pojechali do… I on ciupasem wysłał Jurka do szkoły podchorążych we Włoszech. Jeszcze dwa miesiące byłam w Murnau, bo brali chłopców, dziewczyny niby niechętnie. W końcu się dostałam do szpitala. Zrobiłam kurs w Maceracie we Włoszech i byłam siostrą w szpitalu, nawet mam zdjęcia z tego szpitala z Włoch. Później [pojechałam] do Anglii. Mój brat się nie zdecydował na powrót, ożenił się z Angielką. Zresztą zmienił datę [urodzenia], bo był za młody, żeby brać ślub, w związku z czym dodał sobie dwa lata. Ona była starsza od niego.
- Ale jej też powiedział, że sobie dodaje dwa lata?
Ona wiedziała ile on ma [lat]. Z tym że nasi chłopcy w Anglii cieszyli się ogromnym powodzeniem. Nawet ci, którzy byli od Andersa, którzy doszli od Maczka. Jak żołnierze wychodzili z koszar, to stały tłumy Angielek. To była znana historia. Rodzice zostali wysiedleni. Ponieważ ojciec znał niemiecki, to w związku z tym był jako tłumacz szpitala i do Częstochowy ich [zawieźli]… Na szczęście ten szpital ewakuowano nie do Niemiec a do Częstochowy i ojciec tam został. Później przyjechali do Warszawy, oczywiście domu nie było. Moja mama miała to ojcu zawsze za złe, bo ojciec powiedział, że nie będzie zajmował domu, gdzie mogą wrócić oficerowie. W związku z czym [zamieszkaliśmy] w pożydowskiej dzielnicy, bo wiadomo, że Żydzi nie wrócą ze względu na Oświęcim. Moja mama bardzo miała za złe. Na Twardej ojciec dwa pokoiki znalazł, a mama zawsze mówiła: „Muszę jechać do Warszawy”. Inaczej się w domu nie mówiło, dla mamy to nie była Warszawa.
- W którym roku wróciła pani do Polski?
W 1947 roku, statkiem „Enterprise” z załogą Dywizjonu 303, z tymi lotnikami i od nas ze szpitala [wróciło] dwóch lekarzy i cztery siostry. Wróciliśmy angielskim statkiem i pierwsze wrażenie było okropne. Żołnierze palili… jest bibułka i się kręci skręty, robili sami papierosy. Dla nas to było coś zupełnie nie do pojęcia. Jak można nie mieć papierosów, a tutaj nie było papierosów wtedy, tylko były te skręty i to cud, że się zdobyło tytoń na te skręty. Ale stopniowo, stopniowo… Właściwie to nie ja odnalazłam, tylko moich rodziców odnaleźli koledzy. Spotkał na ulicy i jeden drugiemu mówił. Ci którzy zostali jakoś stopniowo… Dowódca mój też wrócił. On nie był uwielbiany przez moją mamę, zawsze miała mu za złe, że przez niego niepotrzebnie zginęło tylu chłopców. Nie wiem, skąd to mama [wymyśliła]… ale dzisiaj to rozumiem, bo starsze panie mają swoje sympatie albo antypatie. Ale w każdym razie stopniowo, stopniowo [na nowo uczyliśmy się żyć].
- Czy była pani represjonowana za udział w Powstaniu?
Odpukać, nie. Natomiast był represjonowany mój teść, ponieważ był oficerem lotnictwa, podpułkownikiem przedwojennym. Mój ojciec też był represjonowany. To znaczy siedział miesiąc gdzieś na Mokotowie, nie wiem gdzie. Przyszli któregoś dnia i ponieważ biuro ojca było u nas w mieszkaniu, właśnie na Twardej, to nawet zabierali kalkę z maszyny. Siedział miesiąc, a później ojca wypuścili i jak powiedział jeden z tych, prosty żołnierz, ale bardzo przyzwoity okazał się, do mamy powiedział: „Wie pani, dlaczego pani męża wypuścili? Bo uznali go za nieszkodliwego idiotę”. Mój ojciec kiedyś jak przyszedł (bo siedzieli w podziemiu gdzieś, nie wiem gdzie), to nawet nie wiedział gdzie [był], bo jego jak wypuścili, to go wywieźli samochodem do Śródmieścia, otworzyli drzwi, powiedzieli: „Idź sobie”. Przyszedł jakiś i powiedział, żeby gdzieś biuro posprzątał. Ojciec powiedział: „Ty smarkaczu, to sam sobie posprzątaj! Ja jestem oficerem, a kto ty jesteś?!”. Ojciec sobie nie pozwolił. Nie wiem, czy sobie nie zdawał sprawy z tego… Później się pytam: „No dobrze, ale jak tyś mógł tak powiedzieć?”. A ojciec mówi: „Przepraszam bardzo, on powinien wiedzieć jako wojskowy, co jemu wolno, a czego mu nie wolno. Bez względu na to, w jakiej jestem sytuacji, ja jestem oficerem! A on kim?!”. Tak że po miesiącu go zwolnili.
- Proszę powiedzieć, dlaczego pani przyjęła pseudonim „Wanda”?
Bo mam na drugie Wanda. To jest też historia, bo urodziłam się na wsi, to był majątek. Ojciec chciał, żebym miała na imię Wanda, bo „nie chciała Niemca”. Mama, żebym miała na imię Alicja, a ksiądz stwierdził, że to nie są żadne katolickie imiona i że on żadnych takich… Moja babcia powiedziała: „Niech ma na imię Krystyna”. Akurat wtedy była błogosławiona Krystyna i dlatego jestem Krystyna Wanda Alicja. Mam trzy imiona wpisane. A ksiądz dodał Maria, bo musiał postawić na swoim. Tak że mam cztery imiona, co jest ewenementem.
- Czy jak by pani miała znowu dziewiętnaście lat, to poszłaby pani do Powstania?
Oczywiście, to jest obowiązek. Dla mnie to jest rzecz niezrozumiała – poszła nie poszła. Taki był obowiązek. Na przykład na Woli zgłosiło się do nas dużo młodych ludzi, którzy nawet nie mówili dobrze po polsku, prostych chłopaków z Woli. Jeden z nich miał pseudonim „Kusy” i mówił: „Mucha nie siada, komar nie kuca i co ty…”. Na Niemców wiązanki posyłał. Nawet trudno powtórzyć słowa, których on używał. Jak byłam w Oberlangen, to nas odbili Polacy. Dostałam rykoszetem w nogę, nawet mam szramę. Jedna z kul trafiła i trafiłam do ambulatorium, leżałam i pierwsza miałam penicylinę, bo Kanadyjczycy przyjechali. Stwierdzili, że to ropieje, w związku z czym dostałam penicylinę. On też przyjechał, razem z drugim moim kolegą i oni obydwaj mają gwiazdki. Że jeden z nich miał gwiazdkę to rozumiem, bo był podchorążym, więc mógł dostać. Ale skąd „Kusy” ma gwiazdkę?! Mówię: „»Kusy« dlaczego ty masz gwiazdkę?”. Mówi: „Ja jestem podporucznik stanu wojennego”. Absolutnie sobie nie dał powiedzieć. Poszli do Niemców, zabrali kury, zrobili nam rosół w naszym ambulatorium przyobozowym. Tacy oni byli, z sercem na dłoni. Nie mówili poprawnie, nie mieli wykształcenia, ale byli przyzwoici… i lojalni, co było bardzo ważne w tamtych czasach. Nie zawsze lojalność jest u nas cechą narodową.
Warszawa, 10 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama