Nazywam się Leszek Juriewicz, urodzony 21 czerwca 1939 roku w Warszawie.
Przebywałem od pierwszego do ostatniego dnia w Warszawie na ulicy Złotej 29.
Urodziłem się z ojca Henryka Juriewicza, matki Adelajdy z Kaszlikowskich. Byłem pierwszym dzieckiem. Ojciec pochodził, cały jego ród, ze Wschodu, z Białorusi i Litwy. Matka z województwa lubelskiego, spod Kazimierza nad Wisłą. Ojciec był związany z trupami teatralnymi, a później prowadził zakład fryzjerski w Warszawie. No i matka także wykonywała ten zawód. Mieli zakład na ulicy Sosnowej, niedaleko ulicy Złotej, gdzie mieszkaliśmy w czasie okupacji.
Miałem siostrę, która urodziła się zaraz po Powstaniu i w czasie Powstania matka była w ciąży z moją siostrą Hanną.
Wszechogarniające poczucie zagrożenia. Wieczny strach. Każde wyjście na ulicę, kiedy mijały nas patrole czy też grupy żołnierzy niemieckich (chodzili zazwyczaj trójkami), za każdym razem przeżywało się ujmujące doznanie strachu i zagrożenia. Częste w mojej rodzinie były rozmowy o tym, co przeżył ojciec, kiedy jako jedyny z kamienicy, w której mieliśmy zakład, uratował się cudem, bo wszystkich zabrali wtedy na egzekucję do Palmir. Tak więc… No, do tego jeszcze przyjeżdżający, działający w konspiracji wujek z Piotrkowa Trybunalskiego. Tak że [wspominam] w sposób może nie bardzo dokładny, natomiast nastrój tamtego czasu pamiętam doskonale, bo takich rzeczy się nie zapomina. Więc poczucie właśnie tego totalnego zagrożenia bez przerwy, że jeśli się ojciec czy mama spóźniali do domu, to już był wielki lęk, czy nie zostali na przykład złapani w łapance. Takie były klimaty psychologiczne dziecka, jakim wtedy byłem.
W czasie samej okupacji nie. Natomiast tego typu sceny zostały mi w pamięci, ale to już z czasów popowstaniowych. Na przykład rozdzielanie matki z trojgiem dzieci w Pruszkowie, tam, gdzie się znaleźliśmy.
Byłem otoczony miłością rodziców. Mieliśmy sąsiadów. Była to bardzo piękna, stara kamienica, zresztą tak jak cała ulica Złota, która należała do jednych z najpiękniejszych ulic w Europie. Piękne, secesyjne kamienice. Przebywałem w gronie zazwyczaj rówieśników z głębokim zakazem opuszczania podwórka, no bo… Bo nie wolno było.
Nie. Mieliśmy jakieś inne zabawki, jakkolwiek każdy z nas miał jakiś pistolet kapiszonowy. Ale doskonale wiedzieliśmy, że jesteśmy… że nie jesteśmy wolni. Że musimy bardzo uważać, żeby nie wyjść na ulicę, nie spotkać Niemców, o których się bez przerwy przecież po domu mówiło. O kolejnych aresztowaniach znajomych, o paczkach, jakie mama wysyłała wujkowi do Oświęcimia – bratu ojca. Tak że ten klimat okupacyjny nie opuszczał każdego polskiego domu w Warszawie wtedy.
Nie, nie czułem się bezpiecznie, zwłaszcza kiedy nie było rodziców. A rodzice pracowali do późnych godzin, do dziewiętnastej chyba. Później była godzina policyjna. Pamiętam jakieś spóźnienia ojca po godzinie dwudziestej. No to już była w ogóle panika, co się stało – czy wróci, czy nie wróci.
Jak rodzice pracowali, to miałem książki, dużo oglądałem różnych książeczek, które miałem, zabawki i koledzy, jak chyba wszystkie dzieci w tym okresie.
No to tego już nie pamiętam, ale to już mama musiała to jakoś godzić. Na szczęście zakład był niedaleko domu, więc łatwiej było. Poza tym rodzice pracowali u siebie, więc to było wtedy dość elastyczne, zajmowanie się dzieckiem.
O tak, oczywiście. W dniu 1 sierpnia rodzice moi zostali rozłączeni, bo przebywaliśmy na letnisku w Radości. Ponieważ data Powstania zostawała kilkukrotnie przesuwana, ojciec pojechał po resztę rzeczy, ażeby zdążyć do Warszawy, i został odcięty, bo Powstanie już wybuchło w tym czasie. Tak że zostałem z mamą w domu. No i pamiętam nastrój wielkiej euforii, radości, że Warszawa będzie wolna. Biegający chłopcy z opaskami. Niektórzy w hełmach, niektórzy bez, ale szał radości. I trwało to przez kilka dni. Ciągłe jakieś komunikaty, co zostało zdobyte, co w danej dzielnicy zostało zdobyte. Pamiętam jakieś takie nazwy różnych miejsc na Mokotowie, w Śródmieściu. To sobie ludzie opowiadali, ale wszyscy sądzili, że będzie to trwało trzy, cztery, no może pięć dni. No i tak to było. To był czas wielkiej euforii.
Już wtedy powstała straż obywatelska, jak byśmy ją nazwali, może sąsiedzka jakaś. W każdym razie był wyraźny podział pomiędzy żołnierzy Powstania, jak również jakiś samorząd lokatorski, nazwijmy go, czy obywatelski. Jakieś straże tych mężczyzn, którzy nie brali udziału w Powstaniu. No, wyznaczono jakieś straże nocne, przeciwpożarowe. Były wielkie takie kadzie z wodą, które się bez przerwy napełniało. I pierwsze dni były bardzo optymistyczne.
Powstańców widziałem od pierwszego do ostatniego dnia, ponieważ niektórzy z nich kwaterowali na terenie naszej pięknej, wielkiej kamienicy, bo była to kamienica z oficynami, posiadająca dwa podwórka. I miałem codziennie, co mnie niezwykle podniecało i absorbowało emocjonalnie, apele poranne. Ponieważ mieszkaliśmy na parterze, więc ja miałem kontakt z tymi Powstańcami niemalże na wyciągnięcie ręki. Więc żywo obserwowałem, kto jaki ma mundur czy fragment munduru, bo niektórzy mieli jakieś kurtki, inni mieli czapki, jeszcze inni mieli hełmy. No i odbywały się te apele poranne. Później te apele przekształciły się w jakieś takie wydarzenia, niemalże pogrzebowe, bo bez przerwy przy wyczytywaniu listy słyszało się: „Poległ na polu chwały”. I tych Powstańców było coraz mniej, za to przybywały groby na podwórkach. Zresztą to było oddzielne doświadczenie, ten pierwszy pogrzeb Powstańca, jeszcze z pełnymi honorami i w takiej bardziej cywilizowanej formie, to znaczy jakaś trumna zbita z jakichś desek, które się tam znalazły. Później to już zaczęło powszednieć, już brakowało miejsca na tych naszych dwóch podwórkach, już Powstańcy byli chowani w papierach po prostu.
Nie zawsze. Częściej nawet nie towarzyszył, jak towarzyszył, bo na terenie właśnie tej naszej kamienicy chyba nie było kapelana, nie przypominam sobie. W sytuacji, no… czasami brał udział w jakimś pogrzebie, ale przechodził później gdzie indziej, więc… Zazwyczaj ktoś przemawiał, ktoś z dowódców przemawiał.
Kubełek wody kosztował życie. Moja matka niezwykle dzielnie próbowała tę wodę zdobywać, ale to już się działo poza podwórkiem. Każde wyjście na ulicę to ryzyko było takie, że może nie wrócić. Była w ciąży przecież, więc może była podwójnie narażona. Pamiętam, że trzeba się było myć trzy razy w tej samej wodzie, żeby wodę niezwykle oszczędzać. Wiktuały jakie były w domu, starczyły na pierwszych parę dni. Później zaczął się regularny głód. Pamiętam, że po tygodniu już marzyłem o ziemniaku. Nie było mowy o żadnych jarzynach, bo przecież tego wszystkiego nie było. Za to pamiętam wielkie święto, kiedy mamie udało się zdobyć kawałek koniny z konia, który został zabity. Pamiętam także ogromną euforię w pierwszych dniach przy budowaniu barykady, kiedy ludzie wynosili z domu, co mogli, żeby ta barykada była największa. No więc życie właściwie ograniczało się dla dziecka do tego podwórka. Czasami schodziliśmy do schronu, ale już później nie. Mieliśmy jakiś taki kącik za szafą, gdzieśmy siedzieli w czasie tych nalotów. Były takie niemieckie pociski, które przedtem były sygnalizowane… To były te „krowy” słynne. Więc jak już zaczynał się ten dźwięk poprzedzający właśnie nalot, to już ludzie wiedzieli, że trzeba się chować. Pamiętam jakieś takie sceny z tego schronu, gdzieśmy się chowali. Jakiś alkoholik dostał delirycznego stanu, bo miał odstawiony alkohol, i wszyscy się rozbiegli, żeby przynieść jakiś alkohol i go uratować. Był to jakiś profesor. Jakieś takie obrazki właśnie. No i nieustanna zabawa chłopców w wojnę już wtedy, w Powstanie, tak było. Jakieś opaski się szyło, żeby gdzieś tam pięcioletni chłopcy chodzili z opaskami. Też brali udział jakby emocjonalny i przeżywali bardzo to, co się dzieje.
Oni byli na miejscu, więc nie trzeba było do nich wychodzić. Oni cały czas… tak. Nie wolno było opuścić podwórka, to była zasada sine qua non, że przecież wyjście na ulicę to była śmierć. To tylko dorośli ludzie po kubełek wody szli. Nie wszyscy wracali przecież.
Jakieś piwnice, których nie… Tak, myślę że to były jakieś piwnice, które… Ale nie był to, broń Boże, chyba jakiś przygotowany schron do wojny, nie.
Ojca nie było z nami, bo był w Radości. Byłem tylko z mamą.
Myślę, że moja mama była w ogóle niezwykle bardzo dzielną kobietą, co później udowodniła już i w czasie Powstania, i po Powstaniu, w czasie okupacji także. Jakichś nadzwyczajnych metod chyba nie stosowała, poza miłością i tym bezpieczeństwem, jakie w miarę możliwości starała mi się zapewnić. Pierwsza rzecz to była, żeby przeżyć i mieć co zjeść. Pamiętam, ciągle coś jeszcze zdobywano z jakichś magazynów, więc raz zdobywano jakąś fasolę, kiedy indziej jakieś zboża. Z tego panie gotowały wspólnie jakąś nie do zjedzenia i to zupełnie, zupę, którą się przynosiło do domu. No i tak to trwało.
Nie, absolutnie. Ojciec umierał ze strachu o nas, a myśmy umierali ze strachu o ojca. Ale to wszystko z każdym dniem stawało się coraz bardziej dramatyczne, w miarę upływającego czasu. Bo z tych trzech dni zrobiły się tydzień, dwa tygodnie, miesiąc. No a później już ta wegetacja do sześćdziesiątego trzeciego dnia, to było straszne przecież.
Tak, byliśmy w tym samym miejscu, tak. Kamienica była bez przerwy bombardowana, bo Niemcy namierzyli… Na terenie naszego domu i oficyn był punkt przerabiający niewybuchy niemieckie na granaty powstańcze i Niemcy się o tym dowiedzieli. Tak że byliśmy o wiele częściej ostrzeliwani niż inne budynki. W związku z tym ciągle wybuchały pożary i ciągle ta straż obywatelska, a więc ludzie, którzy nie brali udziału bezpośredniego w walkach, musieli gasić to, ten dom ciągle nasz się gdzieś tam zapalał. Więc to było dodatkowe utrudnienie. Pamiętam, że na podwórku stały ogromne ilości butelek z benzyną, troszkę starsi koledzy nalewali tę benzynę do tych butelek. Pamiętam niewiele starszego chyba ode mnie kolegę czy chłopca, który, nie wiem, miał dziesięć czy jedenaście lat i był taki dumny, że jest kapralem. A ojciec był sierżantem. Wychodzili razem z Powstania jako żołnierze. I przyniósł mi nawet z jakiegoś rozbitego sklepu z zabawkami pudełko zabawek chyba. Takie różne sceny.
Ale pamiętam także, że był „gołębiarz”. To byli ci, którzy byli ukryci na najwyższych piętrach, folksdojcze zazwyczaj albo ta piąta kolumna niemiecka, która była. I on bardzo sprawnie likwidował Powstańców, którzy mieli jakieś szarże. Zazwyczaj byli to albo plutonowi, albo sierżanci. No i postanowiono go zlikwidować. Ale on miał sytuację komfortową, bo był na górze, dobrze zamaskowany i Powstańcy bali się tam pójść. I porucznik „Tamara”, była taka kobieta, powiedziała, że jak oni się boją, to pójdzie sama. No i wtedy poderwali się wszyscy i sprowadzili tego „gołębiarza”. Ludzie go chcieli zlinczować, ale były przestrzegane prawa jeńców, tak że Powstańcy nie pozwolili na zlinczowanie tego „gołębiarza”.
Nie. Nie. Byłem chyba za mały, żeby znać strukturę i nazwy tych oddziałów. Zresztą to się bardzo przemieszczało, w miarę zmiany sytuacji na poszczególnych odcinkach frontu powstańczego.
Wiem, że przyjmowaliśmy bardzo serdecznie ludzi, którzy musieli opuszczać inne dzielnice Warszawy. Mieliśmy gości ze Starówki, którzy opowiadali rzeczy straszne, i to była taka też narastająca groza. Bo Niemcy właściwie nigdy nie zdobyli naszej kamienicy, więc my bezpośredniego kontaktu z Niemcami jakby nie mieliśmy. My tylko byliśmy ostrzeliwani i mieliśmy kontakt z ludźmi, którzy byli paleni, byli żywymi tarczami, tak jak na Woli przeżywali to, co na Starówce. Myśmy ich bardzo serdecznie i gościnnie wtedy przyjmowali. Oni musieli u nas mieszkać po prostu.
Także, oczywiście, wszyscy przyjmowaliśmy wtedy.
Z tego co już później chyba od dorosłych słyszałem, bo może ja tego nie byłem w stanie jeszcze tak dobrze zróżnicować i rozumieć, wiem, że później zaczęły padać pytania, czy warto było, czy w ogóle… W pierwszym okresie było ogromne oczekiwanie i jakieś takie nadzieje na to, że ten front jednak zza Wisły przyjdzie do nas, że pierwsze zrzuty, pamiętam, które były, nieliczne zresztą, które trafiały w ręce Powstańców… Bo one były jakoś tak dziwnie zrzucane, że dostawały się w ręce Niemców. Ale to była ta ciągła nadzieja, gdzieś do [końca] pierwszego miesiąca, że „za moment wejdą tu ruscy”, tak się mówiło. Ale później zrozumieliśmy, że już jesteśmy zostawieni sami sobie, więc… No a atmosfera serdeczności między mieszkańcami i Powstańcami no to była niezwykła. Ja mam tutaj, żebym nie zapomniał o tym powiedzieć… Do Powstania poszedł osiemnastoletni syn i szesnastoletnia córka.
Tak, [dzieci] pani Łagowskiej, jeśli dobrze pamiętam. Po trzech dniach panienka znalazła się w szpitalu. Poszła bez zgody matki zresztą, chłopiec chyba ze zgodą. Po trzech dniach matka została wezwana do szpitala powstańczego i dowiedziała się, że córka nie ma nogi, że ma obciętą nogę. Szesnastoletnia dziewczynka. I na to ta panienka powiedziała: „Mamusiu, cóż to znaczy jedna noga dla ojczyzny?”. I ta opowieść krążyła w mojej rodzinie przez cały czas, dokąd matka żyła. Bez przerwy o tym opowiadała. W 2014 roku, ponieważ czytam „Gazetę Polską”, znajduję opowieść pewnej pani, żołnierza Powstania, która pisze w tych swoich wspomnieniach, że właśnie mieszkała na ulicy Złotej 29 […] i że w Powstaniu straciła nogę. To była ta właśnie pani, żyje podobno. Ponieważ sprawa jest z 2014 roku, więc mam nadzieję, że ta pani żyje. Nie zachowałem tej gazety i nie dokonałem, co sobie wyrzucam (grzech zaniechania), że jej nie odnalazłem. Bo byłoby to niezwykłe spotkanie.
W „Gazecie Polskiej” będą mieli ten materiał, bo to było długie wspomnienie przecież. Pani chyba została lekarzem później, pediatrą, jeśli dobrze ten artykuł pamiętam. Ale jest jeszcze inna wstrząsająca opowieść. O pani, z którą się matka moja przyjaźniła, której syn, młody podporucznik, zginął trzeciego czy piątego dnia Powstania, i ona była z synową w ciąży. Zarówno moja matka, jak i ta teściowa, która straciła syna, przez całe sześćdziesiąt trzy dni ukrywały przed tą młodą, niedoszłą jeszcze, przyszłą mamą fakt, że ona nie ma już męża. A ona cały czas czekała na to, kiedy ten mąż przyjdzie, dlaczego inni mężowie czy też inni Powstańcy walczący w innych dzielnicach dają jakoś znać o sobie, a on wiedział, że one tutaj będą. Bo one nawet nie mieszkały w naszym domu, jakoś się znalazły tylko wtedy na terenie naszego domu. I ta młoda przyszła matka w ogóle nie rozumiała, jak on się może nią… no jakoś nie odnaleźć jej, nie szukać. A on już nie żył po prostu. I dramat tej sytuacji, ta rodzona matka, która musi ukrywać przed synową, ciągle ją pocieszać, że on żyje, że on na pewno nie długo się znajdzie – to było niezwykłe zupełnie.
Nie, nie.
Tak. Gdzieś tam w niedalekiej odległości był jakiś zrzut i to dawało ogromne nadzieje, więc wszyscy byli zachwyceni tym, że… Ale już za parę dni było wiadomo, że tych zrzutów nie ma, że one są jakoś źle zrzucane, że nie trafiły tu, gdzie trzeba.
Były… mieliśmy, jak każda szanująca się… podwórko i kamienica, wspaniałą kapliczkę, gdzie każdego wieczora odbywały się właśnie te nabożeństwa, takie litanie, niekończące się śpiewy. To wszystko mam w uszach.
Nie, księdza, księży nie było.
Tylko mieszkańcy sami, tak.
Nie. Piosenki tak, oczywiście. Już po paru dniach wszyscy śpiewaliśmy „Serce w plecaku” na przykład. Więc to się musiało jakoś roznosić, tylko percepcja pięcioletniego dziecka nie była taka, żeby to szczegółowo zapamiętać. Ale gdyby jednak były jakieś przedstawienia czy próby przedstawień, to zapewne bym zapamiętał. Ale były jakieś takie śpiewy, śpiewania. Zresztą to, co było wtedy aktualnie śpiewane, to na naszym podwórku także.
Ja myślę, że ta umierająca nadzieja. Bo pierwsze apele pod oknami, takie euforyczne, pierwsze pogrzeby, ogromne wrażenie. Ja brałem udział… Matka nie mogła mnie przecież utrzymać, żebym… to się wszystko działo na wyciągnięcie ręki, pod oknami te groby powstawały. No i później już właściwie to poczucie takiej dramaturgii śmierci to pięcioletnie dziecko jeszcze nie bardzo rozumie. Ale ta edukacja była niezwykle przyspieszona, bo małych dzieci nie zabiera się przecież na pogrzeby, żeby nie powodować jakichś stresów, a tutaj bez woli rodziców wszyscy musieliśmy uczestniczyć w tych pogrzebach. Więc właściwie z jednej strony nienawiść do Niemców ogromna, no a z drugiej to permanentne poczucie zagrożenia, że ta bomba czy ta „krowa”, która leci, to trafi w ten dom, czy dopiero za trzecim, czy za piątym razem, i czy się przeżyje w ogóle. Pamiętam także, kiedy już była kapitulacja i wychodzili Powstańcy… Bo są różne opinie na ten temat, że ludzie później zaczęli się odwracać od Powstańców, że wystawiali im jakiś moralny rachunek za to, że mają zniszczone życie, miasto i tak dalej. Więc ja, ani psychiką dziecka, ani oczyma dziecka, nie zapamiętałem żadnych wrogich aktów w stosunku do Powstańców. Jak oni wychodzili, to płakali Powstańcy i płakali mieszkańcy. Pamiętam tę górę pistoletów, która leżała na podwórku, jak oni tę broń składowali, znaczy oddawali. No i pamiętam tego ojca sierżanta, który wychodził, nie wiem, z dziesięcio-, jedenasto-, czy dwunastoletnim synem kapralem. Tak że to były nieprawdopodobne zupełnie wspomnienia.
Były to jakieś bardzo krótkie chwile spędzone z kolegami na podwórku, kiedy parę godzin była cisza i jakby wszystko miało niby wracać do normy. Ale to trwało moment, bo przecież to było w permanencji. Ten cały czas… huk, wybuch, strzelanina. To było Śródmieście jednak, więc…
No więc właśnie. Był bardzo dramatyczny moment, kiedy było wiadomo, że to był już chyba ostatni dzień ultymatywny, kiedy pozostanie już groziło tam… Bo to było ogłaszane, więc już dłużej nie można było zostać. Wyszliśmy ostatniego dnia właśnie tego terminu ultymatywnego. No i teraz co zabrać? Matka we wczesnej ciąży, ale jednak. Ja pięć lat, no to właściwie tylko założyła mi taką śniadaniówkę, w której były jeszcze papierosy, które były walutą wymienną wtedy, ludzie wymieniali za alkohol i za papierosy. Jakoś ojciec miał jakiś zapas tych papierosów, więc ja miałem tę śniadaniówkę z papierosami i matka jakiś tobół, który przygotowała dla siebie. I ponieważ musieliśmy wszyscy iść do Dworca Zachodniego w takim kilkusettysięcznym tłumie właściwie, to po drodze z tego tobołu (zresztą nie tylko matka) wyrzucało się różne rzeczy. Bo już było wiadomo, że się przesadziło, że dalej już z takim ciężarem się nie da iść. Więc to był ten moment wyboru tego, co zabrać. Później na murze wyryta jakaś informacja dla ojca, jeśliby nas szukał. Zresztą bardzo się przydała, bo rodzina ojca miała kamienicę w Piotrkowie Trybunalskim, później, jak się przeniosła ze wschodu do centralnej Polski. No i tam napisała matka, wyryła nożem, że „jeśli przeżyjemy, to szukaj nas w Piotrkowie”.
Następnie Pruszków, te dwa czy trzy dni w Pruszkowie, ta hala w Pruszkowie, którą pamiętam.
Najpierw Dworzec Zachodni, później przejazd do Pruszkowa. W Pruszkowie te straszne sceny rozdzielania matek z dziećmi takimi jak ja, może dwa lata większymi. Więc podobno ścisnąłem matkę za rękę, to do krwi miała moje paznokcie w swojej dłoni. Ale jakoś nas nie rozłączyli. Z tej hali pamiętam rodzące kobiety na betonie, gdzie ciągle tylko był krzyk: „Wody! Wody! Rodzi!”. Później z Pruszkowa koszmarny przejazd w bydlęcych wagonach do Krakowa i pod Krakowem nas w Skawinie wypuścili. Nie wiem, czy tylko nasz wagon, bo to było w pozycji stojącej, więc się jechało, mdlało się i znów się odzyskiwało przytomność, no to… Jak człowiek nie siedział, to musiał stać w takim tłumie. I rozpuścili nas w Skawinie.
Tam już powstały jakieś komitety obywatelskie, które nas brały do domów. No i myśmy się znaleźli u jakiejś wspaniałej pani Pieczko, która była matką czterech synów i była mistrzem kominiarskim. A oni, ci synowie, nadzwyczaj matkę szanowali i się jej słuchali. A ja się nie chciałem położyć spać, bo tam ziemniaki jakieś zostały na stole, po kolacji powiedziałem, że będę pilnował, bo jak położę się spać, to mi to zjedzą. A później pojechaliśmy do Piotrkowa, tam do babci, do tej kamienicy rodzinnej.
W trakcie wojny. To wszystko się działo w przestrzeni paru dni, już po Powstaniu. Jeśli Powstanie się w październiku zakończyło, 7 czy 6 października, to myśmy się znaleźli w październiku już w tym Piotrkowie. No i tam przeżyliśmy koszmarne kilka miesięcy, chyba do marca. I idąc do kościoła z ciocią w niedzielę, minęliśmy jakiegoś pana z brodą, który się za nami odwrócił, myśmy się też za nim odwrócili. I był to mój ojciec z jakimś wielkim plecakiem, z którym przyjechał, bo przeczytał na murze, że [jesteśmy w Piotrkowie]. Następnie znaleźliśmy się w Świdrze, bo mieszkanie zostało całe zniszczone. No i w Świdrze były takie domki letniskowe. I tam właśnie zatrzymaliśmy się i urodziła się siostra, 20 marca.
Rodzice – nigdy. Już w tym Świdrze zostali. A ja jak już zacząłem studiować, to było… pięćdziesiąty dziewiąty rok chyba…
W czasach… No, jeszcze nie powiedziałem, że ojciec cudem uniknął śmierci, bo był katowany przez NKWD w Otwocku za to, że przenocował paru kolegów akowców, którzy z Warszawy znaleźli się po Powstaniu na tym terenie. Dwa tygodnie go tam katowali. O tym, że się jest z Warszawy, nie należało mówić, bo każdy, kto był w Powstaniu, to był tak jak akowiec, właściwie to był znak równości wtedy. Jak Powstanie, to AK. Ale dolegliwości tamtego systemu były na tyle duże, że człowiek musiał się zająć bieżącymi sprawami. Właściwie cały etos Powstania, który był w domu, w opowieściach matki na przykład, ludzi, którzy przeżyli i się ze sobą kontaktowali – ten etos był w domu. Natomiast później wrócił już w wieku wczesno-dojrzałym, to znaczy gdzieś tam po studiach, kiedy jakieś dyskusje publiczne już się zaczęły po pięćdziesiątym szóstym roku, już się zaczęła ta manipulacja, że żołnierze szlachetni, ale „góra” zdradziecka, prawda, to wszystko, co nam wpajano w szkołach. No i później już te bardzo poważne, takie historiozoficzne rozważania na temat Powstania. A w wieku mocno dojrzałym to wszystko wraca niezwykle plastycznie.
Kiedyś, po wojnie chyba, przyjechała pani z takim moim kolegą, bardzo bliskim. Ale oni znaleźli się w Łodzi, bo wszyscy zostali przecież rozproszeni. Warszawiacy po wojnie znaleźli się w różnych miejscach Polski. Ale już później nie, żadnych innych kontaktów nie miałem.
Na miejscu mojej kamienicy jest Sala Kongresowa w tej chwili.
Ona nie ocalała. Natomiast ta substancja mieszkaniowa czy miejska, która została po Powstaniu, w dużej części była do ratowania. Na przykład ocalał, [choć] w jakimś stopniu do remontu, dom na Sosnowej, gdzie mieliśmy zakład. Ale później były takie plany, że trzeba było wymazywać historię i masę budynków, które mogły być ratowane, szły pod kilof. Bardzo dużo takich domów, które należało przywrócić do życia… Bo cynicznie pozwolono przez dwa czy trzy lata na to, żeby ludzie angażowali swoje ostatnie pieniądze w wyremontowanie jakiegoś tam mieszkania, a później to wszystko i tak zostało rozbierane albo przychodzili inni lokatorzy, już wtedy z nadania partyjnego. Ale mój nie, ta Złota 29 chyba nie była w takim stanie, żeby…
Myśmy zresztą natychmiast po opuszczeniu Piotrkowa, w marcu, jak już jechaliśmy do tego domku drewnianego, który ojciec zajął w Świdrze, to znaleźliśmy się w tej zburzonej zupełnie Warszawie, bo mama tam próbowała pod węglem w piwnicy ukryć jakieś precjoza rodzinne, ale wszystko było już wyszabrowane. Bo były takie podobno ekipy polsko-niemieckie, że jeden dzień kradł dla siebie, drugi kradł dla Niemców, i takie ekipy gdzieś spod warszawskich wsi nawet, jacyś wykolejeni ludzie brali w tym udział. O tym słyszałem.
Mam ogromną satysfakcję… Nie wiem, czy państwo mi przynieśliście katalog wystawy, którą zrobiłem w siedemdziesiątym dziewiątym roku: „Czas zbrodni, czas bohaterstwa”, bo mieliście państwo mi dzisiaj to, zdaje się, przynieść. To by była jakaś taka rekapitulacja tych moich impresji powstaniowych. Otóż tak się złożyło, że los mi pozwolił zrobić w siedemdziesiątym dziewiątym roku taką wystawę „Czas zbrodni, czas bohaterstwa”. W tamtym czasie w ogóle wystaw o Powstaniu się nie robiło. Tak że jakimś cudem w ogóle, korzystając, nie wiem, z nieuwagi władz, a może to już był taki czas, kiedy komuna stawała się coraz bardziej liberalna. W każdym razie po różnych przejściach i zawirowaniach politycznych znalazłem się pod koniec lat siedemdziesiątych bez pracy i po paru miesiącach… Byłem wicedyrektorem departamentu plastyki w Ministerstwie Kultury i Sztuki i zostałem wyrzucony bez prawa zatrudnienia, z wilczym biletem, w siedemdziesiątym ósmym roku. Po pół roku jakimś cudem dostałem pracę w takiej galerii na Woli. To była galeria „gdzie diabeł mówi dobranoc”. Dzielnica zupełnie nieprzygotowana do odbioru sztuki, bo to była ta taka Wola z tymi tradycjami alkoholowymi raczej. Udało mi się zrobić z tej galerii dość znaczącą galerię w życiu plastycznym i wystawienniczym Warszawy. I los chciał, że w tym czasie brat rodzony Miedzy-Tomaszewskiego odnalazł swoje negatywy z Powstania Warszawskiego, bo był najmłodszym fotoreporterem Powstania. Ranny, wychodząc z Powstania, schował rolki negatywu w jakimś piecu, w jakiejś kamienicy i później po Powstaniu, już w Polsce, jak wrócił z obozu, nie mógł tych rolek odnaleźć. Pomyliły mu się chyba domy czy mieszkania. W każdym razie po trzydziestu dwóch latach chyba, w siedemdziesiątym dziewiątym roku, odnalazł te rolki. To były bezcenne materiały, zdjęcia robione na gorąco, na żywo z walk powstańczych. Między innymi walka o kościół Świętego Krzyża, na Krakowskim Przedmieściu, gdzie w sposób naturalistyczny uchwycone zupełnie pewne sceny z walk. I myśmy zrobili wtedy w oparciu o te negatywy pierwszy raz wystawę w tej Galerii „M”, na Woli, na Młynarskiej, w konwencji parateatralnej, z barykadą powstańczą, hełmami, opaskami, prasą powstańczą, w której było napisane, że Powstańcy czekają – expressis verbis, tak dosłownie – czekają na pomoc od tych, którzy stoją za Wisłą. I ta wystawa stała się obowiązującą lekcją historii dla wielu szkół. Trwała godzinę. Ja do tego napisałem scenariusz i opracowałem ten cały materiał. Pan Tomaszewski dał te zdjęcia, które zostały już wywołane. I to było wielkie wydarzenie w Warszawie, bo przychodzili ludzie, którzy się poznawali na tych zdjęciach i płakali w czasie oglądania tej [wystawy]. Był nawet wypadek, że jakiś pan, który po Powstaniu znalazł się na Sybirze i po ośmiu latach wrócił, też się rozpoznał na tym. Ale szybko się partia zorientowała, że jest to bardzo wroga wystawa, i po sześciu tygodniach wystawa została zamknięta, a ja wyrzucony po raz kolejny z pracy. Tak że to jest jakby takie zakończenie moich relacji z Powstania.
Warszawa, 16 marca 2015 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska