Krystyna Krysik
- Tematem naszej rozmowy jest wysiedlanie ludności cywilnej w czasie Powstania i po Powstaniu Warszawskim. Gdzie pani mieszkała w okresie Powstania?
Mieszkałam w Warszawie na ulicy Młynarskiej 20, numeru mieszkania już nie pamiętam. Ojca nie miałam, tylko mamę.
- Jak była wasza sytuacja 1 sierpnia?
Moja mama miała żylaki i przyjmowała zastrzyki dożylne. Wtedy był bardzo upalny dzień, byłyśmy w Śródmieściu. Mama mówi: „Pojedziemy do apteki kupić zastrzyki na żylaki”. Gdzieś koło Dworca Głównego już nas zawiadamiali: „Gdzie pani z dzieckiem idzie?”. To była godzina trzecia, może nawet troszkę wcześniej. Młodzi mężczyźni podchodzili i [pytali] a mama mówi: „Na Woli mieszkam”. – „To niech pani wsiada i jedzie do domu”. Tramwaje szły tak strasznie zapełnione, że nie miałyśmy jak wejść. Może gdyby mama była sama, to by weszła, natomiast ze mną już było gorzej. Mama mówi: „Pójdziemy do apteki Potockiego w Alejach Jerozolimskich”. Pamiętam, że to było zaraz przy Marszałkowskiej. Tam właśnie nas zastało Powstanie, w aptece u Potockiego.
- Czyli bardzo daleko od domu?
W zasadzie daleko, jednak spory kawałek. Tam byłyśmy przez trzy dni i trzy noce.
- Jak ta sytuacja się tam rozwijała?
Obsługa apteki od razu wzięła nas na zaplecze. Oczywiście byli przygotowani, bo mieli suchary i jakieś bułki. Po trzech dniach wielki raban – Niemcy weszli. Wszystkich
Raus! Raus! Raus! Wypchnęli nas w Aleje Jerozolimskie.
- W ogóle już nie wróciłyście do domu?
Nie, nie wróciłyśmy. Ciemno, bomby waliły, granaty, huk straszny. Oczywiście gnali nas przed siebie i w stronę Pragi, [odbili nas Powstańcy. Bo jedna strona ulicy była zajęta przez Niemców, a druga strona przez Powstańców]. Moja mama miała na Kruczej koleżankę, więc mówi: „Musimy kierować się na Kruczą”. Strzelali. Nie wiem w ogóle jak się dostałyśmy, w każdym razie przeszłyśmy na ulicę Kruczą otworami wybitymi w murach.
- To znaczy, że udało się wam uciec?
Udało nam się uciec. Przeważnie wszyscy uciekali w różne strony. Było strasznie dużo ludzi, bo wyganiali ze wszystkich okolicznych domów. U pani Nowakowskiej na Kruczej […] przeżyłyśmy całe Powstanie. Już Niemcy nas po prostu wyganiali. Moja mama pracowała po drugiej stronie. Nie pamiętam, jaki był numer tego domu. Gotowała powstańcom zupy, więc chociaż raz dziennie tej zupy się zjadło. Cukru było pod dostatkiem. Cukier leżał na barykadach.
- Jakiś magazyn musiał tam być rozbity.
Tak. Strasznie dużo było cukru i to w kostkach. Już Powstanie się w zasadzie kończyło...
- Czyli dwa miesiące byłyście na ulicy Kruczej?
Może niecałe dwa miesiące. Już tak dokładnie nie pamiętam. Zdaje mi się, że w połowie września czy po 10 września Niemcy już chodzili w hełmach, jakieś miotacze czy coś mieli, [brali] te wielkie miotacze i wyganiali. Mówią: „Jak nie wyjdziecie to będziemy podpalać dom”. Wszyscy oczywiście wyszliśmy, a ponieważ byłam letnio ubrana, więc sąsiedzi pani Nowakowskiej się składali: a to buty, a to sweter, jakąś kapotkę wszyscy ubierali, bo nie wiadomo, kiedy wrócimy do Warszawy. Jak nas gnali ulicą Kruczą do Mokotowskiej, później przez Filtry, to na Filtrach byli pracownicy, którzy rzucali nam ogórki, pomidory... Wszyscy się rzucili, oczywiście torby zostawiali i pakunki.
Tak. Wygłodniali. Każdy brał, moja mama też. Zjadłam i nic mi nie było, a moja mama tak się strasznie schorowała... Była zdrowa, dopóki nas nie dowieźli do kolejki wąskotorowej i zawieźli nas do Pruszkowa. W Pruszkowie były dwie bramy. Jedna brama – to pamiętam jak dziś – po prawej stronie przechodzili mężczyźni, młode kobiety, a z lewej przechodziły kobiety z dziećmi czy mężczyźni z dziećmi, dzielili się dziećmi... Jak miała dużo dzieci to: „Pani da jedno dziecko”. Mama mówi: „Weź się skul, zmniejsz, aby nie wpaść do drugiej bramy”. Już było wiadomo jak nas wypędzili z kolejki, to już mówili, że zabierają do Niemiec. Przeszłyśmy tę bramę szczęśliwe, że jesteśmy w tej lewej. Tam się moja mama strasznie rozchorowała. Przypuszczam, że z powodu tych ogórków i pomidorów. Weszłyśmy, a tam były takie kanały i leżały maty, więc każdy łapał tę matę. Te maty chodziły po prostu. Wszy i chorzy ludzie... Brud był straszny. Pamiętam jeszcze, że Niemiec stał na podwyższeniu [i nalewał zupę]. Nikt nie przypuszczał, że to będzie obóz, że tam nas zakwaterują. Nie mieliśmy ani kubka, ani łyżki, nic kompletnie, a tam dwa czy trzy razy dziennie Niemiec wychodził i nalewał ludziom. Ludzie podawali [naczynia] i z tego podwyższenia nalewał chochlą kawę czy zupę jakąś. Chodziłam, bo z boku były stare wagony i ja po tych wagonach chodziłam i znalazłam trochę utłuczoną butelkę. Jak mogłam tak ją wytarłam, podaję temu Niemcowi a Niemiec mnie chochlą uderzył, że ta butelka nie. Jakaś kobieta mówi: „Chodź ze mną, dam ci garnuszek i będziesz miała”. Mówię, że mam mamę chorą, leży na macie. Dała mi ten garnuszek i jak podałam ten garnuszek Niemcowi, to mi nalał kawy. W Pruszkowie byłyśmy około tygodnia.
- Czy ktoś się zajmował mamą?
Absolutnie nikt się nie zajmował. Przychodziłam i dawałam pić, bo mama tylko piła, strasznie chora była, a tam ani się umyć, ani nic kompletnie. Z samego rana pamiętam wielki krzyk. Oni taki krzyk robili... Ludzie spanikowali. Podstawili pociągi i nas [ładowali] na te pociągi. Oczywiście to były pociągi – takie lory – bez zadaszenia. Wpychali nas – po ile osób nie pamiętam – wieźli nas przez trzy dni, trzy noce do Włoszczowej. W Końskich był nalot. Ktoś otworzył lorę i [ludzie] zaczęli wyskakiwać. Jakoś przeskoczyłam, ale moja mama nie miała po prostu siły. Zanim kawałeczek wyszłyśmy i podbiegłyśmy, bo był niedaleko las i ludzie się rozbiegli, część uciekła z tego transportu, ale my nie zdążyłyśmy. Niemiec już zaczął szykować pistolet, że będzie strzelał, ale pociąg dopiero ruszył, no i z tej budki zszedł taki rudy, te kudły miał rude, podał mamie rękę, wepchnął, później mnie, popatrzył na mnie i wyciągnął chleb – duży wojskowy chleb – dał mi i pamiętam, że z tej podzięki, bo człowiek był taki głodny, pocałowałam go w rękę i wepchnął mnie do wagonu. Tak nas wieźli, deszcz wtedy padał niemiłosiernie. Dowieźli nas. Na dworcu już był krzyk, stali esesmani i to właśnie była Włoszczowa. Furmanki podjeżdżały i po dwadzieścia osób – już nie pamiętam dokładnie – w każdym bądź razie wieźli nas. Pamiętam tyle, że były lasy i było bardzo blisko. Później się dowiedzieliśmy, że to wieś Konieczno. Rozdzielali. Nas akurat przydzielili do porządnych ludzi. Spałyśmy w kuchni. Jak do nich weszłyśmy – do dziś pamiętam ten smak – wielka ława, czekali na nasz przyjazd. Nie pamiętam czy się boczyli jakoś, czy nie. Tego nie mogę powiedzieć. Na ławie [stały miski z ziemniakami], były wysypane ziemniaki, wielkie skwary i barszcz. „Siadajcie, siadajcie!”. Do dzisiaj pamiętam smak tych ziemniaków, tego pysznego barszczu... No i później mówią: „Wykopki się zaczynają, trzeba iść do wykopków. Pani pójdzie do wykopków – mówi – a córka jak chce to może bydło popaść”. Ja oczywiście bardzo chętnie. Było tyle dzieciaków. Moja mama nie umiała kopać, cięła te ziemniaki, więc wysłali ją do domu, będzie porządki robiła, prała czy gotowała. Tyle wtedy było ziemniaków. Mama poobierała i narobiła im pyz. Oni nigdy [tego] nie jedli, zajadali się... Mama nic, tylko robiła pyzy. Mój brat został jeszcze w Pyrach, bo matka chrzestna go wzięła na letniaki, to mama chciała koniecznie jak najszybciej stamtąd uciec, ale był zakaz opuszczania przez warszawiaków przydzielonych mieszkań, tych gospodarstw. Mama jak to matka, nie mogła sobie darować, że nie wiedziała, co się dzieje w Pyrach z moim bratem.
- On wychodził razem z wami z Warszawy?
Nie. Był na letniakach. Wzięła go na lipiec i sierpień matka chrzestna do Pyr. Oni mieszkali też w letnim domku w Pyrach.
- Tak jak was Powstanie zastało w aptece, tak jego akurat tam?
Tak. Był właśnie w Pyrach. No i mama mówi: „Nie. Ja tutaj długo nie będę”. Będąc u gospodarzy często w nocy przychodzili „leśni”. Mówili: „»Leśni« jesteśmy”.
Tak. „Leśni” pukali w okno: „Są tu warszawiacy?”. – „Są”. – „Ooo! – mówi – Tylko pamiętajcie, żebyście ich dobrze traktowali”. Pewien rodzaj kurateli nad nami rozciągnęli. Mówili dotąd, że „leśni”, dopóki nie usłyszeli, że Rosjanie nadchodzą, że niedługo będzie wyzwolenie, bo już są w Warszawie na Pradze, od tamtej pory już nie mówili „leśni” tylko Wojsko Polskie. Pamiętam, jeden był z Pańskiej, to był, nie wiem, w jakiej szarży, ale w jakiejś wyższej szarży, więc do niego się zwracali o wszystko, no i pewno, że trochę ich gnębili, bo: „Co? Trzeba tu przygotować dla nas!”. – „No nie mam, no nie mam, jak każdy”. – „To my sobie znajdziemy”. To oczywiście woleli, żeby samemu im dać. Nie bardzo chciałam w ogóle stamtąd iść. Podobało mi się tam, podobały mi się te pasiaki. One chodziły w takich pasiakach. Prosiłam ją, że taki pasiak bym chciała. Ona dała mi ten pasiak, ja do kościoła tak chodziłam. […]
- Nie wróciła tam pani nigdy potem?
Nie. Po prostu nie miałam już czasu. Byłam młoda, już o czymś innym myślałam. Może teraz bym pojechała, ale nie wiadomo, czy bym w ogóle poznała, bo teraz wieś jest zupełnie inna niż była kiedyś. To nie byli biedni ludzie. W każdym bądź razie mieli dwóch synów. Jeden dwudziestoletni Janek i on się starał mnie zabawić, a to na konia mnie posadził... Oczywiście ze strachu aż się posiusiałam. Był takim swojskim chłopakiem. No i jeden był szesnastoletni. O dwunastej godzinie dzwonili w kościele, więc jak zadzwonili, to od razu wszystkie gospodynie w zapaski (miały takie fartuchy), a to jajka, a to masło, a to słoninę i ciągnęły do kościoła. Tam stał Niemiec... Oczywiście taki kontyngent był.
- Jak często to miało miejsce?
Zdaje mi się, że on codziennie przyjeżdżał, tylko może nie wszyscy jednego dnia oddawali, ale pamiętam, że moja gospodyni chodziła i tam zanosiła jajka, masło, śmietanę czy mleko. Już tak dokładnie nie pamiętam. Wszystko w zapaski i temu Niemcowi nosiły, tak że i tu musiały dać i tu musiały dać...
Podwójne obciążenie. Przedtem moja mama trochę narzekała. Mówi: „Jak do Niemca to się biegło i dawało, a swojemu się mówiło, że nie ma”. Z drugiej strony będąc już dorosła, to myślałam, że obciążeni byli bardzo. Tam był strach, bali się. Jak by nie dała tego, co jej przysługiwało dać, to przecież nie wiadomo jak by to się skończyło. W każdym bądź razie moja mama już nie wytrzymała. W grudniu, jak zaczęły się ulewy, mama mówi: „Nie ma mowy. Jedziemy”. To oni: „Zostawi pani nam tę dziewczynkę. Ona u nas się wychowa, albo jak pani znajdzie syna, to pani przyjedzie i ją odbierze”.
Naprawdę wyjątkowi ludzie, dlatego bym chciała, żeby ich uhonorować. Ich na pewno [już] nie [ma], ale niech rodzina ma satysfakcję, że byli ludźmi naprawdę porządnymi. Trafiłyśmy akurat na naprawdę porządnych ludzi. Moja mama mówi, że nie ma mowy, musi iść: „A gdzie ja będę tu wracała. Już tutaj nie wrócę”. Pierwsza rzecz to jechałyśmy, tylko nie pamiętam czy z Włoszczowej... Nie mogę sobie przypomnieć… Jechałyśmy takim transportem, pociągiem, gdzie przed lokomotywą był wagon, odkryty wagon i tam wszyscy wsiadali, mimo tego, że bilety na pewno były. Umierałam w ogóle ze strachu, bo jak wsiadaliśmy to konduktor powiedział: „Aaa – mówi – jak się zabezpieczają, że jak wysadzą w powietrze, to nas wysadzą, a transport z wojskiem zostanie ocalony”. Już nie pamiętam, czy to był jeden wagon, czy to były dwa wagony. Dojechaliśmy do Częstochowy. W Częstochowie chodziły kobiety i pytały: „Proszę pani, ma pani gdzie mieszkać? Pani jest z Warszawy?”. – „Tak”. My się potrafimy naprawdę zorganizować tylko w wyjątkowo trudnej sytuacji.
- W każdej chwili byli gotowi do pomocy?
Tak. „Pani z dzieckiem pójdzie do mnie nocować”. Tak chyłkiem, bo gestapowcy chodzili cały czas po ulicach.
- To nie było zorganizowane na przykład przez RGO, tylko indywidualnie?
Nie, nie. Indywidualnie. Przenocowaliśmy tam i ta kobieta jeszcze się starała, żebym miała mięciutko. Chciała mi dogodzić. Rano poszłyśmy do kościoła, Oczywiście płacz niesamowity przy odsłonięciu tego ołtarza. To są niezapomniane chwile.
- Pani jechała tylko z mamą, czy więcej znajomych jechało?
Jechali ludzie, ale zdaje mi się, że z tej wsi tylko my jechałyśmy, bo podwiózł nas nawet ten gospodarz do Włoszczowej.
To był grudzień, ale nie było jeszcze śniegu, tylko straszne deszcze padały. Po nabożeństwie ona nas jeszcze zaprosiła do siebie, żeby zjeść śniadanie. No i pojechałyśmy. Troszkę jechałyśmy pociągiem – wysadzali nas – już pociąg nie jedzie, więc furmankami, piechotą... Tak kluczyłyśmy, aby dojść do Pyr. W Pyrach szczęśliwie zastałyśmy brata. Żył, matka chrzestna też. Straciła zresztą pięciu synów w Powstaniu Warszawskim. No i w Pyrach mama smażyła z matką chrzestną brata pączki. Nosiliśmy, nie pamiętam, jaka to była knajpa w tych Pyrach, sami Niemcy przychodzili, no i tam właśnie nosiliśmy pączki.
- Tam był zbyt na te pączki? Zarabiałyście w ten sposób?
Tak. Jak już Niemcy nie przychodzili, nie mogliśmy już sprzedać, to sprzedawałam z bratem bułki na szosie do Piaseczna.
- Zostaliście w Pyrach, nie szliście do Warszawy?
Nie, w Pyrach. Później, jak Rosjanie weszli, to w Pyrach była straszna masakra, bo Rosjanie weszli swoimi czołgami, ludzie wszyscy wyszli: „Wojsko Polskie! Wojsko Polskie!”. Może część Polaków też była, ale przeważnie byli strasznie zruszczeni, tak że nie wiadomo, czy to Polak, czy nie Polak. Nadleciały samoloty ruskie i zaczęły strasznie bombardować nas.
Ruskie! Dopiero wyskoczył jakiś z tych czołgistów, strzelił i samoloty odleciały, ale narobiły tyle trupów... Strasznie dużo ludzi wtedy zginęło. My, jak to dzieci, poleciałyśmy, brata wciągnął pod właz, pod czołg, a ja byłam tu, gdzie była piekarnia chyba Wendla… i się schowałam za budynek. Taka kobieta mówi: „O Boże! Co oni narobili! Moja Krysia!”. Na moich oczach rękę jej ucięło. Później jakoś przeczołgałam się do tej piekarni i słyszę jak moja mama rozpacza, leci i mówi: „Ojej, moje dzieci!”. To była straszna masakra. Potem okazało się, że oni weszli nie powiadamiając rosyjskich wojsk, w każdym bądź razie jakaś niewiedza była, że oni swoich też [ostrzelali], bo zginął jeden żołnierz – czołgista i ranni byli też.
- Czyli jeszcze po wyzwoleniu Warszawy były ofiary?
To może nie było jeszcze nawet wyzwolenie. Oni przedtem weszli. Dopiero siedemnastego było wyzwolenie, a oni jakoś szesnastego przyszli. W zasadzie nie pamiętam, którego to było. Przed wyzwoleniem dzień czy dwa dni. Przeszła tak jakby taka czołówka. Byliśmy tam do momentu wyzwolenia. Później już, aby do Warszawy, czy gruz, czy nie gruz, wszystko jedno.
- Kiedy wracaliście do Warszawy?
To był może styczeń, może luty. Bardzo szybko i szliśmy od Mokotowa, bo przecież na piechotę się chodziło.
- Na Młynarską wróciliście?
Na Młynarskiej [wszystko] było zupełnie zrównane z ziemią, tak że tam nie wróciliśmy. Mieszkaliśmy na Pańskiej w takim w zasadzie rozwalonym domu, mieliśmy taką klitkę. Tam nie można było w ogóle mieszkać. Było okropnie: Wszy, robaki, szczury i wszystko. Przecież to rozwalone było... Mama zaczęła pracować w DOKP, no i wynajęła mieszkanie w Kobyłce. Mieszkaliśmy w Kobyłce. Tak to się wszystko skończyło.
- Bardzo ciekawa była pani opowieść i dość niezwykła. Po pierwsze, że z tak miłym przyjęciem spotkałyście się tam panie.
Tak. Miałyśmy szczęście po prostu.
- Na ogół ludzie pomagali, ale z czasem coraz mniej chętnie, bo to było duże obciążenie. Chciałabym w takim razie, ponieważ pani podkreśla tę sprawę, poprosić o dane tych państwa.
Wieś Konieczno. Wiem, że trzy kilometry od Włoszczowej. Nazywali się Ptak. Kobieta miała koło czterdziestki, a może nawet i nie miała.
Pamiętam tylko, że mieli dwóch chłopaków. [Starszy miał na imię Janek, miał około dwudziestu lat. Młodszy Marian miał szesnaście lat]. Później, gdzieś około 1980 roku czy w latach siedemdziesiątych pracowałam w wydziale komunikacji. Podeszła młoda kobieta i rejestrowała samochód. Wzięłam dowód osobisty, bo od tego trzeba zacząć. Patrzę, urodzona – Konieczno, powiat Włoszczowa i nazwisko panieńskie Ptak. Mówię: „O Boże! Wie pani co? Byliśmy wypędzeni do was z Powstania Warszawskiego”. Ona mówi: [„ To pani jest córką tej pani co robiła pyzy?”]
- To wspomnienie przetrwało całe lata?
Tak. Oni nas wspominali. Czasami się wspominało, ale nieprzyjemne sprawy się odkładało, a oni jednak tej córce opowiadali. Tak się skończyła ta sprawa. Oni na pewno nie żyją. Ten brat najstarszy miał dwadzieścia lat. Może jest w podeszłym wieku.
- W 1944 roku miał dwadzieścia, to w tej chwili miałby koło osiemdziesiątki.
Tak. Ten młodszy miał szesnaście lat, to niech chociaż ona będzie wyróżniona, że naprawdę byli przyzwoitymi ludźmi, żeby zachować pamięć. Może to, że tak chcieli mieć córkę, bo nie chcieli mnie puścić, ale okazało się, że Bóg ich jednak wynagrodził, bo córkę mieli.
- Bardzo mi miło słyszeć, że w najtrudniejszych momentach relacje ludzkie mogą być takie dobre.
Tak, mile też wspominam ludzi na dworcu w Częstochowie. Kobiety chodziły, mężczyźni chodzili: „Warszawiacy? Warszawiacy? Prosimy”. Jesteśmy takim narodem, że na siebie psioczymy, ale w chwilach nieszczęść...
- Miejmy nadzieję, że wielu osobom tak się udało jak paniom, chociaż o odwrotnych relacjach też słyszałam.
My akurat trafiliśmy naprawdę dobrze. Może – jak to na wsiach – potrzebowali tej pomocy. Uważali, że nie dość, że Niemcowi musieli dać, partyzantom musieli dać, jeszcze tych utrzymać, więc też się czuli poniekąd pokrzywdzeni. Może dlatego chcieli wykorzystać. To jest jak najbardziej normalne, ale nie każdy tak myśli.
Warszawa, 2 lipca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt