Irena Kurowska „Kubuś”, Krystyna Zarzycka
Jakubowska-Kurowska Irena, urodzona 21 marca 1922 roku w Warszawie, pseudonim „Kubuś”. [W czasie Powstania pełniłam funkcję] łączniczki [w Odziale] „Dysk”.
- Proszę mi powiedzieć coś o latach przedwojennych. Urodziła się pani w Warszawie. Czy miała pani rodzeństwo, czym zajmowali się pani rodzice?
Nie. Rodzeństwa nie miałam. Cały czas mieszkałam i uczyłam się w gimnazjum w Warszawie. Maturę zdałam już na kompletach.
- Gdzie pani mieszkała w Warszawie?
W odcinku od Jasnej do Marszałkowskiej – Złota 3 mieszkania 7.
- Czym zajmowali się pani rodzice?
Ojciec był lekarzem, mama była w domu.
Lekarz chirurg.
Nie. Wtedy była trochę inna służba zdrowia. To była prywatna praktyka. Były wynajmowane sale operacyjne, które prowadziły siostry zakonne, jakieś inne osoby. Przeprowadzano tam operacje. Na ulicy Złotej była prywatna lecznica położniczo-ginekologiczna doktora Czesława Sankiewicza i ojciec tam był stałym lekarzem.
Feliks Jakubowski.
- Jak pani wspomina Warszawę przedwojenną? Jakie to było miasto? Miała pani ulubione miejsca?
Naturalnie Łazienki, pod Belweder się chodziło. Liczyło się białe konie, panów w cylindrach, w zielone się grało. Ileż miałam lat, jak wojna się zaczęła – siedemnaście. To takie jeszcze szkolne wspomnienia.
- Po co się liczyło białe konie?
Grało się w zielone. Jak koleżanka się zapytała, to trzeba było zawsze [odpowiedzieć] – zielone. To trzeba było pokazać, jak się nie pokazało, to przegrywało się. […] To też znów była jakaś gra, że trzeba było ileś koni policzyć, że tylko tacy dostojnicy przyjeżdżali do Belwederu. Żeśmy biegały i liczyły białe konie i coś się wygrywało. Tak jak w szkole. Dzisiaj inaczej się dzieci bawią. […]
- Gdzie pani chodziła do szkoły przed wojną?
To było prywatne gimnazjum. Zapomniałam nazwisko, chyba Gebethnerówna. Przedtem były [szkoły] dla chłopców osobno, dla dziewczyn [osobno], ta była blisko mnie, na Moniuszki, następna ulica od Złotej.
- Jak pani wspomina lata szkolne?
Bardzo dobrze. Jak w szkole. Inne zapatrywania, inne możliwości, ale bardzo przyjemnie. Niemcy otworzyli szkoły w 1939 roku…
- Ostatnie wakacje przed wojną. Czy czuło się, że wybuchnie wojna?
Byliśmy u siebie na Polesiu z mamą, ojciec był w Warszawie. Kuzynka dostała wiadomość (pracowała w radiu, a kuzyn pracował w fabryce karabinów), że mają wracać do Warszawy. To był 30 sierpnia. Jak myśmy przyjechali, to ojciec już był w mundurze. Nie chciał nam psuć wakacji, więc nas nie zawiadomił.
- Gdzie dokładnie pani była?
Był taki nieduży mająteczek za Brześciem nad Bugiem. Zawsze tam żeśmy jeździli i właśnie kuzyn ożenił się i przyjechał do nas z żoną. W Brześciu żeśmy stali chyba cztery godziny czy pięć, bo nie wiadomo było, czy pociąg dadzą na wschód, czy do Warszawy. To ostatni pociąg, który odszedł do Warszawy. Ojciec już miał powołanie w Modlinie.
Antoni Rzepecki. Ojciec mojej siostrzenicy.
- Ostatnim pociągiem przyjechała pani do Warszawy?
Tak. Już wojna się zaczęła.
- Został powołany pani tata i kuzyn?
Nie. Kuzyn przyjechał do Warszawy i dalej pracował, tyle ile się dało. A ojciec jako lekarz chirurg był powołany do Modlina, do organizowania szpitala wojskowego. Potem z Modlina od razu na trzeci [dzień] ewakuowali cały szpital. Mieli do Chełma dojechać, ale pod Siedlcami rozbili pociąg i to się wszystko rozeszło, personel, chorzy jeśli byli. Nie wiem, jak było z chorymi. Czy już byli, czy dopiero pociąg właśnie szedł w tamtą stronę.
Ojciec wrócił w październiku do domu. Nie w mundurze, w jakimś chałacie dla niepoznaki. Przyprowadził dwóch młodych żołnierzy, których zabrał. Mama ich przebrała i poszli tam, skąd oni byli. Ojciec zaczął pracować. My z mamą byłyśmy w Warszawie. Widziałam wszystkie bombardowania.
- Proszę opowiedzieć o wrześniu 1939 roku.
Myśmy wróciły i mieszkałyśmy na Złotej. Ojciec nie pozwolił, żebyśmy gdzieś wędrowali, bo to niestety ludzie wtedy wędrowali. Widziałyśmy przez okno, jak wędrują. Na przykład zapamiętałam – szła ubrana elegancko pani, [buty] na wysokich obcasach, w futrze z walizką. Gdzieś taki skwerek był akurat, [chyba] jakiś odłamek czy coś [w nią trafił], w każdym razie ona zginęła na tym skwerku. Za chwilę patrzymy – już nie ma na sobie futra, za chwilę nie ma już butów, za chwilę nie ma walizki. Ktoś zlitował się i pochowali ją. Drugie [wydarzenie, które] widziałam z okna – koń padł też trafiony właśnie na tym skwerku. Za chwilę pocięli tego konia na mięso. Potem szyby nam wylatywały, to żeśmy z mamą sprzątały. Później już nie było co sprzątać, bo było bez przerwy [bombardowanie] i potem wpadł do mieszkania odprysk, tak że wybiło ścianę do następnej kamienicy. Myśmy z mamą siedziały w kuchni, ojciec jeszcze nie wrócił. Słyszałyśmy z mamą, [jak ludzie] kradli, wyciągali to wszystko. Ojciec wrócił, to zreperowali tą ścianę. Do końca Powstania żeśmy już byli...
- Słyszała pani orędzie Stefana Starzyńskiego?
Tak, słyszałam. Ale [jak się ma] siedemnaście lat, to się to wszystko inaczej [widzi]. Dzisiaj bym tego słuchała inaczej. Nawet parę lat później już… Nie było wody, nie było pieczywa, nie było co jeść. Chodziłam do kolejki daleko, na ulicę Odrowąża. Była piekarnia, która wypiekała jeszcze jakiś chleb. Stało się w kolejce, była strzelanina. Trzeba było lecieć po pieczywo i przynosiłam do domu. Po wodę do Wisły się chodziło czasami. Nie było wody. Potem się to trochę unormowało, jak już Warszawę zajęli.
- Którędy pani chodziła do Wisły?
Ordynacką, placem Napoleona, potem w dół Książęcą, potem obok Syrenki nad Wisłą. Tą wodę nosiło się w wiaderku, żeby było się czym umyć. Wszystko było poniszczone i nie funkcjonowało. Potem już telefony funkcjonowały i tak dalej, ale była godzina policyjna.
- Ta woda z Wisły była czysta?
Jeszcze była czysta. Do picia się nie nadawała bez przegotowania, ale chociaż [można było] się umyć.
- Często pani po tą wodę chodziła do Wisły?
Nie pamiętam w tej chwili, czy mama chodziła, czy ja. Raz dziennie trzeba było pójść. Więcej osób chodziło. Wodociągi były nieczynne. Potem już uruchomili. Potem już światło i woda, wszystko było. Tylko była godzina policyjna i inne trudności okupacyjne.
- Jak Niemcy weszli do Warszawy?
Wiem, że weszli, ale nikt nie szedł, żeby witać Niemców. Słyszałam, jak ojciec potem opowiadał, że jakaś część [ludności] witała Niemców, bo przecież wiadomo, [że są różni ludzie]. A tak to wszyscy nie wychodzili. W każdym razie to były wyborowe wojska niemieckie, pięknie ubrani w mundurach, jak zdobywcy.
- Na zdjęciach cała Warszawa jest we flagach, w swastykach.
W 1939 roku to tylko pewne dzielnice były zniszczone, podczas Powstania było gorzej. Akurat dzielnica, w której mieszkałam to było Śródmieście, blisko dawnego dworca. […] W tej okolicy [w 1939 roku] nie było takich zniszczeń. Podczas Powstania już były.
- Tata cały czas pracował jako lekarz w czasie okupacji?
Tak. Okupacja – na początku robiłam maturę na kompletach. To tak wyglądało, że nas było dwadzieścia parę, [spotykaliśmy się] w prywatnych mieszkaniach, nie stale w tym samym domu, żeby nie było jakichś aresztowań, i nauczycielki nas uczyły. Potem u którejś z koleżanek była zdawana matura. Wtedy się zdawało ze wszystkich przedmiotów, bo były inne warunki, inne możliwości. Po zdaniu matury chyba rok albo pół roku miałam przerwy. Potem doktór Zaorski lekarz, założył szkołę medyczną na terenie uniwersytetu, w dziale profesora Czubalskiego, który był niepisanym dziekanem tego wydziału. To była niby szkoła dla pielęgniarzy, pielęgniarek, ale to były wyższe studia medyczne. Wykładali profesorowie z medycyny, między innymi profesor Loth, znany wykładowca anatopatolog. W tej szkole były wprowadzone: niemiecki, matematyka, fizyka, żeby to wyglądało, że to jest szkoła. [Uczyłam się przez] dwa lata medycyny. Dopiero jak wywędrowałam do Krakowa, to skończyłam [studia].
- Jak pani się zetknęła z konspiracją w czasie okupacji?
Przez kolegów. Koledzy już wcześniej przyjęli mnie do tej organizacji. […]
To był chyba już 1941 rok.
Z uniwersytetu, bliscy koledzy, co to razem żeśmy się w grupie trzymali. Oni mieli szkolenia wojskowe, a myśmy były tylko łączniczki.
Tak, ale nie pamiętam ani gdzie, ani kiedy. Musiałam, bo miałam legitymację. Zupełnie tego sobie nie mogę przypomnieć. […]
- Pamięta pani Powstanie w getcie warszawskim?
Tak. Podchodziliśmy pod te bardzo wysokie mury, ale nic nie było widać i słychać. […] W naszej kamienicy pod nami mieszkali starsi Żydzi, inżynier z żoną. W nocy przyszli po nich Niemcy. Najpierw [sąsiedzi] chodzili z gwiazdą. Nawet żeśmy nie wiedzieli, tylko mama się zapytała: „Państwo tak z tą gwiazdą?”. – „Bo my jesteśmy Żydami”. Potem w nocy przyszli i zabrali ich do getta. My z mamą poszłyśmy, bo getto jeszcze było otwarte. To tak jak dziś widzę, bo to gdzieś Gęsia, te żydowskie dzielnice. Taki olbrzymi pokój był, olbrzymie okna, nie wiem, co to było i dwa łóżka. Takich [biednych] dwoje [ludzi] siedziało bez pościeli, bez koców. Mama się pytała: „Coś [potrzeba]?”. Więc na drugi dzień czy na trzeci poszłyśmy i zaniosłyśmy jakąś pościel, jakieś coś. Następny raz już było getto zamknięte. Tak że potem żeśmy [już ich] nie widzieli. Na ich miejscu zamieszkali Polacy. On był inżynier, kończył studia w Berlinie, tu spotkał Niemców kolegów i były ubawy.
- Był prawdopodobnie folksdojczem?
Nie. Tylko on skończył studia, spotkał kolegów, przyszli, różnie to było... Potem się gdzieś wyprowadzili. Tak że byłyśmy z mamą w getcie. Wszystkich brali, bardzo dużo było Żydów lekarzy. Zachorowało dziecko jakiegoś dostojnika, a w getcie był pediatra światowej sławy. Mieli wykazy, bo wiedzieli, że jest, przyjeżdżali po niego autem i brali go, leczył to dziecko, a potem z powrotem go odwozili do getta i zginął zresztą, chociaż leczył. Potem były różne postrzały, nie postrzały, to ojciec wyjmował kule, potem gdzieś się transportowało tych młodych ludzi. Postrzał to trzeba było dać znać, że jest postrzelony.
- Tak że tata też działał w konspiracji jako lekarz?
Nie.
Przecież był lekarzem, to jak mógł nie pracować, ale nie żeby należał, powiedzmy, do jakiejś organizacji. Przynajmniej o tym nie wiem.
- Gdzie wyjmował kule, w mieszkaniu na Złotej?
Tak. To znaczy w mieszkaniu naszym nie, tylko w tej lecznicy, bo to była położnicza lecznica i pełno było kobiet po operacjach czy po zabiegach i [była] sala operacyjna. Temu jednemu [koledze] to [ojciec] wyjmował [kule] w domu, dlatego że była obawa, [że przyjdą Niemcy], bo akurat uciekł [z zasadzki]. Poszedł kogoś odwiedzić, a już Niemcy trzymali jego kolegę. Nawet ciekawy przypadek opowiadał ten kolega. Zadzwonił do niego kolega, żeby przyszedł. On przyszedł i Niemiec mu otworzył drzwi. [Mój] kolega był naprawdę dużego wzrostu, dwa metry chyba miał, potężnej budowy był. Jak powiedzieli: „Ręce do góry” – on podniósł te ręce do góry i potem z całej siły puścił Niemcowi na ramiona. Niemiec się nie spodziewał tego i upadł mu karabin. On uciekał, miał postrzał nogi, ale nieduży. Potem Pole Mokotowskie, były działki, ogródki i przywędrował do nas do domu. Ojciec mu wyjmował tą kulę. Później go zawiozłam do kuzynki pod Warszawę. Potem już nie miałam kontaktu z nim. Takie różne były [historie] w okresie okupacji… Gazetki roznosiłam. Byłam w Armii Krajowej. Kolega (wiem, że był w Armii Krajowej, bo żeśmy się spotykali) mówi, żebym przyszła i przeniosła, że on mi da gazetki. To nie patrzyłam, zapakowane, przyniosłam do domu. Ojciec jednak zawsze kontrolował, potem dowiedziałam się, że jak szłam, to ojciec za mną, co się dzieje. On mówi: „Pokaż”. Pokazałam te gazetki. „Coś ty przyniosła?”. – „Gazetki”. – „To popatrz”. A był sierp i młot na tych gazetkach. Więc widocznie zmienił sobie kierunek i pracował w innej grupie, jeśli można to tak nazwać. Więcej go nie widziałam i na spotkanie żadne nie poszłam. Tak że w konspiracji pewne takie rzeczy czasami wychodzą.
- Nie pamięta pani, jak on się nazywał?
Nie. To był też taki mój kolega. Znaliśmy się może mniej, ale jak byłam łączniczką, dali mi gazetki, to miałam odnieść, ale widocznie nie mogłam w tej chwili tego zrobić, przyniosłam do domu, kontrola była i powiedziane, że tego mam nie nosić. Zresztą sama widziałam, mówi: „Popatrz, co tu jest?”. Z wierzchu był sierp i młot. Jaka była treść, to nie wiadomo.
- Jak pani zapamiętała pierwszy dzień Powstania?
1 sierpnia zawiadomiono mnie, że mam iść na zbiórkę. Zbiórkę miałam na ulicy Polnej. Tam żeśmy się spotkały, chyba nas dziesięć było. Poszłyśmy na Wolę. Była fabryka nie wiem czego, rozbita zresztą, Pfeiffera – tak się nazywała. Żeśmy przyszły, już byli [powstańcy] z „Parasola” i „Zośki”. Wiem, że był wielki kocioł, gotowali jakiś krupnik, jakieś gęsi zdobyli. W ogóle była taka radość, że sobie poradzimy. Byłam już cały czas. 3 sierpnia miałam dyżur na cmentarzu żydowskim, bo żydowski, ewangelicki i katolicki... Akurat był wtedy dyżur na żydowskim, bo miały być zrzuty amerykańskie. Chyba wtedy padał deszcz i samoloty nie przyleciały. Za dwa dni przyleciały, ale wszystko poszło na cmentarz ewangelicki, a tam byli Niemcy. […] Trzeba było stamtąd wywędrować…
- Co pani robiła na Woli, jaką pani funkcję pełniła?
Dyżury miałam, że ewentualnie jak będą zrzuty… Jeszcze nic się właściwie nie działo, bo to dopiero się zaczęło, jak będą zrzuty, to żeby dać znać. To trwało trzy dni.
- Gdzie pani wtedy nocowała?
Na terenie resztek [fabryki], na stołach, na ławkach, jakichś szafach. Akurat sobie wybrałam szafę i żeśmy spali. Oni gotowali, ale mama mnie wyprawiła z upieczonym świeżo plackiem, który póki co doniosłam; był gorący, ale zjadłyśmy to. Stamtąd potem na trzeci, na czwarty dzień już musieliśmy [uciekać], bo Niemcy byli blisko. To była szkoła podstawowa na ulicy chyba Opolskiej i żeśmy stacjonowały. Nic żeśmy jeszcze wtedy nie miały do działania. Przyszły oddziały „Zośki” i „Parasola”. Akurat byliśmy pod obstrzałem pociągu pancernego, który jeździł po torach na Dworcu Gdańskim i strzelał. Była dzielnica Stawki koło Dworca Gdańskiego. Niemcy [tam stacjonowali], to nie była jakaś jednostka, tylko były magazyny, [w których] pracowali Żydzi. […] Naturalnie nam chłopcy przynieśli właśnie panterki, jakieś spodnie, całe wyposażenie. W naszym oddziale było troje Żydów: jedna Żydówka, jeden taki typowy, jeśli można powiedzieć, starszy Żyd i jeden młody. I oni już z nami wędrowali prawie do końca.
- Przyszli na ochotnika, powiedzieli, że chcą walczyć?
Co mieli z sobą zrobić!? Wyjścia nie było innego, przecież nie mieli gdzie pójść.
Nie, chłopcy nam przynieśli. Potem już żeśmy [szli] przez zniszczone getto, z którego wysiedlili Żydów, były tylko kamienie poukładane. Pod ostrzałem przeszliśmy na Stare Miasto. Po drodze trafiliśmy na kościół, [gdzie] już było pełno naszych rannych cywili. Była jedna sanitariuszka i ksiądz. Potem już nas wzięli na Starówkę. Co innego miałyśmy robić, ale ponieważ Niemcy strzelali, domy przecież stare, zasypało ludzi, myśmy odkopywały tych zasypanych. W jednym mieszkaniu koleżanka moja brała ślub podczas okupacji. Ksiądz dawał ślub naturalnie.
- Jak ten ślub się odbył? Miała sukienkę czy kwiatki?
Nie. Normalnie ksiądz dał ślub. Ona chyba była w panterce. On był w oddziale „Zośki” albo „Parasolu”, tego nie wiem.
- Co to była za koleżanka? Pamięta pani, jak się nazywała?
Nazwiska nie pamiętam zupełnie, już się z nią nie zetknęłam, tylko z jej rodziną. […]
Była w „Dysku”.
- Pani miała jakąś sympatię?
Nie. Ona go wcześniej znała. Spotkali się, tak orzekli, chyba była w ciąży. Wzięli ślub. Stamtąd nas przerzucili – jak jest teraz pomnik Powstańców, to po drugiej stronie ulicy były jakieś duże zakłady, prawdopodobnie krawieckie. Naturalnie nikogo nie było, tylko nasz oddział… Były pokrajane materiały – tak maszynowo – na płaszcze, na marynarki, stosy tego było, myśmy na tym spały. Mieliśmy już wędrować do Śródmieścia i w ruinach, w ogródku, ksiądz odprawiał mszę, myśmy się czołgali do innych ogródków (bo pod ostrzałem byliśmy), żeby kwiatki [zerwać], żeby udekorować ołtarz. Nie pamiętam komunii, raczej była normalna, natomiast była spowiedź wspólna wszystkich. Było nas dwadzieścia czy piętnaście – były właśnie takie sytuacje. Nie pamiętam komunii, więc musiała być normalna. Jak Niemcy zajęli [zakład krawiecki], to mieliśmy przebijać się przez Ogród Saski do Śródmieścia. To były oddziały „Parasol” i „Zośka”… [Szliśmy] przez ulicę Daniłowiczowską, taka wąska uliczka, teraz teatr jest na tyłach i [tam] dalej stał karabin maszynowy, Niemcy strzelali i trzeba było przeskoczyć, póki nie strzelali. Myśmy przeskakiwały przez tą uliczkę. [Wiem z opowiadań], że zginął wtedy dowódca któregoś z oddziałów, wiem, że miał pseudonim „Jan”. Ale nie widziałam go, nie wiem. Część oddziałów przedostała się do Śródmieścia, ale bardzo mało, a myśmy się wrócili i stąd było wejście do kanałów. Jak byliśmy na Starym Mieście, to jeszcze [przeszliśmy] przez plac Bankowy i byłam w domu na Złotej. Wpadłam zobaczyć, co z rodzicami, bo jeszcze można było przejść.
Tak, jak tylko żeśmy na Stare Miasto przyszli.
- Odwiedziła pani rodziców?
Tak. Na placu Bankowym już był szpital, już było pełno chorych, ranni leżeli i było pełno grobów zmarłych. Stamtąd już potem wycofaliśmy się do kanałów. Kanałami przeszliśmy do Śródmieścia.
- Jak pani schodziła do kanału?
Przez właz, który jest do dziś. W środku jezdni, jak jest pomnik Powstańców, to jest właz i tamtędy… Część poszła na Żoliborz…
- Jak pani zapamiętała zejście do kanałów?
Schodziło się po schodkach i wchodziło się w ciemność. Nie byłam przewodniczką, bo ktoś [inny] był. Po kolei wszyscy wchodzili, ciemno kompletnie i taka mazia w kanale. Kanał był półokrągły, był tylko taki dół i tu trzeba było stawiać stopy. Wyjście było na Wareckiej. To w podwórcu było, tak że wyjście było bezpieczne.
- Nie bała się pani iść w kanale?
Czy było czasu na to? Jedna za drugą wchodziła. Właśnie ta koleżanka, co wyszła za mąż, to kłopot z nią mieliśmy, bo ona strasznie się bała i krzyczała, a to przecież trzeba było [iść] po cichu. Jakoś ją wepchnęli i przyszła. Nie było czasu na zastanawianie, czy się chce, czy nie, bo albo wchodzisz, albo leżysz. Na Wareckiej żeśmy wyszli. Nie pamiętam, gdzie żeśmy miały zbiórkę. Przyszłam na Złotą, byłam w domu. Każdy, jak jeszcze miał dom, [to wrócił], ja miałam. Zasypiałam, a ojciec mnie szczotką ryżową nogi umył, bo taka mazia była [na stopach]. Jeszcze spodnie [mi wyprał], bo to wełniane, jak to namiękło... W domu byłam chyba dwa dni. Potem przyszedł goniec, że mamy zbiórkę i stąd poszliśmy na Czerniakowską. Byłam jako łączniczka i jako sanitariuszka. Rozlokowani byliśmy w piwnicach. Dom do dziś stoi.
Jedzie się w stronę Wilanowa, to wszystko się rozbudowało, jest inaczej. Po lewej stronie są takie czerwone bloki. To były mieszkania komunalne chyba, jak to się teraz mówi. W piwnicach nas rozlokowali.
- W którym to jest miejscu na Czerniakowskiej?
Na początku Czerniakowskiej, jak jest w tej chwili ulica Gagarina. Chyba poniżej ulicy Gagarina była zbiórka. Myśmy szły ze Śródmieścia przez ulicę Książęcą. Na Książęcej była ubezpieczalnia – szpital, rannych było bardzo dużo. Myśmy przeszli przez szpital, prosili, żeby ich zabrać, ale wojsko szło, to wojsko musi iść. Zostawiliśmy ich. Podobno weszli Niemcy, ale Austriacy i tych chorych powynosili i uratowali się. Wylądowaliśmy właśnie na Czerniakowskiej. Jakieś służby pędziliśmy, trudno mi powiedzieć, co robiłam, ale na pewno coś robiłam.
- Powiedziała pani, że jak weszli Austriacy, to oni się uratowali. Czy żołnierz austriacki postępował lepiej niż żołnierz niemiecki?
Tak. Łagodniej. Trochę oni byli inni niż Niemcy. Tak nam potem mówili, bo to było okropne, przejść [obojętnie] przez rannych, którzy [mają] ręce, nogi zawieszone, wołają, żeby ich zabrać, a to nie można było.Na Czerniakowskiej mieliśmy dyżury. Niemcy podchodzili właśnie od strony Wilanowa. Wtedy były zrzuty rosyjskie, kukuruźniki buczały. Niestety to wszystko [zrzucali] bez spadochronów, tak że się rozbijało. Widziałam samoloty, widziałam zrzuty, ale co było, to nie widziałam. Przyszło pięciuset chyba żołnierzy z armii Berlinga, przypłynęli łodziami. Wszyscy chyba zginęli. To już były walki takie od kamienicy do kamienicy. Widocznie nie byli do tego rodzaju walk przygotowani.
- Pani z nimi jakoś rozmawiała?
Nie. Widziałam ich. Nie miałam potrzeby rozmawiać. W każdym razie porozumiewali się, to byli Polacy, którzy pewnie ze Wschodu dostali się do armii. Potem stamtąd dostałam rozkaz, że mam przeprowadzić rannego. Przewodnikiem był właśnie Żyd.
Młody. Znów weszłam do kanałów. Tamte kanały były inne, bo były już takie, że gładko się szło. Włazy były otwarte i na tych włazach wisiało pełno granatów ręcznych. Niemcy rzucali, ale to nie spadło, tylko wisiało. Przeprowadziłam tego rannego na Mokotów…
Na Solcu nad Wisłą. […]
- Co to był za ranny, ktoś ważny?
Nie wiem, polecili go odprowadzić. Był poważnie ranny, miał postrzał klatki piersiowej i rękę. Tak że trzeba było go prowadzić, ale myśmy szli tylko we trójkę.
- Żyd tak dobrze znał kanał, że został przewodnikiem?
Widocznie kanały musiały być znakowane, bo bez trudu żeśmy weszli. Zdaje się, że właśnie ten odbity Żyd już wcześniej szedł jako łącznik sam i było to znakowane, tak że zabłądzić nie można było.
- Gdzie na Mokotowie pani wyszła? Na Szustra?
[…] Nie pamiętam. Może… Jego się odprowadziło i potem oddziały wojska, które było, przeszły kanałami na Mokotów. Już coraz bardziej Niemcy nas naciskali. Przeprowadziłam, oddałam tego rannego i czekałam na swoje koleżanki, które miały przyjść. Przyszły i znów byłyśmy razem. Ponieważ coraz bardziej Niemcy [nas] wypychali, to miało być przebicie przez Pola Mokotowskie do lasu. Byłam na tym polu, to było takie kartoflisko, ziemia rozkopana. Oddziały, które szły, mówiły, jak mamy iść, ale tylko podobno dwadzieścia osób przeszło, myśmy się musieli wycofać. Znów było przejście kanałami do Śródmieścia. Kanały były okropne. Moja funkcja była [taka, że] miałam przeprowadzić do kanałów żołnierzy, powiedzmy, walczących, bo my [byliśmy] jako służba pomocnicza. Doprowadziłam ich do kanałów. Weszliśmy do kanałów, a w kanałach było pełno cywili. […] Niestety, nieśliśmy na noszach rannego i wojsko musiało przejść. Cywile kładli się, a my po ich nogach, po tym wszystkim przeszliśmy. Co z nimi się stało, to nie wiem. Były takie różne kanały. […] Potem trzeba było przerzucić tego rannego, bo kanał jest wąski. […] Przeszliśmy do kanału burzowca. To już [był] większy i wyższy jak pokój. Wszystko, od podłogi do boków były białe kafelki czy flizy, czy jak to się nazwało. Czyściusieńka woda po kostki była, bo to był burzowiec. Jakby puścili tą wodę, to by się wszyscy potopili, ale nie potopiliśmy się. Przeszliśmy i wyjście było na początku w Alejach Jerozolimskich. […] Aleje Ujazdowskie się kończyły, jak myśmy z tych kanałów wyszli. Wyszliśmy po prawej stronie, bo tak było bliżej. Już jednostka właściwie była rozwiązana, każdy kto mógł, szedł do domu.
- Ile godzin pani szła tymi kanałami?
Długo nie [szłam], tylko paskudnie. Bo pierwsze kanały były brudne, paskudne. [Szłam] może trzy kwadranse, może więcej. Stamtąd potem jednostka nasza zatrzymała się na ulicy Lwowskiej, już tak dochodziło się, już właściwie było po działaniach naszej jednostki. Wróciłam do domu. Dzień czy dwa później przyszli znów moi koledzy, że na ulicy Marszałkowskiej po stronie, gdzie jest ulica Skorupki […] był wypłacany żołd dla żołnierzy. W podwórcu wypłacano, kwitowało się, po nazwisku, dostałam wtedy dziesięć dolarów. Wróciłam do domu. W szpitalu było pełno chorych, rannych. Ojciec nigdy nie powiedział, jak to załatwił. W każdym bądź razie [chyba poszedł] do komendantury niemieckiej, bo tylko taka była, załatwił przepustkę dla lekarza, rodziny i dwunastu pielęgniarek. Podczas okupacji, jak kamienice były, każda miał mur, zrobione były otwory, tak że na przykład z ulicy Złotej przechodziło się, nie wychodząc nigdzie, na ulice Chmielną. To było po to, że jak były łapanki czy coś, żeby uciec. Właśnie takimi podwórcami przenieśliśmy chorych na noszach, na ulicę Chmielną, pojechał samochód, chorych się załadowało i ich zawieźli do Milanówka. Potem to porozdzielali. To był 12 października, myśmy wyszli. Jeszcze Niemcy podpalili naszą kamienicę miotaczami ognia – chodzili i podpalali. Ale ponieważ lecznica była od podwórca, więc została. Ponieważ to była lecznica, były zapasy żywności, zarządzająca [zebrała] tych wszystkich ile było, mówi: „Nie ma co zostawiać”. Jajka były na zimę. Kto chciał to z dziesięciu jaj dostawał jajecznicę, na maszynce spirytusowej [usmażył], bo nie było już nic, nakarmiła każdego z nas. Wszyscy się rozeszli. Myśmy z ojcem, mamą, moją ciocią wyszli ze Złotej. Ponieważ to była położnicza lecznica, był wózek dziecięcy. Na tym wózku mama wzięła kołdrę, jakieś drobiazgi. Wiem, że wyszłam w futrze, w białym fartuchu. Przez całą Grójecką na piechotę żeśmy doszli do Okęcia chyba. Po drodze nie było kompletnie nic. Były porzucane walizki, okna pootwierane, firanki powiewały. Ktoś widocznie niósł kryształy, bo pobite leżały. Tak że myśmy tylko szli tą całą drogę. Tam już czekali najbliżsi gospodarze z furami, żeby warszawiaków [podwozić]. Myśmy przez Pruszków nie szli. Stamtąd [dotarliśmy] do mojej kuzynki, która mieszkała w Otrębusach, Podkowa Leśna. Wóz nas zawiózł.
- Czekali z tymi furmankami?
Tak.
Nie. To było dobrowolne. To byli Polacy, którzy wiedzieli, że Warszawa płonie i że ci uciekinierzy są i oni czekali, żeby kogoś, jak trzeba będzie, podwieźć. Akurat jedna z furmanek trafiła na nas, inni już poodjeżdżali. Byliśmy głodni, to nas nakarmili. Potem nas tą furmanką (to nie był żaden pojazd, tylko wóz taki) zawieźli do Otrębus. Dużo rzeczy przeoczyłam.
Jak chłopcy zdobyli duże pudła sardynek i czekolady… Jak były papiery wartościowe na Żoliborzu, były magazyny dla lotników niemieckich, bo lotnik musiał mieć 7000 kalorii wyżywienia, No więc nam to przynieśli. Jakiś cukier... Kostki cukru miałam w kieszeniach, przytyłam pomimo głodu, ale chleba nie było, tylko to… Ojciec cały czas pracował w lecznicy, znosili chorych. Ponieważ przy kamienicy były ogródki, to niestety byli pochowani ci, co zmarli. Operował raz po razie, bo różne były przypadki. Jednemu asystowałam, raz robiłam amputacje ręki.
Nie. W lecznicy, bo była w podwórcu, w tyle. Specjalny budynek był. Tu od frontu była kamienica.
- Już nie istnieje ta kamienica?
Zaglądałam tam, kamienicę spalili. Kamienica jest odbudowana. Zajrzałam, to widzę, że takie ruiny jakby tej lecznicy. Lecznica była dwupiętrowa. Specjalna lecznica z poczekalnią ze wszystkimi urządzeniami. Widziałam, zagrodzone wejście, zamknięte, nie chciałam tak wchodzić. Widziałam, że takie jakieś ruiny są, jakby tej lecznicy.
- Jaki to jest teraz adres?
Złota 3. Bo już zmienili. […] Kino Palladium było i zawieźli. Jest Złota 3, bo jest już tabliczka. Kamienica zupełnie inna jak tamta. Inaczej odbudowana. Potem od kuzynki wywędrowaliśmy do Krakowa.
- Koniec wojny zastał panią w Krakowie?
Tak. Jeszcze byli Niemcy, jeszcze nie wolno było w Krakowie się zameldować, tylko musiał być meldunek przedwojenny. Jakoś ci znajomi skombinowali, że byliśmy zameldowani rzekomo na Bonerowskiej, a dostaliśmy mieszkanie i mieszkaliśmy na Zamenhofa. Naturalnie goła podłoga… Tak żeśmy spali. Już zastały nas te działania, jak wojska radzieckie wchodziły, bo to blisko dworca, wyleciały nam wszystkie szyby z okien. Wychodziłam tylko i wyłącznie wieczorem, bo była obawa, wyłapywali powstańców. Jak już ruscy weszli, to można było wyjść wtedy.
- Dlaczego pani nie wróciła do Warszawy po wojnie?
Spalone było wszystko, całe mieszkanie. Mój kuzyn, jego żona miała rodzinę w Krakowie. Tutaj ich odnalazł, jak wywędrowali razem. Niemcy zajęli tą kamienicę z rodziny kogoś, ciotka była tutaj. Jak Niemcy wyszli, to kamienica była wolna, dali nam znać, myśmy się wprowadzili. Ojciec zaczął pracować. Część rannych przybyła do Krakowa, [poszłam na] studia. W Warszawie nie mieliśmy do czego wrócić, wszystko było spalone.
- Dlaczego pani przyjęła pseudonim „Kubuś”?
No bo Jakubowska. To taki skrót, żebym nie zapomniała. A na drugie mam Krystyna, dlatego to drugie...
- Mam ostatnie pytanie. Jak wybuchło Powstanie, pani miała dwadzieścia dwa lata?
Tak, z 1922 roku [jestem].
- Jakby pani miała znowu dwadzieścia dwa lata poszłaby pani do Powstania?
Na pewno.
Warszawa, 20 czerwca 2008 roku
Rozmowę przeprowadziła Małgorzata Brama