Zofia Kosch „Zosia”, „Doktór Zofia”
[Nazywam się] Zofia Zdziarska, obecnie Kosch. Urodziłam się 27 lutego 1922 roku w Łęgonicach, historycznej miejscowości koło Nowego Miasta. Jestem powstańcem warszawskim. W jakimś okresie czasu miałam pseudonim „Zosia”, „Doktór Zofia”, ponieważ od początku wojny pracowałam najpierw z harcerstwem, a potem byłam zaprzysiężona z AK. Powstanie było dopiero elementem [mojej działalności]. Byłam w Warszawie i do 1942 roku przydzielono mnie do grupy, która pracowała w Śródmieściu. Dokładnie nie umiem powiedzieć, jakie to było zgrupowanie. Takie, pod jakim dostałam Krzyż Armii Krajowej i medal Armii Krajowej z Londynu, podpisany wtedy, gdy w Londynie ustanowiono te dwa odznaczenia. Nazywało się Zgrupowanie „Ruczaj”. Osobiście przygotowywałam sanitariuszki, szkoliłam, bo byłam w szkole docenta Zaorskiego. Wówczas byłam już po trzecim roku i w wielu miejscach szkoliłam patrole dla przyszłych oddziałów.
- Kiedy przeprowadziła się pani do Warszawy?
Nie przeprowadziłam się, mnie przeprowadzili. Zaczęłam mieszkać w Warszawie, gdy otworzyła się szkoła docenta Zaorskiego. Teoretycznie szkoliła personel pomocniczy służby zdrowia za zezwoleniem Niemców. Natomiast jeszcze robiliśmy studia medycyny na tych kursach. Wtedy zamieszkałam w Warszawie, to był 1942 rok.
- Gdy wybuchła wojna, znajdowała się pani w Łęgonicach?
Gdy wybuchła wojna, miałam siedemnaście lat, byłam po maturze i chciałam iść na chemię na politechnice – wtedy były egzaminy konkursowe. W związku z tym pojechałam do Warszawy na kursy dokształcające do zdania egzaminu organizowane przez Bratnią Pomoc. Wtedy wybuchła wojna. Ponieważ trzeciego dnia rozbili tory kolejki, nie mogłam przyjechać do domu. W związku z tym zgłosiłam się do harcerstwa. Przydzielono mnie tam jako kelnerkę do kantyny oficerskiej na [ulicy] Górnośląskiej. Przechodząc przez salę, chyba 8 lub 9 września ówczesna komendantka harcerstwa usłyszała moje nazwisko Zdziarska i kazała mi zaraz do siebie przyjść. Po drodze spytała się mnie tylko, czy jestem jakoś związana z doktór Zdziarską-Zalewską. To była moja ciotka, która dość dużą rolę odegrała w wojnie polsko-bolszewickiej. Była bardzo aktywną harcerką, po wyjściu za mąż mieszkała we Francji, w Paryżu. [Komendantka] powiedziała wówczas, że jestem potrzebna, bo ma trzy uciekinierki z Niemiec – harcerki, które prowadziły drużyny w Lipsku i w Dreźnie. W związku z tym że Warszawa będzie miastem zamkniętym i będzie się bronić, mam je odprowadzić do Brześcia. Dostałam dwa listy i instrukcje, jak przedostać się przez Wisłę, ponieważ mosty na Wiśle były już zniszczone. Wobec tego miałyśmy chyba przejść do wsi nazywającej się Zielonki i tam w nocy czy nad ranem rybacy mieli nas przewieźć na drugi brzeg Wisły. Stamtąd zaczęła się gehenna podróży na wschód. Czym była ta gehenna, trudno sobie wyobrazić. Filmy pokazujące ucieczki z miast, które miały być w pewien sposób fortecami, nie oddają tego, trudno to sobie wyobrazić. Kiedy wyszłyśmy na drogę idącą z Warszawy do Siedlec, to szły tłumy ludzi – z wózkami, różnymi rzeczami, jadące wozy. Między innymi przeciskali się rozbici żołnierze, którzy biegli również na wschód. Nie było już polskich samolotów, były zniszczone. Niemcy zlatywali niziutko nad drogę i kosili ludzi na drogach. Po drugim dniu zdecydowałam się na dzień schodzić do lasów czy w inne miejsce. Dopiero kiedy wiadomo, że Niemcy nie latają, szłam dalej. W ciągu czterech dni dostałyśmy do Siedlec. Niemcy byli tuż, tuż. Kiedy weszłyśmy do szkoły ogrodniczej (bo miałam list do dyrektora) nie było nikogo, domy wszystkich pracowników były pootwierane. Ktoś się zjawił i powiedział: „A! Uciekajcie, bo Niemcy już są tuż, tuż”. Rzeczywiście, zaczął się ostrzał. W czasie tego wieczoru, kiedy był ostrzał, ulokowałyśmy się za piwnicą. Weszli Niemcy i wówczas nie było sensu iść dalej. To musiało być już przed 17 września, bo po kilku dniach wrócił dyrektor z rodziną. Po dwóch dniach zdecydowaliśmy, że nie idziemy dalej i ja je zabiorę do swojego domu w Łęgonicach. Miałam wojskową mapę. Żeby się dostać do domu w Łęgonicach, musiałam przejść przez Wisłę, a później jeszcze przez Pilice. Wiadomo było, że wszystkie mosty będą zniszczone, więc chciałam znaleźć jakieś miejsce. Myśmy wyszły na drogę i nieopatrznie rozłożyłam mapę na kamieniu. Akurat przejeżdżali Niemcy. Zobaczyli nas z mapą wojskową i przystanęli. Oczywiście wylegitymowali nas. Nie miałam żadnej legitymacji, ale moje towarzyszki miały konsularne polskie paszporty. Zabrali nas do więzienia do Siedlec. Powiedzieli, że dostarczą nas do domów. Wywieźli nas do Prus Wschodnich. Najpierw do Deutsch Eylau, dzisiejszej Iławy. Umieścili [nas] w szkole, gdzie już było kilkadziesiąt, a może kilkaset osób – w większości mężczyzn, ale było też ze dwadzieścia kobiet. Po kilku dniach, kiedy było już bardzo dużo [więźniów], kazali nam odliczyć jedną grupę. Dwie z [harcerek] zostały w tej grupie, [którą] zawieźli do Malborka – w efekcie dostały się do obozu koncentracyjnego dla kobiet w Ravensbrück. Natomiast z jedną z nich dostałam się do Kwidzynia. W Kwidzyniu znowu umieścili nas w szkole. Mieli troszkę bałaganu, oczywiście kobiety z opieki wojskowej twierdziły, że to myśmy na nich napadli. Byłyśmy bardzo brudne. Wówczas nawet w niemieckich szkołach woda w kranie była w jednym miejscu, były ubikacje, w całym korytarzu był jeden zlew na wodę. Tak że umycie się było bardzo trudne. [Te harcerki] urodziły się już na terenie Niemiec, więc powiedziałam jej: „Słuchaj, mówisz po niemiecku lepiej jak po polsku. Więc może spróbujemy poprosić, żeby nam pozwolili pójść do łaźni miejskiej?”. Dostałyśmy taką przepustkę, wykąpałyśmy się. Jak już wyglądałyśmy troszkę lepiej, jak ludzie, wybrałyśmy się oczywiście nie do tego obozu w szkole. Ona była trochę przerażona, miała nawet ze sobą niemieckie marki. Poszłyśmy na stację, siadłyśmy w pierwszy pociąg, który jechał. Dojechałyśmy do dawnej granicy polskiej od Prus Wschodnich, która nazywała się Gardeja. Tam pociąg się kończył, dalej nie szedł. Wyszłyśmy już po stronie polskiej, przeszłyśmy kawałek szosą i okazało się, że jesteśmy w Grudziądzu. Kiedy zobaczyłam swastyki w oknach wielu domów, powiedziałam: „Prędzej na bok i będziemy próbować iść do Torunia”. W ten sposób dostałyśmy się do Torunia. Przez Wisłę dostałyśmy się po poręczy mostu (która była jeszcze w większości nad wodą) na drugą stronę. Nie bardzo wiedziałyśmy, gdzie i jak się zatrzymać, [ale] ona sobie przypomniała, że ma krewną, która mieszka w Poznaniu. Dotarłyśmy do Poznania, byłyśmy tam dwa dni i wtedy Warszawa padła. Jak Warszawa się poddała, zaczęły się uruchamiać różne linie kolejowe. Na terenie Polski, gdzie były kawałki rozbitych szyn, a na jakimś kawałku stała lokomotywa i jeden czy dwa wagony, kolejarze byli po prostu nadzwyczajni. Uruchamiali te odcinki i perypatetycznie jeździli na tym odcinku. Przewozili wszystkich ludzi. Oczywiście nie trzeba było pieniędzy ani niczego, po prostu przewozili, gdzie kto chciał. Potem znowu szło się parę kilometrów, znowu znajdowało się taką pomoc i tak dotarłyśmy do Rawy Mazowieckiej. To było ówczesne miasto powiatowe Łęgonic. Pochodzę z rodziny ziemiańskiej, a ziemianie utrzymywali tam dom sierot, do którego jako dziecko jeździłam często z moją matką, która prowadziła tam kontrole. Muszę powiedzieć, że kilkadziesiąt dzieci w wieku do lat czternastu miało jedną opiekunkę, jedną panią zarządzającą i jedną kucharkę. Dzieci były w dwóch salach i jedne drugim pomagały. [Starsi pomagali] młodszym dzieciom zapleść włosy, umyć się i tak dalej… To było bardzo mądrze zorganizowane. Natomiast za produkty, ubrania płacili okoliczni ziemianie ze Związku Ziemian. Poszłam tam i dowiedziałam się, że moja ciotka Zalewska do tej pory była w szpitalu jako prowadząca. Szpital był na pięćdziesiąt osób. Wiadomo, że wcześniej lekarze byli wzięci do wojska. Było dwóch lekarzy i 1500 osób leżących po prostu na podwórzu. Kuchni [nie było]. Ludzie przynosili różne rzeczy, żeby nakarmić, napoić chorych. Ciotka została, bo w czasie wakacji mieszkała w sąsiednim majątku moich dziadków, w Grotowicach [oddalonych] kilkadziesiąt kilometrów. Ponieważ jej mąż był z synem w Warszawie, pojechała ich szukać. Zwolniła się, bo w międzyczasie znalazło się więcej lekarzy, część rannych była w na tyle [dobrym stanie], że starano się ich gdzieś wydostać – Niemcy nie zrobili jeszcze zupełnej rejestracji. Na pewno część poszła do obozów.
- Czy pani również dostała się do Warszawy?
Nie, już nie jechałam do Warszawy, tylko do Łęgonic. Przenocowałyśmy i na drugi dzień rano wyszłyśmy na drogę. Co to dwadzieścia osiem kilometrów? Myśmy już potrafiły zrobić dziennie pięćdziesiąt. Nie było problemu i dostałyśmy się do Łęgonic w momencie, gdy moja matka wychodziła na mszę świętą, bo to była niedziela. Ucieszyła się i została z nami. Już różni ludzie widzieli mnie zabitą, jak to się normalnie w tych czasach działo. Natomiast ojca nie było, bo pojechał do Warszawy. Początkowo nie wpuszczali, ale on kupił dwa wiadra, nabrał do nich wody. Przepuścili go jako człowieka, który niesie sobie wodę. Odnalazł rodzinę, która była w Warszawie, bo jednak mieliśmy [tam] szereg rodziny.
- Okupację spędziła pani w Łęgonicach?
Nie, spędziłam tam pierwszy rok. Sytuacja była taka, że przyjechało bardzo dużo ludzi, których Niemcy wyrzucali z terenu przeznaczonego na Reich – to miała być Generalna Gubernia. [Przybyło] dużo kobiet, których mężowie byli w wojsku i zostali w obozach albo po jednej, albo po drugiej stronie – albo po rosyjskiej, albo po polskiej. Było kilkadziesiąt osób z dziećmi, matki z dziećmi w wieku szkolnym. Tak samo moje rodzeństwo, bo byłam druga z rzędu. Miałam jeszcze brata, który zginął w 1945 roku zamordowany przez naszych „przyjaciół”. Był w partyzantce, strzelono mu w głowę. Moje młodsze rodzeństwo potrzebowało jeszcze nauki. Wobec tego zorganizowaliśmy szkołę. Z moją koleżanką, która przyjechała ze swoją rodziną z Polesia (tez byli z młodszymi dziećmi) otworzyłyśmy normalne lekcje. Były jeszcze dzieci z kilku miejsc. Nie byłam dobrą nauczycielką. Miałam przedmioty matematyczno-fizyczne, a ona humanistyczne. Strasznie się denerwowałam, bo byłam głupia. Nie wiedziałam, że tego co ja wiem, oni się muszą dopiero uczyć. Tak że trochę mnie to denerwowało. Moja siostra przeszła do ostatniej klasy licealnej. Egzaminy zdawała potajemnie tam, gdzie się uczyła. Zdecydowałam się pojechać do Warszawy, gdzie miałam znajomą zaprzyjaźnioną ze szkołą panien Kowalczykówien. To były prywatne szkoły. [Jedna] Kowalczykówny, a druga była Platerówny. Razem założyły komplety. Zapisałam ją na nie i mieszkała [przy ulicy] Lenartowicza 16 – w domu, który należał do mojej ciotki. Maturę zdała w Warszawie. Byłam wtedy, jak to się mówi, do wszystkiego. Mój brat, chociaż starszy, też zdawał maturę. Był stypendystą Lisy Puonkary w Nancy i miał do skończenia jeszcze rok. Musiał ten rok zrobić tutaj i zdawał w Warszawie. Mieszkał gdzie indziej, nie razem z moją siostrą. Bardzo często dojeżdżałam do Warszawy. Poza tym byłam łącznikiem w wielu sprawach. Przez mojego ojca byłam zaprzysiężona do różnych spraw. Jedna [była] dosyć oryginalna. Wtedy w radomskim powyrzucali ludzi ze wszystkich dworów – wysłali ich albo do obozów koncentracyjnych, albo ich Niemcy zastrzelili. W związku z tym mój dziadek i stryj zostali wywiezieni do Oranienburga. […] Jego żona i córka były wywiezione do Ravensbrück. Chodziło o to, że ktoś miał jakąś szansę wydobycia ich z Ravensbrück, bo Niemcy bardzo chętnie brali pieniądze. Zostały zwolnione po ośmiu miesiącach pobytu. Moja babka, powiedzmy, umarła bardzo prędko. Miała gruźlicę, więc wszystko się rozwinęło. Umarła w 1947 roku. Natomiast ta moja ciotka kończy dziś sto lat i żyje, mieszka w Warszawie. Jeździłam i miałam zawieźć pieniądze. To była duża suma pieniędzy – miałam je w teczce. To był chyba marzec, były roztopy. Zostały zwolnione w kwietniu czy w maju – były tylko osiem miesięcy. Pieniądze miałam zawieźć pod Sandomierz do majątku Wilczyce. Wsiadłam w pociąg pod Radomiem. Był straszny tłok, kupiłam bilet pierwszej klasy, ale nie było [możliwości], żeby się gdziekolwiek wetknąć. Wetknęłam się z pieniędzmi w pociąg prawie czwartej klasy. Potem stanęliśmy przed Radomiem, stoimy i stoimy. Ludzie zaczęli wychodzić. Też o tym myślałam. Ktoś zaczął wołać: „O! Złodziej! Złodziej!”, a ja tu z tymi pieniędzmi. Wyszłam, a w tym momencie pociąg ruszył. Nie mogłam już wejść do środka, tak było zapchane. Wejścia do każdego przedziału były z długiej deski, długiego stopnia, który [przechodził] przez cały wagon. Gdybym otworzyła drzwi, to ktoś by stamtąd wypadł. Stałam i próbowałam się przywiązać. Przede mną był wagon
Nur für Deutsche. Wyjrzało dwóch Niemców i widząc mnie stojącą na stopniu, zaczęli kiwać, żeby wejść. Przeszłam, bo to było dość blisko. Wyszedł jeden, podał mi rękę. Więc weszłam do drugiego wagonu. W ten sposób dojechałam do stacji, gdzie musiałam się przesiąść. Wieczorem wróciłam do Sandomierza. Miałam koleżankę, więc miałam gdzie zamieszkać. Powiedziała: „Nic się nie martw, jutro będą konie, bo przywożą mleko o szóstej rano, to będziesz mogła tam dotrzeć”. Dowiozłam [pieniądze], ale nie wracałam już przez Sandomierz. Pan Świeżyński – kuzyn moich kuzynów – powiedział: „Lepiej wsiąść na takiej bocznej stacji”. Odwieźli mnie w nocy do innej stacji. Robotnicy jechali do pracy i stawała na każdym przystanku. Wróciłam w ten sposób. To były okolice rotmistrza Dobrzańskiego, który nie zrezygnował [z walki] i w 1939 roku został koło nas, w lesie opoczyńskim. Dwa razy ojciec jeździł (byłam z nim raz), [zawieźć mu] instrukcje z Warszawy, aby przerwał walkę. Ale on nie chciał. Wielki był wówczas wkład ziemiaństwa. Ludzie, którzy nie mieli gdzie mieszkać, byli umieszczani [u ziemian], zagęszczani. Na przykład obiady były robione na co najmniej czterdzieści osób. Utrzymywało się i dzieci – uczyły się u nas. Szkoła była dalej, mimo że wyjechałam.
- Kiedy zaczęła pani szkolę Zaorskiego?
W 1942 roku.
- Gdzie pani wtedy mieszkała?
Początkowo mieszkałam na Lenartowicza 16 w domu cioci. Potem ojciec wynajął dla nas mieszkanie na Puławskiej 107 B na trzecim piętrze. [Mieszkałam tam] z siostrą, która zapisała się na kursy Rostafińskiego (na rolnictwo) oraz z młodszą, która zaczęła chodzić na komplety. Tak że to miało swój dalszy ciąg w Warszawie. Wówczas początkowo pracowałam jako łączniczka, jak się ciocia zaangażowała. Przyjechała, bo zabrali majątek dziadków na
Liegenschaft – tak to się nazywało. Dali Niemca i kazali się wynosić. Przenieśli się do Warszawy. Babcia i dzieci ciotki Maryli Zalewskiej – bo dziadek już nie żył. To, co byłoby bardzo ciekawe, to właśnie literatura faktu. Są pamiętniki opisujące dzień po dniu działania na Mokotowie opisane przez siostry urszulanki. Wyrzucone z poznańskiego znalazły możliwość pracy [przy] Puławskiej 107. To była willa pani Potockiej. Myśmy mieli okna na tą stronę i kontakt był oczywiście bardzo duży. Napisały [pamiętnik] z przeżyć powstańczych. To jest nie do dostania. Datami jest zapisane, co i kiedy było. Dostały polecenie codziennego notowania, co działo się na Mokotowie. Do Powstania mieszkałam na Puławskiej 107 B.
- Jakie ma pani wspomnienia z okupacyjnej Warszawy? Te najbardziej wyraziste.
Przed Powstaniem chodziłam do szkoły docenta Zaorskiego. Mieliśmy w uniwersytecie miejsce oddzielone drutami, bo uniwersytet na Krakowskim Przedmieściu był zajęty. Jeden budynek był zwolniony – budynek dawnej chemii. Jest tam tablica ze szkoły docenta Zaorskiego. Zajęcia były od ósmej do pierwszej i od trzeciej do piątej. O ósmej godzina policyjna. W ciągu jednego roku robiliśmy dwa lata medycyny. Następne lata były z praktyką. Dalsze wykłady i praktykę miałam w szpitalu wolskim.
- Czy przed wybuchem Powstania miała pani informacje, gdzie się udać, na którą godzinę?
Niemcy zdobywali Warszawę dzielnicami. Nie tylko prowadziłam szpital, chodziłam również na wyloty, zdobyć jakieś lekarstwa. Znałam Mokotów i Mokotów Dolny. Byłam blisko lekarza pułkowego. Znana jest piosenka „Sanitariuszka Małgorzatka” – to była moja przyjaciółka. Była przy lekarzu pułkowym, Tenkowskim Byli niedaleko, na ulicy Pilickiej. Codziennie miałam z nią kontakt. Potem nie wiedziałam, gdzie wrócić.
- Kiedy dostała pani przydział na ulicę Lenartowicza 18?
Byłam skierowana do Państwowego Zakładu Higieny i byłam tam kilka dni.
- Tam pani była, gdy wybuchło Powstanie?
Kiedy wybuchło Powstanie, byłam w drodze. Cały dzień przesiedziałam na ulicy Szustra przy Dolnym Mokotowie – teraz to już jest zabudowane i tak dalej. Był dom, na którego szczycie był karabin maszynowy i strzelali do każdego, który przechodził. To była łąka, fundamenty domu. Wskoczyłam w nie i wyszłam dopiero wieczorem, żeby dojść. Byłam drugiego albo trzeciego dnia. Informacje miałam od sanitariuszek. W zakładzie higieny uczestniczyłam nawet w jednej operacji. Byłam jako lekarz dodatkowy, trzymający różne rzeczy, bo student, który był na to przeznaczony, zemdlał na sali przy pierwszej operacji.
- Jakie tam panowały warunki?
Jeśli chodzi o operacje, to warunki były dobre. To był Państwowy Zakład Higieny, mieli sale urządzone jak sala operacyjna. Tylko operowali przypadkowi ludzie. Z dzisiejszą możliwością chirurgii to jest nic, co się wtedy robiło. Jeszcze na [ulicy] Lenartowicza trzymałam chłopaka, któremu chcieli wyjąć kulę. Przyprowadził go kolega, miał kulę blisko na plecach. Lekarz, który wyjmował, powiedział: „Potrzymasz go”. – „Tak, jestem studentem pierwszego roku medycyny”. W pewnym momencie, jak zobaczył tę krew, klapnął. Tak że musiałam go podtrzymać. To są drobne rzeczy, ale było bardzo dużo tragicznych.
- Kiedy pani przeszła z Państwowego Zakładu Higieny?
Trudno jest mi powiedzieć. Był moment, kiedy powiedzieli, że musimy się rozejść, bo Niemcy zajmują tę dzielnicę. Komenda powiedziała, żeby kobiety rozeszły się po sąsiednich domach. Na szczęście żeśmy tego nie zrobiły. Na ulicy Rakowieckiej były tak zwane
Flakkaserne – niemieckie, wojskowe koszary. Bardzo blisko było do Szucha, a na dole była dzielnica niemiecka, gdzie mieszkały rodziny różnych niemieckich pracowników. To było bardzo strzeżone miejsce. Około 5 czy 6 sierpnia powiedzieli nam, żeby się rozejść. Nie pamiętam daty, nie zapisywałam, nie miałam ze sobą żadnych notatek. Natomiast pamiętam, że wyszłyśmy przez okno do sąsiedniego [budynku], żeby nie być widzianym. Dolnym Mokotowem przeszłyśmy na wysokość Puławskiej 107. Nad ranem doszłyśmy do domu. Tam była moja matka, bo Łęgonice zostały już opuszczone. W tym czasie niedaleko były walki pomiędzy Rosjanami a Niemcami. Wiadomo było, że jak wejdą Rosjanie, to wszystkich we dworach rozstrzelają albo zabiorą na Sybir. Takie rzeczy robili. Poza tym ojciec pojechał po broń, która była gdzieś zmagazynowana, bo to były tak zwane dni [akcji] „Burza”. Ojciec wracał i okazało się, że sierżant rozpoczął walkę – to było jeszcze ze dwa dni przed Powstaniem Warszawskim. Sierżant strzelił do Niemców i nie trafił. Niemcy zaczęli ich gonić, bo on był z drugim [mężczyzną]. On uciekł, a sierżant – syn naszego rządcy – został zastrzelony. Ojciec już nie wracał do domu, tylko z tą bronią pojechał do partyzantki. Dzieci były albo rozmieszczone po wsi, po różnych gospodarzach, albo wysłane na przykład do sąsiedniej wsi. Rodzina, dzieci mojej ciotki (która była w Ravensbrück) razem z moim młodszym rodzeństwem (którego miałam dużo) oraz z dwiema opiekunkami była wywieziona z dziesięć kilometrów stamtąd. Na Puławskiej spotkałam się z mamą i powiedziała mi, gdzie jest teren całkowicie wolny. Puławska 107 też była wtedy wolna. Powiedziała mi też, gdzie jest komendant sanitarny. Zgłosiłam się tam. Byłam z dwoma towarzyszkami. Jedna była moją kuzynką, a druga była siostrą jednego z lotników… nie pamiętam nazwiska. Była starsza od nas, wydawała mi się bardzo stara, bo miała ze trzydzieści dwa lub trzy lata. Przyszłyśmy we trzy. Zgłosiłyśmy się wszystkie. Moja kuzynka chciała być na linii i dostała taki punkt. Powiedziałam, że miałam prowadzić szpitalik, bo wykształcenie miałam już niezłe. U docenta Zaorskiego przygotowywaliśmy się do różnych ran, chirurgicznych rzeczy, do zszywania, udzielania pomocy i tak dalej… W związku z tym żeśmy zrobili szpitalik na dwadzieścia osób. […] Nie brałam żadnego świadectwa, zaświadczenia – nic – ponieważ byłam wcześniej w „Ruczaju”. Natomiast bardzo często do nas przychodzili, ponieważ to był okres czasu, kiedy nie było u nas jeszcze ciężko chorych. Myśmy kładli lekkie rany, co to dwa, trzy dni odpoczynku i: „Idź do oddziału”.
Ja to prowadziłam jako lekarz. Natomiast jedna sala była zrobiona na salę opatrunkową.
Co można myśleć o wyposażeniu takiego szpitalika. Było to, cośmy mieli przy sobie. Każdy sanitariusz miał i środki dezynfekcyjne, i jakieś sterylizatory. Nie było jednorazowych strzykawek, zapewniam. Było położonych trochę leków, a poza tym trzeba było mieć własną inwencję. […]
- Prowadziła pani szpital do końca Powstania?
Koniec Powstania, to zajęcie Śródmieścia. Natomiast Mokotów był zajęty wcześniej. 25 września, czyli dwa dni przed poddaniem się Mokotowa (bo poddał się 27 września) Niemcy zajęli nasz teren. Byłam na Lenartowicza. Lekarz pułkowy powiedział, że się wycofują za park Orlicz-Dreszera, ale nas nie biorą, mamy zostać na miejscu. W nocy palił się szpital niby-cywilnych ludzi i trzeba było wynosić rannych. Wynosiłam ich do różnych piwnic, żeby ich gdzieś rozmieścić, i położyłam się na chwileczkę.
Czy w trakcie Powstania, kiedy prowadziła pani szpital, wychodziła pani po rannych, pomagała pani przynosić ich do szpitala?Jeżeli było gdzieś gwałtownie potrzeba, jeżeli było zbyt mało ludzi, żeby odkopać kogoś, kto był zagruzowany, to biegło się z pomocą.
- Pamięta pani jakieś szczególnie ciężkie sytuacje?
Tak. Przez pewien okres czasu na tę dzielnicę był ogromny ostrzał. Wtedy kazano nam przenieść rannych na ulicę Puławską… 124 lub 125, nie pamiętam. Przenieśliśmy ich tam. Lekarze, którzy mieli akurat czas, też pomagali. Przynieśli rannego z bardzo dużym rozdarciem pośladka. Naszych wszystkich rannych umieściliśmy w piwnicy. Był doktór „Jar”. On oczyszczał ten pośladek – bo [rana] zawsze jest brudna – i operował. Ten doktór akurat zjawił się na miejscu, zawsze miał ze sobą narzędzia. Za chwilę dom obok nas został prawie w całości zburzony. Niemcy zaczęli ostrzeliwać domy od Puławskiej. Doktor „Jar” zebrał swoje narzędzia, ja tylko narzuciłam gazę na ranę, bo w takich wypadkach jest ogromnie dużo pyłu, wszystko się brudzi. Ponieważ w danym momencie to [funkcjonowało] jako punkt sanitarny, któryś z chłopców zawołał, że proszą sanitariuszkę, żeby przyszła do domu [obok]. Trzeba było zejść po ruinach, po dziurze, nawet w pewnym momencie trzeba było zejść jeszcze niżej, do piwnicy. Był tam zasypany człowiek, ale ci saperzy (bo to akurat byli saperzy) powiedzieli: „Ten już nie żyje, nie masz co się martwić”. Przeszliśmy do piwnicy, która została zachowana, nie została zawalona. Schody przywaliły jednego z chłopaków, który był tak strasznie podniecony, podekscytowany i tak dalej… Saperzy nie mogli sobie dać rady z podniesieniem schodów, bo bali się, że schody się [na niego zawalą]. Leżał dokładnie pod schodami, przycisnęło go w okolicy nóg. Głowę i wszystko miał [trochę] dalej. Bali się zaczynać, nie mając odpowiednich narzędzi i lin do podtrzymania, żeby to na niego nie spadło. W tym momencie następny samolot, następne rozbicie i okazało się, że nasze wyjście jest zniszczone, ta jedna dziura, którą się dostaliśmy. Przede wszystkim poszli tam robić [przejście], a ja dałam temu chłopcu zastrzyk z morfiny, żeby tak bardzo nie cierpiał i siedziałam przy nim. Zrobili ten otwór i powiedzieli: „Idziemy po więcej osób. Czy możesz zostać z rannym?”. Taka sytuacja – zostanę sama, a oni nie przyjdą? Dziura znowu się zasypie, będę – jak to się mówi – siedzieć cały czas. Te pół godziny, które przesiedziałam, było niesłychanie [długie]. Wiedziałam, że to jest mój obowiązek, ale przyjmowałam to bardzo tragicznie. Okazało się, że budynek, w którym miałam oddział, został w trzech czwartych zniszczony. Ale sale, w których leżeli nasi ranni, były w porządku. Wyszłam i zobaczyłam, że podmuch zgniótł łóżka w jednym miejscu, ale rannym nic się nie stało. Z powrotem poszli do szpitalika na ulicę Lenartowicza. Tego rannego udało się wyciągnąć. Był bardzo ciężko ranny i umieszczono go w szpitalu elżbietanek na ulicy Goszczyńskiego. Kiedy nasz pułkownik powiedział, żeby zostawić rannych, to zdecydowałam i powiedziałam: „Niech wszyscy, których można poprowadzić… Niech każda sanitariuszka bierze jednego pod ramię i do elżbietanek”. Bałam się, że coś się stanie. Poza tym rannych z piwnicy wyniosłam na pierwsze piętro, bo Niemcy od razu do piwnic rzucali różne rzeczy.
- Proszę powiedzieć, jak szpital był zaopatrywany w żywność.
Z żywnością nie było problemu. Z jednej strony była PSK – Państwowa (albo Powstańcza) Służba Kobiet. Zgłosiło się tam do pomocy bardzo dużo ludności cywilnej. Oni oraz młode dzieci – dwanaście, czternaście lat – roznosili wyżywienie do różnych punktów. Poza tym moje inne ciotki mieszkały obok, więc od nich też były zapasy. Jak było potrzeba, można było wziąć. Oczywiście nie było pomidorów czy innych [rarytasów], ale zawsze te podstawy [były]. Jeżeli chodzi o wyżywienie, to dużo gorzej było w Śródmieściu. U nas zawsze dostali przynajmniej jakiś jeden obiad i jakiś chleb. Po wodę chodziło się do studni, nosiło się wieczorami.
- Proszę opowiedzieć o tym, jak zbliżała się kapitulacja Mokotowa.
Zbliżała się kapitulacja – ciągle któraś dzielnica była zabrana. Bardzo gwałtowne walki były właśnie pod koniec. Jak się nasze oddziały wycofywały, to nie były w stanie zabrać [rannych]. Pierwsi weszli Niemcy. Zachowali się zupełnie przyzwoicie. Nie było żadnych problemów. Powiedzieli mi, że w sąsiednim ogródku leży dwóch rannych. Myśmy przyniosły rannych do siebie, obydwaj byli nieprzytomni. Była ze mną jedna sanitariuszka, która zdecydowała się zostać. Było sześciu [rannych] – czterej, którzy leżeli, bo nie mogli chodzić (ale w zasadzie byli dosyć silni) i tych dwóch nieprzytomnych. Jak przeszła pierwsza grupa Niemców, przyszła druga. To byli chyba ludzie zorganizowani przez Niemców na Białorusi i Ukrainie. To byli ludzie bezwzględni, na Woli strzelali do dzieci, do kobiet, mordowali jak mogli. Wyrzucali całą ludność i od razu [wołali]: Raus! Ktoś, kto był na to przygotowany, ten wyszedł z jakimiś rzeczami. Natomiast myślałam, że mnie, jako punkt sanitarny, zostawią w spokoju. Absolutnie nie. W pewnym momencie jeden z żołnierzy mnie i mojej towarzyszce kazał zejść do piwnicy na pistolecie. Schody były z pół ukośnymi [stopniami] „Ciekawa jestem, kiedy do nas strzeli”. Tymczasem, jak dostaliśmy się do piwnicy, pokazał, żebym dała mu zegarek. Miałam złoty zegarek na złotej bransoletce. Dałam mu ten zegarek. Wtedy kazał nam wyjść z budynku drzwiami zewnętrznymi.
Wyszłyśmy. Po drodze jeszcze żeśmy pchały porzuconą ranną, Białynię. Pytałyśmy się, jak jest i poszłyśmy za ludnością cywilną. W ten sposób wyszłam. Ponieważ trzy moje ciotki wyszły jeszcze wcześniej, więc znalazłyśmy się w garażach na polu wyścigowym.
- W momencie gdy pani opuściła szpital, znajdowali się tam ludzie?
Znajdowali się, zastrzelili ich. Na drugi dzień prowadzili nas do Pruszkowa i nie mogłam dać sobie rady [z tym], że wyszłam. Ale widocznie tak miało być. Szłyśmy, słońce [świeci], ludzie kopią ziemniaki, a z Warszawy słychać było strzały. Dołączyła jeszcze do nas [kobieta], która spisywała zabitych, to było jej zajęcie – była Żydówką. Tak że szłyśmy we trzy. Jedna z ciotek, bardzo energiczna – też Zdziarska – mówi: „Patrzcie, chłopaczki takie małe niosą ziemniaki, weźcie te ziemniaki na plecy”. Prowadzili nas żołnierze, ale dosyć rzadko i mam wrażenie, że im na tym nie zależało. W ten sposób wyszłyśmy wszystkie trzy po kolei. A ciotki dopiero potem. Nie byłam w Pruszkowie, tylko nie wiedziałam, jak się znaleźć z rodzicami.
- Uciekły panie z tego kordonu w trójkę?
Wyszłyśmy z tego kordonu. Dzieci dziewięcio- czy dwunastoletnie podawały nam worki. Doniosłyśmy je do któregoś miejsca i już wtedy nie musiałyśmy dalej iść. A moje ciotki też się jakoś stamtąd wydostały. Nie miałyśmy żadnej możliwości dowiedzenia się, gdzie są moi rodzice. Matka wcześniej wyszła z Warszawy […]. Natomiast wiedziałam, że na pewno nie można wracać do Łęgonic. Przypomniałam sobie, że jedna z moich znajomych, studentka, prowadzi pracownię analityczną w Leśnej Podkowie. W pewnym momencie wszystkie trzy rozstałyśmy się. Każda miała inny pomysł, co zrobić. Poszłam [do koleżanki] i spytałam się, czy ona coś wie o mojej rodzinie. Na to ona powiedziała: „Wiesz, właśnie wiem, bo był twój tatuś. Znalazł Teresę”. Moja siostra, która była ciężko ranna w pierwszej godzinie Powstania i zabrana przez Niemców na Szucha. Ktoś krzyknął, że jest Niemką i chyba to ją uratowało, bo dobrze założyli jej opatrunki i trzymali ją tam miesiąc. Była tam z drugą [ranną], która też miała postrzały, ale pistoletu maszynowego. Jak Terenię tam zawieźli, to była nieprzytomna. To jest taki paradoks. Prosiła, żeby ją zawieźli do jakiegoś polskiego szpitala. Zawieźli ją do wolskiego szpitala, który z powrotem został otworzony. Tam zastrzelili od razu w gabinecie dyrektora, profesora Zejlanda, a potem wyprowadzili ludzi i tak jak na Woli po prostu strzelali. Tak że dowiedziałam się od koleżanki, że [tato] odnalazł moją siostrę w szpitalu wolskim i przewiózł do doktora Chełmońskiego na Stare. Doktór miał bardzo miły domek, jego córki chodziły ze mną do szkoły, tylko do niższych klas. Poszłam na Stare i bardzo miło mnie przyjęli. Ale byłam przerażona, dlatego że tam kwaterowali Węgrzy. On mówi: „Oni ci nic nie zrobią”. Tak więc wyleciałam zaraz powiedzieć, że wszystko w porządku. Okazało się, że ojciec już wywiózł moją siostrę. Powiedział, że gdzieś w okolice Białej Rawskiej, ale nie podał dokąd. Tam jest lekarz chirurg i będzie miała opiekę. Wybrałam się w drogę szukać [ojca] w okolicy Białej Rawskiej. Ponieważ z powodu działalności w akcji „Burza” Niemcy postawili za ojca nagrodę (gdy ktoś wskaże miejsce, gdzie jest w tej chwili), występował pod nazwiskiem Zawadzki. Ale trzy czwarte ludzi w tamtej okolicy wiedziało, kto to jest. Tak się złożyło, że państwo Chełmońscy podwieźli mnie kilkadziesiąt kilometrów i w pewnym momencie wypuścili, żebym poszła dalej. Idąc dalej, myślałam, że jestem już w takich okolicach, gdzie nazwisko mojego ojca jest znane. Było już pod zachód, słońce świeciło. Ktoś przejeżdżał bryczką, więc zatrzymałam. Spytałam: „Czy pan mnie może podwieźć? Bo chcę do Białej się dostać”. On mówi: „No ja wprawdzie jadę na pola, bo jestem rządcą w sąsiednim majątku. Jadę na pola, ale to panią podwiozę trochę”. Na to mówię: „Wie pan co, może ja się panu przedstawię. Ja jestem Zdziarska”. Na to on: „A czy może pani pokazać jakiś dowód?”. Miałam ze sobą kenkartę, więc wyciągnęłam ją. Nic nie miałam w kieszeniach z wyjątkiem kenkarty, ówczesnego dowodu niemieckiego. Pokazałam mu. Na to on powiedział: ”Ach, proszę pani, to nie, to ja zaraz panią zawiozę z powrotem. Nie jadę już do pól, bo pani ojciec właśnie jest w sąsiednim majątku i przygotowuje chałupę, żeby te rodzinę całą zebrać i złożyć”. Jak to się mówi, opatrzność Boża zawsze dawała jakieś ślady. W ten sposób odnalazłam ojca, a potem resztę rodziny. [Ojciec] przygotowywał, a moja siostra była w jednym z majątków, gdzie miała opiekę chirurga. Tak że w ten sposób znaleźliśmy się. Potem oczywiście człowiek jeszcze w jakiś sposób pracował.
- Kiedy następnym razem przyjechała pani do Warszawy?
Zaraz po wejściu Rosjan. Potem z tej wiochy przenieśliśmy się do Skierniewic i tam 17 stycznia weszli Rosjanie. Wówczas jechały całe ruskie nawały, czołgi, nie czołgi, ale też [żołnierze] na kucach, co prawie sięgali nogami do ziemi, było dużo zaprzęgów psów. Oni te psy wysyłali z saneczkami po rannych, to był styczeń, było bardzo zimno. Wtedy ojciec, ja i moja siostra pojechaliśmy ze Skierniewic do Łęgonic. W Nowym Miecie (miasteczko trzy kilometry od nas) witali ojca z wielkim aplauzem. To się tatusiowi nie bardzo podobało. Dojechaliśmy do Łęgonic i byliśmy tam tylko parę godzin. Została moja siostra, która poszła nocować u któregoś chłopa. Miała się ewentualnie zająć [dworem]. W tym czasie był
Baumdienst we dworze, ale oni wszyscy uciekli, bo to byli Polacy, których przymusowo brali do różnych robót. Dwór był pusty, zimny, właściwie niewyszabrowany. Ojciec przed tym wszystkim wysłał dużo mebli do Warszawy i akurat ten skład meblowy się spalił. Chcieliśmy szukać brata. Z ojcem tego samego dnia pojechałam do majątku, który był dzierżawiony przez mojego stryja, a dzierżawców nie traktowali jako właścicieli, tak że było łatwiej. Tam przenocowaliśmy i na drugi dzień pojechaliśmy do Warszawy, bo to było jakieś sześćdziesiąt kilometrów. Wszystko odbywało się końmi.
- Jakie wrażenie zrobił Warszawa?
Powiem o samej ulicy Lenartowicza. Już nie było trupów, były pochowane podobno pod [numerem] osiemnastym. Myśmy pojechali z kobietą, której mąż poszedł wcześniej (był chyba ślusarzem) i chciała się dostać do Warszawy. Wyjechaliśmy z Lipnej. Przyjeżdżamy i wszystkie okna w dzielnicy willowej stukają, ledwie wiatr powieje, szyb oczywiście nie ma. Od czasu do czasu jakiś strzał. Oczywiście tego samego dnia poszłam na ulicę Puławską. Najbardziej zniszczony był parter, było troszkę porozbijane – głównie dół. Natomiast na trzecie piętro, gdzie mieszkaliśmy, owało dwóch schodów. Jeszcze nie było wszystko wyszabrowane, tylko krzesła. Krzesło jest każdemu potrzebne i łatwo wyjąć. Jak nie było połamane, pocisk nie trafił i nadawało się, to było wyniesione. Cięższe meble stały na miejscu. Oczywiście żadnego ubrania [nie było], piwnice zszabrowane, było jakieś srebro – nic z tego nie zostało. Tak wyglądała Warszawa. Gruzy na ulicach. Pamiętam, że szłam i miałam torebkę, która mi się otworzyła. Przy tym wichrze wyleciała mi połowa papierków, które miałam. Z młodym chłopakiem przenosiłam rzeczy na Lenartowicza, to, co się jeszcze dało przewieźć. Ojciec nocował w Piasecznie, nie w Warszawie. To był dom rodzinny i trzeba go było raczej zaopatrzyć. Na drugi dzień pojechaliśmy na wschód szukać brata. Mój brat był w partyzantce na wschodzie.
- Czy udało się go znaleźć?
Ojciec pojechał z Siedlec w jedną stronę, a mnie kazał jechać do Lublina. Już dawno weszli Rosjanie i podobno Polaków trzymali tam na zamku w Lublinie. W Lublinie byłam dwa dni i nie znalazłam jego nazwiska. To był jeszcze styczeń, było naprawdę dosyć wcześnie. Ale mój kuzyn, który miał szesnaście lat – Kazik Zaleski – był właśnie na zamku w Lublinie. Był w tym samym oddziale, co mój brat, tylko był zwykłym żołnierzem, a brat był już jednak wówczas oficerem. Tydzień później znalazło się jego nazwisko. Wracałam potem do Siedlec, ale ojca już w Siedlcach nie zastałam. Kazał mi jechać do Warszawy. To wszystko się odbywało na łebka, jak to się mówi. Ktoś jechał, zabierał za jakąś sumę pieniędzy czy coś innego. W ten sposób dojechałam do Warszawy. Tymczasem mam listy ojca, bo nie mogliśmy się dowiedzieć, gdzie zginął. Jest napisane, że w jednym z obozów. Natomiast ojciec twierdzi, że na pewno [nie]. Bo tych wszystkich żołnierzy, oficerów rozstrzelali w Łukowie dopiero w lutym 1945 roku. Myśmy byli [tam] jeszcze przed tym czasem. Tatuś zawsze sobie wyrzucał, że jednak go nie uratował.
- Proszę powiedzieć, jak pani teraz wspomina okres Powstania.
Po Powstaniu, jak nastała Polska Rzeczpospolita Ludowa, to przede wszystkim akowców, powstańców likwidowali lub zamykali w więzieniach. Tenże szesnastoletni Kazik dostał dziesięć lat więzienia. Wtedy dawali albo strzał, albo dziesięć lat więzienia. Siedział we Wronkach i stamtąd go wyciągnął jeden z przyjaciół mego wuja, jako niepełnoletniego do uzyskania pełnoletniości. Pojechał za granicę i pełni bardzo dużą funkcję we Francji. Jest wiele lat młodszy ode mnie. […] Po tym wydostaniu się i ucieczce do Francji (on był urodzony we Francji, więc miał pewną możliwość) absolutnie nic rodzinie nie opowiadał. Dopiero w 1995 roku zabrał swoje dzieci, swoje wnuki, żeby im pokazać więzienie w Lublinie, we Wronkach i opowiedział im trochę. W 1960 roku, wyjeżdżając do Londynu i do Paryża, miałam w sobie zakneblowane, że nie mogę o niczym mówić. Bo rodzina ziemiańska (jak ktoś był na Zachodzie) nie wracała, za komunistycznych czasów nie było do czego wracać. Mamy po świecie dużo rodziny. W 1960 roku wuj mi powiedział: „Słuchaj, może byś poszła do Instytutu Sikorskiego”, to powiedziałam: „Nie”. Mój mąż wyjechał w sprawach siostrzenic, które były małoletnie, kiedy zabili ich rodziców. Jedna miała sześć miesięcy, druga trzy lata. W ich sprawach pojechał do Wiednia, potem sobie pojeździł, to go trzymali na UB bardzo długo. Codziennie go zapraszali, a to nie wolno było nic mówić. A potem jak się wygadał, że ma taką sytuację, to powiedziałam: „Jedziemy na kajaki na Pilicę, niech nas szukają”. Jakoś to się w ten sposób przerwało. To były bardzo trudne czasy. Ponieważ sprawa męża była wcześniejsza, to powiedziałam: „Ja nie wiem, bo tam na pewno są też ludzie, którzy donoszą potem”. Powiedziałam, że jadę tylko dla spraw naukowych, dla kształcenia się. Powstanie wspominam jako okropne, ale potrzebne, celowe. Gdyby sytuacja wyglądała inaczej, to byśmy jako państwo na pewno nie istnieli… nie istnielibyśmy. Tak samo przecież w początkach [życia po wojnie] były trudności. Mimo wszystko trzeba było jednak w swoich życiorysach pomijać różne sprawy, bo człowiek mógł nie dostać pracy, czy na studia. Człowiek był kompletnie bez zabezpieczenia, cała nasza rodzina.
Kraków, 15 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk