Stanisława Orłowska „Stasia”
Stanisława Orłowska, pseudonim „Stasia”, II Batalion Szturmowy „Odwet”. Urodzona w 1927 roku.
- Czy urodziła się pani w Warszawie?
Urodziłam się w Katowicach.
- Kiedy przeprowadziła się pani do Warszawy?
Miałam siedem lat, to było w 1933 czy 1934 roku.
Moja mama była rodowitą warszawianką, a ojciec Ślązakiem. Poznali się w Warszawie, ale ojciec chciał wywieźć mamę najpierw na Śląsk. Później mama za długo nie mogła tam [być], bo jednak nie bardzo potrafiła pogodzić się ze środowiskiem śląskim i starała się, żeby wrócić do Warszawy do swojej rodziny, bo miała tu dużą rodzinę – braci, siostrę. Dlatego żeśmy przyjechali do Warszawy.
- Czy pani jako dziecko dobrze przyjęła tę zmianę?
Dobrze. Doskonale.
- Czy podobała się pani Warszawa?
Oczywiście. Zresztą mam taką naturę, że wszędzie łatwo się asymiluję.
- Czy pamięta pani 1 września 1939 roku? Czy była pani wtedy w Warszawie?
Wtedy byliśmy na wakacjach pod Warszawą, w Żabieńcu. Pamiętam ten dzień doskonale. Byłam wtedy u wujka (brata mamy), już miał pójść do wojska, tak że zostały same kobiety – mamy, ciocie. Pierwsze dni nocowaliśmy w lesie pod Żabieńcem. Przez cały czas oblężenia Warszawy byliśmy poza Warszawą. Wróciliśmy dopiero po kapitulacji Warszawy. Mieszkałam z rodzicami w Piasecznie, bo mieszkanie w Warszawie było zniszczone.
- Gdzie znajdowało się mieszkanie?
W alei 3 Maja 16, pod mostem Poniatowskiego – można tak powiedzieć. Czekaliśmy, jak w jakiś sposób rodzina mamy brata ułatwi nam zdobycie mieszkania w swojej kamienicy na Nowym Świecie pod 28 i później mieszkałam już tam, przez całą okupację.
Razem z mamą. Ojciec zmarł w 1940 roku ([to było] jeszcze w Piasecznie).
- Czy uczyła się pani w czasie okupacji?
Tak. Chodziłam do szkoły podstawowej w Piasecznie, a po skończeniu tej szkoły, później w Warszawie, chodziłam do gimnazjum handlowego.
- Który to był rok, gdy państwo przenieśli się do Warszawy?
Zaraz po śmierci ojca, [chyba] 1940 – 1941 rok.
- Czy brała pani udział w tajnym nauczaniu?
Nie. Chodziłam do szkoły. To było gimnazjum – dawniej oświaty – na [ulicy] Moniuszki. To było [gimnazjum] handlowe, z tym, że myśmy tam mieli, potajemnie, niektóre przedmioty humanistyczne. To było gimnazjum prywatne Gąseckiego.
- Jak pani wspomina tamtą edukację?
Bardzo dobrze. Zresztą z perspektywy moich lat wszystko to, co działo się w młodości, wspomina się na ogół dobrze. Na pewno niezbyt dobrze wspominam moment, jak weszli Niemcy. Pamiętam, jak byliśmy w Żabieńcu, nasze rozproszone, wystraszone wojsko – niektórzy żołnierze na koniach, pojedynczo, przejeżdżali przez okolice Warszawy, były jeszcze potyczki. Pamiętam jednego żołnierza, jak opowiadał. Przypominam sobie, że był bardzo podenerwowany. Moje wyobrażenie o żołnierzu było zawsze [takie], że to jest człowiek bardzo dzielny. Wtedy było mi przykro, że on jest taki załamany. To pamiętam, jeżeli chodzi o 1939 rok.
- Kiedy miała pani swój pierwszy kontakt z konspiracją?
W 1942 – 1943 roku.
Dość ciekawie. Byłam po południu z wizytą u szkolnej koleżanki. Jej ojciec był w niewoli. Przyszedł akurat do niej kolega, który miał jakąś sprawę z jej mamą, w związku z niewolą – wysyłanie paczek czy coś takiego. Myśmy siedziały z koleżanką, przeszedł przez pokój, w pewnym momencie podszedł do mnie i mówi: „Czy nie chciałabyś należeć do konspiracji?”. Mówię: „Oczywiście, że chciałabym”.
Miał pewnie wtedy chyba dziewiętnaście – dwadzieścia lat. Mówi: „No, to dam ci później różne kontakty, opowiem kiedy, co i jak”. Tak to się zaczęło.
- Kiedy została pani zaprzysiężona?
Chyba w 1943 roku. Spotykałyśmy się, nasza cała sekcja (było nas pięć z szóstą drużynową) u różnych koleżanek. Miałyśmy spotkania u mnie na Nowym Świecie, u jednej koleżanki na Targowej, później na ulicy Brzeskiej – w tych trzech punktach. [Spotykałyśmy] się co tydzień, co dwa tygodnie. Tam żeśmy przechodziły kurs sanitarny, nawet sposoby obchodzenia się z bronią.
- Czy brała pani udział w innych czynnościach konspiracyjnych, poza szkoleniami?
Kolportowałam gazetki.
- Czy pamięta pani tytuły gazetek, jakie pani przenosiła?
Przeważnie to był „Biuletyn Informacyjny”.
- Czy w czasie przenoszenia prasy lub innych takich działań miała pani moment szczególnego zagrożenia?
Nie, nie miałam. Miałam moment szczególnego zagrożenia, jak szłam do szkoły z Nowego Światu na Moniuszki (chyba to było na Chmielnej) i akurat wtedy żandarmi przeprowadzali rewizję. Miałam wtedy książki do historii czy do polskiego, ale jakoś udało się, że nie zwrócili na to uwagi, nie sprawdzali.
- Czy ma pani inne, szczególne wspomnienia, jeszcze z okresu okupacji, konspiracji?
Specjalnie [nie]. Te spotkania… Później to było już raczej bardzo rutynowe. Przypomniałam sobie o jednym zdarzeniu: któregoś rana u nas w mieszkaniu na Nowym Świecie była rewizja. Mieszkałam u wuja i moja równolatka, siostra cioteczna, też należała do konspiracji. Nie wiem, czy z jej powodu, czy z innych, czy może coś tam się działo akurat w naszym domu. Rewizja wtedy była od rana. Rewidowali – w przedpokoju był róg myśliwski, [nawet] tam zaglądali, wszędzie. W jednym z pokoi myśmy były, [zaglądali] pod szafy, do szaf – wszędzie. Stała walizeczka, zwyczajna, podłużna walizeczka i ta cała walizeczka była wypełniona drukami kenkart. To właśnie akurat przyniosła do domu moja siostrzenica, bo coś załatwiała. To był moment rzeczywiście bardzo [niebezpieczny].
- Walizka nie była schowana?
Nie. Stała etażerka, szafa i pomiędzy tym była zwyczajna walizeczka. Wszędzie zaglądali, a tam nie zajrzeli, więc to było rzeczywiście dość duże przeżycie okupacyjne. Nawet przyczepili się, [bo] mój młodszy cioteczny braciszek miał kaburę – zabawkę z rewolwerem – i to leżało na oknie. Jeszcze jedna ważna rzecz. Były moje dwie siostry, starsza nie należała do konspiracji, ale należał jej narzeczony. Przychodził do nas bardzo często. Brał udział w odbiciu więźniów… To było chyba 23 kwietnia 1943 roku. Ponieważ wtedy szykował się do tej akcji, więc nie nocował u siebie (mieszkał wtedy na Widok), tylko nocował u nas. Pamiętam ten dzień, jak rano wychodził. Poszedł na akcję, myśmy patrzyły z okna – szedł, jeszcze odwrócił się, zdjął czapkę, uśmiechnął się. Wtedy jako jedyny w tej akcji został zabrany przez Niemców, bo w którymś momencie wpadł do restauracji, żeby gdzieś dać znać. Okazało się, że to była restauracja folksdojcza. Tam go zamknęli i już został na Pawiaku.
Hubert Lęk. […]
- Czy opowiadał, jaką miał funkcję w tej akcji? Co konkretnie robił?
Dokładnie nie pamiętam.
- Został zabrany na Pawiak. Czy przeżył?
Nie, nie przeżył – wtedy może coś bym wiedziała. Jak zamknęli go na Pawiaku, to już nie było z nim kontaktu, rozstrzelali go na Pawiaku. Wtedy moja kuzynka (jego narzeczona) z tej rozpaczy – chociaż mniej interesowała ją konspiracja – jak on zginął, dopiero wtedy poszła do partyzantki. Zginęła tragicznie w partyzantce. Najpierw weszła na miny (to też jest opisane w niektórych książkach) – oberwało jej obie nogi. W warunkach leśnych robili jej amputację. Później oddział przemieszczał się z miejsca na miejsce, była niemiecka pacyfikacja, zostawili ją w domku i ten dom został podpalony, tak że spłonęła żywcem. Straszne to jest. Naprawdę.
- Kiedy dowiedziała się pani o Powstaniu?
Cały czas, jak żeśmy się spotykali i były nasze zbiórki, to cały czas wiedzieliśmy, że Powstanie kiedyś będzie, ale dokładnie, to najpierw było kilka dni przed właściwym Powstaniem. Dwudziestego któregoś lipca była pierwsza zbiórka, pierwszy stan pogotowia. To było u mnie, na Nowym Świecie, myśmy tam siedziały, czekałyśmy na ten moment. Wtedy zostało to odwołane. Dopiero 1 sierpnia rano przyszła do mnie na Nowy Świat drużynowa i poleciła mi, że mam zawiadomić dwa punkty, dwie osoby (już nie pamiętam kogo), że o godzinie piątej mamy być w alei Niepodległości, w bloku 227. Tam była moja pierwsza kwatera.
To też osobna sprawa. Byłam jedynaczką i moja mama nie chciała mnie nigdzie puszczać, bała się o wszystko, denerwowała, ale jeżeli chodzi o sprawy konspiracji, to muszę przyznać, że nie, że była tak nastawiona, że nie robiła [przeszkód]. Ale jak szłam do Powstania, to mówiło się, że tylko na tydzień. Zapakowała mi chlebak, przygotowała wszystko. Dochodzi godzina czwarta, mówię, że już muszę iść, bo mam być na piątą. „Ja cię odprowadzę”. Walczyłam z mamą, mówię: „Nie, przecież nie możesz odprowadzać mnie do Powstania”. – „Nie, odprowadzę cię”. Odprowadziła mnie. Doszłyśmy do Koszykowej, już było widać w tramwajach – powstańcy jeździli w tę i w tamtą stronę. Pozwoliłam [mamie] dojść do Koszykowej i powiedziałam: „Dalej już naprawdę nie, bo byłoby mi wstyd, jak by ktoś zobaczył, że mnie mama odprowadza”. Wtedy mama wróciła do domu, a ja poszłam. Mam tu stale niedosyt, że mało mówi się w ogóle o bohaterstwie matek, rodziców. [Matki] musiały bardzo cierpieć, a jednak – na przykładzie mojej mamy – jednak bez słowa, pomimo że bała się puścić mnie samą pod Warszawę czy gdzie indziej, a jednak na Powstanie puściła bez słowa. […]
- Co się działo w pierwszych godzinach Powstania?
Nasz oddział niestety należał też do tych, którzy nie mieli broni dostarczonej na czas, bo było bardzo mało broni. Jeżeli chodzi o Kolonię Staszica – [ulica] Langiewicza, inne uliczki, domki – to nie mogę powiedzieć, jak sobie tam radzili, ale raczej od początku byliśmy otoczeni przez Niemców. Na przykład w bloku 227, gdzie byłam na kwaterze, to
vis-à-vis był szpital wojskowy. To był wtedy niemiecki szpital, w szpitalu byli Niemcy. Wiedzieli, że tu są powstańcy, ale nie byli pewni, ilu jest tych powstańców, więc tylko podchodzili pod okienka piwnic i wrzucali granaty zapalające. Myśmy tak cichutko, cichutko siedzieli i czekali. Od czasu do czasu były wypady. Pierwszej nocy chłopcy wypadali jeszcze na jakąś akcję. Nawet jeden z kolegów, tam gdzie byłam, w piwnicy, od razu pożegnał się, mówi: „To ja zaraz wrócę”. Niestety już nie wrócił, tylko zginął pod tym blokiem. Tak trwało to chyba do 6 – 7 sierpnia, jak ze Śródmieścia, z Politechniki, z [ulicy] Lwowskiej, od „Golskiego” przyszedł kolega – ojciec pani Bojarskiej – […] miał pseudonim „Połaniecki”. Ustalili z dowódcą, że wyprowadzą nas grupami z tej części, która jest na Kolonii Staszica, oblężona przez Niemców, do Śródmieścia, do „Golskiego”. Chyba to było z 7 na 8 sierpnia – jeżeli chodzi o tę grupę, w której ja byłam. Najtrudniejsza historia, to było wyjść z bloku i przebiec przez aleję Niepodległości do Pola Mokotowskiego i później przez Pole Mokotowskie, nocą, na czworakach. Były działki, najbardziej cieszyliśmy się, jak były słoneczniki, bo wtedy można było troszkę się wyprostować, a tak to prawie że na czworakach. Od czasu do czasu Niemcy, strzały. Nie pamiętam, czy ktoś zginął w czasie tej ewakuacji, [ale] chyba ci, co zdecydowali się, to żeśmy doszli. Ci, co wychodzili później, to były kłopoty, bo kompania RONA, kałmucy, napadli na domy, wille, w których była reszta oddziałów, odbywały się gwałty, jeżeli chodzi o niektóre koleżanki. Ale wszyscy jakoś wreszcie przeszli. Chyba wszyscy przeszli, jeszcze później. Nasz oddział składał się z pięciuset chłopców i stu dziewcząt.
- Gdzie znajdował się nowy kwaterunek?
W Architekturze na Lwowskiej, tam, w tych salach. Był też moment, że zbombardowali część Architektury. To też był moment, że akurat w tym miejscu, w tej sali, gdzieśmy leżały, gdzie miałyśmy sienniki, to tam spadła [bomba], ale myśmy akurat stamtąd wyszły. Żeśmy zeszły do piwnicy i jakoś się uratowałyśmy. Dwie koleżanki zginęły. Nie spostrzegły się, że trzeba uciekać i zginęły w tej sali.
- Czy był tam zorganizowany punkt sanitarny?
Oczywiście, było kilka punktów sanitarnych. Ja przeważnie zajmowałam się [pomocą] przy ewakuacji rannych ze Starego Miasta, których przeprowadzali ze Starego Miasta do Śródmieścia. Przy Świętokrzyskiej żeśmy odbierali rannych skąd się dało i ewakuacja następowała piwnicami, dziurami – tak przez cały czas, do Śródmieścia.
- Czy pamięta pani swoich pierwszych rannych?
Pamiętam może jednego, którego nawet cztery żeśmy dźwigały, bo był bardzo ciężki. Żeśmy narzekały, że był bardzo ciężki. Bardzo ciężko było transportować rannych przez dziury w piwnicach. Niektórzy błagali, żeby ich dobić, że cierpią. Były to bardzo trudne momenty, jak człowiek widział, że ktoś cierpi albo [leży] z całymi wnętrznościami na wierzchu. Później, pod koniec, miałam już dyżury w szpitalikach – [chyba] na Nowogrodzkiej, już dokładnie nie pamiętam. Był chyba szpitalik na Skorupki, tam też chodziło się na dyżury do rannych.
- Czyli przemieszczała się pani.
Tak, w zależności od tego, jaką dostałam dyspozycję, że mam tu czy tam pójść. Bywały też takie momenty, że byłam też na przykład oddelegowana z koleżanką do przeniesienia z jakiegoś punktu granatów w skrzynkach.
- Na jaki punkt miała pani przenieść te granaty?
Albo do Architektury, gdzieśmy były, albo później przenieśliśmy się na Noakowskiego, do Politechniki.
- Czy nie było problemów podczas przemieszczania się?
Nie. Były czasem „krowy” czy coś [innego], człowiek chronił się, bo bał się tego, ale najgorsze było, jak widziało się po drodze resztki [ludzkiego] ciała – tu ręka, tu noga. To były trudne wrażenia. Ciężkie do przeżycia… Spalone, zupełnie czarne [szczątki].
- Czy miała pani kontakt z mamą?
Tak. Podczas Powstania dwa razy dostałam przepustkę. Chciałam iść na Nowy Świat, więc trzeba było przejść przez wykop, przez Aleje Jerozolimskie. To też było trochę trudne.
- Jak wyglądało to przejście?
Wykop był bardzo głęboki. Przed wykopem, na początku, zawsze stali żołnierze, akowcy. Wypuszczali pojedynczo, pilnowali, żeby przechodziła tylko jedna osoba. Upominali, żeby iść jak najniżej i szybko przelecieć. Tak to wyglądało. Te dwa razy, jak byłam u mamy, to jadłam chleb, bo tak, to nie przypominam sobie, żeby przez te dwa miesiące kiedykolwiek była możliwość zjedzenia kawałka chleba. Myśmy mieli tam bardzo kiepsko z jedzeniem. Była tylko kasza „plujka” – to jest rozgotowany jęczmień, który brało się do ust i później pluło się, bo nie można było tego [przełknąć]. Mieliśmy dużo cukru w kostkach. Pamiętam, był przydział – dwanaście kostek cukru. Jak nie było kostek, to był miałki cukier i kawa zbożowa. Myśmy mieszały sobie kawę zbożową z cukrem i tak żeśmy to jadły. To było całe żywienie. Czasem udało się niektórym osobom, ale ja jakoś nie miałam do tego szczęścia – niedaleko były działki, chłopcy przekradli się z Pola Mokotowskiego i przynieśli pomidory. Czasem [były] piwnice już opuszczone przez uciekinierów – i niemieckich, i [innych] – to znaleźli coś w tych piwnicach do zjedzenia. Dwa razy uratowałam się, jak byłam w domu, u mamy, ale bodajże 3 września mamę razem z rodziną już wypędzili z Nowego Światu. Tak że cały wrzesień już nie miałam żadnego kontaktu, już w ogóle nie miałam pojęcia, gdzie jest.Dowódca na zakończenie Powstania dał nam wolną drogę. Ci, co mieli iść do niewoli, to szli do niewoli, a jak ktoś chciałby spotkać się z rodziną, pójść do rodziny, to mógł pójść. Ani koleżanka, ani ja nie miałyśmy żadnych kontaktów, nie wiedziałyśmy jak, gdzie, do kogo dotrzeć i wtedy nas wyprowadzili. Nie pamiętam, dlaczego myśmy zdecydowały się… Bo część wyszła do niewoli, zorganizowana jak wojsko, a część jako ludność cywilna. Myśmy wtedy wyszły w grupie jako ludność cywilna. Wiem, że opaskę miałam zaszytą w rękawie. Szliśmy do Ursusa. W Ursusie żeśmy nocowali trzy dni na gołym cemencie. Później Niemcy powybierali młode osoby na roboty do Niemiec, a starsze w głąb. Myśmy dostały się na roboty do Niemiec.
- Gdzie została pani wywieziona?
Kolejno po różnych miejscowościach. Było to w okolicach Erfurtu. Było miasto Albrechts koło Suhlu. Kiedyś była tam w lesie fabryka broni myśliwskiej. Przekształcili to na [fabrykę] normalnej broni i były tam produkowane części do samolotów. Byłyśmy w tej fabryczce.
- Do kiedy pani tam pracowała?
3 albo 4 kwietnia uwolnili nas stamtąd Amerykanie. Przyszli Amerykanie i uwolnili nas. Był obóz przejściowy zawiadywany przez Amerykanów. Później już była taka historia: była jedna z koleżanek, z ludności cywilnej, nie miała nic wspólnego z Powstaniem, ale mieszkała w tym samym baraku z nami w Niemczech. Amerykanie później nas zatrudnili (myśmy nie mogły tak długo siedzieć bezczynnie w tym obozie) przy porządkowaniu jenieckich dokumentów archiwalnych, które zbierali Niemcy. Kiedyś po swoje dokumenty przyjechali Belgowie. Jeden z komandorów, który kierował grupą, zainteresował się tą koleżanką i zaproponował jej, że ją zabierze. Powiedziała, że owszem, że pojedzie, jeżeli on weźmie jeszcze kilka koleżanek. Jeszcze we trzy żeśmy się zdecydowały. Miałyśmy dosłownie dwie godziny do namysłu – czy zostać tam, czy jechać z nimi do Belgii. Jak dowiedziałyśmy się, że niedługo mają przyjść Rosjanie, mają odebrać te tereny, gdzie my siedzimy, i mamy mieć spotkanie z wojskiem radzieckim, to już zdecydowałyśmy się wtedy na to, żeby pojechać do Brukseli. Tam był ośrodek generała Maczka, który zajął się nami. W Brukseli byłam najdłużej. Koleżanka wyszła za mąż, przyjechała wcześniej do Polski. Ja byłam do października 1946 roku.
- I wróciła pani do Warszawy?
Wróciłam do Warszawy.
- Jak wtedy wyglądała Warszawa?
Ciężarówki woziły [ludzi], nie było normalnej komunikacji, był most pontonowy. Trochę to wszystko dziwnie wyglądało. Oczywiście wszędzie wokół gruzy. Ale czuło się życie w Warszawie, że ludzie jakoś się urządzają. Moja mama była wtedy u swojej siostry w Henrykowie pod Warszawą, więc przyjechałam do nich i tam pobyłam. Później znalazłam jakąś pracę, ale bardzo krótko.
Nie, na razie w ogóle się nie ujawniałam. W każdym życiorysie raczej pomijałam [ten fakt]. Dopiero później, chyba już po 1956 roku.
- Później nie spotkały już pani żadne represje?
Nie, raczej nie spotkały mnie żadne represje. Raz tylko miałam zdarzenie w pracy – to był chyba właśnie 1956 albo 1957 rok – pracowałam w urzędzie miasta w Krakowie. Jeszcze w międzyczasie byłam w Zakopanym, tam poznałam męża, później przyjechaliśmy do Krakowa. Mąż pracował w hucie, a ja pracowałam w urzędzie miasta. Przyszło jakichś dwóch panów, którzy wywołali mnie na korytarz i przeprowadzali ze mną dziwną rozmowę, ale nie wiem z jakiej racji – czy mojej? Może męża, bo mąż też był zaangażowany w różne sprawy. Tak że było tylko to.
- Czy ma pani przyjemne, radosne wspomnienia z okresu Powstania?
Trudno nazwać, czy to są przyjemne, czy radosne. To raczej na zasadach, że to jest coś najważniejszego, co zdarzyło się w życiu. Coś najważniejszego, szalenie ważne. Czasem słyszy się takie pytania – „Jak to? Na Powstanie? Nie baliście się?”. W ogóle nie wyobrażam sobie, że można było nie iść. To w ogóle nie wchodziło w rachubę. To było coś takiego, że człowiek wiedział, że musi. Oczywiście nie zdawał sobie wtedy sprawy, że to będzie trwało dwa miesiące – liczyło się, że tydzień, może trochę dłużej. Ale żeby w ogóle nie zaangażować się i nie pójść? To w ogóle nie wchodziło w rachubę.
- Czyli pozostały w pani pozytywne wspomnienia?
Jak najbardziej. Najważniejsze, że spotykamy się do dzisiaj – te resztki, które nas pozostały. 1 sierpnia zawsze spędzam w Warszawie, chociaż wiem, że i tutaj chcą wszystko zorganizować ładniej i lepiej. [Przychodzę] na opłatki bożonarodzeniowe. Mam ciągle kontakt z koleżanką (w tej chwili została już tylko jedna czy dwie, ale z jedną mam bliższy kontakt), z którą wszystko przeżyłyśmy: i obóz, i w Brukseli. Do dzisiaj razem się spotykamy.
Kraków, 14 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk