Nazywam się Stanisław Pliszczyński, mieszkam w Warszawie, mam skończone dziewięćdziesiąt lat. Pochodzę z rodziny inteligenckiej. Mój ojciec był magistrem farmacji. Rodzeństwa miałem sporo, bo synów nas było czterech. Trzech z nas należało do harcerstwa przedwojennego, do 5 Drużyny Warszawskiej. Najmłodszy ze względu na wiek jeszcze nie mógł do harcerstwa wstąpić, był w zuchach.
Siostry nie mieliśmy żadnej. Było tylko nas czterech budrysów, jak nas nazywano.
Ja byłem trzecim synem w kolejności. Najstarszy z nas braci urodzony był w dwudziestym pierwszym roku, kolejny w dwudziestym trzecim, ja w dwudziestym piątym, a najmłodszy w dwudziestym szóstym roku.
Przed wojną to nasza rodzina była wędrowna. Zaraz na początku zawiązania rodziny przez moich rodziców mieszkaliśmy początkowo w Lublinie. Bo ja urodziłem się w Lublinie. Następnie ojciec, młody legionista, szukał pracy, ojciec był legionistą, i wędrowaliśmy. Byliśmy w Wierzbicy. Po dwóch, trzech latach przenieśliśmy się do Przemyśla. To wszystko ze względu na pracę ojca.
W 2 Legionie chyba. Nie mówię tego na sto procent, ale zdaje się, że był w 2 Legionie. Był porucznikiem kawalerii. Następnie mieszkaliśmy w Piastowie. Ojciec dostał pracę na kolei i w Piastowie otrzymał taki przydział mieszkania. Tam żeśmy mieszkali w domkach kolejowych do roku chyba tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego. Tak mi się to kojarzy, bo to był rok, w którym zmarł Piłsudski. Wiem, że na ten pogrzeb Piłsudskiego do Warszawy wszyscy pojechaliśmy z tego miejsca zamieszkania. Natomiast w roku trzydziestym siódmym przenieśliśmy się również w Piastowie do mieszkania większego, takiego nowoczesnego i do samej wojny żeśmy w tym mieszkaniu przebywali.
Moja mama nie pracowała, ponieważ nas było czworo chłopaków, więc ktoś się chyba musiał opiekować.
Tak, wszyscy chodziliśmy do szkoły. Do trzydziestego dziewiątego roku… Akurat w roku trzydziestym dziewiątym skończyłem szkołę powszechną i zdałem do gimnazjum Górskiego. Wojna przerwała tę edukację, bo zrozumiałe, szkoły…
Oczywiście. Wszyscy trzej starsi bracia należeliśmy do harcerstwa, do 5 Warszawskiej Drużyny Harcerzy. To była drużyna przy gimnazjum Lelewela, do którego chodzili moi dwaj starsi bracia. Byłem na jednym z obozów harcerskich, chyba w Brodnicy, gdzieś tak coś pamiętam. Natomiast wszelkie te ferie letnie, wakacje to spędzaliśmy właśnie z mamą, jeździliśmy w różne miejsca. Mama ze względu na to, że ojciec pracował na kolei, otrzymywała bezpłatne bilety kolejowe, takie rodzinne, tak wtedy było, i zawsze zabierała nas na wakacje. Ostatnie wakacje w trzydziestym dziewiątym roku spędzaliśmy w Tatarowie koło Worochty. To taka najbardziej na południowy wschód wysunięta część Polski, przy granicy z Rumunią jeszcze wtedy. Wakacje były wspaniałe, ale przerwała je wiadomość od ojca, żebyśmy przerwali ten wypoczynek i wracali natychmiast do Warszawy, ponieważ nastroje, które jeszcze przedtem dały się we znaki, one się spotęgowały i wszystko wskazywało na to, że dojdzie do wojny. Kiedy wróciliśmy z tego Tatarowa do domu, ojciec już przygotowywał się do zmobilizowania. Był rezerwistą. Bardzo zresztą szybko – to był sierpień – w nocy obudziła nas wiadomość, że wszyscy młodzi chłopcy, szczególnie chłopcy, którzy byli w wieku harcerskim i należeli do harcerstwa, razem z rodziną powinni jak najszybciej udać się na wschód Polski. Mama nas przygotowała bardzo prędko i w nocy żeśmy postanowili ruszyć w tak zwaną rajzę. Doszliśmy do Warszawy z tego Piastowa.
To był trzydziesty dziewiąty, przed samym… to już wybuchła wojna, już Niemcy… To był 1 września. Już wiedzieliśmy, że nie będzie szkoły, bo to przecież wojna, to wszystko zamknięte, i udaliśmy się w ten taki wymarsz na wschód. Ojciec wcześniej został powołany do wojska i nie wiemy, jak te jego losy wyglądały, ale ojca już w domu nie było. Zatrzymaliśmy się w Warszawie na krótki odpoczynek u dziadków, którzy mieli cukiernię w Warszawie, i tam po parogodzinnym odpoczynku poszliśmy dalej na wschód. Wędrowaliśmy tak aż do samego Miedzeszyna, coś na linii otwockiej. W tym Miedzeszynie właściciele jednego z takich prywatnych domków uznali, że: „Nie ma sensu, żebyście państwo dalej szli, zostańcie u nas na noc, a co się będzie działo dalej, to się dopiero okaże”. Okazało się, że mieli dużo racji, ponieważ ta noc była taką przełomową w bitwie o Warszawę. Przez Miedzeszyn i tamte tereny przeszła jakaś bardzo okrutna walka. Tam, jako chłopcy, rano zbieraliśmy tylko broń, karabiny i to wszystko żeśmy zakopywali, żeby nie dostało się to w ręce niemieckie. Już nawet nie wiem, jak dużo, ale bardzo dużo broni było porzuconej przez polskie wojsko. Po prostu wojsko było chyba rozbite przez niemieckie siły. I w tym Miedzeszynie, ponieważ to było pod Warszawą, obserwowaliśmy Warszawę, jak była bombardowana, bo to dwa prawie kroki. Na niebie widać było te bombardujące samoloty, które bez przerwy atakowały. Te pożary, te dymy, odgłosy… I tak trwało aż do samego momentu kapitulacji Warszawy. Po kapitulacji Warszawy mama zdecydowała, że wracamy do domu. Wróciliśmy do Piastowa.
W Warszawie tak, a w Piastowie nie. Natomiast mieszkanie było niestety obrabowane. Skorzystali z tego inni ludzie i co ważniejsze, co cenniejsze, to wyprowadzili z tego mieszkania. Dla mojej mamy było najcenniejsze to, że wyprowadzili nam z piwnicy węgiel. A to już się zbliżała zima. Zwłaszcza bardzo ciężka ta zima była w trzydziestym dziewiątym roku na czterdziesty. No ale jakoś żeśmy tę zimę przetrwali. Wiem, żeśmy tam chodzili i tylko gdzie było możliwe, tośmy płoty demontowali, żeby tylko było czym palić w tym piecu. Przetrwaliśmy tę zimę, ale mama postanowiła, że dłużej w tym domu nie wytrzyma. To był duże mieszkanie, dość drogo kosztowało, ojca nie było, bo nie wrócił. Mama postanowiła rozejrzeć się za czymś skromniejszym i znalazła w tym Piastowie takie mieszkanko, też w domku prywatnym. Ale mieszkanie bez ogrzewania, odległe trochę od tych wszystkich zabudowań większych. I w tym mieszkaniu przesiedzieliśmy, przetrwaliśmy, przeżyliśmy rok czterdziesty pierwszy. W roku czterdziestym drugim zdecydowanie było już za ciężko w tym zimnym mieszkaniu. Też się mama strasznie o nas wszystkich obawiała. I wyruszyła w poszukiwanie bliżej Warszawy jakiegoś mieszkania. Znalazła we Włochach pod Warszawą. Mieszkanko, pokój z kuchnią, ale my, czterech chłopaków jakoś się pomieścimy. No i faktycznie w tym mieszkanku poczuliśmy się bardzo dobrze, ponieważ tam już było normalne ogrzewanie, była już i woda, wszystko było, więc prawie raj na ziemi, jak na warunki, które wtedy były.
Otóż my jako chłopcy żeśmy się zaraz zakręcili, żeby gdzieś zacząć coś zarabiać. Moja mama nie pracowała, jak już powiedziałem na wstępie, ale miała bardzo takie rozległe plany, jeszcze przed wojną, żeby otworzyć jakąś cukiernię, jakąś kawiarnię. I w tym mieszkaniu we Włochach, do którego żeśmy się przeprowadzili, do tego domu, był również lokal sklepowy na dole, również był wolny i mama to wynajęła.
Na ulicy Piłsudskiego, niedaleko dworca. Nie pamiętam, który to numer domu. Na drugim piętrze mieliśmy pokój z kuchnią, a przy sklepie na dole był również pokoik i kuchnia, tak że rozmieściliśmy wszyscy bardzo dokładnie. Od tej pory, ponieważ to był rok czterdziesty drugi, różnie żeśmy zarabiali. Najstarszy brat szybko skontaktował się z rówieśnikami. Okazało się, że szkoła, to gimnazjum Lelewela, organizowała dla młodzieży kursy nauki, żeby pokończyli te wszystkie rozpoczęte nauki, i jednocześnie zorganizowała takie grupy, które wstawiały szyby, sprzątały i jeszcze jakieś inne zajęcia robili i tam coś zarabiali przy tym. To najstarszy brat trochę w ten sposób pomagał mamie, ja natomiast… Nie pamiętam już, jak reszta moich braci, ale ja natomiast za namową takiego jednego kolegi jeździłem na Pocztę Główną, która się wtedy mieściła jeszcze na obecnym placu Bankowym – tam, gdzie jest teraz ten czarny bank w Warszawie, tam była Poczta Główna. On mi podpowiedział, że bardzo można nieźle zarobić, wpisując na paczkach dla jeńców wojennych adresy po niemiecku. Ja się szybko nauczyłem tej całej formułki. Kupiłem sobie kilka ołówków, kilka piór, atrament i stawaliśmy na poczcie, i jak tam ludzie podchodzili do okienka, żeby nadawać paczki, to podchodzili, nie wiedząc, co dalej robić. Bo im powiedzieli: „proszę zaadresować”, a te adresy do obozu niemieckiego trzeba było wypełnić po niemiecku. A ponieważ my żeśmy tej formułki się nauczyli, tośmy tym ludziom tam wypisywali adresy, a oni nam zawsze coś tam kapnęli. Okazało się, że to wcale nie był taki zły interes. My żeśmy przynosili do domu całkiem niezłe sumy. Ale to niestety trwało zaledwie kilkanaście dni, bo w końcu ktoś nas tam musiał sypnąć, przyszła granatowa policja, zabrali nam ten nasz cały sprzęt, nas wsadzili do „paki”. Potem cudem nas jeszcze jakoś wypuścili. No i skończyło się.
Mama w tym czasie już uruchomiła sobie taką cukierenkę. Ponieważ mama pochodziła z rodziny cukierniczej, dziadek był cukiernikiem, no to te kontakty takie były, że przywoziło się z Warszawy jakieś ciastka, mama sobie tam ciułała jakieś grosze. Pewnie niewiele, ale jakoś to było. Natomiast… będę mówił może o sobie, nie o braciach, bo… O braciach to może tylko powiem, że najstarszy brat w czterdziestym trzecim roku zakochał się bardzo poważnie i wyprowadził się z domu. On już miał wtedy swoje [lata] i był pełnoletni, więc mama nie robiła sprzeciwu. I na jego nieszczęście został razem z tą młodą małżonką zamordowany w Wawrze. Tam sobie wynajęli pokój i tam był napad rabunkowy. I oboje zamordowani. Straciła mama pierwszego syna. Ojca wtedy już w domu nie było, bo ojciec też gdzieś się ukrywał, tak że zostaliśmy tylko my trzej z mamą. Starszy ode mnie brat, ja i najmłodszy, Wojciech, ten, o którym wspomnę może w dalszej części. Rok czterdziesty trzeci…
W ogóle z wojny nie pamiętam momentu, w którym ojciec wrócił. Nie pamiętam tego momentu. Wiem, że cały czas jakoś ojciec był poza domem, a my mieszkaliśmy tylko z mamą, tam na Piłsudskiego, we Włochach. Ojciec, jak się pojawił, to się pojawił przed samym Powstaniem. Nie pamiętam dokładnie, naprawdę. Wiem tylko, że przed Powstaniem się pojawił, a we Włochach już była… Już było Powstanie i w tym czasie Niemcy tych wszystkich młodych ludzi, mężczyzn, wywozili w głąb Niemiec, do obozu. I to był moment, kiedy trzeba było uciekać.
Jeszcze w międzyczasie, zanim doszło do Powstania (bo ja tak przeskoczyłem), to ja jeszcze pracowałem w fabryce Era we Włochach, gdzie skierowali mnie znajomi ze względu na to, że ja już byłem w wieku do wywiezienia do Niemiec. I wtedy przerwałem naukę, bo… Nie mówiłem, że jeszcze mama mnie gdzieś tam ulokowała w prywatnej szkole księgowości, bo tylko takie były możliwości, innych szkół nie było. Uczyłem się tej księgowości dość krótko, chyba przez jakiś niecały rok, kiedy otrzymała mama wiadomość, że będą wywozić do Niemiec teraz mój ten rocznik. Wobec tego skierowała mnie do tej fabryki, do pracy. […]
Zanim ja doszedłem do tego momentu w swojej pracy, to w czterdziestym drugim roku kolega nasz, z którym tam żeśmy się zaprzyjaźnili we Włochach, zaproponował nam wstąpienie do Armii Krajowej. Oczywiście my żeśmy chętnie do organizacji wstąpili. Mój starszy brat, ten drugi z kolei, Józef i ja. Najmłodszy był na uboczu, on był jeszcze całkiem młody.
Mój kolega to był Zbyszek Fijałkowski, który okazało się, był potem moim zwierzchnikiem w tej dywersji bojowej. On werbował w ogóle, bo organizowała się grupa, taka grupa, najmłodsza grupa organizacyjna, najmniejsza, czyli sekcja. Do tej sekcji potrzeba było kilku chłopców, więc znalazł już sobie nas dwóch. Do tej sekcji dobrał sobie trzeciego kolegę, który się nazywał Józef Lipka, a przybrał sobie pseudonim „Kolega”. Natomiast ja, czwartego kolegę z pracy, z tej Ery, w której pracowałem, również zwerbowałem. To był Janek, chyba Cieślak, a pseudonim sobie przybrał „Śmiałek”. Natomiast nasz dowódca, ten, który organizował sekcję, nazywał się Zbigniew Fijałkowski, pseudonimie Młot. I tu może powiem o organizacji, tej AK. Nasze mieszkanie na górze, które mieliśmy we Włochach, było takim mieszkaniem raczej pewnym, w którym odbywały się te wszystkie nasze zebrania, zbiórki organizacyjne. Tam odbywało się szkolenie, tam odbywały się pogadanki i tam, w tym mieszkaniu na górze, było archiwum broni. Tam całą broń, którą używaliśmy do różnych akcji, przechowywaliśmy na górze u nas.
Szkolenie polegało przede wszystkim na obsłudze broni, poznanie broni. Następnie przygotowanie do Powstania, bo cała nasza praca organizacyjna to polegała na tym, że my przeszkadzaliśmy Niemcom, nie tylko bojkotowaliśmy, ale żeśmy prowadzili dywersję. Niszczyliśmy niemiecki sprzęt, niemieckie biura, Arbeitsamty. No, różne takie akcje, które dawały Niemcom troszkę w kość. Rozbrajanie Niemców, niszczenie aparatury kinowej. Takie wypady. Do tego wszystkiego oczywiście na akcję szło się z bronią, a po akcji broń była składowana u nas na górze – zanim rozdysponowali ją gdzie indziej, to przetrzymywana była w naszym mieszkaniu. W roku właśnie tym nieszczęsnym czterdziestym trzecim już mieliśmy staż roczny, mój brat, ten starszy, Józef, został wytypowany do akcji na zlikwidowanie Bahnschutza. Bahnschutz to była policja kolejowa, która pilnowała torów kolejowych. Ponieważ tam dużo ludzi kradło węgiel z wagonów, to Niemcy organizowali takie oddziały policji kolejowej do likwidowania tych złodziejaszków. Oczywiście to złodziejstwo to było nic innego jak ludzie potrzebujący ogrzać sobie mieszkania. Jak szły wagony kolejowe, to tam zrzucali trochę tego węgla, pociąg przejechał, to potem zabierali. Ta akcja się nie udała na tego Bahnschutza. Bahnschutz był na tyle czujny, że nie dał się zaskoczyć, natomiast brat mój w czasie tej akcji został zatrzymany przez oddziały wojskowe, niemieckie, które tam ze szkoły bardzo wkroczyły do akcji, i tam była taka kilkunastominutowa wymiana ognia między bratem, jemu się skończyły naboje, więc w końcu się poddał. I zabrano tego brata do szkoły, z której go wywieźli do Pruszkowa, a z Pruszkowa do Warszawy na Pawiak. Na Pawiaku przesłuchiwany później był przez gestapo, w alei Szucha, wielokrotnie. Do samego Powstania brat przebywał właśnie na Pawiaku. Kiedy wybuchło Powstanie, tam już nie było więźniów, Niemcy wcześniej wywieźli wszystkich więźniów. Ślad po bracie zaginął. Mama została już tylko z bratem moim młodszym i ze mną. Ubywało jej tych mężczyzn w domu coraz bardziej.
Przychodziły informacje, że zginął, ale brat po wojnie wrócił. Ale o tym powiem oddzielnie. Będąc cały czas w organizacji, to był rok czterdziesty trzeci, jeszcze do Powstania rok prawie, myśmy próbowali w jakiś sposób tego brata odbić, ale ponieważ to były mrzonki, taka akcja nie doszła do skutku. Wszystko zaczęło się toczyć tak jak przedtem, tylko już bez brata. Nasza sekcja już była uboższa o jednego z kolegów. Pamiętam, że ten nasz dowódca, Zbyszek Fijałkowski, w roku czterdziestym czwartym, chyba na jakieś parę tygodni przed wybuchem Powstania powiedział, że otrzymał rozkaz, żebyśmy wszyscy udali się na cmentarz Powązkowski. Tam będzie zgrupowanie, bo wybucha Powstanie. Podprowadził nas do połowy drogi w nocy. Sam się wycofał, a my żeśmy poszli na ten cmentarz. Tam przed cmentarzem doszło do strzelaniny, bo Niemcy nas zauważyli. Ale udało nam się przeskoczyć przez mur i znaleźliśmy się na cmentarzu Powązkowskim. Okazało się, że żadnego zgrupowania na cmentarzu nie było. My byliśmy w trójkę, bo tylko tylu nas tam chłopców dotarło. Zostaliśmy tam na noc. Ponieważ baliśmy się wyjść w nocy, bo Niemcy już wiedzieli, że coś się tu dzieje, przeczekaliśmy na cmentarzu Powązkowskim do rana. Żeby za bardzo nie zmarznąć, tośmy się schowali do grobowca i się tam położyłem, wieńcem jakimś się przykryłem. I tak do rana żeśmy przetrwali.
Dokładnie nie pamiętam, ale to było jakieś dwa, trzy tygodnie przed Powstaniem Warszawskim. Takie ruchy już były i to wszystko zwiastowało, że coś się zaczyna dziać. A ponieważ wszyscy do Powstania byliśmy przygotowywani jeszcze grubo wcześniej, to byliśmy przekonani, że to jest ten moment wybuchu Powstania. Okazało się, że to nie było jeszcze Powstanie, tylko nie wiem, czy to były jakieś ćwiczenia, o których nas nie powiadomiono, czy to były jakieś błędne decyzje. Dość na tym, żeśmy się na tym cmentarzu znaleźli, a nad ranem, kiedy już cmentarz otworzyli, tośmy pojedynczo stamtąd się wydostali. Zaraz po tym otrzymaliśmy drugi rozkaz, żebyśmy na cmentarzach podwarszawskich szukali hełmów, wojskowych hełmów. Ponieważ wojskowi, którzy byli chowani po wojnie z trzydziestego dziewiątego roku, na grobach przeważnie zwyczajowo tak było, że były układane hełmy. Więc na tę akcję żeśmy również pojechali, każdy w swoją stronę. Ja się znalazłem gdzieś tam w okolicach jakiegoś północnego cmentarza, już nawet nie pamiętam, gdzie. To nie były chyba Palmiry, tylko jakiś inny cmentarz. Ja wiem, że ja takich hełmów kilka zebrałem. Popakowałem to w gazetę i wróciłem na pętlę tam na tym… jaka to tam pętla, gdzie jest AWF… Zapomniałem, ale to nieważne… [Wsiadłem] do tramwaju i jakoś te hełmy przeszmuglowałem. Inni koledzy, zdaje się, również tam coś mieli. Dość na tym, że w moim mieszkaniu znalazło się chyba około dziesięciu hełmów. Wszystkie te hełmy ktoś przyszedł z zewnątrz i zabrał. Prawdopodobnie były dostarczane dalej, gdzieś do Warszawy.
I któregoś dnia, bo to już minęło parę tygodni, wybucha Powstanie Warszawskie. Powstanie zaskoczyło zupełnie te wszystkie grupy związane z Armią Krajową, które nie były bezpośrednio w samej Warszawie, w mieście, tylko w tych miejscowościach podwarszawskich. Ponieważ Włochy jeszcze nie należały do Warszawy, to ja znalazłem się poza Powstaniem, tak jak i zresztą wielu innych chłopców. Naciskałem bardzo na tego swojego dowódcę, ja i moi koledzy, żeby się dowiedzieć, co się dzieje, dlaczego my siedzimy tutaj, co my mamy dalej robić. Rwaliśmy się bardzo, żeby się do tej Warszawy dostać, ale to było niemożliwe. Warszawa już była pierścieniem niemieckim i przejście do Warszawy było niemożliwe. Ale pamiętam, że około chyba 17, 18 sierpnia otrzymaliśmy od mojego dowódcy rozkaz, że wszyscy mamy kierować się indywidualnie, nie grupowo, do Kampinosu, kierując się na mogiłę powstańców. Dalej już nas skierują. Wobec tego ja, ponieważ nie wolno było grupowo, no to miałem iść sam. Ale to tego wymarszu…
O mogiłę powstańców, tak, tych w Kampinosie. No i ja dokładnie nawet nie wiedziałem, gdzie ta mogiła jest. Ale znaleźli się tacy informatorzy, którzy powiedzieli, że pomogą nawet przejść. I razem z kolegą, sąsiadem, który był w podobnym do mojego wieku, we dwójkę żeśmy poszli. Dla takiej eskorty poszła z nami moja mama, że to będzie bardziej wyglądało na jakąś wędrówkę turystyczną może. Wiem, że mama doprowadziła nas gdzieś też tak do połowy drogi i potem się wycofała. My dwaj żeśmy jeszcze gdzieś tam zasięgnęli języka i dotarliśmy do tej mogiły powstańców. Tam nas zatrzymano na jakiś czas, bo wiedzieli, kim my jesteśmy. Ale ponieważ to musiały być jakieś już ustalone rozkazy, więc wiedzieli, że będą tam napływali żołnierze konspiracji. I rzeczywiście ktoś nas zabrał potem w głąb Puszczy Kampinoskiej.
Przydzielono nas do jakiegoś oddziału, o którym nie mogę nic powiedzieć, bo nawet nie wiem. Ja się pytałem, dowiadywałem, gdzie jesteśmy, w jakim zgrupowaniu? „Jesteście w Zgrupowaniu »Kampinos«”. I to było wszystko. Wiem, że stacjonowaliśmy w kilku miejscach. Brzozówka, taka wioska, Wierszryki [Wiersze?]. Tam zobaczyłem polską kawalerię, to mi serce rosło, jak zobaczyłem. Dowiedziałem się, że to jest kawaleria „Doliny”. Kto to był ten „Dolina”? Po latach, kiedy z lektury już się dowiedziałem, kto to był „Dolina”…
Nie, ja byłem za niski szczebel, żeby do „Doliny” dotrzeć. Zwłaszcza że „Dolina” przecież pretendował do tego, żeby zostać dowódcą wszystkich sił kampinoskich. Tam były straszne rozgrywki, o których wiem z lektury, że dowódcą tych wszystkich oddziałów w Kampinosie został major „Okoń”. Tam na miejscu to już myśmy nie wiedzieli w ogóle nic, ani o „Dolinie”, ani o „Okoniu”. Wiedzieliśmy, że jesteśmy w Kampinosie i że musimy być na posterunku, bo nas w ogóle wyznaczono na zabezpieczenie sił kampinoskich od południa. To była wieś, która się nazywała chyba Pociecha. Wieś, którą potem sobie upatrzyli Niemcy. Tam w odległości kilkunastu czy iluś kilometrów ściągnęli baterię armat, karabinów maszynowych, granatników i zaczęły się obstrzały. Ostrzeliwali przede wszystkim właśnie tę Pociechę. Pamiętam, kiedyś taki straszny ostrzał. To było w niedzielę. Odprawiała się msza święta w stodole, bo tak tam było, i zaczęły bardzo gęsto padać te pociski. Otrzymaliśmy rozkaz, żeby się kryć przed tym ostrzałem. Pamiętam, że ten ksiądz do ostatniej chwili odprawiał mszę świętą. Dopóki nie ustała ta kanonada, on cały czas trwał na posterunku. Ponieważ to było miejsce bardzo mocno już ostrzeliwane, to padł chyba rozkaz odgórny, właśnie chyba zdecydował się o tym porucznik „Dolina”, żeby przerwać tę działalność tych baterii. Jak się później dowiedziałem, nastąpił atak na te baterie niemieckie. Całkowicie zaskoczyli tam Niemców (to byli chyba „kałmucy”, nie Niemcy rodowici), zginęło tych niemieckich żołnierzy bardzo dużo, zniszczone zostały armaty, bo nie było ich jak przetransportować do Kampinosu.
Kiedy to wydarzenie mogło nastąpić? To już było niedaleko wymarszu. Ponieważ wymarsz z Kampinosu był chyba gdzieś 27, 28 września. To to mogło mieć miejsce parę tygodni wcześniej. Nie później. Jeszcze zapomniałem powiedzieć, że w momencie, kiedy ja do tego Kampinosu dotarłem, to w tym czasie akurat do puszczy przyjechały podwody, wozy z ofiarami uderzenia oddziałów kampinoskich na Warszawę pod Dworcem Gdańskim. I wtedy się dowiedziałem, że w tym ataku na Dworzec Gdański zginął właśnie mój młodszy brat, który przede mną wcześniej znalazł się w Kampinosie. O czym też nie wiedzieliśmy, bo on był w kontakcie z inną grupą organizacyjną, on nie był w tej samej grupie. On był za młody i znalazł się w „Szarych Szeregach”. Wcześniej go gdzieś do Kampinosu skierowano i on zginął pod Dworcem Gdańskim. Ja wiem, że jak przywieźli te ciała, to chyba ze dwa wozy były takie wyładowane. Ja tam brata nie znalazłem. Do dziś zresztą nikt go nie znalazł.
Wyłącznie. Nie, wyłącznie.
Oczywiście, wszyscy mieliśmy broń. Najbardziej uzbrojony to ja byłem w momencie, kiedy był już wymarsz z Kampinosu, bo wtedy trzeba było tę broń zabierać. A ona tam musiała być wcześniej zmagazynowana. Tam była bardzo dobra broń, bo broń w Kampinosie to głównie była dostarczana przez zrzuty z samolotów.
Nie. To odbywało się w nocy i to były specjalne grupy do tego przeznaczone. Głównie tam te wszystkie takie akcje, które były poważniejszymi akcjami, to wszystko przeprowadzała ta kawaleria „Doliny”. Zwłaszcza ona nadawała w ogóle jakiś taki prym całym tym oddziałom kampinoskim. To była zorganizowana, piękna kawaleria przedwojenna. Jak się widziało ich, te oddziały, to naprawdę serce rosło, że coś takiego jeszcze w Polsce istnieje. To był przecież prawie koniec wojny, a tu…
Ja posiadałem pistolet automatyczny MP. A w czasie kiedy już wymaszerowaliśmy z Kampinosu, to niosłem ręczny karabin maszynowy. Wiem, że się bardzo utyrałem, bo tam były piaszczyste te drogi. Wymarsz trwał, zanim doszło do głównej bitwy pod Jaktorowem, tośmy dwa dni maszerowali.
Ja niestety nie miałem umundurowania wojskowego. Ja byłem w cywilnym ubraniu, tak jak dostałem się… Miałem tylko buty z cholewami, bryczesy, a resztę to miałem normalne, cywilne ubranie.
W Puszczy Kampinoskiej na ogół umundurowana była kawaleria „Doliny”. To było regularne wojsko, z odznaczeniami, ze wszystkimi tymi wojskowymi symbolami. No, piękna, normalna przedwojenna kawaleria. Również pełne umundurowanie to miały te grupy, które atakowały Niemców pod Dworcem Gdańskim. Zanim takie grupy wyruszyły, to ich umundurowano, uzbrojono po zęby. I szły naprawdę bardzo silne grupy. Że one tam nie odniosły sukcesów? Nie chcę mówić, kto jest winien, ale na pewno nie ci żołnierze. To były bardzo poważne chyba jakieś błędy w dowodzeniu.
Z węgierskimi nie, ale zetknąłem się z żołnierzem 1 Armii, tej, która szła ze wchodu. Oni opowiadali, że oni zdobyli ten przyczółek, już po naszej stronie, po lewej stronie Warszawy. I nie wiem, trudno mi powiedzieć, jakimi drogami oni się znaleźli, ale chyba uciekając przed Niemcami, bo tam Niemcy ich zlikwidowali potem, ten przyczółek, to nieliczni się wydostali i jakimś cudem trafili do Kampinosu. Ja się z takim jednym z nich spotkałem.
W Kampinosie nastroje były bardzo bojowe, zwłaszcza że my żeśmy nie znali wszystkich tych tajników. Nie wiedzieliśmy o tym, że tam „u góry” to są jakieś poważne rozgrywki. Byliśmy przekonani, że my jako partyzanci jesteśmy przede wszystkim bezpieczni, a po drugie, że istnieje jakiś plan. Bo po co te wszystkie zgrupowania, skoro nie było żadnego jakiegoś ostatecznego planu? No niby na pomoc Warszawie, ale dwukrotnie próbowano się do tej Warszawy przez Żoliborz dostać i się to nie udało. O jakimś większym ataku to w ogóle nie było mowy, ponieważ Niemcy mieli taką silną obronę. Z jednej strony atakowali Warszawę, a z drugiej strony bronili się, żeby ktoś ich nie zaatakował. Więc to było raczej… Tylko można było liczyć się z tym, że jeśli się uda, to przetrwamy tam do końca wojny. Bo przecież co tu dużo mówić, w jakimś sensie zaczęto liczyć się z tym, że ta armia radziecka się zbliża i tam polskie wojsko, prawda, że to wszystko w jakiś sposób uda się pogodzić. I mnie się wydaje, że za dużo było polityki, a za mało strategii wojskowej. Może nawet sam wybuch Powstania w niewłaściwym czasie nastąpił. Nie wiem, trudno jest na ten temat się wypowiadać, bo przecież są stratedzy wojskowi, którzy mogą najwięcej się na ten temat wypowiedzieć.
Miejscowa ludność, dopóki nie ponosili strat, to byli bardzo życzliwi dla partyzantów.
Tak, oni pomagali.
Przede wszystkim myśmy musieli się… tam było nas około dwóch tysięcy ludzi w Kampinosie. Wszystkich trzeba było nakarmić. Więc tam i bydło było, i hodowla, i zapasy żywności, i kartofli. To wszystko musiało być… Tym musieli się z nami dzielić. Natomiast wtedy, kiedy już doszło do palenia tych domostw, bo Niemcy w końcu tam do tego Kampinosu trafili i zaczęli po kolei to wszystko palić, wtedy te nastroje nie były życzliwe. „A to przez was, a to”… Różnie było. Na początku było w porządku, dopóki nie zaczęło się to kończyć niepowodzeniem, bo to cała ta…
A my żeśmy spali po różnych stodołach, szopach. W domach nie. W domach to raczej gdzieś tam były kwatery chyba oficerów, jacyś ranni i tak dalej. Natomiast my żeśmy byli po różnych takich zabudowaniach gospodarczych, każdy gdzieś się przytulił i spał. No tak jak…
Żywności raczej nie brakowało, nie. Nie mogę powiedzieć, żebym pamiętał, że byłem głodny. Nie, raczej byłem zmęczony, taki moment to bardzo pamiętam, że byłem wycieńczony i że byłem strasznie zmęczony brakiem snu. To już może przejdźmy do momentu, kiedy Niemcy zdecydowali się ostatecznie zlikwidować oddziały puszczańskie. Padł rozkaz, że będą oddziały z puszczy wyprowadzane, nastąpi wymarsz. I to przygotowanie do wymarszu to trwało chyba cały dzień, bo to przygotować te wszystkie podwody i te oddziały, tylu ludzi, żeby to wszystko potem maszerowało jedną drogą, to wymagało strasznie dużo czasu i, przypuszczam, pracy. Wyruszyliśmy…
Ja się wtedy znajdowałem właśnie na tej placówce wsi Pociecha.
To już było moje ostatnie miejsce pobytu. Otrzymaliśmy rozkaz, że będziemy z Puszczy wychodzić. Nie wiedzieliśmy dokąd. Nikt tego nie wiedział. Była jakaś dezorganizacja, bo nikt nie wiedział, jaki jest cel tego wyjścia z Puszczy Kampinoskiej. Wiedzieliśmy tylko, że idziemy na zachód. I rzeczywiście szliśmy na zachód przez dwa dni, dwa dni i jedną noc. Doszliśmy w końcu do takiego terenu, gdzie się kończył lity las. Puszcza się kończyła, zaczęły się kępy krzewów. Potem się dowiedziałem, że to już było niedaleko torów kolejowych, i że to już właśnie gdzieś tam ten Jaktorów. O tym nie mieliśmy pojęcia. Nikt naprawdę nie umiał nam nic powiedzieć. Chcieliśmy wiedzieć, co będzie dalej. Okazało się, że rozkaz był od góry, że mamy siadać i odpoczywać. No i wszyscy tak rozlokowali się na przestrzeni paru kilometrów, bo przecież to strasznie długi wąż tych…
To był, tak jak mówię, chyba 28, 29 września. Nie pamiętam dokładnej daty, ale chyba dwudziestego dziewiątego była ta bitwa pod Jaktorowem, więc to musiało być na dzień przed bitwą. Rozkaz do odpoczynku był podobno po to, żeby po tym dwudniowym marszu nabrać trochę siły. Jeśli ktoś miał przy sobie coś do jedzenia, żeby się pożywił, a może się ktoś zechce przespać. Ale niestety wszyscy mieliśmy napięte nerwy. Każdy z nas chciał wiedzieć, co się dzieje, bo przecież tylu ludzi i nie wiadomo, co się [dzieje], gdzie my idziemy i po co idziemy. O żadnej bitwie nikt nic nie wiedział, że będzie bitwa. Wiedzieliśmy tylko, że mamy iść, ale dokąd…
Nie, wszyscy wyszli. My żeśmy już prawie szli na końcu, bo my żeśmy byli ubezpieczeniem. Za nami już tylko i wyłącznie był oddział kawalerii, który zamykał to ubezpieczenie tylne. Na przodzie też była kawaleria, boczne ubezpieczenia również… Kawaleria się szybko przemieszczała, tak że to… Świadomie oni nas wszystkich ubezpieczali.
Tabory szły i właśnie to wszystko… Dlatego tak na tych paru kilometrach było to rozciągnięte. Ja szedłem za wozem z amunicją. Niosłem karabin maszynowy ręczny. Ciężki był, ale naprawdę już mi było wszystko jedno. Kiedy w nocy był już ostrzał artyleryjski, my żeśmy cały czas szli. Już nas te samoloty niemieckie wytropiły i oni już wiedzieli, Niemcy, gdzie są te oddziały, w jakiej ilości, w jakiej sile. I kiedy tak szedłem, w pełni obojętnie, to w pewnym momencie usłyszałem straszny huk. I ten wóz, który jechał przede mną, a na którym jechała amunicja, zginął mi w ogóle z pola widzenia. Widocznie ta siła uderzenia szła w takim kierunku, że on poleciał gdzieś i rozpadł się w zupełnie innej stronie. Mnie się cudem nic nie stało. Ale to już jest taka dygresja. Doszliśmy w końcu, tak jak powiedziałem, do tych terenów, gdzie wszyscy odpoczywali. Pomału zaczynało się ściemniać. My nadal nie wiedzieliśmy, co ze sobą robić. Szukaliśmy kogoś, kto mógłby nam powiedzieć, że pod jego dowództwem czy pod dowództwem naszym… Myśmy nie mieli nikogo z dowódców, żeby nam powiedziano, gdzie mamy dalej się udawać, jak się zorganizować. Kiedy już się zrobiło całkiem ciemno, otrzymaliśmy rozkaz: „Jesteśmy otoczeni, każdy musi szukać na własną rękę wyjścia z »kotła«”. No, rozkaz bardzo ciężki i trudny, bo nie wiemy, gdzie to otoczenie jest, nie wiemy, gdzie się znajdujemy, i nie wiemy, w którą stronę mamy się udać, żeby się z tego „kotła” wydostać. A zobaczyliśmy przed sobą… Ja byłem z kolegą, z tym kolegą, o którym na początku wspomniałem, że to mój sąsiad, który ze mną poszedł do Puszczy Kampinoskiej. On cały czas ze mną się trzymał i całą tę drogę naszego pobytu w Kampinosie.
On się nazywał… nazwisko miał Ptak. Nie pamiętam, on sobie musiał przybrać jakiś pseudonim, ale nie pamiętam. Witold Ptak.
Moim bezpośrednim dowódcą, był jak powiedziałem, Zbigniew Fijałkowski, pseudonim „Młot”, który do Puszczy Kampinoskiej nie poszedł.
A w Puszczy Kampinoskiej mieliśmy jakichś dowódców, których ja w ogóle nie znałem. Ot tam, dwa czy trzy razy gdzieś mi się tam pokazała osoba porucznika Puchały, którego znałem jeszcze z czasów we Włochach, pobytu w tym… On tam się pokazywał nieraz na zebraniach, na spotkaniach, na zbiórkach. On odbierał od nas przysięgę wojskową. No to tak, to tego porucznika Puchałę to ja tam dwa czy trzy razy widziałem. Ale on nie był moim dowódcą. My żeśmy mieli jakieś inne dowództwo, które się nami w ogóle nie interesowało. Myśmy mieli być na placówce, myśmy mieli pilnować, żeby broń Boże nie zagrażało nam od południa i to wszystko.
Ale wróćmy do tych ostatnich już chwil. My z tym kolegą, z tym Ptakiem, zobaczyliśmy jeszcze gdzieś jakieś dachy jakichś domostw, wiejskie chałupy, więc postanowiliśmy, że trzeba najpierw tam spróbować się dostać. I szybko gdzieś między tymi wszystkimi krzakami żeśmy podskoczyli, znaleźliśmy się przy tych domach i kiedy już byliśmy w obrębie tego gospodarstwa, to się okazało, że tam już jest bardzo duży ostrzał. Tam już działają z różnych stron atakujący Niemcy. Ponieważ to już było ciemno, Niemcy używali pocisków świetlnych. Pamiętam, że jak żeśmy biegli, to nam te pociski tak koło nas fruwały, tylko czekałem, który trafi. Bozia dała, że nie trafił żaden. Dopadliśmy do jakiegoś domu, a gospodarze mówią, że: „Nie, nie wolno tutaj, bo nam spalą dom. Wszyscy do piwnicy”. I tam rzeczywiście na tym podwórku mieli taką ziemiankę, jak to na wsiach bywało. Oni wskoczyli, ci gospodarze, do tej ziemianki, a my za nimi dwaj. I to był już ostatni moment, ponieważ zaczęła broń pancerna niemiecka się pojawiać. I słyszeliśmy, jak jadą te czołgi niemieckie, jak strzelają te czołgi. Wszystko się zaczęło palić naokoło. Jeden z tych gospodarzy złapał się za głowę, mówi: „To ja muszę zobaczyć, co z tą naszą krową”. Wyleciał na zewnątrz, bidak już nie wrócił. My żeśmy doszli do wniosku z tym kolegą, że nie możemy tam siedzieć w tej piwnicy, ponieważ nas tam spalą żywcem. Trzeba uciekać. Uciekliśmy. I w momencie kiedy zobaczyliśmy taki cień… ale w świetle tych pożarów to było jeszcze widać, że to jechały niemieckie czołgi. One jechały taką wiejską drogą, koło tych zabudowań. Jak przejechał jeden z tych czołgów, to my szybko żeśmy wyskoczyli i zanim następny nadjechał, to my żeśmy się znaleźli po drugiej stronie tej wiejskiej drogi. Tam był rów, żeśmy się do tego rowu schowali. Widocznie nie zauważono nas, bo te czołgi następne już zaczęły jechać. Przy następnej takiej przerwie żeśmy znów wyskoczyli i lecieliśmy na oślep, nie wiedząc gdzie, byle jak najdalej od tej pożogi. Tam była straszna rzeź. Niemcy, nie dość że z obydwu stron mieli siły pancerne, to jeszcze na torach podjechał pociąg pancerny. Potem się dowiedziałem, że drugi przyjechał z drugiej strony. I to wszystko zionęło ogniem. Można sobie wyobrazić, co się tam działo. A my, jak już żeśmy się wydostali poza ten rów, znaleźliśmy się na jakichś polach. W tej chwili jedynym naszym pragnieniem to było jak najdalej uciekać od tej pożogi. Biegliśmy tak chyba kilka kilometrów. W końcu dopadliśmy do jakiejś stodoły i mówimy: „Tutaj się schowamy i chociaż prześpimy”. Ale gospodarz nas musiał dojrzeć, bo nas stamtąd bardzo szybko przepędził. Jeszcze krzyczał, że Niemcy się dowiedzą, spalą mu stodołę, spalą mu gospodarstwo. I nas wyrzucił stamtąd. Pobiegliśmy dalej. Dalej, dalej, dalej, aż ta cisza taka się już zrobiła, nie było już słychać tej bitwy całej pod Jaktorowem. Dopadliśmy do następnych takich krzaków i padliśmy dosłownie ze znużenia, ze zmęczenia. Przy tych krzakach już nawet nie zastanawialiśmy się nad tym, czy nas tu ktoś znajdzie, czy nie. Zapadliśmy w sen.
Obudziła nas mała taka dziewczynka kilkuletnia. Już było rano. Obudziła nas i zapytała, co my tu robimy. A my przestraszyliśmy się, nie wiedzieliśmy, kto to jest. A może to jakieś niemieckie gospodarstwo? Naprawdę byliśmy zdezorientowani. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. A ona do nas mówi, ta dziewczynka, że: „Tutaj panowie leżycie, to ja powiem swojemu – komuś z rodziny – żeby wam dać mleka”. Takim prostym językiem. I poleciała ta dziewczynka. Po jakimś czasie przyszła osoba dorosła, przyniosła bańkę mleka, dała nam tego mleka się napić i powiedziała, że ona o wszystkim wie, bo tam już rozeszły się te wieści, że tam się rozegrała straszna bitwa. Jeżeli my jesteśmy stamtąd, to ona musi nas stąd czym prędzej zabrać i schować, gdzieś ukryć. I zaprowadziła nas też do takich domów wiejskich. My żeśmy opowiedzieli to wszystko, skąd jesteśmy. Brudni byliśmy, podarci – okropnie wyglądaliśmy. Mówimy, że chcemy jak najszybciej się dostać gdzieś bliżej domu. Okazało się, dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w Grodzisku Mazowieckim. To takie wsie pod Grodziskiem. Ona mówi: „No, jak panowie jesteście z Włoch, to tutaj mamy takiego pana jednego, który jest również z Włoch, ale damy mu znać, że pan jest, bo może to ktoś znajomy”. I proszę sobie wyobrazić, przyprowadzili nikogo innego, tylko naszego dowódcę, tego Zbyszka Fijałkowskiego „Młota”. Bardzo nam się to nie podobało. Mnie szczególnie, bo ja wiedziałem, to jest mój dowódca. I zamiast być z nami w Kampinosie, to on się tu gdzieś zadekował. Ale on miał tam kobietę, prawdopodobnie ta kobieta była przyczyną tego wszystkiego, że on wtedy na ten cmentarz z nami nie poszedł, że do Kampinosu z nami nie poszedł i że to on z tą kobietą się tam znalazł, w tym Grodzisku. Ona się zobowiązała, że dojedzie do Włoch i zawiadomi naszych rodziców. A ponieważ myśmy mieszkali jako sąsiedzi, to wystarczyło tylko do jednego z mieszkań dojechać i powiadomić, że my żyjemy. Okazuje się, że jak już cała akcja została zorganizowana, mama moja gdzieś załatwiła lewe dokumenty (później się dowiedziałem, że mama również była w Armii Krajowej, dlatego miała te różne możliwości) i z tymi nowymi dokumentami przyjechały obie panie.
No, to było jakieś dwa dni po bitwie pod Jaktorowem. Tam był 29 [września], no to to był koniec [września] albo początek… 1 [października]. Ale to może nie ma takiego znaczenia. W każdym razie Powstanie jeszcze trwało. Włochy były całkowicie zmilitaryzowane, że tak powiem. Mężczyzn już nie było, bo wszystkich wywieziono. We Włochach nie było jeszcze tunelu pod torem, tylko był przejazd górą, szlabany takie się otwierało. Przy tych szlabanach stały placówki niemieckie i pilnowały, kto przechodzi, dokumenty, Ausweis bitte i tak dalej. No i te mamy nas tam jakoś doprowadziły do porządku w Grodzisku i przyjechały… My żeśmy się trochę… My tak poubierani jeszcze bardziej dziecinnie, w dokumentach były inne daty urodzenia. I z tymi dokumentami doszliśmy do tych szlabanów. Niemcy bardzo skrupulatni, więc czytali wszystko, tu, na nas. Widocznie się nie doszukali niczego, bo przepuścili nas i poszliśmy na drugą stronę, tam do nas, do mieszkania na Piłsudskiego. Mama moja i tamta mama były bardzo… Obie panie szczęśliwe, ponieważ wcześniej dotarła ta wiadomość, że była bitwa bardzo ciężka pod Jaktorowem i że niewielu chłopców się stamtąd uratowało. Ja już nie będę mówił o koledze, bo tamtym zajęła się jego mama. Moja mama zaraz mnie wpakowała do łóżka, zaczęła mnie odżywiać, bo ja podobno wyglądałem bardzo źle. Doprowadziła mnie do formy.
I wtedy doszło do ciekawej sceny. Mama miała na dole sklep, jak mówiłem. Jeszcze trwało Powstanie i ja tak w tym sklepie, stojąc przy drzwiach wejściowych, patrzyłem na ulicę. Przejeżdżały te niemieckie samochody pancerne. Któryś z tych jadących Niemców dojrzał mnie przy tym oknie i oddał w moją stronę serię z pistoletu automatycznego. Że on mnie nie trafił, też cud. Ale to koło głowy mi przeleciały te pociski. I ja te pociski mam, bo sobie wydłubałem ze ściany. Miałem trzy, jeden gdzieś zagubiłem, mam dwa. […] I też byłem zdziwiony, że Niemcy, taka silna przecież armia, tak doskonale uzbrojona, walczyła wcale nie taką dobrą bronią. Bo te pociski to były zwykłe kawałki grubego takiego… z grubych prętów stalowych robione, cięte kawałki. Wiem, jak wygląda kula, bo niejedną kulę wkładałem do magazynku, tak że wiem, jak to wygląda przecież. Byłem zaskoczony tym.
Moje dalsze losy. Skończyło się Powstanie. Z Włoch jeszcze obserwowałem, jak dogorywa to Powstanie. Oczywiście ukrywaliśmy razem z tym kolegą, bo w każdej chwili mogli nas Niemcy… Oni tam byli bezpardonowi. Wtedy jak zobaczyli mężczyznę, to albo na miejscu, albo gdzieś zabierali. Udało nam się do końca dotrwać szczęśliwie. Powstanie wygasło. Niemcy skierowali do Powstania swoje oddziały, które Warszawę miały zniszczyć do końca. Mieli te miotacze ognia, samoloty bombardowały, podkładali granaty, materiały wybuchowe i te miotacze ognia. Warszawa płonęła. Najpierw z Warszawy wypędzili, nie wypędzili – najpierw wyszły oddziały Powstańców, zorganizowane, powiedziałbym, z honorami. Powstańcy wyszli i Niemcy wszystkich zabrali do obozu, do oflagów. Natomiast parę dni później Niemcy wypędzili z Warszawy całą ludność i ta droga tych warszawiaków odbywała się przed naszym domem na Piłsudskiego, bo to była jedyna główna ulica. Szli ci ludzie biedni parę ładnych godzin. Jak zaczęli iść, to było jeszcze jasno, pamiętam. W końcu zapadła noc, a oni jeszcze szli. Więc my wtedy już z tego swojego ukrycia żeśmy wyszli, stanęliśmy przy tej drodze i staraliśmy się tych ludzi wyciągać stamtąd, ponieważ wiedzieliśmy, że oni gdzieś tych ludzi wywożą. Nie zdawaliśmy sobie jeszcze sprawy, gdzie. Potem żeśmy się dowiedzieli, że to wszystko do Pruszkowa i potem jeszcze dalej, w głąb Niemiec. I w ten sposób udało nam się z tego tłumu wyciągnąć sporo ludzi. Za naszymi domami były różne krzaki i tak dalej. I oni się tam chowali. Między innymi była jedna matka z synem. Ona była tak bezradna i tak zagubiona, że moja mama jak ich zobaczyła (też tam brała udział w tym wyciąganiu ludzi z tłumów), to zabrała na dół do tego swojego mieszkania przy sklepie. Później się okazało, że to była pani profesor muzyki, pani Górska. Po jakimś czasie się przyznała, że jest Żydówką, ale moja mama na to nie patrzyła, do końca wojny już ich przechowała u siebie. Narażała się bardzo, bo za przechowanie Żydów była kula w łeb. Kiedy skończyła się wojna, państwo Górscy się wyprowadzili do Warszawy na Żoliborz, odnaleźli swoje mieszkanie przedwojenne. Jeszcze krótki czas z nami utrzymywali kontakt, a potem pani Górska umarła, a syn wyjechał do Australii.
Natomiast wracając do moich losów, ja byłem jeden, bo już nie było… najstarszy zamordowany, drugi brat wywieziony z Pawiaka, nie wiadomo… Ojca nie ma, również wywieziony razem z tymi wszystkimi mężczyznami i najmłodszy, który zginął w Kampinosie. Czyli mama została tylko ze mną. Przeżywała to bardzo. Aż któregoś dnia pojawił się ten mój brat, ten z obozu. Okazuje się, Niemcy go wywieźli, on siedział w Gross-Rosen. I przetrwał wojnę, przetrwał to wszystko, ale wrócił cień człowieka. On ważył trzydzieści cztery kilogramy. Oczywiście mama szybko zorganizowała spotkanie z lekarzem. Lekarz zbadał, powiedział: „Tu potrzebne konsylium, ja sam nie chcę wydawać żadnych orzeczeń”. I oświadczyli mamie, że syn niestety jest w takim stanie, że już nie jest możliwe w ogóle cokolwiek [zrobić], żeby go uratować. Jak on to powiedział, galopujące suchoty czy coś takiego, gruźlica rozkładowa. Bardzo stan ciężki. „My już tu jako lekarze, jako medycy, na nic nie poradzimy”. Ale mama moja była dzielna, gdzieś tam się zakręciła. Doradzili mamie, że na płuca to jednak będzie dobrze, jeśliby go zabrała w stronę Otwocka, bo tam najlepszy klimat. No i konieczne do tego jest psie sadło. Skąd tu wziąć psie sadło? Ale okazuje się, że i to było do zdobycia. Mama to psie sadło woziła do mojego brata, który się zatrzymał również w Miedzeszynie, nie w Miedzeszynie, przepraszam, w Świdrze pod Otwockiem. I po paru miesiącach syn, czyli mój brat, wrócił całkowicie do zdrowia. Uratowany. Więc mama była pełna szczęścia.
Natomiast jeśli chodzi o mnie, to po kilku dniach wkroczenia tu już tego polskiego wojska ze wschodu ja nadawałem się do zmobilizowania. I kiedy już miałem zamiar iść, zgłosić się, to tenże Zbyszek Fijałkowski, mój kolega, mówi: „Nigdzie nie chodź, ponieważ ja już się tu zadekowałem, jestem w drukarni Sztabu Generalnego – on był drukarzem z zawodu – ja ci załatwię, że nie będziesz gdzieś tam – jeszcze wojna trwała – więc gdzieś cię może jeszcze wyślą na front. Nie, chodź, tutaj jest… zadekujesz się razem ze mną”. – „Ale gdzie? Co ty opowiadasz?” I okazuje się, on bardzo szybko załatwił mi przydział do kancelarii głównej Sztabu Generalnego. Ten cały sztab się mieścił wtedy we Włochach. I okazuje się, że zostałem pisarzem w Sztabie Generalnym. Po paru tygodniach zorientowałem się, że coś mogę zrobić jeszcze dla swoich kolegów z okupacji, tych, którzy się… Ponieważ jeszcze nie było rozkazu do ujawnienia, ja nie zgłosiłem tego, że byłem w Armii Krajowej, a miałem dostęp do wszystkich dokumentów, do dokumentów, do pieczęci, ponieważ byłem w kancelarii głównej Sztabu Generalnego. No i muszę się przyznać, że skorzystałem z tej okazji i wystawiłem kilka pozwoleń na broń tym kolegom. Ponieważ to było wtedy bardzo ważne. Przy spotkaniu gdzieś, jakiejś rewizji, zaświadczenie ze Sztabu Generalnego to było czyste. Niecały rok minął, jak mnie służbowo wysłano do Gdańska. Rzekomo miałem jechać po samochód dla Naczelnego Wodza.
Dostałem rozkaz wyjazdu, poszedłem na Dworzec Główny, wtedy jeszcze przy Towarowej ulicy, i tam na dworcu zostałem aresztowany. Tam mnie zatrzymał…
To był chyba 29 października czterdziestego szóstego roku, chyba tak. Ja mam te dokumenty. Zaprowadzono mnie pod eskortą na ulicę – róg Chałubińskiego i Oczki. Tam się okazuje, tam się mieściła kaźń wojskowa tej Informacji Wojskowej, o czym nigdy nie wiedziałem. Byłem przekonany, że wojsko przynajmniej jest czyste. No to nie jest UB. A tu się okazało, że to jeszcze gorsze niż UB. Kiedy mnie tam aresztowano, całą noc mnie najpierw przetrzymano… Przy takim wielkim długim stole ja siedziałem z jednej strony, a po drugiej siedział jakiś ruski oficer i tylko wodę pił, całą noc. Nalewał sobie wody, pił. Może to nie była woda… W karafce stało, dużej. Nad ranem zabrali mnie na przesłuchanie. Windą zawieźli mnie na samą górę, tam na Ogińskiego [Oczki?], do pokoju takiego biurowego… Ponieważ to było bardzo wcześnie, znowu tam siedział rosyjski żołnierz z pepeszą, tak we mnie wycelowaną, ja sobie siedziałem na krześle i czekałem, aż zjawi się śledczy. Kiedy zjawił się śledczy, do vis-à-vis w pokoju, gdzie on przyjmował, wszedłem – rosyjski oficer. Myślę: „Co ja robię w… przecież nie jestem w Polsce, u licha!”. On: „Pan siada, panie sierżancie”. Bo ja już się tego stopnia tam dosłużyłem w tym wojsku polskim. I on mówi: „Niech mi pan powie: co pan złego zrobił, że pan się tu u nas znalazł?”. Mówię: „A cóż ja mogłem zrobić złego? No nic nie zrobiłem złego”. Ale cały czas pamiętałem, że chodzi pewnie o to AK. „Niczego złego nie zrobiłem”. – „A jednak, bez tego by pana tu do mnie nie skierowali, proszę pana. Musiał pan coś zrobić”. Ja mówię: „Nie no, jakieś nieporozumienie. A co ja mogę złego zrobić?”. Tu sobie znowu przypomniałem, że przecież ja wystawiłem kilka tych pozwoleń na broń, ale przecież nie będę jemu o tym mówił. On mówi: „No to niech pan wróci tam do tamtego pokoju, niech pan się namyśli, to może się panu coś przypomni. To mi pan powie”. No i rzeczywiście, z powrotem pod tę pepeszkę. Po paru godzinach ponownie mnie poprosił i mówi: „Proszę pana, przypomniał pan sobie?”. Ja mówię: „Nic sobie złego nie przypominam. Ja jestem dobrym żołnierzem, nic złego nie robię. Pracuję jako pisarz”. On mówi: „Proszę pana, wie pan co, żal mi pana, bo ja mam takiego syna jak pan. Pan jest młody, widzę, że i inteligentny. Szkoda by było pana”. Myślę: „Co on mówi, holender?”. – „Jak pan coś wie, niech pan mi lepiej powie”. Myślę sobie: „To chwyt pewnie jest jego, jakiś podstęp”. Dalej zacząłem się upierać, że absolutnie nie, nic nie wiem, nic złego nie zrobiłem. On mówi: „No to trudno, to już jest pana decyzja. Będę zmuszony przekazać pana polskiemu wywiadowi”. Ja myślę sobie: „Jak polskiemu, jak on, Rosjanin, tak się ze mną zachowuje grzecznie, uprzejmie, to bardzo dobrze, idę do Polaków”. I tu się oszukałem. Od niego prosto zwieźli mnie na dół, potem schodami do piwnicy. I w piwnicy, tam już mnie potraktowano jak ostatniego szubrawca. Pozrywano mi pagony, zerwano mi wszystkie odznaczenia, wszystko. Na łachmaniarza takiego ze mnie… Podarli mi, co było, może czegoś jeszcze szukali, i wepchnęli mnie do takiej zwykłej piwnicy, jak to w domach była. Takie drzwi z desek zrobione. Wepchnęli, ciemna piwnica, zamknął za mną drzwi. Ja tak wepchnięty stałem w tej piwnicy, nie wiedziałem, gdzie się obrócić, wszędzie ciemno. A po jakimś czasie ktoś mnie dotyka, mówi: „Chodź, chodź, chodź. Tutaj nas jest kilku. Chodź tu do mnie”. I mnie wyciągnął na taką pryczę. W tej piwnicy była prycza jedna i drugie pięterko, druga. Na tej dolnej pryczy… Mówi: „Słuchaj, nas tu jest kilku, my sami nie wiemy, co się dzieje. Ty to jesteś stamtąd, z zewnątrz, to pewnie będziesz wiedział, jaka jest sytuacja”. Ja mówię: „No sytuacja… No, nie martwcie się, będzie wszystko dobrze, zaraz będzie pewnie jakaś amnestia i wszystko się wyjaśni, nas powypuszczają”. I ja głupi zacząłem z nim rozmawiać. Jeszcze się nie orientowałem o tych wszystkich panujących stosunkach, takich, tych wszystkich kazamatach. Okazuje się, na tej górnej pryczy był kapuś. Kiedy wysłali pierwszego z tych więźniów na przesłuchanie, to się zrobiło widno. Następni koledzy, którzy tam na dole byli, pokazywali mi na górze, że tam siedzi taki. Domyśliłem się, żeby cicho siedzieć, zamknąć się i nic nie mówić. No i tak też było.
Zaczęło się śledztwo, zaczęło się przesłuchanie, zaczęły się tortury. I ta moja cała sprawa trwała od października do maja. Za każdym razem, kiedy mnie tam na to śledztwo wzywano, to już wiedziałem, że to będą tak zwane bajki. No i rzeczywiście tak się to wszystko toczyło przez parę miesięcy. Ciągle to same. Pytanie: „Co robiłeś? Kogo żeś…”. A w ogóle postawili mi zarzut szpiegostwa, że ja dostałem specjalnie do sztabu skierowany jako szpieg na korzyść Zachodu i że szpiegowałem. [Pytali], co robiłem, jakie tam były moje działania. Po pierwsze, to zarzut był niewłaściwy, bo szpiegiem nie byłem, nie miałem nic związku ze szpiegostwem. Miałem tylko, tak jak powiedziałem… Po paru miesiącach tego śledztwa wezwali mnie ponownie i powiedzieli: „Śledztwo zakończone. Teraz możesz sobie, taki i nie taki, przeczytać”. Taki się zrobił ton tych przesłuchań, bo to codziennie to samo i to samo, to samo i to samo. Ale ja tak sobie przeglądam, to już mi się nie chciało nawet [czytać], bo to się wszystko powtarza. Trafiłem na jedno przesłuchanie, na którym oni mnie o coś takiego strasznie głupiego pytali i ja tam nie wytrzymałem, i powiedziałem, że to wszystko jest nieprawda, że to wszystko jest wymyślone, że „z palca sobie wyssaliście” czy coś. A w ogóle to biciem niczego nie osiągniecie, bo ja się nie przyznam do niczego, czego nie zrobiłem. I tak się patrzę na ten protokół i zapamiętałem, jaki to był dzień. I myślę: „Ja się tego będę trzymał na ewentualnych jakichś przesłuchaniach dalszych albo czego”. A ten śledczy do mnie mówi: „No tak, widzisz, jest w tej chwili porozumienie, zostałeś już ujawniony”. Ja mówię: „Jaki ujawniony? O co chodzi?”. On mówi: „Nie trzeba było się tyle upierać, tyle byś od nas nie oberwał. Trzeba było od razu powiedzieć, że ty jesteś ten »zapluty karzeł reakcji«”. Mówi: „Wszystkie oddziały AK zostały ujawnione, dekonspiracja, wszyscy zostają zwolnieni, za wyjątkiem ciebie”. Ja myślę: „Jak to »za wyjątkiem«?”. „No, wszyscy, którzy zostali przez nas zatrzymani przed tym ujawnieniem, będą mieli sprawy. A ci, którzy narozrabiali, ale zostali ujawnieni, to oni idą wszystko czyści do domu”. No i oczywiście po dwóch czy po trzech tygodniach wezwali mnie na tak zwaną rozprawę, która odbywała się również w tym budynku, w tej Informacji Wojskowej, na Oczki. To było w jednym z takich większych pokoi. Ustawione były krzesła. Wprowadzają mnie na tę salę. Ja patrzę… Ja mówię: „Trzynaście na drzwiach napisane. O holender, trzynastka to chyba pechowa”. Ale który dzisiaj jest? Chyba trzynasty. 13 maja w sali numer trzynaście… A ten sędzia jak jeszcze przeczytał, sprawa numer trzynasta, to ja myślę sobie: „To jest jakiś zbieg okoliczności. To albo mnie teraz wyślą na Syberię, albo coś jeszcze mnie spotka gorszego”. Sprawę prowadził jakiś major. Obrońcę miałem na szczęście takiego wspaniałego, z Lublina, którego załatwiła moja mama po wielkich staraniach. On nie chciał się podjąć sprawy. Jak się dowiedział, że to o szpiegostwo, to wiedział, że to jest sprawa przegrana. Ale ponieważ to był adwokat taki w pewnym sensie zaprzyjaźniony, on w Lublinie wybronił mojego dziadka, który siedział na zamku, on po tych błaganiach mamy się zgodził. Przyjechał do Warszawy, przejrzał tę całą sprawę i powiedział mamie, że jest bardzo ciężka sprawa, ale będzie próbował to ratować.
Tak. Ten obrońca nazywał się pan mecenas Rettinger. Ja dużo nazwisk niektórych ludzi pamiętam, bo doskonale pamiętam nazwisko prokuratora, który był. Taki fotelik to był za mały, on miał taki szeroki fotel, taki był rozlazły Żyd, niestety, żydowski podpułkownik. Nazywał się… nie, chyba major. Major Fredenheim. Nigdy nie spotkałem później, żeby gdzieś w tych rozliczeniach za przestępstwa takie nazwisko padało. Tak samo nie padło nigdy nazwisko mojego oprawcy. To znowu oddzielna zupełnie historia, która… Szkoda może czasu na to, bo to musiałbym za dużo opowiadać, za dużo zbiegów okoliczności. Ale ten mój oprawca później stał się członkiem mojej rodziny, trochę dalszej, ale też. No, nieważne. Wróćmy do tego momentu, kiedy mnie zaczęto sądzić. Ten major, który prowadził sprawę, przewodniczący tego sądu, po procedurze, po wyczytaniu nazwiska, o co jestem tam oskarżony, pytał, czy się do tego wszystkiego przyznaję. Ja mówię: „Proszę Wysokiego Sądu, ja się mogę przyznać tylko do jednego, tylko do tego, co jest zawarte w protokole takim i takim, z tego i z tego dnia. I jeśli to jest możliwe, proszę, żeby Wysoki Sąd zajrzał do tego protokołu”. I proszę sobie wyobrazić, że tenże przewodniczący sądu znalazł ten protokół i według tego protokołu mnie sądzono. Oskarżony byłem o straszne przestępstwa. Najcięższy zarzut jaki miałem, to było oskarżenie na podstawie pierwszego dekretu o ochronie państwa. To była „czapa”, kara śmierci – za zdradę, za dążenie siłą do obalenia ustroju Polski Rzeczpospolitej Ludowej. Jakie ja tam chciałem siłą kogoś… Nic nie wiedziałem, ale tych artykułów było cztery czy coś. Ten prokurator Fredenheim, kiedy mu udzielił sąd głosu, jak zaczął o mnie mówić, to ja się zrobiłem taki, taki malutki albo jeszcze mniejszy – kawał drania, łobuza, najgorszego szpicla, wroga ludzi, wroga państwa, no w ogóle najgorszy typ człowieka. Skończył mowę i mówi: „Żądam, żeby wysoki sąd wymierzył najwyższy wymiar kary”. Wiedziałem, że najwyższy wymiar kary to jest kara śmierci. Następnie sąd udzielił głosu obrońcy. Ten z kolei jak zaczął tę swoją mowę, jak zaczął po kolei obalać kolejne punkty aktu oskarżenia, to właściwie tylko zostały dwa artykuły. Ja tam miałem takie za nielegalne posiadanie broni. Miałem broń prywatną oprócz tej wojskowej. Potem były jakieś jeszcze takie artykuły, które były tam do iluś – do pięciu czy do sześciu lat. On te artykuły po kolei, mecenas Rettinger, zbijał. Tłumaczył, że przecież wojskowy. „Kto ma nosić broń, panie sędzio? Ja? Cywil czy wojskowy? Nosił broń, bo był wojskowym. Proszę o skreślenie”. No i skreślał ten sędzia i zostały tylko dwa artykuły. Ten najgorszy został. Po tej obronie zapytano mnie jeszcze, czy mam coś do powiedzenia. Ja mówię: „Tak, mam do powiedzenia. Proszę tylko, żeby Wysoki Sąd wziął pod uwagę to, o co prosiłem. Tamte wszystkie protokoły, które są, to są protokoły pisane pod presją. Zmuszano mnie do podpisania różnych rzeczy”. „W jaki sposób pana zmuszano?” Ja mówię: „No, bito mnie”. Tak się spojrzałem, a za mną ten oprawca siedział na sali. „No przecież teraz to już mnie załatwi do reszty”. Ale na szczęście obeszło się bez konsekwencji. Sąd udał się na naradę. Po jakimś czasie wrócił na salę i odczytał wyrok. Najgorszy artykuł, to był ten pierwszy, z tego dekretu o ochronie państwa. Sąd wymierzył mi karę sześciu lat pozbawienia wolności, z tego na podstawie amnestii została kara zmniejszona do trzech, oraz utratę praw publicznych i obywatelskich po odbyciu kary więzienia na następne lata, chyba dwa czy trzy, już nie pamiętam. I od razu z sali zabrano mnie z powrotem do więzienia. Siedziałem wtedy na Mokotowie. Nasłuchałem się tam strasznych rzeczy. W nocy słuchałem tych wszystkich rozstrzeliwań, bo to wszystko był ten pawilon śmierci. Siedziałem z siedmioma innymi wojskowymi, w celi studwudziestoosobowej. Sami złodzieje, rzezimieszki, którzy z takimi honorami nas tam traktowali, tych wojskowych, jakbyśmy my byli z innej planety. Tam nauczyłem się… nie tyle nauczyłem, ile dowiedziałem się, na czym polegało życie tych kryminalistów, jak oni są zorganizowani, jak oni się tam szkolą. Więzienie to rzeczywiście dla kryminalisty to jest szkoła, a nie kara.
Dopóki mnie nie wywieziono do Wronek, to służba więzienna była zupełnie obojętna. Wszystkie te takie… Nie było przecież ani spacerów, ani nic. Siedziało się w celi i tylko na posiłek otwierali drzwi, z kotła nalali i to wszystko. Służbę więzienną w taki negatywny sposób to poznałem dopiero w momencie, kiedy mnie wywożono z Mokotowa do Wronek. Wronki w tamtym czasie to było jedno z najcięższych więzień w Polsce. Służba więzienna okazała się okropna dopiero w momencie, kiedy wywożono mnie do Wronek. Przed transportem rozcięto mi buty z cholewami. Całe, od góry do dołu. Oderwano podeszwy. Ubranie poszarpane, rękawy powyciągane, kieszenie wszystkie na zewnątrz wyrwane. To wszystko rzekomo w poszukiwaniu grypsów. Kiedy jechałem, tym pociągiem takim… więźniarką, to nie wiedziałem, dokąd jadę. Nikt nie wiedział. I jechało nas tam tylko kilku w tym czasie do Wronek. Nie wiedziałem, że jadę do Wronek. To była już zima i ciężko już było, dużo śniegu. Jak żeśmy dojechali do Wronek, to się jechało całą noc. Raniutko nas z tego pociągu z wagonu wypuścili. Ja patrzę, że ja chodzę nogami po śniegu, a to wszystko mi odleciało. Do samego więzienia było dość daleko ze stacji, tak że zmarzłem już w te nogi. No i pierwsze wrażenie moje było okropne, bo najpierw zobaczyłem gniazdo karabinu maszynowego, zasieki. Za tym dalej się idzie, idzie, idzie – następne. W końcu brama więzienna. Jak się to odchyliło, wpuszczono nas na dziedziniec i tam zrobiono nam chrzest bojowy. Ustawili nas tak w takim szeregu, kazali się rozebrać do naga i biegiem do wejścia do samego budynku więzienia. A po drodze ustawieni byli klawisze, którzy pałami nas lali. Zanim żeśmy tam dobiegli, to już nieźle się poobrywało. Kiedy weszliśmy do budynku, no to już tam cała ta procedura, o niej nie będę mówił, jak to wyglądało. Porozmieszczali nas w celach. I w tym więzieniu we Wronkach siedziałem aż do końca wyroku, czyli jeszcze niecałe dwa lata. Bo część z tego wyroku było aresztowanie, zaliczone śledztwo, potem Mokotów. I ja w tym więzieniu… Bardzo to zresztą dzielnie jakoś znosiłem, to całe więzienie, ponieważ to były ciężkie [warunki]: betonowe podłogi, bez ogrzewania, okieneczka malutkie na zewnątrz, niewiele światła, cele jednoosobowe, a siedziało nas po sześciu, po siedmiu w tych malutkich klitkach. Ale więzienie przetrwałem. Na pamiątkę sobie zrobiłem ryngraf. […] Zrobiłem też piękne szachy z chleba. Śliczne szachy, robiłem parę tygodni. Niestety nie udało mi się wynieść, bo to się za bardzo podobało tym wszystkim służbom więziennym. Powiedzieli, że tego nie wolno wywozić, i zostały tam.
W czterdziestym dziewiątym roku wyszedłem z więzienia.
Jeżeli chodzi o jakieś represje, to nie. Zostałem zdegradowany oczywiście do stopnia [szeregowca]. Zostałem pozbawiony praw publicznych i obywatelskich, nie mogłem się uczyć, nie mogłem znaleźć pracy i nie mogłem znaleźć mieszkania.
Koniecznie do tej Warszawy chciałem wrócić, bo zaraz po więzieniu to pojechałem do mojej mamy, która była aktualnie wtedy w Zakopanem, już się tam osiedliła. Ale tak koniecznie mnie ciągnęło do tej Warszawy, bo te wspomnienia, to wszystko z tą Warszawą się przecież wiązało. I już następnego roku byłem z powrotem w Warszawie. Jeszcze dwa lata chyba to trwało. Ja poszedłem… [Chyba] po pięciu latach, już nie pamiętam, miałem prawo zwrócić się o zatarcie tego wyroku. Tak też zrobiłem. Represji, poza tymi prawami, pozbawieniem praw, to żadnych nie miałem. Ale uczyć się już nie mogłem. Pracę miałem bardzo duże trudności, żeby znaleźć. Znalazłem pracę dopiero w Zakopanem. Tam miałem ciotkę, dobrze ustosunkowaną, bo to stała mieszkanka Zakopanego od lat. Załatwiła mi pracę w PSS-ie. No i tak dotrwałem do sześćdziesiątego roku, kiedy wróciłem już do Warszawy na stałe. Już wtedy tutaj miałem załatwioną pracę w biurze projektów. Tu się jakoś coraz bardziej zagospodarowałem. Zrobiłem sobie dyplom zegarmistrza, ponieważ to mój umiłowany zawód od takiego dziecka. Udało mi się jako eksternista złożyć egzamin, dostałem się do pracy i tak do dziś pracuję jeszcze zawodowo czynnie. Tyle. Ożeniłem się, mam córeczkę, dorosłą już zresztą panią, mam wnuczkę, dwudziestotrzyletnią, która kończy germanistykę. I to wszystko.
W czasie samego Powstania, ponieważ ja w Warszawie nie byłem, byłem w Kampinosie, ja mogę tylko opisać swoje wrażenia jako obserwator Powstania z zewnątrz. Strasznie długo w pamięci mi pozostał widok płonącej Warszawy. To było pierwsze. Drugie, widok Niemców, którzy we Włochach w tym czasie stacjonowali i którzy się tam ciągle przemieszczali. I ten trzeci widok, najgorszy, to wypędzenie ludności z Warszawy. Później, kiedy już Niemcy palili Warszawę, to już ja sobie zdawałem sprawę, że to jest agonia miasta. Byłem już w Warszawie zaraz po wyzwoleniu, kiedy jeszcze ludzi nie było. Ale, skądś, nie wiem jak, ale tam napływała ta ludność do Warszawy. Każdy chciał zobaczyć, jak ta Warszawa wygląda. Tam już były początki życia. Ludzie się zatrzymywali. Przecież ci starzy mieszkańcy chcieli wrócić do Warszawy. Każdy gdzieś z jakiegoś miejsca do tej Warszawy ciągnął. I ja wtedy jak chodziłem po ulicach Warszawy, po tych ruinach strasznych, nie mogłem się pogodzić z tym widokiem Warszawy zniszczonej. Strasznie to wyglądało. Nigdy nie przypuszczałem, że Warszawa może wrócić do życia. Ale wróciła.
Warszawa, 27 marca 2015 roku
Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska