Nazywam się Zbigniew Grochowski.
Pochodzę z rodziny, która od wielu, wielu, powiedzmy, lat zajmowała się oświatą. Moja mama była nauczycielem w przedwojennym gimnazjum i liceum. Ojciec był dziennikarzem. Myśmy mieszkali przed wojną w Brześciu nad Bugiem i tam wydawał miesięcznik „Oczerety”. On był poświęcony kulturze Polesia, rozwojowi. Bo wtedy województwo poleskie miało stolicę w Brześciu nad Bugiem, a nie w Pińsku, mimo że Pińsk był centralnie usytuowany. Więc ja od samego, powiedzmy, dzieciństwa byłem związany z pracą ojca w ówczesnej drukarni, nieraz tam zachodziłem, tak że pamiętam, jak się drukowało, składając czcionki na tak zwanym linotypie. Pisało się tak jakby na maszynie do pisania, te czcionki spadały, potem się tworzyły takie… nie wiem, jak to się fachowo nazywa… Skład jednej, powiedzmy, linijki zrobiony był z ołowiu i tworzyło się już te dalsze strony. Z tego względu, że w trzydziestym dziewiątym roku, jak się rozpoczęła wojna i Brześć został zajęty przez Rosjan, to byliśmy przeznaczeni, jeśli się tak można wyrazić, w pierwszym rzędzie do wywiezienia „na białe niedźwiedzie”, czyli na Syberię, dlatego w grudniu, jak się już zaczynały te ekspulsacje polskiej inteligencji, no to rodzice spakowali, co się dało, do trzech plecaków, mama jeden, ojciec drugi, ja trzeci… No, brat był ode mnie młodszy, no więc jeszcze nic nie niósł. Przeszliśmy przez zamarznięty Bug, no bo wtedy była, jak powiedziałem, mroźna zima, i udaliśmy się do Lublina, bo w Lublinie była cała rodzina, zarówno mamy jak i ojca. Ojciec od razu po przyjeździe do Lublina wiosną czterdziestego roku zaczął się zajmować pracą konspiracyjną. Miał takie, powiedzmy, ciągoty, jeśli się tak można wyrazić.
Tak.
Ponieważ to wtedy, w tym pierwszym roku wojny, było niesłychanie nieudolne, to efekt był taki, że Niemcy po paru tygodniach całą tę grupę osób zainteresowanych nakryli, jeśli się tak można wyrazić. I w efekcie moi rodzice uciekli. Mój brat i ja też zostaliśmy gdzieś wysłani na wieś do jakiegoś majątku któregoś z moich wujów. A matka mojej mamy, czyli moja babcia, została wywieziona do obozu Ravensbrück i w Ravensbrück spędziła pełne cztery i pół roku, od czterdziestego roku, wiosny, aż do jesieni czterdziestego czwartego, kiedy ta misja hrabiego Bernadotte – szwedzkiego [dyplomaty], spowodowała, że część więźniarek została wywieziona do Szwecji. Siostra mamy, ciotka Mika, też nauczycielka, została wywieziona do Oświęcimia i w Oświęcimiu zmarła. A my, jak powiedziałem, po tych peregrynacjach, z bratem tam mieszkaliśmy przez pewien czas w majątku wujostwa. Nie wiem nawet, gdzie rodzice się ukrywali. Wylądowaliśmy w Warszawie, oczywiście pod zmienionym nazwiskami, tak że całą okupację spędziłem pod innym nazwiskiem, Stefan Wacław Zabłocki. Od lata czterdziestego roku do sierpnia czterdziestego czwartego, czyli pełne cztery lata, byłem w Warszawie.
Przed wojną, w trzydziestym dziewiątym roku, skończyłem szóstą klasę szkoły podstawowej i zdawałem do gimnazjum. Bo młodzież wtedy po skończeniu szóstej klasy mogła zdawać do gimnazjum, uczyć się dalej, a młodzież, która, powiedzmy, musiała poprzestać na szkole podstawowej, to miała jeszcze siódmą klasę i ta siódma klasa była klasą końcową. Więc ja po szóstej klasie zdałem do gimnazjum, ale oczywiście w Warszawie żadnych gimnazjów przecież nie było. Niemcy pierwszą rzeczą, [którą zrobili, to] zlikwidowali całe szkolnictwo średnie, nie mówię już o szkolnictwie wyższym. Pierwszą rzeczą,[którą trzeba było zrobić], wszystkie radioaparaty trzeba było oddać. Posiadanie radioaparatu groziło karą śmierci. Więc zacząłem uczęszczać na tak zwane komplety. To było tajne nauczanie u nauczycieli, którzy prowadzili zajęcia w jakichś gimnazjach i liceach przedwojennych. Spotykaliśmy się tam małymi grupkami, pięciu, sześciu, ośmiu chłopaków, dziewczyn. Uczyliśmy się tam prawie wszystkiego na pamięć, no bo nie było żadnych podręczników. Nosić się z zeszytami nawet też nie bardzo było wskazane, bo w razie jakiejś tam łapanki ulicznej, no to jakby zobaczyli, że jest tam zeszyt i zapisane są jakieś, powiedzmy, wzory matematyczne czy fizyka, czy historia, nie daj Boże, to źle by się to skończyło. Tak że żeśmy się uczyli dużo na pamięć. I mogę się tym pochwalić, że ja w tej chwili mogę… nie powiem, że godzinami, ale całymi stronami mogę recytować „Pana Tadeusza” czy dziesiątki innych polskich wieszczów. Może się rozgadałem troszeczkę niepotrzebnie na ten temat, ale to nasze wychowanie i nauka miały charakter wybitnie patriotyczno-romantyczny. Ale nie w tym sensie, jak jest obecnie, bo ja sam już w latach dziewięćdziesiątych, mimo że jestem matematykiem i uczyłem matematyki młodzieży, ale powiedzmy, moi koledzy historycy czy poloniści na lekcjach mówili wiele rzeczy związanych z patriotyzmem. Wtedy tego nie było, tylko patriotyzmu uczyła nas ulica warszawska. Jeżeli ja wsiadałem do tramwaju i tramwaj był w połowie tak zapchany, że nie można było się wepchać do środka, trzeba było jechać na zderzaku, takim otaczającym tramwaj z zewnątrz, czy stało się w ogóle na buforze, to każdy szanujący się chłopak chciał jechać właśnie na tym zderzaku czy tam buforze. To się zresztą nazywało nieelegancko, „na cycku” się mówiło. A połowa tramwaju była zupełnie pusta i tam siedziało dwóch czy trzech Niemców, no bo połowa wozu była tylko Nur für Deutsche. Więc to już było najlepszą lekcją patriotyzmu. Jeżeli szli Niemcy ulicą, to trzeba było zejść z chodnika na jezdnię, żeby…
Nie, więc to była sprawa dosyć skomplikowana. Zajęcia na tajnych kompletach były dwa, najwyżej trzy razy w tygodniu, jakieś trzy, cztery godziny. Tak że w mieszkaniu jednego nauczyciela, powiedzmy, przychodził jakiś jego kolega i miał następne tam dwie godziny swoje. A ja jednocześnie musiałem chodzić do tak zwanej Berufsschule, bo Niemcy jedynie tolerowali szkoły zawodowe. Dwuletnie szkoły zawodowe były, które przygotowywały młodzież do jakichś tam prostych prac. Więc ja chodziłem do takiej Berufsschule, w której uczyłem się ślusarstwa. I efekt był taki, że miałem dwa razy w tygodniu zajęcia w tej szkole zawodowej, musiałem pracować w zakładzie ślusarskim. Tak że ta moja legitymacja, która jest w muzeum, jest z fotografią i stemplem, jakiś tam zakład ślusarski, chyba na Komorowskiego czy kogoś innego. Tam pracowałem i jednocześnie jeszcze uczyłem się na kompletach. Tak że rzeczywiście roboty było dosyć dużo.
Myśmy całą okupację […] mieszkali przy ulicy Sapieżyńskiej. To jest boczna od Bonifraterskiej, tam jest Starówka, dlatego Powstanie zastało mnie na Starym Mieście.
Stare Miasto w odróżnieniu, powiedzmy, od tych innych dzielnic Warszawy charakteryzowało się tym, że tamtejsza ludność to troszeczkę tam było, jak byśmy to określili, lumpenproletariatu. Ale jednocześnie faktem jest, że ludzie, którzy tam mieszkali, byli chyba związani najbardziej tradycyjnie z Warszawą, tak samo jak, powiedzmy, mieszkańcy Woli, ze względu na charakter robotniczy. Jeśli chodzi o Niemców, to Niemcy się rzeczywiście pokazywali na Starym Mieście jedynie w Rynku. No bo Rynek to była ta centralna część Starówki, z tą stroną Barssa, którą tam mam na zdjęciach sprzed Powstania, bo akurat tak się złożyło, że zrobiłem kiedyś zdjęcie rodziców na tle tej strony Barssa w kwietniu albo marcu czterdziestego czwartego roku, czyli na te trzy czy cztery miesiące przed wybuchem Powstania. I Niemcy tam się pokazywali często. Natomiast na tych węższych uliczkach, dalszych, w okolica Freta, już Konwiktorskiej, tam gdzie była Wytwórnia Papierów Wartościowych, to raczej tam się rzeczywiście [ich] nie widywało.
Jeśli chodzi o getto, to getto w ogóle przylegało do ulicy Bonifraterskiej, tak że ja każdego dnia, jadąc do miasta czy do tej swojej Berufsschule, czy na komplety, które się mieściły na ulicy Mianowskiego, Mochnackiego, to było przy placu Narutowicza, boczne od Filtrowej… Jak jest plac Narutowicza, kościół [Świętego] Jakuba, to tam jeździłem. Więc cała Bonifraterska była przegrodzona murem. Wszedł, no na jakieś dobre trzy i pół chyba metra, więcej nie. Tak że tory tramwajowe były przy samym murze i ten chodnik, który był za murem, już należał do getta. Jak rozpoczęło się powstanie w getcie warszawskim, no to jadąc tramwajem, to się widziało płomienie, dymy, bo dosłownie, jadąc tramwajem, o parę metrów się od getta przejeżdżało. Ono się ciągnęło, aż ten mur ciągnął się aż do placu Krasińskich, potem tam odbijał w prawo i oddzielał już, prawda, tę część getta.
Mama się zajmowała tylko domem. Była nauczycielem szkoły średniej, ale w Brześciu nad Bugiem. Więc w Warszawie nie mogła pracować z tego względu, że przecież te komplety w ogóle obejmowały tylko część nauczycieli, no bo do szkół średnich chodziła część młodzieży, nie tyle, ile było przed wojną. Ojciec pracował przy delegowaniu prasy podziemnej, tak że stamtąd otrzymywał, nie wiem, jakiej wysokości wynagrodzenie, ale w każdym razie to wystarczało, powiedzmy, na to skromne utrzymanie.
Z tym że na przykład ja przez chyba rok (byłem wtedy już w trzeciej klasie gimnazjalnej) pracowałem – jeszcze miałem dodatkową pracę – w instytucie Weigla przy ulicy Chocimskiej. To boczna była od… Jak jest plac Unii Lubelskiej, to tam się mieścił instytut Weigla. On był oczywiście przeniesiony ze Lwowa, no bo przed wojną był we Lwowie. I tam produkowano szczepionkę przeciw tyfusowi plamistemu. Niemcy się tego bali panicznie. To była właściwie jedna rzecz, której się Niemcy bali. Do produkcji były potrzebne wszy. No i te wszy trzeba było karmić. Tak że byłem tak zwanym lausenerem, czyli karmicielem wszy. To wyglądało w ten sposób, że się przychodziło dwa albo trzy razy w tygodniu do tego instytutu, w różnych porach. Pudełko z tymi weszkami miało wielkość pudełka od papierosów. Z jednej strony była gaza, właśnie to się przykładało na rękę – tutaj, bo skóra jest delikatniejsza, pielęgniarka obwiązywała jakimś tam bandażem czy czymś i trzeba było spokojnie przez pół godziny siedzieć. Swędziało to okropnie. Potem, jak się to pudełko zdjęło, to była taka krwisto-czerwona plama, no bo te wszy gryzły. Tutaj jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że na przykład dziewczyny też tam przychodziły. (Zresztą miałem jedną koleżankę z kompletów, która też tam przychodziła). One z kolei przykładały sobie tutaj na udzie, dlatego że się po prostu wstydziły mieć na ręce. Bo jeżeli to było lato i chodziło się w bluzce z krótkim rękawkiem, no to taki placek to brzydko wyglądał, to wolały mieć to pod spódniczką. A jaka była korzyść z tego? Tam rzeczywiście było przyzwoite wynagrodzenie. To znaczy dostawało się po takim „seansie”, jak byśmy powiedzieli, posiłek regeneracyjny. To była micha takiej wojskowej, dobrej grochówki z mięsem. Tak że jak to się zjadło, to byłem najedzony, że nie musiałem już kolacji w domu jeść. I jeszcze dostawało się oprócz tego tabliczkę lotniczej czekolady, dużą, taką ćwierćkilową lotniczą czekoladę. Ona była chyba z benzedryną, bo nie można tego było więcej zjeść, bo spać nie można było po tym. To była specjalna lotnicza czekolada I dostawało się tam parę tych złotówek okupacyjnych wynagrodzenia. Ale jeszcze, co było ważniejsze, miało się stamtąd legitymację, że jest się tym „lausenerem”. Tak że w wypadku jakiejś łapanki czy czegoś no to jak się to pokazało… „A to, to…” […]
Do Szarych Szeregów przystąpiłem w czterdziestym pierwszym roku, czyli w rok po przyjeździe do Warszawy. No ja już, jeśli się tak można wyrazić, jak się zadomowiłem, prawda, byłem stałym uczniem tych kompletów, to z kilkoma kolegami złożyliśmy przysięgę harcerską i byliśmy w tej grupie Szkoły Bojowe. Bo Szare Szeregi dzieliły się strukturalnie chyba na trzy części: Najmłodsi to była grupa „Zawisza” czy poziom, nazwijmy, „Zawisza”. Średnia to właśnie to było BS, czyli my, piętnasto-, szesnasto-, siedemnastolatki – Szkoły Bojowe. I wreszcie najwyższa grupa, no to już osiemnaście lat, to były Grupy Szturmowe – GS. Więc co myśmy robili? Mieliśmy spotkania, na których, powiedzmy sobie szczerze, tam było troszeczkę… raczej zawracanie głowy. Znaczy głównie do naszych zadań należało przenoszenie prasy podziemnej. Więc właśnie przychodziłem na jakiś tam punkt, nie ten, gdzie ojciec pracował, bo w ogóle się, że tak powiem, nie znaliśmy, to było całkiem co innego, czyli gdzie indziej. Zawsze były przecież dziesiątki drukarni. I szło się zawsze z koleżanką, brało się komplet tych gazetek, czyli „Biuletynów Informacyjnych”, no i gdzieś się tam je z kolei niosło. Szło się dlatego z koleżanką, że to zawsze lepiej wyglądało, jak chłopak szedł z dziewczyną, niż gdyby szło dwóch chłopców.
Cośmy jeszcze mieli? Kilka razy zasmradzaliśmy kina. Bo były wtedy wszystkie teatry, powiedzmy, filharmonia, były oczywiście zlikwidowane. Niemcy mieli tam te swoje jakieś dancingi. Nazywana była ta kawiarnia, gdzie ten konfident niemiecki Igo Sym występował. (No, on został zresztą skazany przez sąd konspiracyjny na karę śmierci i zabity za konspirowanie z Niemcami. Był konfidentem niemieckim). W kinie wyświetlali oczywiście propagandowe niemieckie filmy, no i dlatego otrzymywaliśmy zlecenie. Dostawało się butelkę, najczęściej z dwusiarczkiem węgla, bo on strasznie śmierdzi, szło się z koleżanką do kina, no i deptało się, jak się seans [rozpoczął], tak, no to… Jest taka scenka właśnie w tym filmie, bo podpowiedziałem druhowi Jurkowi, żeby właśnie to zrobić, no to właśnie też ta scena zasmradzania kina. To to.
Przenosiło się prasę, malowało się te słynne kotwice „Polska Walcząca”. To było oczywiście znacznie bardziej skomplikowane, niż gdyby chciał ktoś dzisiaj sprayem malować, no bo dziś to dwie sekundy, tak, a wtedy to trzeba było mieć puszkę z farbą, pędzel i… To samo jest tam też w filmie omówione. Opowiadam tej swojej niby przybranej wnuczce Ance, że w dzień tego nie można było, rzecz jasna, robić, no bo byli ludzie na ulicach, prawda. W nocy nie można było robić, bo była godzina policyjna. Więc trzeba to było robić najczęściej tak gdzieś o zmierzchu. Szło się też z kimś, no i jak się nikogo tam nie widziało, no to to się robiło.
Ja to robiłem chyba bardzo rzadko, dwa czy trzy razy, bo z kolei… Już przed wojną ojciec mi kupił, jako dwunastolatkowi, w trzydziestym ósmym roku aparat fotograficzny. To był taki aparat fotograficzny, że też tylko się pstrykało, o, tak, i on robił zdjęcia bez nastawiania tam niczego, obiektywu…
Tak.
Ten, który miałem przed wojną, to jakiś był kodak…
Tak. Chyba Kodak Pathe Baby czy coś. A w czasie wojny to dostawałem od druha zlecenie. Dawał mi aparat fotograficzny i żebym wykonał tam gdzieś jakieś zdjęcia obiektów – czy jakichś obiektów niemieckich, czy powiedzmy, były te miejsca egzekucji ulicznych. Jest właśnie to jedno zdjęcie miejsca egzekucji na Nowym Świecie, egzekucji ulicznej, chyba w lutym czterdziestego czwartego roku wykonane. Nie wiem, dlaczego właśnie też tak się złożyło, że ja jednego tego filmu nie oddałem druhowi, no bo te, które oddawałem, no to gdzieś tam wędrowały dalej, podobno były wysyłane do Londynu. Nie wiem, jak z tym sprawa wyglądała, bo im się mniej wiedziało, tym lepiej było. I aparat ten i film, kasetę z filmem miałem. Tak że jak zrobiłem jeszcze kilka tych zdjęć przed Powstaniem, no i właśnie zrobiłem tych parę… kilka zdjęć w czasie Powstania. Efekt był taki, że jak 2 września Stare Miasto upadło, no bo 1 września to resztki Powstańców kanałami wychodziły… Tylko też robienie zdjęć było wtedy kłopotliwe, bo trzeba było aparat wziąć, prawda, [przyłożyć] do twarzy, ustawić to…
Tak. Tak że to raczej było niebezpieczne. Gdyby Niemcy zobaczyli, no to rzecz jasna, by się to też źle skończyło. Aparatów fotograficznych w zasadzie też nie było wolno mieć.
To nie było tak, jak było, powiedzmy, z radioaparatami, ale aparaty fotograficzne oficjalnie to mieli jedynie uliczni fotografowie. Ale oni mieli jakąś opaskę niemiecką, że może wykonywać zdjęcia…
To był oficjalny, tak. Ale tak samemu, powiedzmy, to raczej nie wolno było zdjęć robić.
Sprawa wyglądała w ten sposób: w czterdziestym czwartym roku skończyłem ze swoją grupą czwartą klasę gimnazjum. Czyli myśmy zdali coś w rodzaju tej małej matury, to się wówczas tak nazywało. Oczywiście to wyglądało w ten sposób, że też na jednym z tych, powiedzmy, kompletów jeden z nauczycieli pytał z tego, drugi z tamtego, tam u siebie w notesie zanotował oceny. Żadnego świadectwa, niczego się nie otrzymywało. I rozpoczęły się wakacje. Czyli myśmy się wszyscy, praktycznie [rzecz] biorąc, porozjeżdżali. To, że ja się znalazłem w Warszawie w ostatnich dniach lipca, to był zupełnie przypadek, no bo jak powiedziałem, moja rodzina, znaczy rodzina mojej mamy była dosyć zasobna, to znaczy jeden wuj miał majątek, drugi wuj miał też jakiś tam. To nie były duże majątki, no ale w każdym razie [były]. Więc spędzałem po prostu tam lato. W końcu lipca wróciłem do Warszawy, z żadnym ze swoich kolegów się nie spotkałem, dlatego dowiedziałem się znacznie później, że, powiedzmy, ta grupa harcerzy, do której należałem, miała się spotkać w jednym z lokali, tam gdzieś przy Mochnackiego czy Mianowskiego, już nie pamiętam tego. A ja o tym po prostu nie wiedziałem. I dlatego mnie 1 sierpnia zastał na Starym Mieście zupełnie nieprzygotowanego do tego. Znaczy widziało się, jeśli chodzi w ogóle o to, jak wyglądała wtedy Warszawa, w tych ostatnich dniach lipca. Bo ja przyjechałem do Warszawy z tego majątku Komaszyce, który należał do mojego wujostwa, gdzieś pod koniec lipca. No to się widziało, że Niemcy panicznie uciekają. Przez most Kierbedzia i Poniatowskiego, te dwa mosty, które były do ruchu drogowego przeznaczone, Niemcy zwiewali, ale to zwiewali do tego stopnia, że furmankami zaprzężonymi w konie. Już nie samochodami, nie ciężarówkami, tylko to wyglądało, że jest panika, że to jest, no, dosłownie, ten rok, powiedzmy, osiemnasty, kiedy młodzież rozbrajała Niemców, jak było właśnie w roku 1918. Tak się wydawało. Wydawało się, że rzeczywiście będzie można Niemców z Warszawy bez kłopotu wygonić, zwłaszcza że z kolei wiedziało się, że Rosjanie są tuż, tuż. No przecież Warszawa była zorientowana, że Lublin jest zajęty, że tam już powstał PKWN, ten Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, no więc wydawało się, że Rosjanie, no, plus, prawda, polska armia Berlinga, wejdą do Warszawy w najbliższych dniach. Ale to się zmieniło chyba dwudziestego… nie pamiętam dokładnie. Ostatnie dnie lipca. Może dwudziesty dziewiąty, może trzydziesty. Wtedy do Warszawy przyjechała masa świeżych niemieckich oddziałów pancernych, które przez ten sam most Kierbedzia i Poniatowskiego „waliły” na Pragę i tam też szykowały się prawdopodobnie do obrony przed zbliżającymi się oddziałami rosyjskimi. Tym samym sytuacja już się od razu z góry kształtowała na niekorzyść, bo była masa frontowych, zaprawionych do boju oddziałów niemieckich, podczas gdy Powstańcy nie mieli nic. Ja w tych informacjach do tego, powiedzmy, albumu podaję, że na trzydzieści tysięcy żołnierzy Armii Krajowej, którzy byli w Warszawie, było około dziesięciu tysięcy karabinów. Czyli jeden karabin wypadał na trzech żołnierzy.
To był entuzjazm. Jak się zobaczyło flagi wywieszone… Stare Miasto, tak jak mówiliśmy, Niemców tam prawie że wcale nie było, no, a zwłaszcza w tych dniach, w tych ostatnich dniach lipca, no to się Niemcy tam wcale nie pokazywali. Tak że ta godzina „W” no to jak wywieszono flagi, no to w co drugim domu wisiała polska flaga. I od razu zaczęło się to budowanie barykad. Ja byłem wtedy tym siedemnastoletnim chłopakiem, więc miałem… byłem tak, jakby mi kto piórko wsadził, za przeproszeniem. Pamiętam, że byłem wtedy na placu Krasińskich. I tam właśnie jest to późniejsze zdjęcie tej barykady, którą na placu Krasińskich… Tam była brama, którą tramwaj przejeżdżał. No to to się założyło kamieniami, prawda, jakimiś tam zwalonymi, zwalonym słupem ogłoszeniowym. Ludność z entuzjazmem garnęła się do tych prac. Z tym tylko, że to były te pierwsze dnie Powstania na Starym Mieście, gdzie był wybitnie spokój. Bo Niemcy rozpoczęli trzeciego czy czwartego dnia sierpnia szturm Woli. Tam przecież toczyły się niesamowicie krwawe walki. Jest ta słynna piosenka „Pałacyk Michla, Żytnia, Wola, bronią jej chłopcy od »Parasola«”. Więc właśnie tak ta sytuacja wyglądała.
Tak.
W tych pierwszych dniach Powstania no to, jeśli się tak można wyrazić, pętałem się przy wojsku. Robiłem właściwie trochę tych zdjęć. Te sanitariuszki… Tam jakaś grupa Powstańców. Oczywiście poniosło mnie na Stawki. Na Stawkach były olbrzymie wojskowe magazyny, no więc tam jedno czy dwa zdjęcia zrobiłem na Stawkach. Zresztą wiadomo, że stamtąd umundurowanie przecież wzięto, tak że połowa Powstańców miała panterki niemieckie. Zresztą też wspominam o tym w tym albumie, że z jednej strony było niebezpieczne, bo jeżeli Niemcy łapali czy brali do niewoli Powstańca w panterce, to go od razu z miejsca zabijali, bo uważali, że to zostało z trupa ściągnięte niemieckiego czy coś. Ale z drugiej strony to przecież jest ta słynna przeprawa całego naszego oddziału akowców, którzy przeszli przez Ogród Saski 31 sierpnia, ubrani w panterki. Patrole niemieckie, które tam się znajdowały, oficer, który szedł z nimi, mówił świetnie po niemiecku. No to coś tam krzyknął i „zaheilował”, i oni sobie spokojnie przeszli – dzięki temu, że byli właśnie w tych panterkach, przeszli przez Ogród Saski do Śródmieścia.
Po terenie Starego Miasta tak. No bo całe Stare Miasto było w rękach naszych i do 15 sierpnia na Starym Mieście był święty spokój. Bo Niemcy wtedy walczyli, prawda, i zdobywali poszczególne dzielnice zachodniej Warszawy, głównie Wolę.
Wiem, że był, ale nie byłem oczywiście przy tym, no bo gdybym był, to nie byłoby mnie tutaj. To było gdzieś w połowie sierpnia. Są różne wersje, tak że…
Więc echa, powiedzmy, to słyszałem w ten sposób, że była niesamowita masakra, prawda, bo wprowadzono ten [pojazd] (to nie był czołg, tylko transporter). Wprowadzono go na ulicę chyba Świętojerską, bo przy Świętojańskiej była katedra. I miał mechanizm zegarowy, który spowodował eksplozję. Widziałem jedynie, że potem jest gdzieś zdjęcie buta z kawałkiem kości sterczącej z tego tak. Tak że tam była niesamowita masakra. I od 15 sierpnia, 15 – 16 sierpnia…
Nie. Tego sobie nie przypominam. Pamiętam jedynie, że się wystawało nocą przy studniach artezyjskich po wodę, no bo od pierwszych dni Powstania wody na Starym Mieście nie było. Zresztą nie było tak samo gazu. Tak że zrobiłem… Bo to zdjęcie, powiedzmy, dwie cegły, jakiś tam kawałek blachy i na tym na ulicy się gotowało, no bo rzecz jasna, gazu nie było, prądu nie było. A te ostatnie dni Powstania to już się, praktycznie biorąc, siedziało cały czas w piwnicach, powiedzmy sobie. Bo już nie byłem przecież na żadnej barykadzie, no bo nie miałem ani broni, ani oczywiście już zdjęć nie mogłem robić, bo nie miałem taśmy w aparacie. Tak samo wszyscy mieszkańcy Starówki, no to praktycznie biorąc, wegetowali po tych piwnicach. I niestety z dzisiejszego punktu widzenia to mogę powiedzieć, że ten nastrój, to odniesienie się do Powstańców, to się diametralnie zmieniło. Tak że tak jak w pierwszych dniach to wszyscy pomagali, gotowało się… Mama też gotowała zupę i jak tam przyszli jacyś chłopcy… Bo oni byli starsi ode mnie o trzy, cztery lata. Ja miałem tych siedemnaście lat, a [to] dwudziestolatki, no to już były normalnie w armii, w oddziałach Armii Krajowej.
Co mi na przykład utkwiło tak w pamięci z tych dni, kiedy już był prowadzony atak na Stare Miasto. Przy końcu ulicy Sapieżyńskiej, jak dochodziła do Bonifraterskiej, mieścił się szpital ojców Bonifratrów. To był szpital dla ludzi nerwowo czy psychicznie chorych. Jak Niemcy rozpoczęli atak na Stare Miasto, to ci wszyscy, powiedzmy, mówiąc szczerze, wariaci, zostali stamtąd zwolnieni. Więc pamiętam dziesiątki chorych, w kitlach szpitalnych, którzy biegali po ulicach, którzy zaglądali do domów. No powiedzmy, tego domu właśnie Sapieżyńska, tam, gdzieśmy mieszkali.
Następne takie też okropne wspomnienie, to dom się zaczął walić i żeśmy… To był chyba 21 czy 22 sierpnia, tego już nie potrafię oczywiście powiedzieć. Wyszliśmy stamtąd i przeszliśmy do centralnej części, powiedzmy, Starówki, na Freta i ostatnie dnie żeśmy spędzali tam w jednej z piwnic. To była makabra. Stłoczeni ludzie, żywiący się jakąś stęchłą kaszą, sucharami. Wodę piło się… gotować już też nie można było, no bo już nie można było przecież na ulicy tego gotować, tak jak było w tych pierwszych dniach Powstania. Tak że to była makabra. Przyznam się szczerze, że nie wiem po prostu, jakeśmy dożyli do tego 2 września, kiedy Starówka została zajęta przez Niemców. Nas wyprowadzili żołnierze niemieccy, ale nie z tych oddziałów Dirlewangera, którzy kobiety naprzód gwałcili, a potem mordowali, tylko normalni, powiedzmy, żołnierze niemieccy, i pod karabinami nas przegonili do Pruszkowa. Czyli to było prawie dwadzieścia kilometrów.
W tym Durchgangslagrze byliśmy przez trzy dni. Tam dokonali [selekcji]. No, też warunki były niesamowite. W tych olbrzymich halach, te… Pamiętam, że w tych olbrzymich halach, chyba naprawy sprzętu taboru kolejowego… wysokie, no, też wyższe niż, powiedzmy, ta sala tutaj, kilkakrotnie większe, no to setki ludzi stłoczone były. To myśmy we czworo, rodzice i ja, w jakimś tam z kątów, na słomie czy gdzieś, wegetowali przez te trzy dni, chodzili z menażkami, jak wydawano zupę, i nie wiedzieli po prostu, co będzie. Tego drugiego czy trzeciego dnia nas tam… Niemcy przeprowadzi selekcję tej całej grupy paru tysięcy ludzi, których ściągnięto ze Starego Miasta. Paręset osób zwolniono, znaczy starsze osoby, dzieci. Wszystkich mężczyzn wywieziono do obozów koncentracyjnych. Tak że mój ojciec został wywieziony do obozu Neuengamme koło Hamburga iw ostatnich dniach wojny, 3 czy 4 maja, wywieziono ich na krypach na Morze Północne i zatopiono. Tak że ojciec zginął utopiony w Morzu Północnym. A zdolnych do pracy, mama miała wtedy te czterdzieści cztery lata, bo mama była rocznik dziewięćsetny. Brat piętnastolatek, ja prawie już osiemnastolatek, no to nas wsadzili do pociągu i… Oczywiście wagony, te bydlęce wagony, więc też było tam, nie wiem, ile osób stłoczonych w tym jednym wagonie. I wieziono nas chyba dwa czy trzy dni do obozu, też następnego obozu Durchgangslager Wittenberge Pdm. nad Elbą.
Tam dokonano… […] Bo pierwszą rzeczą, [którą robiono, to] strzyżono wszystkich, żeby odwszawić. Dano tę plakietkę […]. Byliśmy przez chyba tydzień w tym obozie. I tam znowu selekcja polegała na tym, że dzielono. Albo do pracy w fabrykach, co było, powiedzmy, nieszczęściem, bo praca w fabryce, to się stało przy maszynie, mieszkało w jakichś barakach i z okropnym wyżywieniem i jeszcze bomby na łeb leciały, no bo wtedy Amerykanie i Anglicy już bombardowali na okrągło Niemcy, albo też przyjeżdżali chłopi niemieccy, ci bauerzy niemieccy, brali do siebie, do gospodarstw rolnych. Tak się złożyło, że nas wybrała, no bo był dosłownie, tak jak jest ta operetka Suppégo „Targ na dziewczęta”, no to tak samo był targ, powiedzmy, na tych niewolników, którymi właściwie byliśmy. Wybrała nas Hulda Wolder. Ona miała duże gospodarstwo, kilkunastohektarowe, w miejscowości Grabow, czyli nazwa wybitnie polska, prawda – Grabow. W pobliżu większego miasteczka powiatowego Pritzwald. I we trójkę: mama, brat i ja tam żeśmy się znaleźli gdzieś chyba 15 września. I całą jesień, całą zimę i wiosnę w tym gospodarstwie pracowaliśmy. Stamtąd mam dużo wspomnień. Można powiedzieć, że wspomnień przyjemnych w tym sensie, że ja na tych kompletach przez cztery lata uczyłem się oczywiście niemieckiego. Bo w tej Berufsschule języka niemieckiego nie… był, no ale to był tylko najprymitywniejszy, natomiast na kompletach to czytałem oryginalną… [miałem] normalny, powiedzmy, język literacki, niemiecki. Tak że mogę w tej chwili zacytować, powiedzmy, „[Die] Lore-Ley”. Ich weiß nicht, was soll es bedeuten, Daß ich so traurig bin. Czy „Erlkőniga”, czy dziesiątki innych. „Fausta” przecież czytałem w oryginale. Tak że ja tam od razu z miejsca zostałem czymś w rodzaju dolmeczera, czyli tłumacza, bo ta Niemka miała chyba tam trzech Serbów, dwóch Francuzów, jakieś dwie czy trzy Ukrainki, tak że było nas tam łącznie dwanaście czy czternaście osób. Myśmy mieszkali w czymś w rodzaju, nazwijmy to, w czworakach, tak to się, powiedzmy, nazywało. Więc my jako rodzina, mama, brat i ja, mieliśmy swoją Stube, swoją izbę, a tamci mieli…. Więc tam co się robiło? Jak na wsi. Ponieważ ja właśnie, będąc w majątku tych swoich wujostwa, byłem zorientowany już… Miałem tych siedemnaście lat, więc do maszyn mnie ciągnęło. Wujostwo mieli w swoim majątku traktor, oczywiście starego takiego lanz bulldoga, więc umiałem się nim posługiwać. No to tam byłem mechanikiem. Niemka też miała traktor, tak że ja tym traktorem orałem pole, nie musiałem Mist streuen, to znaczy gnoju roztrząsać. To robili ci, którzy tego nie potrafili. No ale musiałem kręcić na wialni też zboże. To było o tyle korzystne, że wtedy można było pszenicy napchać sobie, ile się chciało, do kieszeni, utłuc tę pszenicę, no i mama gotowała kaszę, no więc się głodnym nie było. Zresztą z kolei znowu takie wspomnienie z tamtych czasów. Niemcy do ostatniej chwili, znaczy do momentu wkroczenia w maju czterdziestego piątego roku Rosjan, byli niesłychanie skrupulatni. Proszę sobie wyobrazić, że myśmy tam, będąc tymi pracownikami u tej Huldy Wolder, myśmy mieli kartki. Mieliśmy kartki odzieżowe. Tak że pamiętam, na przykład poszedłem do sklepu i kupiłem sobie za tę kartkę odzieżową marynarkę, zwariowaną taką marynarkę, w jakieś takie paski, kraty. No ale to było. Dostawaliśmy tak samo na te kartki żywność. To znaczy było tam ćwierć kilo kiełbasy na tydzień czy było tam dwadzieścia deko oleju, czy czegoś. Ale Niemcy w stosunku do tych pracowników rolnych byli w tym sensie skrupulatni, że oni wypłacali nam, bo też nie płaciła ta Hulda Wolder, tylko płacił tam jakiś wójt z tej gminy. Wypłacali kilka marek wynagrodzenia. Przy czym można było za te pieniądze kupić sobie te rzeczy. Dlaczego? To jest troszeczkę dziwne, ale rzeczywiście tak było. Jakie jeszcze mam z tamtych czasów przyjemne wspomnienie? Niemcy jednocześnie już zaczynali, jakbyśmy dziś powiedzieli, kombinować. To znaczy jak myśmy z bratem i matką kręcili to zboże, no to braliśmy tę pszenicę do kieszeni i szliśmy z bratem do sąsiedniej wioski. Ona się nazywała Frehne i tam był młyn. Szło się do tego młyna i temu młynarzowi dawało się tę pszenicę, a on nam dawał za to mąkę. Czyli z kolei to już bez kartek, taka czarnorynkowa, barterowa wymiana – ziarna pszenicy za tę mąkę. No więc mama z kolei placki smażyła na tym oleju przydziałowym.
Więc jeszcze, powiedzmy, wspomnienie z tego okresu. Ta nasza miejscowość Grabow mieściła się na trasie przelotowej w kierunku na Berlin. I w marcu, w lutym czterdziestego piątego roku, dzień w dzień widzieliśmy, jak przelatywały eskadry samolotów, liczące trzysta, czterysta, pięćset maszyn. To było coś zwariowanego wtedy. Wszystko tak się trzęsło, bo dosłownie jak stała szklanka na stole, to podskakiwała. Jeżeli leci jeden odrzutowiec w tej chwili, to się słyszy, jaki jest ryk, a jeżeli leciało, powiedzmy, czterysta Lancasterów, tych czterosilnikowych, to całe niebo było potem zachmurzone, no bo od tych gazów spalinowych, tych smug kondensacyjnych, które się tworzą… To podnosiło na duchu. Ale jednocześnie dzięki temu, żeśmy nie byli w jakiejś fabryce… Przecież jeżeli Niemcy były bez przerwy wtedy bombardowane, wszystkie te miejscowości, to wystarczyło mieszkać już właśnie w tym Wittenberge nad Elbą, gdzie były jakieś zakłady przemysłowe, żeby zginąć od bomb alianckich. Podczas gdy na wsi było zupełnie spokojnie.
Zakończenie wyglądało bardzo śmiesznie, bo po prostu, nie wiem, którego dnia maja, drugiego czy trzeciego, wojska w ogóle niemieckiego na tych terenach nie było wcale. I 2 czy 3 maja wjechały do wsi rosyjskie czołgi. Po prostu weszli Rosjanie, przejechali i pojechali dalej. Bo stamtąd do Elby to było jakieś pięćdziesiąt kilometrów. Tak że 4 czy 5 maja było to słynne spotkanie Rosjan z Amerykanami nad Elbą. To u nas się to wszystko zupełnie spokojnie odbyło, bez jednego wystrzału, bez niczego. Efekt był taki, że wtedy jak nas było tam kilkanaścioro, to jak powiedziałem, paru Serbów, Francuzów, i te Ukrainki, to wszystko, całe towarzystwo się rozpierzchło, każdy w swoją stronę. Ci Francuzi nam proponowali, żeby iść z nimi na Zachód, no ale mama oczywiście nie miała na to najmniejszej ochoty, no bo przecież mieliśmy rodzinę w Lublinie. Więc był taki efekt, że myśmy zabrali tej Huldzie Wolder konia, wóz i we trójkę tym konnym wozem ciągniętym przez jednego konia przejechaliśmy przez całe Niemcy. To było ładnych trzysta kilometrów, bo się omijało Berlin od północy. Berlin zresztą był już zdobyty wtedy przez nasze i rosyjskie oddziały. I dojechaliśmy pod Poznań. Tam ten wóz i konia oddaliśmy jakiemuś gospodarzowi, osadnikowi, powiedzmy, polskiemu, no bo to już przecież były polskie tereny. Wsiedliśmy do pociągu i z Poznania jakąś okrężną drogą, no bo oczywiście przez Warszawę nie można było jechać, okrężną jakąś drogą przez Radom dojechaliśmy do Lublina. To był koniec maja czterdziestego piątego roku, czyli trzy tygodnie po zakończeniu wojny.
Ja w trakcie tej podróży przez Niemcy gdzieś znalazłem przyzwoity aparat fotograficzny, leicę, tę słynną niemiecką leicę. I jednocześnie będąc w Niemczech, w tym obozie, i w Pruszkowie, i w Wittenberge, i tam na wsi, miałem w kieszeni tę kasetę z tym filmem. Więc po przyjeździe do Lublina, pierwsza rzecz, wywołałem ten film, no, przez ciekawość, czy w ogóle coś tam jest. I proszę ciebie, zobaczyłem zdjęcia swoich rodziców wykonane w kwietniu czterdziestego czwartego roku, czyli dokładnie na rok przedtem, w Warszawie. No te kilka tych zdjęć, które robiłem w czasie Powstania. Byłem wtedy osiemnastolatkiem, to co miałem zrobić? Pomyślałem sobie: „Zbyszek, nie ma co. Trzeba jechać do Warszawy i robić zdjęcia”. I to jest to słynne zdjęcie tego pociągu Lublin – Warszawa, którym jechałem. To były pierwsze dni czerwca. Bo w Lublinie po przyjeździe, to byłem tam, ile… No, z tydzień czy dwa tygodnie. I w pierwszych dniach czerwca, czyli dokładnie miesiąc po zakończeniu wojny, pojechałem pociągiem do Warszawy. Jechało się wtedy z Lublina do Warszawy chyba dwanaście godzin. Jak się wyjechało o szóstej czy siódmej rano, to się było na wieczór w Warszawie. On stawał, godzinami stał. To właśnie to zdjęcie gdzieś zrobiłem na jakimś takim przystanku.
Nie pamiętam, gdzie w Warszawie nocowałem, nie przypominam sobie tego zupełnie. Czy w jakiejś noclegowni, czy w jakimś kościele, czy gdzieś… Ale łaziłem po mieście, zaczynając od Dworca Wschodniego, bo inaczej… Przecież dalej do centrum się nie można było dostać, tylko przez most pontonowy się przedostałem do Śródmieścia. Oczywiście te zdjęcia mostów wtedy wykonałem. I machałem ulicę po ulicy, zarówno na Starówce, tę samą stronę Barssa, na której tle zrobiłem zdjęcia rodziców, to samo zrobiłem po Powstaniu. I ten sam fronton katedry przy Świętojańskiej, ten sam fronton, to jest zresztą połączenie, kolaż tych dwóch zdjęć. I potem na Filtrowej ten bunkier niemiecki. Niemcy w czasie Powstania – znowu przeskakuję – Niemcy przecież pobudowali w czterdziestym czwartym roku w Warszawie setki bunkrów ulicznych. Zdobycie takiego bunkra [było] przecież niemożliwe. Jak tam w tych trzech strzelnicach siedziało kilku Niemców z karabinem maszynowym, no to podejść na sto metrów do tego było absolutnie wykluczone. Nie miało się przecież, praktycznie biorąc, miotaczy płomieni, nie miało się tych niemieckich Panzerfaustów…
Byłem wręcz zaskoczony. Dwojako: raz, ilością ludzi. No bo na Starówce, na której dużo zrobiłem zdjęć Starówki, masa ludzi w gruzach się kręciła. Już coś kopali. To jest zdjęcie jakiegoś mężczyzny z kilofem czy coś, który stoi i gdzieś tam coś grzebie. Odkopywano groby. To przecież jest zdjęcie z czerwca czterdziestego piątego roku, czyli miesiąc po zakończeniu wojny, już dokonywano ekshumacji ulicznych. Zdjęcie tego pierwszego sklepiku ulicznego. To jest zdjęcie na Nowym Świecie. W jakimś tam rozwalonym domu, ta lada, siedzi tam jakaś kobieta, coś sprzedaje. I na ścianie jest napis: Min niet. Można odczytać ten napis. No i potem dalej tym Nowym Światem przeszedłem…
Było, jeszcze było wiele barykad. Tak, no oczywiście. Przecież usuwano je, żeby w jakiś sposób udrożnić ulice, uruchomić komunikację, ale wiele barykad jeszcze można było znaleźć.
Tak, było wtedy w Warszawie, w czerwcu czterdziestego piątego roku, już kilkadziesiąt tysięcy ludzi, więc to jednak było dużo, naprawdę. I potem właśnie ja tak szlakiem poszedłem, jak w tej chwili pamiętam, to tym Nowym Światem, do placu Trzech Krzyży. Tam na placu Trzech Krzyży to jest… zdjęcia kościoła [Świętego] Aleksandra. Po drodze, [na] Krakowskim Przedmieściu kościół Świętego Krzyża z tą figurą Chrystusa. Zresztą też na przykład ciekawa historia: pierwsza odbudowana chyba rzecz w Warszawie to był właśnie posąg Chrystusa. Bo on został przez Niemców strącony, zniszczono do reszty i wypalono kościół. Przy czym postać Chrystusa nie uległa jakoś zniszczeniu. Jednocześnie ona nie została przez Niemców wywieziona jako metal…
I to właśnie pierwsza rzecz, czyli już w maju czterdziestego piątego roku, a zatem miesiąc po zakończeniu wojny, już Chrystus został postawiony na swoim postumencie przy wejściu do kościoła. Jest to wnętrze kościoła, widać zwaloną posadzkę, te podziemne jakieś katakumby, można powiedzieć, i jednocześnie widać ludzi, bo odbywa się już nabożeństwo. Kopernika oczywiście nie było, był zrabowany przez Niemców. Przy placu Saskim nie było oczywiście księcia Józefa Poniatowskiego. Jest to znów zdjęcie… kopytko konia. Jest zdjęcie pomnika, „Honor – Ojczyzna” można odczytać, widać tylko kopytko konia. To samo na placu Unii Lubelskiej, pomnik Lotnika. To też stoi tylko postument, no a lotnika nie ma.
Nie, przecież to nie był nastrój radości. Ja bym to raczej określił jako nastrój… szczęście ludzi, że wrócili do swego. No, wtedy się ludzie rzeczywiście gnieździli w ruinach. Gdzie tylko była jakaś piwnica czy coś, no to już tam mieszkała grupka ludzi. Mówię, ja nie pamiętam, gdzie nocowałem, no ale byłem w Warszawie wtedy przez tydzień czy może dziesięć dni, no bo ostatecznie zrobiłem dwieście kilkadziesiąt zdjęć. Tak że w Lublinie przed wyjazdem postarałem się o taśmy. Do leiki to byłaby ta taśma małoobrazkowa, 24x36 mm, taśma trzydzieści sześć zdjęć. Miałem chyba dziesięć rolek tej taśmy, no i około trzystu zdjęć zrobiłem. Z tych trzystu zdjęć to dobrych było około dwustu. I w ten sposób po powrocie z Warszawy powstał ten album. Też nie chwaliłem się nim specjalnie, no bo niektóre z tych zdjęć, powiedzmy, groby Powstańców, ten grób lotników amerykańskich, no to z jednej strony ambasada amerykańska byłaby z tego bardzo zadowolona, gdyby im pokazać, no ale z drugiej strony, gdyby Urząd Bezpieczeństwa się dowiedział, to miałbym w szkole na pewno grube nieprzyjemności. W pierwszym rzędzie by mnie z pracy chyba wywalili. Tak że tym się specjalnie nie chwaliłem. Jak miałem dobrą klasę, to na lekcjach wychowawczych mówiłem oczywiście o Powstaniu i pokazywałem to. Ale to już trzeba było mieć jakąś taką klasę. I jak tylko powstało Muzeum, no to się skontaktowałem z wami. Przecież byłem w Warszawie, to był 2007 rok, pokazałem ten album i tak się zaczęła nasza współpraca.
Jedno, co można z tego… Pamiętam smród, przeraźliwy smród i muchy.
Zdjęcia można było robić, no bo nikt na to nie zwracał uwagi. Tam ci jeńcy niemieccy byli w tych wykopach i wyciągali szczątki ludzi na jakichś takich kocach jakby czy jakichś kawałkach płótna. Ja stanąłem, no i po prostu z góry tam zrobiłem kilka tych takich zdjęć czy innych.
Te ekshumacje dokonywały władze ówczesnej już Warszawy.
Tak. Tylko i wyłącznie. Polacy, ludność polska przy tym nie pracowała. Tylko Niemcy.
W żadnym szpitalu polowym nie byłem, tak że oczywiście żadnych zdjęć nie robiłem. Zresztą wydawałoby mi się, że to byłoby po prostu jakieś nieludzkie robienie zdjęć w szpitalu polowym. Zresztą te szpitale polowe to w piwnicy… […]
Nie potrafię na to odpowiedzieć. To jednak, jakby nie było, jest równych siedemdziesiąt jeden lat. Jest rzeczą ciekawą, że pamięć jest jakaś taka chwilami ułomna. Ja na przykład z tej trzydniowej podróży z Pruszkowa do Wittenberge to pamiętam jedynie to, że jak myśmy siedzieli w tym wagonie, to otwierano drzwi co pewien czas. I jak pociąg się zatrzymywał na jakimś tam przystankach, jadąc do Niemiec, to przez te otwarte drzwi wysadzało pupę i się sikało czy robiło kupę, no bo trudno było robić w wagonie. No to taką rzecz pamiętam, ale…
Tak jak powiedziałem przed chwilą. Miałem ten album, ale widziało go tylko kilku moich najbliższych przyjaciół, z którymi mogłem swobodnie na każdy temat mówić. Przy czym, z kolei… No bo może to, co w tej chwili powiem, to może być nie bardzo dobrze widziane, ale w tej chwili to się słyszy, że za tej okropnej komuny, jak mówią oszołomy, no że, prawda, UB tam wszystko inwigilowało i tak dalej. Ja przez czterdzieści cztery lata pracowałem w spożywczaku. Przejeżdżaliśmy koło niego na Wrocławskiej. I przez czterdzieści cztery lata nie mieliśmy żadnego konfidenta, który by donosił. No a ostatecznie nas grupa tych dwudziestu czy trzydziestu nauczycieli, którzy tam pracowali, opowiadała sobie takie czy inne antyrządowe kawały w pokoju nauczycielskim na przerwach. I nikogo z nas Urząd Bezpieczeństwa się nie czepiał. Czyli niektóre rzeczy są raczej trochę przesadzone. Ale z drugiej strony, powtarzam, mimo że te zdjęcia miałem, no to nie pchałem się z tym do ambasady amerykańskiej, żeby pokazać to zdjęcie grobu poległych lotników amerykańskich. Jeżeli pokazywałem je uczniom na jakiejś lekcji, no to tylko wtedy, jeżeli byłem z klasą zżyty.
Z tą Huldą Wolder myśmy już żadnych stosunków po wojnie nie utrzymywali. Jedynie w roku… chyba to był koniec lat dziewięćdziesiątych, jak powstała ta Fundacja Polsko-Niemieckie Pojednanie, to wtedy musieliśmy do niej napisać. I ona przysłała, to znaczy nie ona, bo ona już nie żyła, tylko jej córka przysłała zaświadczenie, że myśmy tam pracowali, i na tej podstawie z kolei mam dodatek do emerytury, który wynosi w tej chwili chyba osiem złotych dwadzieścia pięć groszy za każdy miesiąc pobytu w Niemczech. Tak że ponieważ osiem miesięcy byłem, no bo wrzesień, październik, listopad, grudzień, styczeń, luty, marzec, kwiecień. Maja już nie liczę, no bo było zakończenie wojny. To za te osiem miesięcy w tej chwili mam coś siedemdziesiąt dwa złotych dodatku do emerytury.
No tak jak powiedziałem. Któregoś dnia maja, nie wiem, czy to był trzeci, czy czwarty maja, wjechały do… i przejechały przez wioskę czołgi.
Rosyjskie czołgi przejechały.
Mówiłem – Niemców w ogóle nie było. Tam wojsk niemieckich…
Ci chłopi, wieśniacy, oni nie uciekali. Gdzie mieli uciekać? Tak że tam w tym Grabowie ani nie było uciekinierów, powiedzmy, z Wrocławia czy skądś. Rzeczywiście w niektórych terenach niemieckich mogło ich się dużo znajdować, ale tam u nas w wiosce ani tych uciekinierów niemieckich z terenów zajętych już przez Rosjan nie było, ani sami Niemcy też nie uciekali, no bo z kolei wiedzieli, że za Elbą są Amerykanie… No a mówię, Hulda Wolder tego konia i wóz dała bez żadnych jakichś oporów. Zresztą najlepszym dowodem jest, że wiele, wiele lat później przysłała zaświadczenie, że się tam pracowało. […]
Legnica, 13 marca 2015 roku
Rozmowę prowadziła Joanna Lang