Nazywam się Wanda Nowomińska. Urodziłam się 13 lutego 1936 roku w Warszawie.
No, na placu Starynkiewicza, w klinice na placu Starynkiewicza. I mieszkałam cały czas, od urodzenia, na Pańskiej 90.
Szumińska.
Nie, miałam rodzeństwo. Ja byłam jako czwarte dziecko, dziewczynka. Miałam trzech braci, z tym że jeden umarł mały, w dwudziestym piątym roku urodził się jeden, Leopold, w dwudziestym dziewiątym Włodzimierz.
Mama nie pracowała do wojny, do okupacji. Tato był laborantem, tu, w szpitalu Dzieciątka Jezus. Z tym że rodzice pochodzą ze wschodu. Mama urodziła się na Glinnie pod Lwowem, a tato w Tarnopolu. A poznali się tutaj w Warszawie, bo brat mojej mamy też pracował w szpitalu i tutaj chyba zapoznał moją mamę z tatą. No ale [jak] pobierali się, chyba jechali tam. Tak jak to jest, że [ślub bierze się] u młodych.
Trzy lata miałam. Pamiętam trzydziesty dziewiąty tyle o ile. To znaczy nie pamiętam, jak wychodziliśmy z domu, ale ten okres wojny, samej walki… Byliśmy na terenie szpitala Dzieciątka Jezus, tam w piwnicach, cała rodzina. No, tato tam pracował, więc tam cały czas byliśmy. Natomiast pamiętam już sam powrót do domu, na Pańską, właśnie te gruzy, te doły takie, to mi zostało w pamięci. Nie pamiętam zupełnie tej pierwszej oficyny domu od Pańskiej, tylko… Później też nie pamiętam, jak oni to uprzątnęli, bo brama i ten parter został, no i te trzy… tak jak te dawne podwórka, to było, to nam ocalało i ocalało nawet po Powstaniu.
Tak, ocalał, to znaczy tylko ta pierwsza [część], gdzie brama, tak jak to były te podwórka z czterech stron, były mieszkania, domy, czteropiętrowe.
Tak, to trzydziesty dziewiąty. Ja byłam za mała, żeby pamiętać. Pamiętam natomiast jeszcze jako małe dziecko, że były jeszcze przed Powstaniem Warszawskim naloty, to tato koniecznie zaraz do piwnicy wysyłał. To było normalne, że wszyscy schodzili do piwnic. A jak tylko tato był w pracy, to mama siadała ze mną przy drzwiach, tam te ściany były takie grube, no to w tym miejscu, i wtedy mi czytała albo mnie uczyła wierszyków, albo coś. Więc tutaj „Powrót taty”, znaczy ten wiersz Mickiewicza, ballada, to [znałam] na pamięć. […]
Tutaj to… Tu więcej pamiętam.
A było, było przedszkole, ale to za chwilę będzie przedszkole. Na razie mama nie pracowała, no to była w domu. Chłopcy szli do szkoły, ja z mamą byłam w domu. No i właśnie te naloty, te alarmy. Bo to jak alarm był, to wyły syreny i to się wtedy schodziło.
To już było po trzydziestym dziewiątym. To już było… to przynajmniej alarmy. Bo to jednak tam się…
Alarm był i trzeba było schodzić. Tato oczywiście nauczył nas posługiwać się maskami. Wszyscy mieliśmy te maski przeciwgazowe. A ja gaz to sobie wyobrażałam, że to jest… że lecą jakieś takie tasiemki, pogrzebacze, coś. Tak trudno mi było sobie wyobrazić, co to jest gaz. Co tam jeszcze z tego okresu przedpowstaniowego?
Tak, cały czas był w szpitalu Dzieciątka Jezus. I nawet w Powstanie tam był i nie był z nami, byłyśmy same.
Tutaj o spotkaniu to może na razie to było trudno powiedzieć, dlatego że słyszało się, prawda, chłopcy należeli do organizacji, więc tutaj to było wszystko…
Tak Niemców nie pamiętam. Potem dopiero może Pruszków trochę, no i już jak byliśmy tam na tym wysiedleniu. Natomiast jeszcze coś chciałam przed Powstaniem powiedzieć…
Na razie nie odczuwałam, tylko… może w jakim momencie. W pewnym momencie mama poszła do pracy i ja wtedy zostawałam sama w domu. Jak coś było mi potrzeba, to stukałam pogrzebaczem w ściany, sąsiadka przychodziła i… a ponieważ, potem coraz częściej były te naloty, coraz częściej alarmy, no to ja zaczęłam wychodzić już… to wtedy… Jeszcze przed szkołą to było. Zaczęłam wychodzić na dwór, oczywiście miałam taką walizeczkę… Zresztą i do piwnicy też tak się schodziło z walizeczką. Ja może tutaj [zrobimy] taką odskocznię. Tato każdemu naszykował takie jedzenie, picie, każdy miał swoje. I jak tylko był alarm, ja się natychmiast budziłam, w środku nocy, stołek pod pachę, ubranka były zawsze ładnie złożone pod pachę i nawet się nie ubierałam, tylko leciałam do piwnicy. Ale tutaj to jeszcze trzeba by było powiedzieć o tym, że my mieszkaliśmy na Pańskiej, a okna wychodziły na Prostą i na wprost okien był młyn. Tam byli Niemcy i oni… zależy, jaki tam stał na tej straży, tu przed tym wejściem. Czasami byli tacy, co widziałam, że ludziom chleb dawał albo tam co… Więc, co prawda, różni tutaj ludzie byli…
A jeszcze [wracając do poprzedniego wątku]… Wtedy jak już sama tak wędrowałam sobie po podwórku, tu do tego sąsiada, do tamtego sąsiada, i najbliższa sąsiadka, dozorczyni, ona się tak bardziej nami zajmowała tutaj. Miała klucze, tak że mogła zawsze wejść, to i dokarmiała, i tam było jakoś tak, ja wiem… Ja zresztą byłam bardzo kontaktowym dzieckiem, więc jakoś tak nie miałam problemów. Na pewno pamiętam koklusz, który przeszłam okropnie. Wtedy mnie każdy omijał z daleka. I naprzeciwko, zaraz na Pańskiej, taka Józia mieszkała i ona mnie wyciągnęła ze sobą właśnie do przedszkola, na Miedzianej. Ona chodziła do przedszkola, poszłam raz z nią. Kazali przynieść następnego dnia dwadzieścia złotych i już od tej pory chodziłam. Nim poszłam do szkoły, to chodziłam tam, do tego przedszkola na Miedzianą. Też pamiętam, że jak był alarm, to też nas sprowadzali do piwnicy właśnie, tam też. I jeszcze w czasie okupacji…
Nie, to nie były siostry. Z siostrami to mieliśmy do czynienia na terenie szpitala. Bo tam były siostry zakonne, a tutaj to… […] Niemcy chodzili po domach, po mieszkaniach, dozorca z nimi, i oni sprawdzali różne rzeczy. Do szaf, pamiętam, zaglądali. Bałam się bardzo wtedy. Niewiele wiem, co oni mówili, ale kiedyś miałam ogromnego pietra, bo moi bracia – nie wiem, czy to oni obydwaj byli, czy tylko jeden z kolegą – mieli broń i czyścili. I ta broń wystrzeliła. I to jakoś tak, że tak: w podłodze była dziura i w ścianie była dziura. A Niemcy naprzeciwko, to blisko przecież, nie taka szeroka ulica. Rzucili tutaj jakiś dywanik, tam jakiś przyczepili obrazek w tym miejscu na ścianie. Oczywiście pistolet [wrzucili] do moich zabawek, do pudełka, które było pod łóżkiem. I ja wtedy to jakoś bałam się, bo on tak zaglądał… Tato był taki majsterkowicz, więc tam jakieś okręty, jakieś samoloty, jakieś coś tam było porobione. I w jakimś momencie pokazuje na to moje pudełko, że zabawki. No to dozorczyni od razu powiedziała, że no tak, to jej zabawki, tam na… Tak że wtedy bardzo się bałam. No bałam się później też…
Właśnie nie, to był młodszy brat. To był młodszy brat, bo starszy w tym czasie to już się ukrywał.
Jeden i drugi był w konspiracji. Ten starszy się ukrywał. I ja kiedyś tak bardzo swobodnie sobie wyszłam na podwórko. Nie miałam w swoim wieku wtedy kolegów, to pętałam się koło tych swoich braci. Ten najmłodszy był siedem lat ode mnie starszy, no to taki pępek koło nich tam się pętał. No i wyszłam kiedyś na dwór i mówię: „A mój brat się ukrywa”. O… No i wtedy prędziutko przylecieli do mamy, powiedzieli, miałam prikaz, że mam być cicho, tego nie można mówić. No to już nie mówiłam.
Nie, nie. Ani tata, ani mama. Tata nawet mniej wiedział o wszystkim, mama więcej wiedziała. […]
Ja tak tego nie pamiętam. Chyba raz to z tatą wyjechałam właśnie tam na tę Glinnę, pod Lwów, do tych ciotek, mama tu została, a tak no to na półkolonie. Nie pamiętam, żebyśmy gdzieś tak wyjeżdżali. No jeździło się na Bielany, tutaj na Pola Mokotowskie chodziło się, to pamiętam.
Mnie tak trudno powiedzieć, bo to były jakieś na pewno [wyjścia] na „zieloną trawkę”, a oprócz tego to tak więcej to bardzo nie pamiętam, co było. Ale wiem, że jakieś zbieraliśmy wtedy… jakieś czekolady sprzedawali z jakimiś tam samolotami czy z czymś tam i to się zbierało. To tylko tyle, a tak to nie.
Nie, tego też nie pamiętam. Takich rzeczy nie pamiętam, żeby to było coś specjalnego. No, czekolady, bo w czekoladach były te jakieś tam… Tak mi się to utrwaliło.
Nie, ja byłam za mała. Ale kolega tych moich braci, który dopiero dwa lata temu powiedział mi, że brat nie żyje i gdzie zginął, bo my żeśmy nie wiedzieli, ten starszy. […]
Tak, tak, to pamiętam. O tyle pamiętam, że tak: Żelazna, jak się szło, no to właśnie był mur tutaj. Kiedyś tam widziałam poza murami, że strzelali do kogoś, do jakiegoś Niemca czy kogoś, kto chciał czy z okna, czy tam jakoś uciec. A poza tym pamiętam to przejście nad Chłodną. Bo to właśnie tam z tą Danką taką, tą dozorczyni córką, z nią gdzieś tam wędrowałam, aż do Chłodnej właśnie. I tam widziałam to przejście nad ulicą. I poza tym w czasie okupacji – to jeszcze mama chyba nie pracowała, nie wiem, jak to było – to przychodził taki żydek i mama mu dawała jeść. A kiedyś na skwerku między tymi szpitalami na Starynkiewicza i Dzieciątka Jezus to takie jakieś doły były pokopane. Szłam z mamą tamtędy i mówię: „Ojejku, chłopiec jakiś tam w tym rowie jest”. I mama wtedy mi powiedziała: „Nie patrz w tamtym kierunku, bo jak ktoś niewłaściwy zobaczy, to go wydadzą i zabiją”. Tak że to pewnie znów był Żyd.
A, że płonęło, to było widać, ale…
Trwały walki, tak, tak. Ale to tak więcej nie pamiętam. Najwyżej to właśnie, że płonęło.
Pierwszy dzień zapamiętałam… Z opowiadań mamy to wiem, że… Bo tak: ten starszy brat to on już gdzieś tam, prawda, był. A młodszy rano skoro świt jakąś flagę za pazuchę wsadził i wyszedł na Powstanie. No, tato do pracy, mama też do pracy… No więc mama wiedziała, że coś się szykuje, i tylko tak ciągle nie bardzo wiedziała, czy to już, czy nie, czy ten rozkaz padnie. Tak że my o tyle byliśmy w dobrej sytuacji, że mieliśmy zapasy żywności. Było tak dużo chleba nasuszonego, który później w czasie Powstania smażyło się jakoś na patelni, moczyło i coś tam się jadło. Pamiętam, że był… I [była] jakaś marmolada w wielkim tym i śledzie. No różne rzeczy, takie, które można było przechowywać, to one były. I wtedy kiedy już zaczęły wyć syreny na siedemnastą, to mama w ostatniej chwili wpadła do domu, bo ja byłam sama, oczywiście pod piwnicą, bo cykor byłam nie z tej ziemi. Wtedy to Powstanie to jeszcze tak można było trochę na dwór wyjść, przed bramę. Jeszcze widziałam, tu na Miedzianej to tu się coś paliło, to tam się paliło.
Wychodzili przez podwórko.
Młodzi chłopcy. Ale najbardziej to mnie chyba to szokowało, że prowadził ich taki mały chłopak, prawie jak ja, troszkę większy, z wielką tą maszyną, z tym kołem, z tym takim… Mówię: „Boże, jak on to udźwignie, jak on to niesie?”. Dlaczego przechodzili przez ten… Bo między domami były połączone piwnice, tak że tędy normalnie ludzie chodzili z domu do domu.
Już na podwórku to przez podwórko, dlatego że już dalej za naszym domem było takie wyjście, ale już tam chyba był dom jakiś rozwalony. To była Pańska 90, no to tutaj było pewnie 92. Nie było chyba tego budynku i gdzieś tędy wychodzili, i szli dalej.
Ja tak na niego zwracałam uwagę. Oni może mieli tam coś jeszcze. Z tym że tak z opowiadań się wiedziało, że a to benzyna, a to butelki, a to to, a to tamto.
A nie, barykada była większa. Na Pańskiej coś było, tam przy Żelaznej, ale tutaj pod naszym domem było coś usypane i taka niewielka barykada właśnie do przejścia tam do tego młyna. I był dół wykopany, no i tędy ludzie tam przechodzili. Z tym że ja nie wiem, chyba później człowiek się robi jeszcze bardziej wrażliwy. Bałam się bardzo, ale… Pamiętam, my mieszkaliśmy na parterze i te okna tam… Tak że właściwie my mieszkałyśmy w piwnicy całe Powstanie – łóżko i tam się siedziało. A w naszym mieszkaniu to tam się wszyscy rządzili, kto chciał i nie chciał. W międzyczasie uderzyła… Chodzili do młyna, stamtąd przynosili mąkę. Potem uderzyła bomba jeszcze tam, więc i zboża się jakoś odkryły, i ja nie wiem, ci nasi ludzie wszystko potrafią: jakiś młynek skombinowali, kręcili, była mąka potem z tego. W naszym domu mieliśmy piekarza, który piekł chleb, i mnie do tej pory… ta jego kruszonka mi weszła teraz do głowy. Czarne, takie drobne, jak one się nazywają (mówiłam, że mi zabraknie słowa), na chlebach teraz, taki mocny zapach. To to mi zostało właśnie z Powstania, bo on wypiekał i tym posypywał zawsze. A jeszcze tak z okresu okupacji to jeszcze mi się podobało to… To tak, okna pozasłaniane, ciemno musi być, prawda, żeby światło…
Czarnuszka. O! Czarnuszka, właśnie… [W czasie okupacji] to tak wieczorem siadało się i moi rodzice śpiewali takie różne stare piosenki. Ja miałam to spisane i mi znajomi…
To była jeszcze okupacja. Mnie się to przypomniało z okresu okupacji.
Nie wrócił, nie. Tato nie wrócił. Po jakimś czasie przysłał nam jakiegoś chłopca, żebyśmy poszli tam do niego, żebyśmy się starali przedrzeć na teren szpitala. Ale mama nie chciała, bo chłopców nie było, obydwu braci, liczyła na to, że może będą szukali. I rzeczywiście, po przejściu ze Starówki brat był u nas. Był dwa albo trzy razy z tymi swoimi znajomymi, właśnie odwiedził nas. Jak wrócił z tej Starówki, Boże, głowa to był jeden wielki strup, bo oni szli kanałami.
Nie wiem, co jeszcze powiedzieć… A, na podwórku wykopali u nas studnię. I to mi został taki obrazek, że stoją wiaderka różne, dzbanuszki, różne rzeczy, i tak: jak już ta woda tam zdążyła jakoś nadlecieć, no to ktoś tam szedł, tą korbą zakręcił, a po Powstaniu to mieliśmy dobrą huśtawkę na tej korbie, bo to dopiero potem rozebrali studnię.
Tak, tak. A jeszcze [były] „krowy” ryczące. Uderzyła w róg Miedzianej i Pańskiej, tutaj też.
Tutaj tego nie mieliśmy. Tu akurat ten nasz dom jakoś tak… Nie, ludzie ginęli. Ludzie ginęli i na przykład do mieszkania kiedyś jak chciałam wejść, no to zawsze jakieś nosze albo człowiek pod tymi drzwiami leżał i czekał, że go pod oknami zakopią. I nie pamiętam, kiedy właśnie ekshumowali te ciała spod okien. Na razie jeszcze trumny robili, jakieś tam zbijali. Później już tak chowali. Ludzie ginęli i tutaj, bo na Towarowej, na wprost Prostej, tutaj był bunkier niemiecki i jak tu się ktoś wychylił za bardzo, to oni strzelali. Tak że ludzie ginęli.
Do końca. My byliśmy w ogóle do końca, dlatego że… no, tutaj walka o każdy dom. Wiem, że się bali, że jak „ukraińcy” wejdą, że oni są tacy niedobrzy, w sensie że mordują, że znęcają się, że… A potem, już jak była kapitulacja, no to my żeśmy gdzieś tam z mamą wyszły. Gdzieś, nie pamiętam, gdzie my żeśmy stały, czy tu gdzieś przy placu Kazimierza Wielkiego, tu, gdzie teraz Dom Słowa Polskiego stoi, i żeśmy widziały tych Powstańców, biednych, wędrujących. Czekaliśmy, że może zobaczymy właśnie któregoś z braci. I Niemcy powiedzieli, że zostawią ludzi, którzy będą mieli ewentualnie jakieś jedzenie albo opał i tam coś, że nie będą ich wyrzucać z Warszawy. No to mama, pamiętam, jeszcze z tego młyna – tutaj pościągali ludzie to, co mogli, co się dało – wór pszenicy do mojego łóżeczka, takiego wiklinowego, włożyła. No ale potem jednak wszystkich wyrzucali. I jeszcze, jak żeśmy w tych piwnicach tam siedzieli, to już jak nas mieli wyrzucać, to takie lepsze rzeczy każdy wyniósł do jednej piwnicy i tę piwnicę zamurowali. Tak tam pobrudzili po to, żeby nie było widać, że to jest tam cokolwiek schowanego. No ale niestety przyszli niektórzy prędzej, rozkopali to wszystko. Ale na szczęście bardzo szybko wróciła nasza dozorczyni, bramę zamknęła, nie wpuściła nikogo obcego do domu, czekała na swoich lokatorów. I rzeczywiście, bo dom nasz ocalał…
Pociołkowa… Tak, to byli dozorcy, oni… Nie pamiętam, kiedy tutaj nastali w tym naszym domu, ale wiem, że jako małe dziecko… To taka była po sąsiedzku (potem zresztą kontakty utrzymywało się), to była rówieśnica moich braci, ich córka. Starszą też mieli, gdzieś tam na Pańskiej dalej mieszkała czy na Mariańskiej. Z nimi ten kontakt to był do ostatka.
[…] Przede wszystkim to, że ludzie sobie bardzo pomagali i na przykład tak jak mama miała te różne jedzenia, to się dzieliła. Po prostu to była tak jakby jedna wielka rodzina i to się bardzo przydało, bo jak po Powstaniu było ciężko, to ci ludzie chyba jakoś tak, żeby odwdzięczyć się, to mnie na obiad zapraszali, to mnie to… to tak jakoś…
Jeszcze w międzyczasie Niemcy wagę stawiali w bramie, trzeba było makulaturę oddawać, szkło, coś tam jeszcze, to pamiętam, że ważyli.
Nie, nie, przedtem.
Podczas okupacji, tak. No i to, że mieliśmy ołtarzyk na tym [podwórku] […] i tam modlili się – przede wszystkim maj i czerwiec były odprawiane. Ja tak któregoś dnia usiadłam i próbowałam sobie spisać nazwiska tych naszych sąsiadów różnych, ale niektórych się nie pamięta jednak już.
Nie, mszy nie było, modliliśmy się tylko na podwórku.
Były gazetki i nie mogę sobie do tej pory darować, dlatego że różne medale mojego taty, mojej mamy brata i gazetki powstańcze dałam naszej historyczce w trzydziestej ósmej. Ona potem zachorowała, umarła. To miało iść do Izby Pamięci i to wszystko przepadło. Tego mi szkoda, ale…
Nie wiem, to mi trudno powiedzieć. Może to był chłopiec z poczty polowej, no bo kogo by przysłał, prawda. Musiał widocznie stamtąd przysłać kogoś. Ale to żeśmy z tego nie skorzystali. Z tym że nie wiem, jak to by się dalej potoczyło, gdybyśmy na przykład tam byli, dlatego że ich trzy razy pod mur stawiali do rozstrzelania i za każdym razem jakoś tam powstrzymali to, jakiś tam ktoś się trafiał i powstrzymał. Potem szpital był ewakuowany do Milanówka i jak nas Niemcy wyrzucili już z Warszawy… My żeśmy wyszli ostatni stąd, 7 października dopiero. Pamiętam, jak nas pędzili. Czy już mam o tym mówić?
Warszawa zrujnowana, a… No ja nie wiem, czy my jako ostatni, ale wiem… Kiedyś się nad tym nie zastanawiałam, ale teraz się zastanawiałam, dlaczego my byłyśmy z mamą same. Ale potem to tak mówię, wyganiali nas z tego domu, pędzili tędy, Grójecką. Pamiętam te karabiny nastawione, tutaj jak plac Zawiszy, tędy, gromady ludzi… Mama niewiele co wzięła, ja jakąś lalkę i chleb, którego nam napiekł ten [piekarz], bo nie wiadomo, co będzie dalej. Ale po drodze, jak żeśmy szli, to tyle było wyrzuconych różnych rzeczy. No i ci ludzie mijali się jakoś tak, jeden szedł wolniej, drugi prędzej, tak że my byłyśmy same.
I jak nas zapędzili do Pruszkowa, to na razie siedzieliśmy jakoś na zewnątrz gdzieś, jeszcze nie w tych halach. I ludzie uciekali, widać było. Mama mówiła: „Patrz, zobacz, tędy, zobacz w te zarośla, tędy, tędy można”… Ale ja się bałam i zostałyśmy tam. Tam nas potem spędzili, znów nie pamiętam momentu tego pędzenia do tej hali. Tam się zgubiłam, ale mama mnie znalazła. Pamiętam, do tej pory jak pomyślę, to strach. Oczywiście na szyi miałam kartkę z nazwiskiem, imieniem, adresem, ze wszystkim, bo to tak to było w tym czasie. Nie wiem, jak długo tam byliśmy, bo tego to nie pamiętam, ale…
Tego w ogóle nie pamiętam, żeby coś takiego było. Pamiętam tylko zatrzęsienie tych ludzi, pamiętam, że jakiś beton przecież to był i jakiś taki rowek, coś tam, to na to zwróciłam uwagę tylko. I potem pamiętam, że już nas stamtąd wyrzucili, podchodziło się i Niemcy tak: jednych tu, drugich tu. Ja jakoś za mamę się schowałam, szłam za mamą i oni mamę na razie właśnie pewnie na roboty do Niemiec, a resztę to prawdopodobnie to był Oświęcim. Później mama mówiła, że wozili nas bardzo długo tymi odkrytymi wagonami i wyrzucili pod Krakowem, bo już podobno Oświęcim nie dawał rady przetwarzać tego wszystkiego, tych wszystkich ludzi, których tam napędzali. Tak że to mi zostało.
Ale co mi zostało takiego stamtąd jeszcze, to to, że Niemcy dawali mleko w puszkach. Ja to do tej pory pamiętam smak tego mleka w puszcze, nigdy inny już taki nie był. Potem jak już nas tam wyrzucili gdzieś pod tym Krakowem, to ludzie chodzili… Dużo, przecież to całe wagony, po drodze jeszcze jakiś nalot był, jeszcze pociąg się zatrzymał gdzieś tam w terenie, część ludzi też jakby dało radę, to tam widziałam, wychodzili, uciekali, już nawet Niemcy nie strzelali. I tak chodzili: „Kto z Żelaznej, kto z tej, kto z tamtej?”. Ludzie już nie wołali swoich, tylko chociaż żeby to była ta sama ulica. No i my żeśmy weszli na jakąś mamy koleżankę, ona była z córką i jej dzieckiem, z wnuczkiem. Potem jak nas stamtąd zabierali chłopi na furmanki, no to już z nimi byliśmy. I rzeczywiście, odwieźli nas do Tomaszowic pod Krakowem i [byliśmy] u takiego jakiegoś, no u Kucielów, bo ja pamiętam ich nazwisko. Byliśmy tam u nich nie bardzo długo, dlatego że tak: mama im tam trochę szyła, trochę tam coś pomagała, a ta koleżanka to uważała, że jej się wszystko należy, bo ona jest wysiedleniec, tak że nie bardzo ją lubili. Mama dowiedziała się jeszcze, że… A, to była taka jakaś, ja wiem, trudno powiedzieć, w każdym bądź razie zapamiętałam, słomę nam rzucili na podłogę i takie perełki, bo to jakieś betonowe czy jakieś było, takie perełki po tym… Cały czas mokro było, bo to… Tam był dworek w tych Tomaszowicach i mama dowiedziała się, że tam przyjmują do pracy, że można iść do nich pracować, no i mama poszła tam do nich. I tam żeśmy chodzili pod tę górkę, ja za mamą tam cały dzień pętałam się po terenie. Tam byli też inni warszawiacy. To musiały być jakieś czworaki i z jednej strony byli Niemcy, którzy tam mieli kuchnię, a oni mieli taki wielki pokój, tam były chyba ze cztery okna albo więcej i na jednej ścianie była ogromna prycza, i tam ta gromada ludzi na tych pryczach spała. Wtedy żeby mama tak nie wędrowała, to nam zbili takie łóżko w drugim kącie, już żeśmy tam były i tam zostały. Z tym że ci Niemcy to byli Ślązacy, oni byli dobrzy dla nas. Dlaczego pamiętam? Dlatego że na przykład podrzucali, żeby im tam wyłuskać groch albo tam coś zrobić, albo coś i później podrzucali to. I na przykład pierwsze święta tam w tych Tomaszowicach, no to pamiętam i Niemców, autentycznych Niemców takich, jak o dwunastej wali w taką patelnię, żeby przywitać Nowy Rok. Więc były święta i ten Nowy Rok, i… Oni byli dla nas naprawdę dobrzy. I pamiętam moment, wkraczają Rosjanie. Słyszę ten wrzask nad ranem, a kiedy się wysunęli ci Ślązacy, na pewno ich gdzieś po drodze złapali, oni już musieli wiedzieć. Z tym że ten jeden to powiedział: „Hitler i tak teraz wojnę przegra”. Ale to ja już tak między wierszami słyszałam, przecież mnie tego nikt nie opowiadał. Mama tam potem do nich napisała, ale nie odpowiedzieli, nie wiem, czy list nie doszedł.
Ale potem stamtąd ktoś przyjechał do Warszawy sprawdzić, czy dom stoi, no i jak mama się dowiedziała, że dom stoi, to żeśmy się zaczęły tutaj jakoś tak wybierać i nie wiem, kiedy wróciłyśmy. Okiennice były zamknięte, drzwi zamknięte, tylko wszystkie książki, wszystko, co było możliwe, było porozwalane, bo to ktoś jednak tam się pętał po tym mieszkaniu.
No, z takim wrzaskiem, jak tak to oni: Uraaa! Właśnie to pamiętam. Z tym że, no to tego to nie wiem, czy powinnam mówić, czy nie, ale oni jak przyszli, to się zaczęło bardzo tam źle dziać w tym dworze. Przede wszystkim jak im było potrzeba drzewa, to pościnali, napalili na środku gdzieś tam. Tutaj koło nas zrobili sobie balię, na podwórku goli latali się tam kąpać i gotowali te ubrania swoje w tym jakimś wielkim kotle. Znów ja się przydałam jako mała, bo oni tak wydzielali wszystko, nie bardzo dawali, bo Niemcy to ten cały deputat, to co się należało, to oni to wszystko dawali: mleko, ziemniaki, to wszystko to tam za tę pracę, za to, to mama dostawała. Jak już brakowało ziemniaków, to taka jedna pani, pani Bednarczyk, chyba Stefcia, ona też na Pańskiej później mieszkała, to znów mnie wpychali do piwnicy przez okienko i stamtąd kazali wybierać, to ziemniaki przez to okno podawałam tam. […]
Całe, z tym że splądrowane, zdewastowane.
Tak, cały czas, tak. To co im się udało z tej piwnicy zebrać, to zwinęli w taką zasłonkę naszą nawet (ja mówiłam, że to w kapusty, a to były róże takie), taka zasłonka z tego naszego mieszkania. I tam kto co jeszcze zdołał zebrać, to zebrał. No właśnie trochę zdjęć takich mam, to stąd, bo skąd byśmy mieli.
Tak, informacje od taty… Bo jak nas wieźli, a już słuchy chodziły, że do Milanówka został szpital przeniesiony, to mama tam z tej lory wyglądała i widziała tatę na rampie. Zaczęła rzucać kartki, takie z „Piotrusia”, pisać, ale to do taty nie dotarło, jak żeśmy tamtędy przejeżdżali, i mama z Krakowa napisała do taty, tutaj do tego Milanówka. No ale on nie przyjechał do nas – mama mówi: „Jakby do nas przyjechał…” – bo już niestety, ale był chory, gruźlica i umarł w Otwocku w czterdziestym piątym roku na gruźlicę.
Spotkałam się, przyjeżdżał. To ja wtedy byłam bardzo dzielna i na przykład po wodę na Filtry szłam z dwoma dzbankami, żeby tacie przywieźć. Przecież ja byłam ta ukochana córeczka tatusia, bo przecież chłopak, a tu była dzidzia.
Przede wszystkim to były gruzy. Z tego Dworca Głównego tutaj niedaleko przecież na Pańską, Miedzianą to ciężko było dojść. Ale dzieci to miały frajdę, bo górki były nie z tej ziemi do zjeżdżania. Miska, jedno siadało w miskę, reszta czepiała się z tyłu i żeśmy jechali. Ulice na przykład było tylko tak z tego… a tu był spad, no to spadał pierwszy, wszyscy spadali za nim, na niego i też było dobrze. Tak że ja tu właśnie w tych okolicach, tu się kręciłam. Ten bunkier, nie wiem, kiedy go tutaj zlikwidowali, tego nie pamiętam.
No pewnie. A po gruzach się chodziło i mieliśmy takiego sąsiada, on cegły jakieś tam zbierał, coś robił, to żeśmy mu chodzili, pomagali na razie, nim się poszło do szkoły.
Bo ja tak: przed Powstaniem chodziłam jeden rok, mam z pierwszej klasy zdjęcie, potem rok nie chodziłam… Tam dwa dni pod tym Krakowem w tych Tomaszowicach byliśmy, ale zaraz styczeń, wyzwolenie i już szkoły nie było. Tak że jak tutaj wróciłam, to do tej swojej na Miedzianą. No, gruzy tutaj naprzeciwko domu. Też taki zrujnowany dom, taka staruszeczka jakaś. To ten zapach tego domu, tych szczurów, tego wszystkiego to do tej pory czuję. Sami nie mieliśmy, ale tak wszyscy, kto mógł, to tak do niej szedł i tak żeśmy jej jedzenie nosili, różne rzeczy, ubrania i jakieś tam szklanki, jakieś coś tam tego.
A poza tym ponieważ moja cała rodzina pochodzi stamtąd, ze Lwowa i wszystkich wywieźli na zachód, tak że ja rodzinę miałam właściwie tam na zachodzie, po całej Polsce. W tej chwili to tak: i Wrocław, i Gliwice, i Poznań, Lubań Śląski, tamtędy. Więc jak tutaj taka bieda u nas była, no to jak mogli, tak nas wspierali. Na przykład do komunii jak szłam, to sukienkę, to już i oni mi tutaj, i tak… Bardzo, bardzo pomagali i potem już ja całe wakacje spędzałam u nich. Nieraz mama mnie już w czerwcu wywoziła, wcześniej nawet puszczali i tam trzy miesiące siedziałam, tu albo tam, tak że już mnie miała z głowy. Potem też zachorowała na gruźlicę, też był kłopot, no ale to…
Do drugiej klasy. Pytali nas wtedy, czy potrafimy czytać, czy nie. Ja się nauczyłam sama.
Na Miedzianej, pod ósmym. Tam były chyba ze trzy szkoły, bo była dwudziesta piąta, dwudziesta szósta i chyba siedem. Tutaj żeśmy w tej szkole… Nie wiem, czy ja przed Powstaniem chodziłam do dwudziestej piątej, czy do dwudziestej szóstej, ale potem trafiłam właśnie do dwudziestej piątej.
Nie na Miedzianą, dlatego że naszą szkołę z Miedzianej wyrzucili na Żelazną, tu gdzie teraz jest… naprzeciwko [szpitala] Świętej Zofii. Tu teraz jest chyba starostwo nasze, tam jest coś. To tam też były szkoły. Na dole było liceum, później była jakaś też normalna szkoła, a my na ostatnim piętrze i chodziliśmy właśnie od tej strony bokiem, od tej… I tam kończyłam.
Tutaj wydawało mi się, że to takie normalne, my tak byliśmy wychowani.
Byłyśmy we dwie. Wrócił brat. Młodszy brat od razu na początku Powstania był… Złapali ich i wywieźli do Niemiec. On jak stamtąd wrócił, to ujawnili się, zebrali się wszyscy i oni się ujawnili. Miał tam potem różne kłopoty i podobno właśnie nawet ze szkołą i tam miał różne problemy. Do wojska jak ich wzięli, to ich wzięli właśnie podobno… To byli wszyscy tacy, co to tutaj trzeba było ich mieć trochę na oku. I co ciekawe, tam „na tym oku” oni też organizację stworzyli jakąś. Niestety brat zginął, zaraz powiem jak, ale podobno gdyby on był… No to też byłby sądzony. On miał tam o tyle dobrze, że siedział na centralce, tak że jak chciał… Na przykład jechali na mecz albo gdzieś, to jego zawsze puszczali. Przyuczył tam kogoś jeszcze, więc było ich tam na zmianę. Zginął w jednym z takich wyjazdów. Jechali po sportowców chyba do Wrocławia czy nie wiem gdzie, i [siedzieli] na wierzchu, na takiej tej „budzie” normalnej, taki Janek ich wiózł, a po drodze dosiadł im się rusek, kazał mu usiąść z boku. I on tak prowadził, jadł czereśnie czy tam coś jadł, uderzył w słup i brat tam zginął. A ten drugi kolega, taki, z którym mieliśmy kontakt, bo nawet chrzestnym był mojej córki, to dostał karę śmierci najpierw, potem mu zamienili na dożywocie, a potem jakoś tam go oczyścili. Potem ten kontakt nam się zerwał, jeszcze po tych latach pięćdziesiątych jakoś tam żeśmy utrzymywali kontakt. Nie wiem, zerwał się, on mieszkał tu na Niemcewicza, a potem jakoś tak, nie wiem, jak to było, my żeśmy się z Pańskiej wyprowadzili i ten kontakt się urwał.
Na Opaczewską. No i w zasadzie…
A to w ogóle, ponieważ było nam ciężko, już brat zginął… On poszedł do wojska, było nam ciężko, więc tak jak i teraz, tak do szkół kiedyś też przychodzili, zachęcali do takiego zawodu, do takiego, to tu, to tam. No i tutaj przyszli z Nowogrodzkiej, z tej jakiejś telekomunikacyjnej czy z czegoś. Oczywiście ja się tam z bratem skontaktowałam: „No możesz iść tutaj, to…”. To z tego wojska jeszcze [odpowiadał]. On jeszcze chyba w maju napisał na zdjęciu: „Kochanej siostrze”, a w czerwcu zginął. A w grudniu miał wyjść już z wojska. No to ja mówię, no faktycznie, to będzie prędko, pójdę do pracy i będzie nam tutaj lżej. Wakacje sobie spędzałam gdzieś tam, już w Lubaniu, tam pod Lubaniem. Przyjechałam tu, moja wychowawczyni poszła ze mną tam, żeby mi to załatwić, po 15 sierpnia, okazuje się, że jestem za młoda i mnie nie przyjmą. No i teraz rozpacz w kratkę: gdzie ja pójdę? Przecież to się prędzej stara. W moim domu dwie dziewczyny się wybierały do liceum pedagogicznego. „Słuchaj, my idziemy za dwa dni na egzamin, bo są przyjęcia”. I to była dopiero jedna klasa ich i teraz był nowy nabór do tego liceum pedagogicznego. Ja tej swojej pani powiedziałam prędko, żeby mi opinię napisała, i poszłam na ten egzamin tam. Chyba nie było lepszego takiego momentu, bo ja chyba zawsze miałam jakiś taki kontakt z dziećmi, taki opiekuńczy, taki opiekuńczy i taki… Tak że nie wyobrażam sobie, że mogłabym gdzie indziej pracować i co innego robić. Zdałam ten egzamin, polski zdałam bardzo dobrze, bo to tu w Domu Słowa Polskiego… Jak Dom Słowa Polskiego otwierali, to my żeśmy na aptece, na Siennej, na wierzchu, na dachu takim niskim siedzieli i patrzyli, co się dzieje tutaj, jak to otwierają, ile ludzi.
Pięćdziesiąty pierwszy, [jak poszłam] do liceum. To liceum było rok na Żytniej i potem dostaliśmy swój budynek na Obozowej 60 i tam się przenieśliśmy. Bardzo dobrze było uciekać, był las od razu.
Przez okno. W czwartej klasie już jak byliśmy, to [uciekaliśmy] na wagary, jak się która lekcja nie podobała.
A co to takiego? Nie no, w podstawówce nie chodziłam. Ale my żeśmy po prostu zamykali drzwi na klucz i oknem wychodzili, ale tylko na poszczególne lekcje. Później dopiero ogrodzili. Tam teraz jest też jakieś liceum. Potem to liceum przenieśli, nie wiem, czy tutaj na Platynową, czy gdzieś tutaj było trochę, ale już tutaj nie miałam kontaktu. No tutaj to ta matura, no… Bardzo, bardzo mieliśmy taką fajną dyrektorkę, taką wyrozumiałą, miłą, dobrą, ale mieliśmy również takich, co trochę trzeba było się ich bać. Do ZMP oczywiście należałam, no i też krawat, odznaka i wszystko to dałam tej swojej koleżance, i to wszystko przepadło.
Zebrania, takie szkolenia, oczywiście prace społeczne. Ja nigdy bym się nie umiała upomnieć na przykład o to, ile mi zapłacą. Bo teraz jak młodzi idą do pracy czy gdziekolwiek, to pytają, ile dostaną. A nie, nie – ja to mogłam za socjalistyczny uścisk dłoni i do tej pory nie upomniałabym się o pieniądze za nic w świecie. […]
Na przykład do Teresina jechaliśmy, zbieraliśmy kamienie na polach. No, odgruzowywanie Warszawy, jakieś takie właśnie prace porządkowe, a jak nie, to chór jeździł na różne uroczystości z piosenkami. Tak że niedziele były zawsze zajęte.
Nie, to było różne, tylko nam się wykruszyli chłopcy, do końca jeden tylko był, zdał z nami. Jeden to niechcący powiedział, że w nocy balował, i go obcięli, bo niepotrzebnie to dotarło tam do tej komisji w cholerę, no. Tak że szkoda. Praktyki to żeśmy odbywali… na terenie szkoły mieliśmy tę swoją ćwiczeniówkę. Jedne miałam na Bemowie, takie w Warszawie, to budynki różne, latało się z budynku do budynku. Na wsi też miałam, w Stanisławowie, gdzieś tu, Mińsk Mazowiecki, gdzieś tędy, to tutaj trójka nas była też.
[Zrobiłam] maturę […] i dostawaliśmy nakaz pracy. Z tym nakazem pracy do inspektoratu tam gdzieś czy tam gdzieś, na Podwale wtedy się jeszcze latało, później gdzieś tutaj na Żurawią, na Nowogrodzką, gdzieś tędy. Dostałam przydział do szkoły dwudziestej piątej, którą kończyłam. Z tym że akurat tam im brakowało do świetlicy, ale miałam taką jakąś operatywną koleżankę, która powiedziała: „Co ty? Ja też dostałam do świetlicy, co, w świetlicy będziemy pracować?”. No i poszłyśmy, ja z nią właśnie, poszłyśmy do inspektoratu i tam się akurat zwolniło miejsce w tej trzydziestej ósmej, był im potrzebny nauczyciel. Ja poszłam, tutaj przyszłam na to zebranie, akurat na jakieś zebranie trafiłam, stanęłam: Boże, myślałam, że umrę ze strachu, bo to człowiek… Stanęłam w drzwiach, zobaczyłam gromadę ludzi. Od okna podnosi się jakaś pani i mówi: „Wanda…”. Moja kierowniczka ze szkoły dwudziestej piątej. Tutaj była zastępcą teraz. No więc już było raźniej.
Tutaj byłam nauczycielką, tutaj…
Było napisane, że to jest szkoła 38, ulica Mazowiecka 7. To samo miejsce, ale to jest teraz Świętokrzyska 18A.
Tak, naprzeciwko hotelu Warszawa, to jest akurat tutaj, na tym…
Nie, tutaj trochę było może dookoła, potem to jakoś wyrównywali. Na pewno róg Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, tutaj jeszcze rozbierali, jeszcze był kłopot z rozebraniem, bo to stal-beton, nie mogli tego wszystkiego zburzyć, rozwalić. A jeśli chodzi o rozwalanie budynków w ogóle (to już taka odskocznia), to najlepsze to było to, jak oni te sznurki zaczepiali, później było: raz, dwa i to się waliło wszystko najpierw właśnie. Albo dom i tak: tu wanna sterczy na ścianie albo tutaj znowu tam coś wisi, tylko na ten i niczego więcej nie ma, tylko same ściany. Tak że tutaj pierwszy dzień, jak szłam do pracy… W ogóle jak chciałam wejść do szkoły pierwszego dnia, bo wtedy na to zebranie to jakoś tam na zebranie i już. Ale że tak: ja niska i zawsze – o właśnie – przeważnie biała bluzeczka, granatowa spódniczka (zresztą na balu maturalnym też tak byliśmy), [to] przede wszystkim nie chcieli mnie wpuścić do szkoły, to było pierwsze, bo nie miałam kapci, więc… Ja mówię: „No ale ja jestem nauczycielka”. No to mnie wpuścili. I dostałam klasę trzecią. Z tym że nas przygotowywali do klas starszych, a ponieważ ta pierwsza klasa, która była, dostawała i małe dzieci, to nas w ostatnim roku zaczęli przygotowywać i do młodszych. I ja już tak przy młodszych w zasadzie zostałam do końca. Z tym że przez ten cały czas, trzydzieści siedem lat nauki, pracy, nie miałam tylko rosyjskiego i chemii, tylko tych dwóch przedmiotów nie uczyłam, a tak to wszystkiego, co kto chciał. Przecież nikt się nie pytał, co – dawali i człowiek musiał się uczyć i już. Płakałam nad fizyką, ale musiałam się przygotować do lekcji i musiałam na ten, do profesora, nie wiem, czy to wam się… Na Hipotecznej była taka jakaś pracownia fizyczna i był tam profesor Rube. On prowadził lekcje, jak ja byłam jeszcze w podstawówce, a potem pomagał nauczycielom. Ale to może do tego to wrócę, że też jak mi dali siódmą klasę, wielkoludów takich, to też mnie tam nie chcieli wpuścić, bo powiedzieli, że tylko z nauczycielem wpuszczają. A tutaj ten pierwszy dzień nauki no to chyba całą noc nie spałam, tak się denerwowałam okropnie. Ale to tak jakoś przeszło to wszystko.
W pierwszym roku wszystkiego, w tej klasie. W tej klasie miałam wszystko: i polski, i matematyka, wszystko. Przygotowywałam się solidnie, zawsze solidnie. [Pierwsze] trzy lata to jeszcze trzeba było pisać konspekty, krótkie nawet, kogo tam będę pytać albo nie. Z tym że w międzyczasie to nic, tylko żeśmy chodzili na kursy, nic, tylko nas szkolili. Matko jedyna, ile ja kursów skończyłam – z jednego na drugi. Wreszcie w jakimś momencie to człowiek usiadł i płakał. Mówię: całe życie nic, tylko człowiek się uczy i uczy. Jak nie zeszyty do sprawdzania ciurkiem, jak nie to, to przygotować się do lekcji, to to, to tamto, wszystko było. […] W tej chwili ja jestem najdłużej pracującym tam.
Od nakazu pracy przez cały czas. Pierwsza dyrektora umarła, Pawłowska. Pyziakowa potem była, potem Gierwatowska, Dziekanowa, tak że tutaj sporo… Ciekawa jestem, kto [z nauczycieli już z państwem rozmawiał]. Gdyby mi kazali wybierać, to wybrałabym od nowa to samo, nie poszłabym gdzie indziej. Z jednej strony tak: dla małych przede wszystkim matkowałam, ze starszymi to taki trochę kumpel, można było sobie kawały poopowiadać, nawygłupiać się i na wycieczki jeździć, i wszystko. Było takie fajne… Zresztą z jedną klasą, którą udało mi się od pierwszej do ósmej prowadzić, kontakty mam do tej pory. […]
Zmieniają się na pewno. Przede wszystkim to była biedota, dużo było biednych. Na pewno było to ważne, że wszyscy mieli fartuszki. Chowało się to, co miał czy nie miał, to pod tymi mógł założyć cokolwiek. Fartuszek, wyglądało się schludnie i to wszystko tak było dobrze. Z tym że były bardzo liczne klasy. Atrament, kałamarz, moczyli…
Ponad czterdzieści. Tak jak w tej naszej szkole to nie było jeszcze szatni. Przy drzwiach były dwie takie jakieś sale chyba, które były wykorzystywane na szatnię, ale w klasach były takie te wieszaki, takie normalne do wieszania. Z tym że też tutaj byliśmy – trzydziesta ósma i siedemdziesiąta piąta szkoła – dwie szkoły razem. Potem mieliśmy jeszcze trzecią, jakoś przerośniętą, na górze. Tak że na pewno byli biedni, na pewno rodzice… Nie no, różnie, no to tak i jak zawsze, ale nie z takimi pretensjami jak teraz. Ja dlatego powiedziałam na wstępie, że ja teraz bym nie mogła uczyć. Przede wszystkim to by mnie oskarżyli o… o molestowanie nie… o co? Przecież te dzieci nic, tylko na mnie wisiały bez przerwy. Na pewno teraz się ciężej pracuje niż kiedyś. Rodzice nie byli tacy jacyś tylko pretensjonalni, współpracowali ze szkołą. Dawało się rady. A chyba najgorsze w szkole to jest wystawienie ocen. Zawsze człowiek ma jakieś takie skrupuły: „Boże, ten ma trójkę, wypracowaną taką, wymęczoną… Ten leń śmierdzący, nie pracuje, wszystko przychodzi mu lekko”. W trzeciej klasie miałam takiego kiedyś ucznia, który miał jeden zeszyt – prowadził jeden zeszyt, z każdej strony inny, jemu tam było jedno. A kiedyś – tam tu gazetka, tu to, tu tamto, różne rzeczy się robiło – a on wszystkim porozdzielał pracę. Ci mogą to, ci mogą tamto… Ja mówię: „Włodziu, a ty?”. – „Ja będę czuwał nad tym wszystkim”. Taki mały dzieciak. No więc to już w przyszłości jakie by było. Nie, zresztą, a staruchy… A tę swoją klasę kocham bardzo do tej pory. Oni na przykład potrafili się skrzyknąć i tak, ta wróciła, gdzieś tam ją ze Stanów ściągnęli, ta z Niemiec, ta stąd, ta stamtąd. Przyjeżdżali po mnie, gdzieś mnie tam zabierali i żeśmy wspominali.
No przeleciała. Wie pan, ja nie wiem, czy ja tak specjalnie zwracałam uwagę na to, bo tam nigdzie nie byłam. Ale rzeczywiście zmieniać to się zmieniało. Zresztą i te dzieci takie inne już przychodziły, prawda, już bardziej wiedziały, co chcą. Bo ja to jeszcze pracowałam, nie było gimnazjum tylko normalnie jeszcze była szkoła podstawowa. […] Ja bym się nie chciała, to nie to że chwalić, tylko ja chyba po prostu umiałam jakoś sobie radzić z tymi dzieciakami. Po mnie chętnie brali klasy. Pierwszy raz na skargę poleciałam do inspektoratu, jak mi dali fizykę. No to zaraz, w ciągu chyba tygodnia, przyleciała mi jakaś wizytacja. Stałam pod drzwiami piętnaście minut i się śmiałam ze zdenerwowania, no ale poszli i powiedzieli: „Może pani uczyć”. I na tym się skończyło. Wtedy się zobowiązałam, że skończę fizykę. No ale potem jak chciałam na geografię iść, to było za dużo geografów w Śródmieściu, no to mówię, a, to jeden – cztery. Tak że mam, tak ja wiem… to teraz licencjat by się powiedziało. Bo ja mam tak: liceum pedagogiczne, potem mam studium nauczycielskie, potem mam tę dwu- czy trzyletnią tę i równoważne wyższym studiom pedagogicznym (też się pracę pisało, broniło). I to wszystko jest klasa jeden – cztery. Tak że potem jak się uczepili, to ja na przykład miałam fizykę w siódmej i pierwszą klasę. Zabrali mi pierwszą klasę, dali mi znów pierwszą klasę i znów mi dali pierwszą klasę, i znów… Człowiek się przyzwyczaja, jednak serca kawałek się zostawia, to się dużo pracy wkłada i się zostawia serce. Poleciałam na skargę, że nic, tylko mi ciągle pierwsze klasy dają, nic więcej. Ale najczęściej to miałam dwa wychowawstwa, miałam [klasę] pierwszą i czwartą.
Tak, ona i wcześniej była, później jakoś to zaniechali, a potem znów. No na pewno tutaj no to ja wiem, czy zapamiętałam? Na pewno jakaś tam rocznica była i była wystawa w związku z Marią Curie-Skłodowską, i przedstawienia, i to jak udało się ściągnąć… To nasza dyrektorka Dziekanowa dużo zrobiła dla tej szkoły, ściągnęła tę pierwszą kierowniczkę Wojciechowską tutaj. Mieliśmy takich trochę tych uczniów… na przykład Kraftówny Piotruś do nas chodził, nie żyje. No taki Grabowski to u mnie był, jakiś poseł albo tam coś, był na jakimś spotkaniu też. Wydaje mi się, że tak jak się spotykałam nieraz z innymi koleżankami, to że nasza szkoła była dobrą szkołą. Tu się utrzymywali ludzie… Dużo się zmieniało, ale utrzymywali się ludzie tacy, którzy chcieli i umieli pracować. Na przykład jak nie było nauczyciela któregoś… Mogło nie być dyrektorki, mogło nie być nikogo, [ale] usłyszał: „Aha, coś tam jest za głośno”. To już pracowało się na dwie klasy, na trzy klasy nieraz. Kiedyś jak była taka pierwsza ślizgawica, ja się pierwszy raz spóźniłam. Chyba na piechotę bym prędzej doszła z Opaczewskiej na Świętokrzyską, nim dojechałam autobusem, bo on tak [wolno] jechał. Przychodzę, mówię do tego naszego dozorcy: „Panie Kołodziejski, spóźniłam się…”. – „Niech się pani nie martwi. Tylko Kryśka jest, bo ona mieszka dwie ulice dalej. Nikogo więcej nie ma”.
Tak.
Ja się tak do tego nie przygotowałam. Ona była na Karowej.
Wiem, że była na Karowej, że też osiemnaście. […]
Kiedyś było takie spotkanie i przyszły takie starsze panie też, właśnie te nasze bywsze uczennice i one mówią: „Ojej, w tej klasie żeśmy się uczyli”, albo coś tam. Ale tak specjalnie nie pamiętam.
No, kawały to dzieci robią bez przerwy. Na wycieczce to mi jakąś mokrą ścierkę podłożyli, wiedziałam, że coś się dzieje. Ale ja miałam takich dwóch „wampirków”, to byli bliźniacy. Jak byli razem, to ich było łatwo rozpoznać, jak osobno, to trochę trudniej, bo byli bardzo podobni do siebie. Zostawiłam jednego na drugi rok. Przychodzę na lekcję i coś klasa jest za cicho. To była chyba trzecia albo czwarta klasa. Coś jest za cicho. Myślę sobie, o matko, co oni mi zmalowali? Co oni mi tutaj teraz zrobili? Rozejrzałam się tak… A oni w napięciu, to widać, że oni czekają, co ja powiem. Ja w końcu tak rozejrzałam się i mówię: „Piotrek, hajda do swojej klasy”. – „Ooo, i mnie pani poznała”. Po prostu zamienili się obydwaj, ten przyszedł tu, ten tu. Na 1 kwietnia to oni wymieniali się całymi klasami nieraz, nieraz zamiast kredy to tam [dawali] jakieś pietruszki. Bo tak to takich chamskich jakichś bardzo to nie było. Jedne to ta moja ósma klasa… Pojechaliśmy na taką dłuższą (ja zresztą często z nimi jeździłam) wycieczkę i oni… i mieli się nauczyć czegoś tam na pamięć. To mi zaraz kapcie zabrali, buty mi zabrali i powiedzieli, że mi nie dadzą, dopóki im nie obiecam, że ich nie zapytam po wycieczce. No więc coś takiego, ale tak to nie. Pytałam ich potem, już jak skończyli [szkołę]: „Jak żeście mnie przezywali?”, no bo ta była taka, ta taka, ta siaka. A oni nie, oni po prostu… bo w szkole to mówili na mnie „mała” – „mała”, „maluśka”, to wszyscy nauczyciele: „To idzie »mała«”. Wszędzie, na korytarzu, wszędzie „mała” wołali koledzy. A oni mówili „nasza”. „»Nasza« idzie”. Tak że chyba nie miałam jakiegoś takiego przykrego… Nie byłam „piła do kwadratu”.
Nie, to było trochę inaczej, bo… No tak, po trzydziestu… To było trochę prędzej. Zachorowałam na serce, leżałam w szpitalu. Bali się trochę, nawet mnie nie wzięli z sobą do Wilna, jak jechali. Nie mogę sobie tego darować, bo już byłam po szpitalu, już miałam, że mogę chodzić, więc wszystko było w porządku. I wtedy zdecydowałam się, że jednak ten rok pracuję do końca (dużo opuściłam wtedy) i przechodzę na emeryturę. No, oczywiście trzeba to tam do maja czy do kiedyś złożyć. Do dziś… zresztą przeczytałam sobie to niedawno… Stoję na korytarzu i czytam, że rozwiązują ze mną umowę. Łzy mi tak leciały. Strasznie to było trudne. A już jak przestałam pracować, to o godzinie w pół do jedenastej oczywiście przerwa długa, trzeba zrobić kawę i usiąść koniecznie. To był ten nawyk. Byliśmy sobie życzliwi tam w tej szkole.
Dla mnie wspomnienia, to ja tylko pomyślę o niej… Może ostatnio troszeczkę tak jakoś mniej, ale jak pomyślę o szkole, to zawsze ciepło i zawsze… Słuchajcie, pierwsza praca, pierwsi ci rodzice, którzy jak mogli, tak pomagali, ci starzy nauczyciele, którzy pracowali po czterdzieści lat. Oni do nas się odnosili naprawdę z sercem. My żeśmy się nie obrażali, jak nam zwracali uwagę, jak nam mówili, że ktoś coś źle powiedział albo co trzeba zrobić, albo coś podpowiadali – byli naprawdę dla nas życzliwi. [Kiedy szłam] na pierwsze zebranie, to myślałam, że umrę ze strachu. Powiedzieli: „Mała, wejdź, przywitaj się i powiedz, że pierwsze zebranie, że prosisz, żeby ci pomogli”, więc jakoś tak kierowali nami tutaj, tymi młodymi, [których] było dużo. W tej szkole przecież wyszłam za mąż, tutaj urodziły się dzieci, tu umarł mój mąż bardzo wcześnie (trzydzieści siedem lat mieliśmy, byliśmy rówieśnikami, zresztą z tego samego domu, z podwórka koledzy). Jak oni mnie wtedy opieką otaczali, jak oni wszyscy jak mogli, tak pomagali. Przecież ja mogłam sobie iść wtedy na roczny urlop, bo pogotowie po ulicy zbierało. „Na żaden urlop, przychodzisz do pracy i pracujesz. Nie będziesz tam tego…” Dlatego jestem chyba bardzo związana tutaj z tym. […]
Wyrosła Warszawa tutaj. No przecież tak, Pałac Kultury i… No, tutaj ta Świętokrzyska to chyba kiedyś Prosta normalnie aż dotąd leciała.
A jeszcze co – tutaj jak wtedy Gomułka… to mnie mama do pracy nie puściła wtedy, bo tutaj całe zgromadzenie było na tym i nie było wiadomo, czy się coś nie zadzieje. No to wtedy do pracy nie przyszłam. Tu budują, tu rozbierają, tu było kino Stylowe, do którego latałam, potem go nie ma. Tutaj te kina dookoła. A, jeszcze cała afera, bo tutaj gdzie… Jest teraz Polmozbyt? Nie, już chyba nie ma go tutaj na Świętokrzyskiej. To tutaj chcieli zrobić kino, więc pisało się, że nie można… Bo co? Dzieciakom byłoby źle chodzić prosto do kina z lekcji? Wszystko się zmieniło.
Metro to już nie przy mnie. To już nie przy mnie metro się tutaj pojawiło. Metro mieli budować wcześniej na placu Grzybowskim, tutaj jak kościół Wszystkich Świętych, to jeszcze ja do szkoły chodziłam. No i potem, że nie będą budować, bo pod Wisłą się nie mogą przebić. Taka była wersja. Wcześniej nie chodziło się do kościoła, nie chodziło się… Chociaż na początku to mieliśmy religię, była religia, mieliśmy wspaniałego księdza Szpilskiego, jak gdzieś jechaliśmy, do Powsina czy gdzieś, to i on jechał z nami. I woźnych mieliśmy fajnych, i wszystko było fajne.
Na pewno zapomniałam, może mi się przypomni, jak już pójdę sobie. Teraz już wielu rzeczy się nie pamięta, na przykład zapomina się nazwiska. Biorę dzieciaki takie różne i tak: te najgorsze to tam się pamięta, na pewno, a te inne to różnie. To tak patrzę: „Aha, a to nie wiem kto. A tamo, o…”. Albo imię pamiętam, albo nazwisko pamiętam, albo nic.
Dużo dzieci, dużo dzieci, tym bardziej że mi tak często zmieniali. Ale dzieciaki wiedziały, że mam serce do nich, to było jedno. I tak kiedyś gdzieś tam wyczytałam, że: „Szkoło moja, jak ja cię widzę, to łza kręci mi się w oku”. I ja tak za każdym razem, ile razy pomyślę o trzydziestej ósmej, to tak… Mam takie właśnie miejsce, myślę sobie o szkole, jak to było. Jednak to jest całe moje życie, tu zostawiłam serce. To jest całe, wszystko co było. No i potem jeszcze te swoje dzieci powydawałam za mąż, wnuki. Jeszcze jak pracowałam, to wnuka za sobą ciągałam. Co było ważne w tym, że Śródmieście ma Sromowce Wyżne. […] Jacy tam dobrzy ludzie są, prawda. To tak, szkoła 38, potem tam… Tam wiele razy byłam. Byłam raz na wczasach, a potem jeździłam najpierw sześć tygodni, a potem trzy tygodnie. Już zmienili to na trzy tygodnie i na krócej. Można było nawet dwa razy w roku jechać i wtedy… Kiedyś to byli stali nauczyciele tam, a później to się wyjeżdżało, już klasę albo dwie klasy łączyło się i tam się jechało. Więc jak mi tak jakoś źle, to o nich myślę, że oni tacy serdeczni, tacy oddani i dla dzieci, i dla wszystkich. I ta niania, i to. No, wszystko było wspaniałe. I jeszcze jedno miejsce mam, to jest Supraśl, Białystok, te okolice.
Warszawa, 17 marca 2015 roku
Rozmowę prowadził Jan Radziukiewicz