Krystyna Budnicka
Nazywam się Krystyna Budnicka, urodzona w Warszawie 8 maja 1932 roku. Całą okupację od początku do końca, to znaczy do chwili ewakuacji z Warszawy (6 września 1944 roku), byłam w Warszawie i w związku z tym oczywiście przeżyłam Powstanie.
- Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych, coś o swojej rodzinie, gdzie pani mieszkała przed wojną.
Urodziłam się na placu Muranowskim 10, była to dzielnica zamieszkała przeważnie przez ludność żydowską. Mój ojciec był stolarzem, miał warsztat stolarski. Rodzina była dość liczna, byłam ósmym, ostatnim, najmłodszym dzieckiem w rodzinie. Miałam sześciu braci i jedną siostrę. Co mogę powiedzieć o rodzinie? Rodzina tradycyjna, która zachowywała żydowskie wierzenia, tradycje i religię żydowską. W takiej rodzinie się urodziłam. Poza najbliższą rodziną już trzech braci było żonatych, nawet w wieku trzech lat już byłam ciocią. Z tego wynika, że była duża różnica wieku – między mną i najstarszym bratem było dwadzieścia jeden lat różnicy. Wszyscy właściwie pracowali razem, to znaczy dorośli bracia. To było takie małe przedsiębiorstwo stolarskie, budowlane. Warsztat mieścił się w suterenie domu, w którym mieszkaliśmy. Spokojnie było, nie była to bogata rodzina, nie była biedna. Średniozamożni, może niżej niż przeciętnie, ale w każdym razie jako dziecko nie zaznałam biedy czy jakiegoś uszczerbku.
- W jakim języku mówiło się w domu?
Dom był, można powiedzieć, dwujęzyczny. Rodzice rozmawiali po żydowsku, musiałam też mówić po żydowsku, ale niestety nie pamiętam, nie został w mojej pamięci język żydowski. Było wiele książek po polsku, mówiło się też po polsku. Wiem, że musiałam mówić dobrze, bo kiedy znalazłam się w sytuacji takiej, to nie miałam problemów z językiem czy z akcentem, bo dość dużo czytałam. Mój najstarszy brat, to jest może ciekawe, był właścicielem czytelni „Parnas” na Nowolipiu. Miał bardzo bogaty księgozbiór, który właśnie w czasie wojny został zamknięty i cały księgozbiór został przeniesiony do sutereny, tam gdzie mieszkaliśmy. Czerpałam z tego i wiele czytałam. Natomiast jeszcze zdążyłam przed wojną jako sześcioletnie dziecko skończyć pierwszą klasę szkoły powszechnej, tak to się wtedy nazywało. To była szkoła żydowska, ale nauczanie w języku polskim. Tyle mogę powiedzieć o rodzinie. Bardzo szanująca się, kochająca się i tradycyjna rodzina. Nie zauważyłam żadnych ekscesów. Bardzo tradycyjna, w sensie, że nawet staroświecka. Ojciec do mamy zwracał się zawsze pięknie jak do królowej, takie było porównanie. Dzieci też mówiły pięknie z rodzicami. Byłam jeszcze dzieckiem, bardzo kochanym dzieckiem, bo najmłodszym. Było sześciu synów i jedna córka, więc jak się urodziłam, to podobno byłam oczekiwanym i kochanym dzieckiem, zresztą na pewno to odczuwałam. O mnie się nie mówiło po imieniu, tylko: „Gdzie dziecko? Co robi dziecko?”. Byłam dzieckiem, a wszyscy prawie byli dorośli. Byłam jak taki beniaminek w rodzinie.
- Może jeszcze jakiś szczegół, który utkwił pani w pamięci, miły, szczególny?
Cały ten okres był miły. Chodziłam jeszcze przed wojną do tak zwanej freblówki. To było jak gdyby przedszkole. Mam bardzo dobre wspomnienie z tego przedszkola. To było niedaleko naszego domu. Byłam bardzo ważna, że już chodzę do szkoły. Jeden incydent: miałam nogę złamaną, więc leżałam w domu na wyciągu i mnie odwiedzano, przynosili książki. Już wtedy czytałam, pierwsza książka, którą dostałam to było „Serce” Amicisa. Co było miłe? Byłam ciocią, mając trzy lata. Pamiętam odwiedziny u bratanków, że przychodziłam z balonem. Byłam sama pięcioletnim dzieckiem, ale odwiedzałam swojego bratanka, oni mieszkali oczywiście poza [naszym] domem. Ponieważ to się działo wszystko w dzielnicy… później nie było problemu, bo zostaliśmy w getcie. Nie trzeba było wyprowadzać się, żeby zmienić miejsce zamieszkania. Na pewno mój tata miał jakieś interesy czy jakieś sprawy z Polakami, ale nie pamiętam, żeby do naszego domu przyszedł nie Żyd. Rodzina była liczna, nie wspomnę moich ciotek, zwykle to były wielodzietne rodziny. Tak było, że ciotek kilka, wujków, ciotki miały dzieci, kuzynów co niemiara. Pamiętam wspaniale obchodzone święta, święta religijne. Stół zastawiony z pięknym obrusem i mój tata, który nosił piękną długą białą brodę. Pejsów nie nosił. Jak patriarcha siedział przy stole, a dookoła dzieci. To są radosne, piękne wspomnienia, ale one krótko trwały. To było dobre dzieciństwo. Pamiętam wyjazdy… Wyjeżdżało się na letnisko w okolice Otwocka – Falenica czy Międzylesie. Wyjeżdżało się na lato, mama [jechała] z młodszymi, to znaczy ze mną, z bratem i siostrą, a ojciec przyjeżdżał na sobotę z braćmi, którzy pracowali. Całe wakacje siedzieliśmy na letnisku. To są wspomnienia z okresu przedwojennego.
- Tak że przed wojną, to pani nawet nie wiedziała, co to znaczy Żyd czy Polak? Pani po prostu miała swój szczęśliwy dom, rodzeństwo, rodzinę.
Nie, w ogóle nie było problemu, nie miałam żadnych… To znaczy w budynku gdzie myśmy mieszkali, była restauracja, którą prowadził pan Guński. On miał syna Jasia, który się z nami bawił na podwórku, ale nie pamiętam żadnego incydentu, to znaczy ja osobiście nie słyszałam. Nie było jakichś okazji, to był zamknięty świat, który się ograniczał do okolic tego domu. To była ulica Miła, ulica Nalewki, ulica Stawki, plac Muranowski, Bonifraterska. To był teren szczególnie zamieszkały przez ludność żydowską. Szkoła, do której chodziłam przez rok, była przy parku Krasińskich na ulicy Barokowej. Ale tylko rok chodziłam i moja edukacja się zakończyła na pierwszej klasie szkoły podstawowej.
- Czy pamięta pani moment wybuchu wojny, bombardowań Warszawy?
Oczywiście, że pamiętam. Pamiętam przygotowanie, kiedy się zalepiało szyby paskami papieru, maski przeciwgazowe. To pamiętam bardzo dobrze. Pamiętam pierwsze naloty. Mieszkaliśmy na parterze i pod całym naszym mieszkaniem był nasz warsztat, dość duży warsztat stolarski, gdzie były maszyny i wszystkie urządzenia i tam się schodziło w czasie bombardowania. Czułam się bezpiecznie pod opieką rodziny. Na pewno bałam się jak każdy, bo pamiętam dokładnie bombardowanie. Pamiętam przemówienie w radio Starzyńskiego, który przemawiał do dzieci, pamiętam ten ochrypły głos.
Mówił: „Dzieci, pamiętajcie, nie żądajcie czekolady. Pamiętaj, to wojna, kochanie, wszystko będzie dobrze”. Tak do dzieci przemawiał, żeby się nie bać, że: „Jesteście z rodzicami”. I pamiętam to słowo: „Ale to przecież wojna, kochanie”. Żeby jakoś uspokoić. Na pewno do dorosłych inaczej przemawiał.
- Pierwszy raz słyszę, żeby ktoś mi opowiadał, że tak ładnie Starzyński mówił do dzieci?
Pamiętam, że do dzieci tak przemawiał, bo mieliśmy wtedy radio.
- Czy rodzina czy bracia brali udział w konspiracji?
Pamiętam, że brali udział w kopaniu okopów. Do wojska nie byli powołani, nie wiem dlaczego, bo się nie znam… Wiem, że wielu Żydów było w armii, ale oni jakoś nie. Brali udział w kopaniu okopów i mój tata wiem, że był w… to się nazywało OPL [Obrona Przeciwlotnicza]. Trzeba było zwrócić uwagę, żeby był piasek i woda na dachach. Mój ojciec był bardzo zaangażowany w bloku, w zespole domowym. Jakaś apteczka na wszelki wypadek była w naszym domu. Na ile się orientuję, to tyle było. Później koniec września, wejście Niemców i… Na początku to jeszcze…
- Jeszcze chciałam wrócić do Starzyńskiego. Może pani pamięta, jak Starzyński był odbierany u pani w rodzinie jako prezydent?
Na tyle to już nie pamiętam, komentarzy nie pamiętam.
- Ale musiał być chyba pozytywnie, jeżeli był słuchany?
Chyba tak, pamiętam schrypnięty głos i później się powtarzało, że do dzieci przemawiał. Ale zbyt wiele nie potrafię powiedzieć, jak był odbierany.
- Jaka była reakcja, jak weszli Niemcy?
Nikt się nie spodziewał, że będzie jak było. Wojna… Była zawsze nadzieja, że alianci [pomogą], że to bardzo szybko minie. Zapasy jedzenia były w domu. Moja mama urodzona była w XIX wieku i pamiętała pogromy rosyjskie i Kozaków. Powiedziała: „Nie no, Niemcy, taki kulturalny naród. Trochę potrwa ta wojna, ale w końcu przecież zwyciężymy. Kozacy to były straszne rzeczy, a tutaj…”. Nawet chyba o dziwo nie spodziewali się aż takich rzeczy, chociaż pamiętam, że pod koniec 1938 roku przyjeżdżali uchodźcy z Niemiec. Już kto miał rodzinę – myśmy akurat nie mieli rodziny w Niemczech, ale mówiło się o tym głośno, że [niemieccy Żydzi] przyjeżdżają, że w Niemczech… Mnie to nie bardzo interesowało, ale słyszało się, że niemieccy Żydzi do Polski uciekają przed Hitlerem. Już powinna być jakaś czujność w tym względzie, ale widocznie za mało czujni byli. Nikt się aż takiej sytuacji [nie spodziewał]. Naród taki kulturalny, taki wspaniały, to jest niemożliwe żeby… Wojny są, wojny były, ale nikt sobie nie wyobrażał aż tak. Zaczęło się, jeszcze na początku nie było tak [strasznie], były incydenty tylko. Jeśli chodzi o sprawy żydowskie, to pamiętam, kiedyś mój tata wrócił z miasta z obciętą połową brody.
Niemcy na ulicy. Zatrzymali, żeby upokorzyć. Oczywiście ściął, ale bardzo to przeżył. To nie chodziło już o sam fakt obcięcia, ile upokorzenie człowieka, że ścinają mu połowę brody. Nie pamiętam, czy jeszcze przy okazji dostał jakieś lanie. Były rozmowy, że : „Jak widzisz z daleka Niemca, to zejdź mu z drogi lepiej, bo możesz oberwać”. Kazali się kłaniać podobno. Muszę powiedzieć, że niewiele wychodziłam na spotkania, bo byłam bardzo chroniona, byłam ciągle przy mamie i w domu. Pamiętam kilka rewizji, ale to było na początku, już szukali, trzeba było od razu oddać radio, futra, biżuterię. Myśmy akurat poza radiem nic nie mieli, ani biżuterii, ani futer w domu nie było, ale chodzili i sprawdzali. Nawet do tego stopnia, że pod łóżka zaglądali, bagnetem [kłuli] jak była jakaś paczka. Były takie nękania po prostu. To tyle dopóki się nie zaczęły już łapanki. Tak było do końca 1941 roku. W 1942 roku getto zostało zmniejszone i wtedy plac Muranowski (ta część, na której żeśmy mieszkali) został wyłączony poza getto. Tak że przesunięty został mur, myśmy musieli wtedy zmieniać mieszkanie. Ale już wtedy dość dużo ludzi zginęło i ilość mieszkańców getta się zmniejszyła przez choroby, przez głód i przez wywożenie do obozów. Znaleźliśmy mieszkanie na ulicy Miłej. Wtedy opuściliśmy to miejsce, które było naszym azylem. Tam mieliśmy skrytkę. Ponieważ warsztat był w piwnicy pod nami, a moi bracia byli bardzo zdolni, bo właśnie byli fachowcami w tej dziedzinie, to była zrobiona klapa zamaskowana, gdzie można było otworzyć do dołu i można było zejść do piwnicy. A w piwnicy był zrobiony rodzaj schronu w skrzyni, w której się trzymało trociny. To wszystko było pięknie zamaskowane. W chwili takiej rewizji schodziło się. Na początku przeważnie mężczyzn szukali, a później już wszyscy byli… Niestety zostawiliśmy to wszystko, schron, warsztat, cały księgozbiór brata i przenieśliśmy się na ulicę Miłą. W 1942 roku w czasie łapanki został złapany ten brat, który miał dwoje dzieci, i dowieziony do Treblinki. Drugi brat z żoną też zostali wywiezieni. Zresztą ten brat, który miał dzieci, nie bardzo był pewny, że chce się ukrywać, bo uważał, że ma małe dzieci i że te dzieci nie zniosą jakiegoś ukrywania, bo mogą nawet całą rodzinę zdradzić, bo zapłaczą, bo dziecku jest bardzo trudno [wytłumaczyć]… To były małe dzieci. Nie podjął walki. Nie wiem, nie brałam udziału w tych rozmowach, ale z tego co rozumiem, to poddał się psychicznie, że on nie ma sił. Poza tym propaganda była taka, że te wywózki, to się jedzie do pracy. Była wiara w to, bo nawet były obwieszczenia w mieście, żeby zabrać najpotrzebniejsze rzeczy, że pojedzie się na Wschód do pracy. Niektórzy, nie wiem, na ile w to wierzyli, ale cała moja rodzina już w to nie wierzyła, bo już dochodziły głosy, że [zabijają]… Jeszcze nie padało słowo Treblinka, jeszcze nie słyszałam. O Treblince słyszałam dużo później.
- Oni jeszcze też zachęcali, że na przykład chleb będą dawać.
Tak, ale to już było, jak mieszkaliśmy na Miłej. Myśmy mieli też skrytkę na górze w kominie wentylacyjnym. To się odbywało w ten sposób, że procedura była, wchodził granatowy policjant żydowski i jakiś Niemiec, ogłaszali na podwórku (to były te podwórka studnie), że: „Dostaniecie chleb na drogę. Proszę zabrać podstawowe rzeczy, będzie bochenek chleba dla każdego. Dostaniecie jeść”. Oni mieli wtedy kontyngent, bo przecież codziennie z
Umslagplatzu musiała być ściśle określona ilość ludzi wywieziona i niektórzy wychodzili. Myśmy nie wychodzili, myśmy się natychmiast chowali do komina. Komin był zamaskowany, tak że siedzieliśmy tam, a później słychać było, jak chodzili. Jak mieli za mało do tego kontyngentu, to chodzili po mieszkaniach i sprawdzali. Myśmy mieli na drzwiach zewnętrznych zamaskowaną kłódkę, która wyglądała jakby była z zewnątrz zamknięta. Ale wyrywali, wchodzili i wtedy słychać było szuranie, szukanie. Jakoś szczęśliwie nie [znaleźli nas]… Już nie powiem, co się wtedy przeżywało, kiedy słyszało się tuż obok oddechy, kroki i w każdej chwili mogliśmy być odkryci. Tam były kominy wentylacyjne, w których wewnątrz były jak gdyby stopnie dla grotołazów. Weszło się do takiego komina i jeden nad drugim sobie siedział. […]
- Ile was siedziało w tym kominie?
Byli rodzice, moja siostra, mój brat i jeszcze trzech braci…
Jeden nad drugim, teraz już nie ma takich kominów wentylacyjnych, ponieważ to nie są takie kominy, w których się pali, tylko kominy, gdzie są wentylacje. To było na całe piętra i można było po tych włazach w wąskim kominie [się schować]… Siedziało się tak długo, dopóki się słyszało, że ktoś chodzi.
- To znaczy, w sumie musieliście stać i trzymać się, tak?
Można było nawet usiąść. Byłam mała, więc może dlatego pamiętam, że siedziałam na stopniu jak gdyby.
- Nie wolno było ani kichnąć, ani…
Oczywiście, że nie. Trzeba było w ogóle wstrzymać oddech. Poza tym strach – pamiętam, jak ściskałam rękę mamy, bo koło mnie była. Przecież nawet człowiek bał się oddychać głośniej, bo jednak to były ściany, ani poruszyć się. Kilka razy żeśmy tak w ciągu… To był 1942 rok, to był największy okres, to była tak zwana wielka wywózka. Było coraz mniej ludzi, już wtedy było bardzo niebezpiecznie chodzić w ogóle. Jeszcze muszę zaznaczyć, że bracia moi trudnili się można powiedzieć, robieniem takich różnych skrytek w różnych mieszkaniach. Ich zatrudniano i przez to doszli do wielkiej wprawy. Jeszcze muszę powiedzieć, że ci moi dorośli bracia byli zaangażowani w Żydowskiej Organizacji Bojowej, bo to byli dorośli już mężczyźni. Nie umiem powiedzieć, czy to było na zlecenie tej organizacji, czyj to był pomysł. Na ulicy Zamenhofa postanowili wybudować bunkier, który miał połączenie z kanałem, na wypadek właśnie, gdyby trzeba było ewakuować się czy wyjść. Ale w ogóle to było tak pomyślane… bo to już był 1943 rok, już front wschodni, już miał być koniec wojny, będzie bardzo prędko i że przetrwamy to. Wtedy został wybudowany bunkier. Nie umiem zlokalizować, w którym miejscu to było, wiem że to było na ulicy Zamenhofa. Jak to wyglądało? To jest bardzo skomplikowane, żeby opowiedzieć, bo to było na bazie piwnicy. Piwnica została pogłębiona w dół, obniżony poziom tej piwnicy, a ziemia, którą się wybrało, była [przenoszona] na górę, to znaczy na strop, na podszalowane deskami belki, które trzymały ten strop i jeszcze na boki. Tak że to dość głęboko było. Z tym że tam było urządzenie… Nie tylko moja rodzina tam była, bo pamiętam, że było dużo więcej ludzi poza nami. Ludzie, którzy finansowali to, bo trzeba było robić zapasy, jedzenie, lekarstwa. Miało być tak pomyślane, że w tym bunkrze dotrwamy do końca wojny. Tak sobie wyobrażali.
- Skąd pani wie, że bracia byli w Żydowskiej Organizacji Bojowej?
Bo wyszli na Powstanie i zresztą są wzmianki w literaturze. Poznałam osobiście Antka Zuckermana, który był już później po stronie aryjskiej. Przyszedł, przyniósł bratu broń. Mój brat zginął dopiero w styczniu 1944 roku. Przeżył wszystko, zginął w gestapo wydany przez… człowieka. Właściwie to był już 1944 rok, już mógł przeżyć. W każdym razie kiedy się zaczęło Powstanie, to oni wyszli. Trzech braci brało udział w powstaniu, najmłodszy był tylko półtora roku ode mnie starszy, to nie wyszedł.
- Pani już była z rodzicami w tym bunkrze?
W tym bunkrze, tak. Bunkier był bardzo dobrze zorganizowany, były prycze i była obok piwnica żelbetonowa, w której były zapasy żywności. Co było, to nie wiem, ale było. Kasze, mąki, leki. Jak się zaczęło powstanie, chłopcy wyszli, czyli moi bracia…
- Czy pani wie, czy już wcześniej była jakoś transportowana broń ze strony aryjskiej?
Tego nie wiem, to poza zasięgiem mojej wiedzy i moich zainteresowań. Na ten temat nic nie wiedziałam. W każdym razie myśmy mieli nawet radio w bunkrze, co też było rzadkością w tym czasie. Stamtąd właśnie dochodziły wiadomości. Ale niestety jak się zaczęło powstanie…
- Czy bracia się jakoś pożegnali? Mówili, że idą do powstania, że będzie powstanie?
Tak, powiedzieli, że jest powstanie i wyszli. Ale wrócili, jak się skończyło. Jak wszystko się zaczęło palić, to wrócili, żeby nas [ratować]… Muszę powiedzieć, że mój tato bardzo się załamał. Już był starszy pan, oczywiście w porównaniu z dzisiejszymi czasami to był jeszcze stosunkowo młody, bo miał dopiero sześćdziesiąt trzy lata. Ale wtedy to już był staruszek w sensie psychicznym i przy tej wielkiej niemocy ratowania i bycia przywódcą rodziny, to zupełnie [się załamał]… Natomiast całą inicjatywę i dowództwo przejął mój brat Rafał, który był najbardziej sprawny i od strony organizacyjnej, i od strony budowlanej. Jak wszystko się zaczęło walić, palić, to wtedy zawaliła się i spaliła piwnica z żywnością. Myśmy zostali zupełnie odcięci od świata w sensie zewnętrznym i mieliśmy kanał. Był to wykopany tunel. Ile on mógł mieć metrów – nie wiem. Od piwnicy do środka ulicy, więc mógł mieć dziesięć, piętnaście metrów. Podszalowany tunel, którym człowiek niewyprostowany (nawet ja troszeczkę zgięta) przechodził do kanału. Kiedy paliło się dookoła, to tam było chłodno, można było… Wnętrze kanału, [to takie] jajkowate wnętrze. Deseczkę można było wziąć, usiąść i przeczekać. Ale Niemcy się bardzo szybko zorientowali, że w kanałach coś się dzieje i zaczęli rzucać gaz do każdego włazu. Wtedy uciekaliśmy z powrotem do naszego schronu, a tam z kolei było piekło, bo dookoła wszystkie mury się nagrzały, było strasznie gorąco. Trwało to tak na zmianę. Jak gaz opadał, wchodziliśmy znowu do kanału, żeby się ostudzić, ochłodzić. Tak trwało kilka dni, nie umiem powiedzieć ile, ale dość długo. Muszę powiedzieć, że kilka osób wyszło, nie wytrzymało psychicznie tej sytuacji. Wyszli i prawdopodobnie zginęli, bo przy każdym włazie stał Niemiec i strzelał jak do kaczki, jak ktoś wyłaniał się z kanału. Powoli wszystko wystygło, zrobił się problem jedzenia, problem wody, problem światła. Przekopali się do sąsiednich piwnic. Jak to zrobili, jakimś cudem dotarli do jakiejś wody. Wtedy postanowiono, że musimy wytrwać, musimy przetrwać, że jakoś nawiążemy kontakt ze stroną aryjską. To był maj 1943 roku. Ocalały z tego pożaru dwa worki owsa. Wtedy się kupowało wszystko, co można było, na zapasy. Tryb życia się zmienił, trzeba było zmienić dzień na noc, noc na dzień, po to, że jak by się coś działo, żeby nie było jakiegoś ruchu, że ktoś żyje w tym budynku. Znacznie później różni ludzie zaczęli chodzić po tych gruzach, więc trzeba było tak zrobić, żeby nie było śladu życia, że ktoś w ogóle w tych ruinach, w tym bunkrze siedzi. Tak dotrwaliśmy, że już nie było zupełnie co jeść i musieli mieć jakieś kontakty ze stroną aryjską. Były tam dwie młode dziewczyny, które miały niezły wygląd. Postanowiono je wypuścić jako emisariuszki, żeby poszły nawiązać kontakt, że potrzebujemy pomocy. Musi ktoś przyjść z zewnątrz nam pomóc, bo inaczej wszyscy zginiemy. Ustalony był właz kontaktowy, te dwie dziewczyny wyszły, miały widocznie namiary do jakiejś organizacji, do kogoś. W nocy zostały wypuszczone i było mówione, że: „Pod tym włazem zawsze będzie ktoś czekał, wrzucicie karteczkę”. To było już po powstaniu w getcie, może to nawet był już lipiec. Po jakimś czasie dostaliśmy wiadomość, że został nawiązany kontakt i że ktoś przyjdzie do nas. Może to nawet już było później, bo ja dopiero wyszłam we wrześniu, pół roku po powstaniu. To musiało być już nawet troszkę później, może to był początek sierpnia. Przyszedł do nas łącznik, zszedł, to wszystko działo się w nocy. Nie było to takie proste, bo godzina policyjna. Przyniósł nam trochę jedzenia, chciał się zorientować, kto tu jest, w ogóle jak żyjemy i jaka jest nasza sytuacja. Powiedział: „Słuchajcie, musimy was stąd zabrać, bo nie ma możliwości, żebyście tutaj egzystowali”. Na tym się skończyło. W tym czasie Rafał zachorował. Nie wiem, czy to była czerwonka, czy tyfus, w każdym razie gastryczna sytuacja i trzeba było go szybko [wyprowadzić]… Kontakt był już prawie stały, bo okazało się, że niedaleko przy tym włazie był dozorca, który był w konspiracji i on właśnie pomagał. To znaczy niepostrzeżenie, jak zamiatał ulicę, mógł wrzucić karteczkę do tego włazu. Był kontakt, jemu się podawało wiadomości. Podaliśmy, że Rafał jest chory i przyszli po niego, zabrali na zewnątrz. Trzeba było lekarza, bo już było bardzo [źle]… Myśmy zostali sami i wtedy zostaliśmy nakryci. Prawdopodobnie to była grupa, która szperała. Nie wiem. Później czytałam, że nawet więźniów Niemcy brali do porządkowania ruin getta, bo szukali, że może jakieś skarby, może coś tam będzie. W każdym razie to byli jacyś Polacy, którzy po prostu szperając w tych wszystkich [zgliszczach], dotarli do naszego bunkra. Myśmy natychmiast się schowali w kanale. Zeszliśmy do kanału, ale dwóch moich braci postanowiło, że jak to są Polacy, to nawiążą z nimi kontakt. Może jakiś chleb dostaniemy, bo sytuacja była bardzo trudna, byliśmy wszyscy bardzo wygłodzeni. Jak nawiązał się kontakt z nimi, oni powiedzieli: „To my jutro przyniesiemy wam chleba. Dobrze, to my jutro przyjdziemy jeszcze tutaj”. To był błąd. Teraz nie wiemy, bo na godzinę, na którą się umówili… Oni nie wiedzieli, że nas jest więcej, myśmy się schowali w kanale i usłyszeliśmy tylko strzały, krzyk i koniec. Jesteśmy w kanale, siedzimy, czekamy i nie wiemy, co robić. Poczekaliśmy kilka godzin, w ciemności oczywiście, aż się wszystko uspokoiło. Do bunkra wróciła moja siostra, miała wtedy dwadzieścia cztery lata i moja bratowa, żona jednego z tych, którzy wyszli. Stwierdziły, że bunkier był splądrowany, nie znalazły ich żywych ani umarłych. Co zrobiły? Wzięły latarkę, coś, wróciły i powiedziały, że trzeba iść pod ten właz, bo trzeba stąd wyjść, już tam nie możemy wrócić. Jak oni tam byli, to widzieli ślady, że jest więcej osób niż tylko ci mężczyźni. Trzech ich było, dwóch moich braci i jeszcze jeden mężczyzna. Na szczęście mój najmłodszy brat, który miał wtedy tylko dwanaście lat, znał drogę, bo chodził z moimi braćmi po kanale. Jako chłopiec był bardziej zainteresowany i znał drogę do kontaktowego włazu. Zaprowadził nas pod ten właz, czekaliśmy do nocy, żeby podać karteczkę. Napisaliśmy, że prosimy o prędką pomoc, bo siedzimy tutaj, nasz bunkier został spalony i czekaliśmy. Nie była to sprawa prosta. Trzeba było zorganizować pomoc, zorganizować ekipę, która nas wyprowadzi. Myśmy byli do ludzi prawie nie podobni.
Wtedy nas było już tylko dziewięć osób. Przyszli w nocy, po dwóch dniach czekania bez jedzenia, bez picia, bez niczego. Podnoszą właz, a właz jest zalutowany, nie mogą go podnieść. Prawdopodobnie ktoś zauważył jakiś ruch i ten właz został zamknięty. Oni mówią: „Jest noc, idźcie do następnego włazu”. Bagatela, to nie było takie proste. Raz, że myśmy nie mieli sił, żeby w ogóle się ruszyć, a poza tym była taka sytuacja, że moi rodzice już nie mieli sił w ogóle wstać. Tak jak siedzieli, bo pod włazami jest trochę suchego miejsca, nie było możliwości, żeby wstali. Moja siostra powiedziała, że zostanie, będzie z nimi. „A wy idźcie, przyprowadzicie pomoc”. Została z nimi jeszcze kobieta, żona tego, który był razem z braćmi. Pod tym włazem zostały cztery osoby, a myśmy wyszli. Mój mały brat szedł na początku, miał latarkę zawieszoną na piersiach. W pewnym momencie doszliśmy do włazu, do kanału burzowego o bardzo silnym, wartkim prądzie i mój brat został porwany przez ten prąd, zgasło światło, zostaliśmy sami w ciemnościach i nie wiemy, co robić. Jakiś cud się stał, bo w pewnym momencie on się zatrzymał na śluzie, latarka mu się zapaliła i z daleka krzyknął: „Ja idę! Ja żyję!” On już miał prostą sprawę, bo poszedł z powrotem, już nie musiał tego rogu sforsować. Jego porwało na rogu przejścia z małego kanału do burzowego, który był ostry. Poszedł pod ten właz i powiedział, że nie możemy się ruszyć, bo każde podniesienie nogi nawet, staliśmy zaparci… Zeszli nasi ratownicy, z tym że powiedzieli, że nie mogą iść po moich rodziców, bo nie zdążymy wszyscy. Jest godzina policyjna, to jest noc. Oni przyjdą następnym razem. Wtedy nas przeprowadzili przez ostry róg tego kanału, wynieśli nas na plecach na zewnątrz i umieścili właśnie u tego dozorcy, który był łącznikiem. Nie wiem, gdzie to było. To była nieczynna fabryka mydła czy świec, gdzie to było, nie umiem powiedzieć. Tam zastałam mojego brata Rafała, który był chory. Pytał: „Gdzie są rodzice?”. Mówię, że: „Zostali, czekają na pomoc. Liczą na ciebie”. On mówi: „Boże, ja przecież nie mogę się ruszyć”. Błagał tych ludzi. Oni mówią: „Dzisiaj to już nie ma mowy. Spróbujemy następnym razem”. Następnego razu już nie było i oni tam zostali.
- Dlaczego nie było już następnego razu?
Bo już nie zdążyli zorganizować. To była bardzo poważna akcja, tam brała udział policja granatowa, która była w konspiracji. To była akcja zorganizowana… to przecież była godzina, kiedy nie wolno było chodzić w nocy. Przyszła grupa, ilu ich było, to nie wiem, ale sama widziałam, że musieli nas wynieść i to między jednym patrolem a drugim. Żeby zorganizować drugą taką wyprawę widocznie musieli mieć na to czas, a oni już niestety nie wytrzymali, po prostu umarli, tam zostali. Wtedy kiedy można było, to już nie było po kogo pójść. Tyle co wiem na ten temat. Nie wiem, czy wtedy żyłam, czy nie żyłam w półświadomości. Całkiem psychicznie nie wiedziałam, gdzie jestem. Raz, że wygłodzeni, ten stres… Nie umiem tego nawet opisać. W ogóle nie wiedziałam, czy żyję, czy nie żyję, w jakimś półśnie, wegetacja. Coś się działo koło mnie, nie bardzo wiedziałam co.
- Czyli z rodziny wyszła pani, brat…
Mały brat, bratowa i Rafał. Z całej rodziny zostało nas czworo.
- Nie wiadomo, co się stało z tamtą dwójką braci?
Nie umiem powiedzieć, czy ci robotnicy, którzy tam byli, sprowadzili Niemców, czy Niemcy szli za nimi i nakryli. W każdym razie była strzelanina, którą słyszeliśmy i były krzyki. Oni prawdopodobnie krzyczeli po to, żeby nas zawiadomić, co się dzieje, bo słyszeliśmy, odległość nie była taka duża. Oni nie wchodzili do kanału, nigdy nie weszli. Tak że tamci dwaj bracia [zostali i zginęli], dwóch braci w Treblince. Nas trzeba było ratować, to znaczy przeprowadzić, nie mogliśmy być u tego dozorcy. Zapakowano nas w worki jak do ziemniaków w taką siateczkę i przewieźli nas na ulicę Mokotowską. Tam była suterena spalona w 1939 roku. Dom był spalony, a sutereny były w dobrym stanie i tam nas umieszczono. Pierwszy raz po iluś latach [jechałam] ulicami Warszawy, to był wieczór, wrzesień chyba czy może nawet październik. Nie umiem powiedzieć, kiedy to było. Jak nas przewozili, to paliły się światła. Słyszałam, że tramwaj jedzie, to dla mnie odgłosy, których kilka lat nie słyszałam. Tam – żeby było jeszcze lepiej – zmarł mój najmłodszy braciszek, bo w czasie, kiedy topił się w kanale, prawdopodobnie napił się tej wody. Dostał sepsy, zakażenia krwi. Przyszedł lekarz, nie było ratunku i [brat] zmarł. Tak że zostaliśmy w trójkę. Potem zaczęła się po stronie aryjskiej ta cała historia, było przygotowanie do Powstania Warszawskiego.
- Jak brat zmarł, to ktoś zabrał go, był pogrzeb?
Nie było żadnego pogrzebu, na podwórku gdzieś [pochowaliśmy]. Nawet nie wiem dobrze, gdzie był pochowany. Nie było żadnych możliwości. Miał wtedy dwanaście i pół roku.
- Pani była bez żadnych papierów, bez niczego?
Bez niczego, żadnych dokumentów, nic.
- Ale to w jakiejś piwnicy na Mokotowskiej?
To była suterena, Mokotowska 1. W tej chwili tam jest metro, jest stacja metra i wyburzony został ten cały [budynek]… To były ruiny. Cała Mokotowska była zajęta przez Niemców, Niemcy mieszkali, a ten dom jeden cały był spalony w 1939 roku i zostały tylko piwnice, bardzo przyzwoite piwnice były. W tych piwnicach myśmy byli.
- Ale ktoś przynosił wam jedzenie, wodę?
Był dozorca, przynosił nam jedzenie, on się nami opiekował. Był już kontakt, nie wiem, czy to była „Żegota”, w każdym razie nami już się opiekowali. W tym sensie, że przychodził lekarz, który nas leczył. Trzeba było zachować dietę, myśmy byli przecież bardzo chorzy i osłabieni. To trwało tak jakiś czas, już nas tylko trójka była. Ponieważ mój brat stał się znawcą od robienia bunkrów, od kanałów i od tych połączeń, to dostał wtedy chyba polecenie, że ma zrobić już na poczet Powstania Warszawskiego… To były pierwsze próby robienia czegoś takiego i zaczął też robić najpierw bunkier i to miało być połączone z kanałem. Któregoś dnia przyszedł Antek Zuckerman, przychodzili [inni koledzy], w każdym razie były jakieś kontakty. Byłam szczeniak, ale czułam się dość swobodnie. Jakieś ubranie ktoś przynosił, bo wyszłam tak jak… To ubranie nie było do wychodzenia na ulicę, zresztą nie było mowy, żebym wychodziła na ulicę. Ale jakieś kapcie, bieliznę przynosili.
Nie, tylko przyszedł Antek Zuckerman ze swoim przybocznym, jego pseudonim to „Kazik”.
Był, a ja byłam w Jerozolimie i się z nim spotkałam. Był zdziwiony. „Tam już nikt nie żyje! Jest niemożliwe, że pani żyje! Przecież tam nikt nie przeżył!”. Właśnie taka rozmowa z nim była. Ale pamiętam, że był. Symcha Roten teraz się nazywa. Zuckerman wspomina w swojej książce, że był i wspomina mojego brata.
- Czyli pani brat Rafał jeszcze przed wybuchem Powstania Warszawskiego zaczął budować na potrzeby konspiracji ten bunkier?
Nie zdążył niestety, bo zginął. Ale to było tak… Bo po co by on to robił? Już nie dla Żydów, bo Żydów już wtedy nie było, a była ta potrzeba. Okazało się, że te kanały są bardzo wartościową drogą przechodzenia z miejsca na miejsce. Zresztą wtedy nie orientowałam się na tyle, ile osób uratowało się, [przechodząc] kanałami. Bo było nas dużo, a w końcu malutko wyszło. Tam byliśmy do grudnia 1944 roku, chyba to był jeszcze nowy rok.
- Jak wybuchło Powstanie, sierpień 1944 roku, to mogła pani wyjść?
To już była inna bajka zupełnie, bo już Rafał nie żył w tym czasie.
- Właśnie, a jak brat zginął?
Tak się stało, że tam był dozorca, który miał syna. Ten syn twierdził, że się ukrywa przed Niemcami, przychodził i dość swobodnie się zachowywał. Mój brat powiedział: „Nie możesz tak się zachowywać, bo tutaj chodzą Niemcy i jeszcze nam sprowadzisz coś na głowę”. Któregoś dnia pokłócił się z moim bratem i sprowadził Niemców po prostu. Ale wtedy już nas nie było. Kiedyś szedł ten Kazio po wódce, rozśpiewany i za nim szedł jakiś Niemiec. Usłyszeliśmy i myśmy się schowali, bo już była zrobiona skrytka w tej piwnicy. Pierwszy zaczątek tego włazu, który miał prowadzić do kanału. Myśmy się schowali, dwa dni siedzieliśmy, ale trzeba było wyjść, bo okazało się, że ta suterena była zaplombowana. Już Niemcy czegoś szukali. Myśmy stamtąd wyszli jakoś, ale postanowił (nie wiem kto), że tam nie mogą być kobiety, bo to jest niebezpieczne. To znaczy brat wróci tam, bo nic się nie dzieje. Obserwowali, że Niemcy się nie kręcą, jest tyle roboty zrobionej, więc trzeba iść dalej. Wrócił, miał do pomocy jeszcze drugiego chłopca młodego, a mnie z bratową stamtąd zabrali. Myśmy się rozstali z bratem, więc go też już nie zobaczyłam. Z Mokotowskiej zostałyśmy przeniesione na ulicę Dolną. Dowiedziałam się tylko, zresztą później znalazłam w ŻIH-u dokumenty, gdzie ktoś pisał relację z tego, jak to się stało, jak zginął mój brat Rafał. Mniej więcej wiedziałam, ale dokładne sprawozdanie było z tego, jak to się stało, że w alei Szucha go złapali. Ojciec tego człowieka zginął też, bo on wydał mojego brata, sprowadził Niemców i on wiedział, że brat ma broń i że zawsze mówił, że się żywcem nie da zabrać. Ale wiedział, gdzie on broń trzyma. Przychodził do ojca, a ojciec był porządnym człowiekiem, ojciec się opiekował. On wydał tak, że zabrali ojca i Rafała. Z tym że Rafała bardzo mordowali, męczyli, bo uważali, że wiedział, gdzie my jeszcze jesteśmy. Tłukli go, on nic nie powiedział, aż go zamordowali. A jego ojca zastrzelili po prostu. Później był wyrok podziemia na niego, ale chyba go nie zabili. Nie wiem, co się z nim stało, bo później jakoś tak się ułożyło.
- Pamięta pani, jak on się nazywał?
Tak, Kazik Grochowski, a jego ojciec, pan Grochowski, ale imienia nie znam. Własnego ojca wydał i został zamordowany.
- Nie spotkała go pani nigdy już?
Nie. Wiem, że był wyrok na niego w imieniu Polski Podziemnej. Weszli, bo znali dobrze adres. Wiem to tylko z relacji. Szukali go, ale on w końcu chyba zginął. Dalej to już nie wiem. W każdym razie pamiętam dokładnie jego nazwisko, Kazimierz Grochowski. To był młody człowiek, mógł mieć góra dwadzieścia kilka lat. Zostałyśmy same, później trzeba było [przenosić się] z miejsca na miejsce. Najpierw [byłyśmy] na Dolnej, tam się też spaliło (tak się nazywało wtedy, że się spaliło). Przewożono mnie z zabandażowaną głową, miałam tylko jedno oko, bardzo źle wyglądałam i nie nadawałam się do poruszania. Moja bratowa w ciężkiej żałobie z welonem, nawet z kwiatami, dorożką przewożona niby na cmentarz. Ale zawsze ktoś przychodził, cała masa ludzi przychodziła i opiekowała się. Nie umiem powiedzieć, kto to był. Każdego pierwszego [dnia miesiąca] była łączniczka, która przynosiła pieniądze na utrzymanie, na jedzenie. Aha, to mieszkanie na Dolnej się spaliło, bo tam przyszli też Niemcy, była rewizja. Ona była akuszerką, była jakaś nieczysta sprawa. Zabrała się z nimi, poszła, żeby oni tylko nie weszli. Gdzieś w mieszkaniu siedziałam.
Nie wiem, na ile to są, bo to nie jest szczególnie takie… […] Pierwszego przychodziła Zosia (piękna, młoda dziewczyna) i przynosiła pieniądze. Myśmy z bratową musiały się wyprowadzić. To jest ważne. Kiedy byłyśmy na Dolnej, doszła do nas wiadomość, że Rafał zginął. To był styczeń 1944 roku. Było trochę zamieszania, bo myśmy kwitowały odbiór tych pieniędzy: „Siostra i bratowa Rafała”. To było bez nazwiska, bez niczego, ale trzeba było pokwitować, że dostawałyśmy jakieś pieniądze. Chyba przez dwa miesiące nie przychodziły pieniądze, myśmy były bez środków do życia. Ci ludzie nie mieli obowiązku nas utrzymywać, bo wszystkim było ciężko w tym czasie. W ogóle to że się narażali… Jakoś przeżyłyśmy. Później ponownie zgłosiła się łączniczka, odnalazła [nas], bo po śmierci brata zrobiła się pustka, nie wiedzieli kto, co. Do maja byłyśmy na ulicy Dolnej i tam właśnie była wsypa. Ponieważ gestapo się kręciło, to myśmy musiały stamtąd uciekać. Jedną noc siedziałam na węglu w piwnicy i w końcu też z zasłoniętą twarzą przewieźli nas na ulicę Dobrą. Tam właśnie wybuchło Powstanie. Co mogę powiedzieć o pierwszych dniach Powstania? Dosłownie 1 sierpnia Zosia przyszła rano, przyniosła nam pieniądze. Mówiła, że były jakieś rozmowy, że coś się szykuje, ale nie byłam na tyle wtajemniczona. Pamiętam wybuch Powstania, to był pierwszy dzień, kiedy… Elektrownia była na ulicy Dobrej i elektrownia została zdobyta. Biało-czerwone sztandary [powiewały], była euforia, była radość, w ogóle było zupełne szaleństwo. Na razie poza radością nie było nic, była pewność, że [zwyciężymy]… A jeszcze słyszało się, bo to było Powiśle, że za Wisłą jest armia radziecka, więc dwa dni i będzie po wszystkim, będziemy wszyscy szczęśliwi, będzie wyzwolenie. Co mogę powiedzieć o tym? O ile jeszcze u państwa – oni się nazywali Budniccy i od nich mam nazwisko…
- To znaczy, że wtedy miała pani wyrobione papiery?
Nie miałam żadnego papieru.
To już była Dobra.
Później się dowiedziałam – 56 chyba. Nie pamiętałam wtedy, tylko właśnie z tej relacji, którą znalazłam. Teraz tam nic nie ma, jakieś magazyny są, tego domu nie ma. Wtedy zaczęliśmy schodzić normalnie jak wszyscy – do piwnicy. Przestał być problem ukrywania się, bo była już wolna Polska. Wszyscy [wywieszali] biało-czerwone sztandary, już nie mamy się czego bać. Kiedy było jakieś zagrożenie, cała kamienica schodziła do piwnicy i myśmy też schodzili do piwnicy i się chowaliśmy. Tak było z przerwami, do mieszkania, do piwnicy, nie wychodziłam gdzieś dalej.
- Nie poczuła się pani wtedy wolna?
Tak, wolna. Mimo wszystko miałam dwanaście lat, dziecko, wyobrażałam sobie, że biorę udział, nie brałam udziału w żadnym… że na białym koniu wjadę i będę broniła Polski. To było dziecinne bardzo. Ale siedziałam w piwnicy razem ze wszystkimi. Na razie Powiśle było jak gdyby wolne, ale krótko to trwało. Któregoś dnia do piwnicy weszli Niemcy i kazali wyjść. Wyszliśmy 6 września, pamiętam to dokładnie. Jakaś strzelanina była od strony Tamki. Zabili jakiegoś Niemca, powstańcy strzelali, więc później mścili się na nich i kilka osób wtedy zginęło. Zebrali wszystkich na podwórku, ustawili w kolumnę i przez palącą się Warszawę prowadzili aż na Wolę, pod kościół świętego Wojciecha. Aha, jeszcze ważne, kiedy byłam na ulicy Dobrej, wyrobiono mi metrykę, której się nie umiałam nauczyć, bo inna data urodzenia, obce imię, obce nazwisko. Kazali mi się nauczyć, jak się mama nazywała, jak tata. To było dla mnie straszne, ale miałam metrykę. Jak nas zaprowadzili pod kościół świętego Wojciecha… Myśmy szli dzień i noc. Pamiętam, że w nocy chyba zatrzymaliśmy się, tylko nie wiem, gdzie to było. Jak gdyby plac Teatralny, coś takiego, ale nie umiem powiedzieć, bo wszystko było jeden wielki ogień. Szło się środkiem ulicy, padały kawały palących się głowni różnych. Kiedy kolumna się zatrzymała, to nie było wcale Niemców, tylko byli Łotysze i Litwini. Pamiętam taką sytuację, że chcieli jakieś dziewczyny do zmywania garów. Oczywiście wiadomo było, po co. Wszystkie kobiety się nakrywały. Wtedy już się nie ukrywałam jako dziecko żydowskie, tylko byłam jedną z tego tłumu idącego przez miasto, przez palącą się Warszawę. Straszny widok. Rano znowu pomaszerowaliśmy. Pod kościołem świętego Wojciecha był wielki plac i była selekcja. Był problem, bo młodych mężczyzn i młode kobiety zabierano do obozu. Jak była matka z dzieckiem, to często też. Wiadomo było, że ich wezmą, moją bratową i tego… bo żony tego pana nie było, w lipcu wyjechała pod Otwock z dziećmi, więc jej nie było. Tam był dom dziecka, szarytki prowadziły dom dziecka i one wyszły z Ordynackiej. Szły w tej samej kolumnie, w której myśmy szli, też do Pruszkowa. Wtedy myśl, że trzeba mnie tam umieścić razem z tymi dziećmi, bo to jest jedyna możliwość ocalenia. Rzeczywiście, mój opiekun, pan Budnicki, podszedł i powiedział, że ma sierotę, czy mogłyby się mną zaopiekować. Powiedziały: „Dobrze”. Ale nie pokazał mnie, bo bał się, że jak mnie zobaczą, to może nie będą chciały mnie wziąć. Powiedział, że się zgłosi po wojnie, że mnie zabierze, tylko teraz już biorą go do obozu. Wie, że z dziećmi będzie lepiej. Ona powiedziała: „No dobrze, proszę przyprowadzić”. On powiedział: „Idź tam”. Bał się, że jak podejdzie, jak ona [mnie] zobaczy, że mnie nie będzie chciała. Podeszłam, spojrzała na mnie, mówi: „Chodź dziecko, schowaj się tutaj od razu między dzieci. A jak ty się nazywasz?”. Zapomniałam jak się nazywam. Cała metryka stała się dla mnie straszna, bo nie pamiętałam i pierwsze nazwisko, które znałam, to było nazwisko tego pana, który mnie przyprowadził. Powiedziałam i to nazwisko mi zostało do dnia dzisiejszego. Jakoś nie złożyło się, właściwie mogłam wrócić do [swojego] nazwiska, ale jakoś tak… Nie było powodu, żeby nie, ale jakoś zaniedbałam to, przyzwyczaiłam się do tego nazwiska.
Jak wyszłam z getta, nie wiem kto zaczął mnie nazywać Krysią, więc Krysią mnie nazywano. Ale kto mi to imię nadał? Jestem komuś wdzięczna, bo całkiem dobre, może być.
- Ta zakonnica po prostu od razu się zorientowała?
Ona od razu się zorientowała, z kim ma przyjemność. Zresztą okazało się później, że było osiemnaście dziewczynek, w tym pięć Żydówek. Z tym że ja jedna byłam taka troszkę naznaczona, ale między dziećmi to już było tak… Zresztą to już był koniec, wtedy już nie było takiego polowania na Żydów i już wszyscy razem byli tak samo traktowani. Później razem z tym domem dziecka wywieźli nas do Pruszkowa. Podstawili platformę i nas wywieźli. Cały dom dziecka, zakonnice wywieźli przez Grodzisk, dalej jakieś miejscowości i w szkole dotrwaliśmy końca wojny.
- Pan Budnicki przyjechał wtedy?
Pan Budnicki zginął chyba, bo się więcej nie zjawił. Zjawiła się jego żona i nie wiedziała nic o nim. Później może wiedziała, ale już z nią nie miałam kontaktu.
- Co stało się z pani bratową?
Moja bratowa została wzięta do obozu, przeżyła i prosto z obozu, z Niemiec pojechała do Izraela. Z tym że ona szukała mnie przez Czerwony Krzyż, ale nazwiska nie znała. Myśmy się spotkały później, w latach sześćdziesiątych. Jej mąż zginął, czyli mój brat nie żył, założyła rodzinę drugą i tak to było. Tak że ona przeżyła i ja przeżyłam z tego wszystkiego, z tej wielkiej rodziny. Właściwie z rodziny bezpośredniej, to tylko ja jedna, bo ona to już bratowa, to już nie to samo. Ale tak się złożyło.
- Ale jak trwało Powstanie Warszawskie, to była jedność między tymi cywilami i powstańcami?
Tak, od początku do końca była wielka radość, ogromny patriotyzm. Na tyle na ile dziecko… Nie wychodziłam, nie byłam na tyle [odważna], żeby chodzić po ulicach. Wiem, że niektóre nasze koleżanki opowiadają, że brały udział w jakichś zespołach harcerskich. Ja nie, dlatego że byłam po tych wszystkich historiach. Byłam przede wszystkim bardzo… jak by to powiedzieć… nieprzystosowana w ogóle do życia. Całą okupację właściwie nie chodziłam. Te dziewięć miesięcy życia pod ziemią, przedtem nad ziemią, ale też bez wychodzenia, w skrytkach. Później pod ziemią w bunkrze dziewięć miesięcy. Później ponad rok po stronie aryjskiej siedząca w domu, niewychodząca na ulicę. Miałam trudności z chodzeniem, miałam trudności w ogóle z poruszaniem się, byłam niesprawna fizycznie. Poza tym trochę przygaszona. Nie uczyłam się, nie chodziłam do szkoły, później już nawet nie czytałam, bo nawet nie miałam co, bo nie było światła. I tak szczęśliwie, że doszłam do jako takiej normy, że poszłam po wojnie prosto do piątej klasy z pierwszej, którą skończyłam przed wojną. Po iluś latach bez kontaktu z nauką, ze szkołą, z niczym. W końcu skończyłam studia i jakoś egzystowałam. Ale byłam bardzo mało sprawna fizycznie, z gimnastyki uciekałam, bo nie radziłam sobie. Nie pływam, nie jeżdżę na rowerze, jestem upośledzona pod względem ruchowym. Poza tym nie miałam jednak tego kierunku, nie było kogoś, kto by mnie motywował, czy rodzice, czy coś. „Dziecko musisz chodzić, musisz ćwiczyć”. Tego nie było. Jeśli chodzi o kontakty, o Powstanie, to niewiele mogę powiedzieć. Byłam na Powiślu, to było tuż przy Tamce, ale ciągle siedziałam, nie byłam aktywna.
- Pani wymieniła trzy powody, dla których pani nie powinna przeżyć. Mogłaby pani jeszcze raz je powtórzyć?
To znaczy, że były małe szanse, bo przeżywała większość dzieci pochodzących z rodzin asymilowanych. Rodzice asymilowani mieli przeważnie przyjaciół wśród Polaków i mogli liczyć na pomoc przyjaciół, znajomych. To była pierwsza rzecz. Ludzie, którzy mieli dużo pieniędzy. U mnie to się nie sprawdzało, byliśmy niezamożną rodziną. No i trzeci taki, kto miał niebieskie oczy i blond włosy. To się też nie sprawdzało. To były te trzy powody, dla których właściwie miałam mało szans na przeżycie. Ale okazuje się, że były takie [przypadki]… W obozach jakoś ludzie też w różnych dziwnych sytuacjach i dziwnych układach jednak przeżywali. Tak że widocznie komu pisane było, że ma przeżyć, może że ma świadczyć o tym, co było. Rzeczywiście moje świadczenie jest takie, bo nie byłam w tym wszystkim aktywna. Nie mogę powiedzieć o sobie, że walczyłam czy coś robiłam, żeby było inaczej, czy kogoś uratowałam. Dla mnie tragicznym wspomnieniem jest moje rozstanie z rodzicami, gdzie później była sytuacja taka, że odchodząc, nie wiedziałam, że ich więcej nie zobaczę. Jak pomyślę o mojej siostrze, która była młodą dziewczyną, dwadzieścia kilka lat miała i ona nie odeszła od nich, została, a ja poszłam. Ale uważała, że ona musi się nimi opiekować do końca, nie może ich zostawić. Pamiętam głos mojej mamy, która mówiła: „Ty idź, bo Rafał jest na górze. Powiesz mu, jaka sytuacja, to Rafał przyjdzie”. Ona wierzyła w Rafała, że jest tak dzielny, a on był bezsilny. Wszystko to są rzeczy, których się [nie zapomina]… Niestety jest jak jest.
- Ale czy nie myślała pani o tym, że rodzice tam zostali, gdyby pani wiedziała, czy inaczej by się pani z nimi pożegnała?
To trzeba by było być tam i zobaczyć sytuację. Właz, ciemno, noc, bez żadnych możliwości, bez niczego. Nie wiem, nie umiem sobie wyobrazić, że mogłam pomyśleć, że ich nie zobaczę. Nie pożegnałam się, uważałam, że to nie jest koniec, że to nie jest kres, że to nie jest to, że [ich zobaczę]… Ale dla mnie jako wspomnienie jest to bardzo trudne. Zdaję sobie sprawę, że bym nic nie pomogła. Zresztą jak i siostra, która miała dwadzieścia cztery lata też nie pomogła. Dla mnie ona była najtragiczniejszą osobą, dlatego że oni byli słabi, oni po prostu zasnęli, po prostu umarli. A ona była świadkiem tego wszystkiego. Jeszcze była młoda i to jest tragiczne, nawet jest niewyobrażalne, co można przeżyć w sytuacji, gdzie jest się bezradnym, że nie można pomóc w niczym. To się nie da pomóc. Tak to jest.
Warszawa , 6 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama