Wojciech Zygmunt Świątkowski „Korczak”
Wojciech Świątkowski, dwojga imion, muszę powiedzieć – Wojciech Zygmunt – ponieważ w warszawskiej książce telefonicznej jest Wojciech, drugi istnieje, dlatego już używam dwojga imion. [Pseudonim w Powstaniu]: „Korczak”. Byłem trochę w Śródmieściu, potem na Woli i potem na Starym Mieście. Zgrupowanie „Radosław”, Batalion „Parasol”. [Urodziłem się w roku] 1922 w Warszawie.
- Jak pan pamięta swoje dzieciństwo, jak był pan wychowywany?
Było nas czworo rodzeństwa, ojciec był z wykształcenia rolnikiem, mama pracowała także, ojciec pracował. Czworo [dzieci], wobec tego praca i zarobki musiały starczyć dla czworga. Byliśmy chowani zupełnie normalnie. Mogę powiedzieć tak jeszcze, że głównie matka nami się zajmowała, a jeszcze bardziej babka moja, matka mojego ojca, bo była zawsze w domu i całe dzieciństwo [z nami była].
Chodziłem do szkoły powszechnej od chyba 1931 roku, bo najpierw uczyłem się w domu. Potem żeśmy się przenieśli, poszedłem do innej szkoły, a potem zdawałem w 1935 roku egzamin do gimnazjum, Gimnazjum imienia Stanisława Staszica w Warszawie. Udało mi się dostać, zdałem i uczyłem się w gimnazjum.
- Gdzie dokładnie mieszkał pan w Warszawie?
Mieszkałem przy ulicy Wiejskiej 9, bo myśmy przedtem mieszkali poza Warszawą. Ojciec rolnik zajmował się gospodarstwami rolnymi, więc poza Warszawą [mieszkaliśmy]. [...] Od 1928 roku byliśmy w Warszawie i bywało, że Wiejska, potem Wspólna 81. To do wojny.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny, 1 września 1939 roku?
Trudno mi cośkolwiek sobie przypomnieć. Sytuacja była taka, że ja i wielu moich przyjaciół, kolegów z Gimnazjum [imienia] Staszica byliśmy harcerzami w 16. Warszawskiej Drużynie Harcerzy imienia Zawiszy Czarnego, bardzo już, można powiedzieć, starej drużyny, bo w 1936 roku obchodziliśmy dwudziestopięciolecie istnienia.
- W którym roku przystąpił pan do harcerstwa?
W 1935 [roku]. W 1936 roku była uroczystość czy w 1937 [roku]. Bo w 1911 roku już drużyna powstała w gimnazjum, w Szkole Realnej imienia Stanisława Staszica. Myśmy mieli już wyznaczone służby, na przykład byliśmy na stadionie dzisiejszej Legii, on się nazywał Stadion Wojska Polskiego wtedy, a potem w komendzie – Pałac Mostowskich dzisiejszy. Tutaj mieliśmy dyżury. Jaki był cel tego – żeśmy przebywali cały czas, a potem, jak 7 września pułkownik Umiastowski wygłosił przemówienie, że mężczyźni zdolni do służby wojskowej powinni opuścić Warszawę... Harcerze, starsi harcerze oczywiście, zebrali się na Saskiej Kępie, przy ulicy Saskiej 111 i 8 września cała ogromna masa harcerzy wywędrowała na wschód.
Wędrowałem z nimi do Łukowa, Radzynia [Podlaskiego], ale potem już nie było sensu dalej wędrować. Tak wyglądało. Ulokowałem się u mojej rodziny niedaleko Radzynia Podlaskiego i tam przebywałem aż do końca października. Wróciłem w październiku do Warszawy.
- Odłączył się pan od grupy, tak?
Nie było sensu wędrować z nimi, bo wędrowało się, była świadomość przebiegu i stanu wojny, 17 września koniec – już nic nie zorganizujemy. Tak że oni doszli tam na początki Wołynia i potem wracali. Wcześniej się odłączyłem, wróciłem do rodziny mojej.
- Jak długo się tam pan zatrzymał?
24, 28 [października], do końca października tam byłem, u rodziny i potem wróciłem do Warszawy.
- Skontaktował się pan z harcerstwem, z organizacją?
Owszem. W drużynie zaczęło się organizować, drużyna harcerska, działalność, coś się działo w końcu 1939 roku, ale potem się okazało, że absolwenci szkoły Staszica, który w 1938 roku zrobili maturę, wtedy był obowiązek, była zasada, że wszyscy maturzyści idą od razu do wojska i rok pobytu w wojsku, w szkole podchorążych. Wyszli ze szkoły podchorążych i grupa starszych naszych kolegów właśnie zorganizowała oddział w Tajnej Armii Polskiej majora Jana Włodarkiewicza, 1. kompanię karabinów maszynowych, do której i uczniowie, i harcerze z drużyny harcerskiej, już zdolni do służby konspiracyjnej wstąpili i powstała, wspomniałem już, kompania, w której był III pluton złożony głównie z uczniów, nie uczących się już, bo szkoły nie [było], gimnazjum. Szkoły żadne poza podstawowymi, nazywanymi wówczas powszechnymi, dzisiaj podstawowymi, nie istniały. Wobec tego chłopcy pracowali i potem działali w konspiracji. Tam się znalazłem w końcu stycznia czy początkach lutego, w 1. kompanii.
- Na czym polegała pana działalność w kompanii?
Początkowo to byliśmy wszyscy szkoleni jako strzelcy.
- Gdzie odbywało się szkolenie?
Teoretyczne było w lokalach naszych, a poza tym były ćwiczenia terenowe, bardzo częste. Oczywiście w lesie i nie tylko, zimą też. Tutaj przypadek był oryginalny, bo mieliśmy ćwiczenia na Forcie Czerniakowskim. W zimie to było, mroźna zima była, bardzo, Wisła zamarznięta absolutnie. W forcie czynności ćwiczebne odbywaliśmy i do fortu podjechały jeden czy dwa samochody niemieckie z wojskiem niemieckim. Będę mówił, bo to jest przypadek śmieszny, można powiedzieć, ale szczególny. Wtedy myśmy zdecydowali, że przejdziemy Wisłę po lodzie na drugą stronę. I tak się stało, nie chcieliśmy się spotkać z Niemcami, zresztą kształty fortu zasłaniały, to żeśmy się wycofali w ten sposób. Tam wyszliśmy gdzieś koło Wawra. Ludzie wychodzili, pytali się: „Panowie, co się dzieje?” – tyle chłopa, młodych ludzi przez Wisłę idzie na drugą stronę, z Warszawy ucieka. Takie wydarzenie. I tyle chyba, koniec.
- Do kiedy trwała pana działalność w tej organizacji Jana Włodarkiewicza?
To było chyba do października 1943 roku. Oczywiście byłem szkolony, potem szkoliłem, bo w kompanii karabinów maszynowych, nie drużyny jak w plutonie strzeleckim, tylko odpowiednikiem [drużyny] był karabin. Więc byłem dowódcą karabinu, a w 1942 roku skończyłem szkołę podchorążych, awansowałem do stopnia kaprala podchorążego. Wtedy zostałem zastępcą dowódcy III plutonu, mojego macierzystego [niezrozumiałe]. Dowódcą był mój wielki kolega ze szkoły, ze Staszica, Tadeusz Ulankiewicz „Warski”. On był dowódcą plutonu.
Tak to trwało do października 1943 roku, natomiast trzeba wspomnieć, że dowódcą II plutonu i zastępcą [dowódcy] byli nasi przyjaciele Przemysław Kardaszewicz, pseudonim „Akszak” i Wojciech Czerwiński, pseudonim „Orlik”. Dowódca kompanii zwolnił obydwie pary z dowodzenia plutonami, przekazując nas do dyspozycji dowódcy rejonu. To był kapitan, chyba „Zygmunt” miał pseudonim. Do jego dyspozycji [nas przekazano]. W pewnym sensie to było dla mnie zrozumiałe, bo trudno trzymać ciągle tych samych ludzi na tych samych stanowiskach. Dowódcami kompanii byśmy tutaj nie zostali przecież, więc przekazał nas jako w pewien sposób wyszkolonych ludzi, czterech podchorążych. Przemek „Akszak” był plutonowym podchorążym, my pozostali trzej kapralami podchorążymi. Może byliśmy potrzebni w innych częściach dowodzonego przez kapitana „Zygmunta” mokotowskiego [zgrupowania], części Armii Krajowej. Myśmy od razu powiedzieli, że my będziemy sami sobie wybierali, gdzie pójdziemy, co będziemy robić. Spotkaliśmy się z kapitanem „Zygmuntem”. Tłumaczyliśmy mu, że bardzo dziękujemy, bardzo chętnie będziemy dalej pełnić służbę, ale sobie wybierzemy sami i chcemy iść do dywersji. Kapitan „Zygmunt” – pamiętam jak dziś – powiedział: „No tak, ale w dywersji to się ginie”. – „Tak, trudno”.
Wtedy spotkaliśmy się znowu we czterech, sami i zastanawialiśmy się, co wybrać, dokąd się udać, jaki oddział wybrać. O jakichś tam słyszeliśmy działaniach, szczegółów nie znaliśmy. Umówiliśmy się, że każdy z nas ma jakieś możliwości zapoznania się bliżej i zrobienia wywiadu i przejścia do dywersyjnego oddziału. Rozeszliśmy się i po tygodniu się spotkaliśmy. Każdy z nas przyniósł swoje możliwości, opowiedzieliśmy sobie, wybraliśmy to, co zaproponował Tadek Ulankiewicz „Warski”. Przeszliśmy tam. Osobiście zgodziłem się na to, dlatego że on rozmawiał na temat przejścia naszym z kolegą, też od Staszica, z innej drużyny harcerskiej, Józefem Saskim, Zikiem „Katodą”, bardzo ważny pseudonim, który był w dywersji, w GS-ach był. Potem się okazało, że Zik Saski już był chory na gruźlicę i był w Otwocku, o czym nie wiedziałem, ale Tadek z nim rozmawiał i to wybraliśmy. Podobało mi się, że to są informacje od Zika Saskiego. Dostaliśmy skierowanie, możliwość rozmowy. Było spotkanie z Jerzym Zborowskim, czyli „Jeremim”, i przyjął nas „Jeremi”. Ciekawostką jest to, że i Wojtek z Przemkiem, Tadek osobno, i ja osobno, że wywiad robiliśmy i mieliśmy pewne rozeznanie, a potem to wszystko to samo. Trafiliśmy w jedno miejsce, wszyscy trafiliśmy do ówczesnego „Pegaza”, bo wtedy już oddział nazywał się „Pegaz”, nie „Agat”.
- Czyli kiedy to było dokładnie?
Połowa grudnia 1943 roku. Zostaliśmy przydzieleni do pierwszego plutonu, którym dowodził Bronek Pietraszewicz, [...] „Lot”. [...] Spotykaliśmy się z Bronkiem „Lotem”, bardzo wspaniały chłopak to był. O tym, że przygotowuje się akcja na Kutscherę, to żeśmy wtedy nie wiedzieli zupełnie. W przeddzień akcji byłem nawet u Bronka „Lota” w mieszkaniu przy ulicy Słowackiego. Było tam spotkanie innych kolegów z I plutonu. Nic nie wiedziałem, ale na drugi dzień, 1 lutego okazało się, że już jest po akcji. Po jakiej akcji Kutschera, wiadomo, nic więcej nie będę na ten temat opowiadał. Bronek „Lot” zginął i nie tylko, jeszcze Marian „Cichy” zginął, kierowca, znowu zapomniałem pseudonim, był ranny. To tak było. Potem jako zastępca Bronka „Lota” Staszek Huskowski „Ali” pełnił obowiązki dowódcy plutonu. Gdzieś koło połowy marca przyszedł następny dowódca plutonu. Spotkaliśmy się. Myśmy wtedy, w I plutonie byli dowódcami drużyn, z tym że jeszcze dostaliśmy inne obowiązki służbowe. Wojtek „Orlik” został intendentem I plutonu, a ja szefem bezpieczeństwa I plutonu. Śmiesznie to brzmi, prawda?
- Na czym polegała ta funkcja?
Funkcja głównie polegała na tym, żeby być zawsze obecnym w pobliżu bojowych działań plutonu i mieć na uwadze ewentualne zabezpieczenie tych, co tam byli, i pozostałych, bo konsekwencje mogą być różne, aresztowania. W przypadku aresztowań znowuż staranie się o zabezpieczenie pozostałego oddziału, bezpiecznie. Czyli zabezpieczenie mojego oddziału od konsekwencji aresztowania czy [wydarzeń], które wpływały na możliwość dekonspiracji i bardzo silnych aresztowań. To była taka funkcja. Więc patrzyłem na akcje – samochodowe i różne i organizowałem wtedy zabezpieczenie, jeżeli było konieczne.
Przyszedł na to stanowisko, funkcję dowódcy plutonu mężczyzna starszy od nas, myśmy mieli wtedy po prawie dwadzieścia dwa lata, starszy od nas kilka lat, pseudonim „Rafał”. To było dla mnie bardzo dziwne spotkanie, nie tyle dziwne, co niezwykłe. Mianowicie raz w życiu poznałem i rozmawiałem z nim w 1942 roku, z „Rafałem” w Krakowie, na przedsiębiorstwie budowlanym, w którym pracowałem i znałem jego nazwisko. „Rafałowi” nigdy nie powiedziałem, że znam jego imię i nazwisko. Nie chciałem się z tym zdradzić. Po co miał wiedzieć o tym. [Nazywał się] Stanisław Leopold, a potem dowódca I kompanii, „Rafał” Stanisław Leopold. Wykształcony, po wyższych studiach, ekonomista, wspaniały mężczyzna, wspaniały człowiek, żonaty, córeczkę maleńką miał wówczas. Bardzo dbały o ludzi, bardzo dobry dowódca i niestety zginął 25 sierpnia, poległ w czasie Powstania w Warszawie.
Byłem w I plutonie chyba do 10 maja 1944 roku. Ja i Tadek „Warski”, Tadeusz, wielki mój przyjaciel, zostaliśmy wezwani, Staszek Huskowski „Ali” był zastępcą „Rafała”, ten, co dowodził przed nim plutonem po śmierci Bronka. Mówi, że mamy się do niego stawić na jakąś godzinę ranną. Okazało się, że przyjdzie dowódca nasz „Pług”, „Pal”. I czekamy, przyszedł. Krótko zreferował, że ponieważ oddział przygotowywał się teoretycznie już, były teoretyczne wykłady, ćwiczenia różne, spadochroniarskie, a chodziło o to, żeby… Adam Borys „Pług” był cichociemnym, spadochroniarzem, wobec tego chciał ze swojego oddziału, oczywiście za zgodą władzy Armii Krajowej, stworzyć coś w rodzaju oddziału spadochronowego. Poza wykładami, ćwiczeniami miejscowymi, trzeba było zorganizować możliwość ćwiczeń skoków spadochronowych w terenie – budowa wieży spadochronowych do skoków spadochronowych. Takie obowiązki przewidywał „dyrektor”, tak nazywaliśmy naszego dowódcę, zawsze zwracaliśmy się: „Panie dyrektorze”. Takie były obowiązki zastępcy szkolenia, a szefem szkolenia był „Jeremi”, zastępcą szkolenia był właśnie kandydat z ukierunkowaniem na przygotowanie ćwiczeń spadochronowych w terenie. Drugie stanowisko [na które szukano kandydata to] stanowiska szefa oddziału motoryzacji, ponieważ 15 kwietnia był aresztowany. „Dyrektor” opowiedział nam to wszystko i mówi: „Proszę bardzo, niech panowie zastanowią się. Wybierzcie sobie, co chcecie, ale myślę, że pan »Warski« będzie zastępcą »Jeremiego«, a pan »Korczak« szefem motoryzacji”. Wybraliśmy. Tak zostałem szefem motoryzacji oddziału. Tak trwało... Szefem motoryzacji byłem gdzieś aż do połowy sierpnia w czasie Powstania.
- Jakie miał pan obowiązki, czym się pan zajmował jako szef motoryzacji?
Szef motoryzacji był w dowództwie. Potem każdy pluton miał również szefa motoryzacji. Do nich, do obowiązków szefa głównego i pozostałych – oni zawodowo podlegali głównemu szefowi motoryzacji. Było pięć plutonów wtedy, nie trzy, tylko pięć plutonów było, byli zawodowo podporządkowani głównemu szefowi motoryzacji. Wszyscy mieli obowiązki: dbałość o samochody, które się posiada, zdobywanie samochodów, reperacja samochodów, różne rzeczy, oczywiście rejestracja samochodów. Nie szliśmy do urzędu komunikacyjnego rejestrować samochodu, tylko robiliśmy dokumenty albo sami, albo się szło, podrabiało dokumenty w innych jednostkach fałszywych dokumentów.
- A jak się odbywało zdobywanie samochodów?
Różnie. Potem organizowanie warsztatów. Jak przyszedłem jako szef motoryzacji do służby, to [warsztat] już był przy ulicy Brzeskiej 10, tam były dwa, trzy podwórka, stare obory na samym końcu i tam był warsztat samochodowy. Dwóch wspaniałych mechaników było, którzy nam obsługiwali nasze potrzeby samochodowe, czyli reperacje, a przede wszystkim zmienianie wyglądu samochodu. Samochody zawsze były malowane, przemalowywane i to zawsze na kolor szary, taki kolor, [na] który były malowane wszystkie wojskowe samochody niemieckie. Częściowo to były tam też garażowane. To było niewłaściwe zjawisko, bo warsztat nie powinien być jednocześnie garażem.
[Kolejnym obowiązkiem było] organizowanie garaży, samochody nie mogły stać na ulicy, musiały być garażowane. Tymi czynnościami zajmowali się już [w plutonie], każdy pluton miał pewną ilość zdobytych samochodów, miał do swojej nie tyle dyspozycji, co do zorganizowania swojej służby. Były garaże. Poza tym – szkolenie szoferów. Oczywiście nie było szkolenia samochodowego wewnątrz w oddziale. Myśmy chodzili na kursy samochodowe, były dwie szkoły – Sroczyński, jedna i Pryliński, druga. Jedni byli u Sroczyńskiego, drudzy u Prylińskiego. Chodziłem do Sroczyńskiego i Tadek „Warski” też do Sroczyńskiego. Skończyliśmy kurs samochodowy. Praw jazdy nie było, niepotrzebne były. Na lewe jazdy niepotrzebne urzędowe prawa jazdy, normalne, na swoje własne nazwisko skądinąd. Więc tyle było, takie obowiązki były, jeśli chodzi [o okres] przed Powstaniem, a poza tym to już pluton, ale we współpracy z szefem głównym, przygotowywał samochody kierowców do akcji, które następowały. Już w okresie mojego szefowania to tylko jedna akcja była w Krakowie.
Tak. Z tym że trzeba powiedzieć, co to znaczy akcja likwidacyjna. To przecież nie były bandyckie wypady. Oddział był stworzony do wykonywania wyroków śmierci, tak trzeba powiedzieć, za bardzo groźne przestępstwa Niemców w stosunku do narodu polskiego. Taki był Kutschera w Warszawie, takimi byli inni poprzedni zgładzeni w Warszawie, Kretschmer. Tutaj ciekawostka, że oddział powstał 1 sierpnia, a chyba 7 września już wykonał pierwszą akcję, na Bürkla. To chyba był szef oddziału kobiecego więzienia na Pawiaku. To był pierwszy. Pierwsze były akcje przeciwko tym funkcjonariuszom policji niemieckiej, którzy byli niezwykle groźni dla Polaków czy przed aresztowaniem, czy w czasie aresztowania, a potem w śledztwie.
- Pan był na akcji w Krakowie?
Tak, byłem w Krakowie. To właściwie wbrew wszelkim zasadom. Dlaczego? Dlatego że podstawową zasadą było, że pełniący taką służbę główną w oddziale nie ma prawa brać udziału w akcjach, żeby nie zginął, żeby żył. Więc to dotyczyło wszystkich szefów służb, dotyczyło, tu wyjątek był stworzony dlatego, że do Krakowa przyjechało z Warszawy pięć samochodów i wtedy „Jeremi” zdecydował, że też będę uczestniczył w akcji, żeby być na miejscu w sprawach samochodowych. Z tym że byłem tam desygnowany do akcji w marcu, tak że to nie była nowość dla mnie, ale w sytuacji, kiedy zostałem szefem motoryzacji oddziału, to już wydawało mi się, że mnie nie pozwolą brać udziału w akcji.
Tu bardzo przykra dla mnie [sprawa], bardzo mi dolega to wspomnienie, mianowicie Tadek „Warski”, ten, który był zastępcą szkolenia spadochronowego, on też był desygnowany w marcu do udziału w akcji, natomiast „Jeremi” powiedział, [że] nie, że on nie będzie uczestniczył, bo ma inne ważne funkcje. Pamiętam, to było dwudziestego któregoś czerwca, spotkanie z „Jeremim” na rejonie, na pustej przestrzeni, zadrzewionej, gdzieś w miejscu dzisiejszego Stadionu Dziesięciolecia, spotkaliśmy się we trzech i rozmawialiśmy o wyjeździe i Tadek „Warski” wymógł na „Jeremim”, że będzie uczestniczył w akcji. Pojechał i zginął. Bardzo mi to [ciąży]. Potem przychodzi Powstanie.
- Kiedy dokładnie miała miejsce akcja?
Akcja była dokładnie 11 lipca w 1944 roku.
- Jak nazywał się funkcjonariusz?
To był główny dowódca SS i policji na całą gubernię, generał policji i SS, gestapo, Wilhelm Koppe. Mieszkał a Wawelu, rezydował w Zamku Królewskim.
- Na czym dokładnie polegało pana zadanie?
Moje zadanie w czasie przygotowywania się do akcji w Krakowie to było zajmowanie się również samochodami. Nie było problemów z nimi, bo kierowców było siedmiu. Było wyznaczonych pięć samochodów, a było siedmiu kierowców. Inni mogli być kierowcami, więc kierowcy sobie tutaj świetnie radzili sami przy garażowaniu i w przetrzymywaniu samochodów gdzieś na podwórzu, w garażu czyimś. Oni umieli sobie to [zorganizować], zwłaszcza że wyjechali do Krakowa wcześniej niż ja. Jeden kierowca znał świetnie niemiecki, w pobliżu Wawelu jest plac Na Groblach, to był wielki parking niemieckich samochodów i on tam trzymał samochód, wielką ciężarówę, trzy i pół tony, cztery tony. Pięknie tam było. Okazało się, że w takim miejscu, pod opieką Niemców można trzymać samochód.
- Czy pan bezpośrednio w akcji brał udział?
Byłem. Tak, byłem. To trzeba byłoby opowiadać o całym systemie i samej organizacji akcji. Koppe jeździł kilkoma drogami. Jeździł z Wawelu do miejsca, gdzie urzędował, w Akademii Górniczo-Hutniczej w Alei Trzech Wieszczów, różnymi drogami jeździł. Dzisiaj już nie wspomnę dokładnie jakimi, ale ostatnio byłem w Krakowie, chodziłem nimi. Ale najbardziej, wydawało się, właściwa droga to ulica Powiśle, plac Kossaka i potem jedzie aleją Trzech Wieszczów do Akademii Górniczo-Hutniczej. Miejscem wybranym był właśnie wlot ulicy Powiśle na plac Kossaka w Krakowie. Pięć samochodów było ustawionych tam w odpowiednim miejscu. Samochód ciężarowy, o którym wspomniałem, że parkingował w parkingu niemiecku na placu Na Groblach był przewidziany do zajechania samochodu Koppego. Był cały zestaw ludzi, dwunastu ludzi poza kierowcami plus pięciu kierowców. Były zorganizowane dwie grupy atakujące. Jedna stojących na ulicy i druga umieszczona w samochodzie, półciężarówce chevrolet, pod plandeką. Dwie grupy ubezpieczające, jedna od strony wjazdu, jadąc od Wawelu, na miejsce ewentualnej akcji i druga na placu Kossaka. Dowódcą akcji był „Rafał” Staszek Leopold, zastępcą jego jako dowódcy akcji był Staszek Huskowski „Ali”. Dowódcą pierwszej grupy atakującej był „Rafał”, dowódcą drugiej grupy był Staszek „Ali”, w samochodzie, w półciężarówce chevrolet, dowódcą grupy ubezpieczającej od placu Na Groblach, bo w tamtym miejscu był, przy ulicy Powiśle był Tadek „Warski” – Tadek Ulankiewicz, a dowódcą ubezpieczenia od strony alei Trzech Wieszczów, właściwie od ulicy Retoryka na placu Kossaka byłem ja. Koppe normalnie jeździł z ubezpieczeniem, w ubezpieczeniu samochodu otwartego, gdzie było utkane, tam był z potężnie uzbrojonymi gestapowcami. [Samochód] był wymalowany na kolory terenowe jak tygrys. My nazywaliśmy go „tygrys”. On jechał z tyłu zwykle, albo z przodu, różnie jechał ten „tygrys”, a Koppe jechał w limuzynie zamkniętej, chyba najczęściej siedząc przy kierowcy.
Były trzy wystawienia – pierwsze wystawienie, okazało się, że pojechał inną drogą, inną trasą, drugie wystawienie było, że nie wyjechał, dlatego że miał zebranie wielkie, zgromadzenie na Wawelu. Tam został. To było co dwa dni, 9 i 7 lipca, pierwsze. Wyjechał 11 lipca, oczywiście trzeba powiedzieć, że to wszystko, wszelkie informacje, wiadomości o Koppem były przeprowadzone głównie przez naszego szefa informacji, wywiadu, „Rajskiego”, w tej chwili nie umiem powiedzieć nazwiska, który pracował w „Dwójce”. Przed wojną chorąży Wojska Polskiego, przed wojną pracował w polskim wywiadzie wojskowym, głównie na Śląsku. Tam mieszkał i tam działał. Jego działalność przed wojną kierunkowała się przeciw piątej kolumnie niemieckiej, bo była organizacja niemiecka, która działała poza granicami Niemiec jako piąta kolumna, tak się nazywała. Potem był we Francji, potem przyjechał do Polski. Najpierw był funkcjonariuszem, najpierw pełnił funkcję w Brześciu, potem znalazł się w Warszawie i był przydzielony do „Kedywu”, [był] w Komendzie Głównej „Kedywu” i przydzielono go jako szefa wywiadu w oddziale naszym „Agat”-„Parasol” i przygotowywał wywiad o sposobie poruszania się, bycia, znajdowania się w różnych miejscach tych osób, tych ludzi, którzy byli przez sądy polskie skazani jako wrogowie i szkodnicy wielcy narodu polskiego. On to wszystko wypatrywał, wynajdował i wskazywał. Przekazywał to dowódcy akcji, potem innym osobom, którzy mieli brać udział w akcji i cały czas był na miejscu.
Oczywiście, on sam jeden nie działał, działał przy pomocy wywiadowczyń. Jego głównymi wywiadowczyniami była Elżbieta Dziembowska, dziewczynka z warkoczykami, piętnastoletnia i „Kama”, znana wszystkim. O „Kamie” się mówi, o Elżbiecie Dziembowskiej się nie opowiada, mało się opowiada. […] Te dwie dziewczynki były ustawione przy Wawelu i potem na trasie przejazdu Koppego, ale nie tylko, bo również „Rajski” przyjął do współdziałania (nie widziałem ich nigdy) dwie dziewczynki z „Kedywu” krakowskiego. Same dwie nie umiały, zwłaszcza że Koppe jeździł kilkoma trasami, wobec tego trzeba było wszystkie trasy możliwych [przejazdów], już rozpoznane, przedstawiać, jak jeździł, o której godzinie, jak to się odbywa, wszelką informację o sposobie jego poruszania się, i miejscu, i sposobie, trasie.
Koppe wyjechał bez „tygrysa” – wielka sprawa, to się okazało, dlatego że mimo przekazania łączniczki były przy Wawelu i po drodze, „Kama”, Elżbieta i ktoś tam jeszcze, one sygnalizowały, że Koppe jedzie. Dowódca akcji dał znak, że Koppe jedzie, ale okazało się, „tygrysa” nie ma i zajeżdżający ciężki samochód czterotonowy ruszył z miejsca, ale nie był pewien – nie ma „tygrysa”, nie stuknął tego i koniec, odjechał. To był jednocześnie znakomity manewr kierowcy Koppego, bo widząc, jakoś dostrzegł poruszający się ciężarowy [samochód] i prawie już po chodnikach [jechał]. On zajeżdżał z prawej strony, a on już na chodnik wjeżdżał, ten kierowca mercedesa czy innego samochodu dużego z Koppem. Pojechał za Koppem samochodzik, półciężarówka chevrolet i strzelali do samochodu Koppego, ale okazało się, że Koppemu udało się przeżyć. Zginął tylko jego adiutant, który siedział na tylnym siedzeniu. To tyle było, to, co widziałem.
- Czyli akcja nie powiodła się?
Akcja się nie powiodła.
- Dlatego że powstało zamieszanie?
Tak, zdezorientowanie, że nie ma „tygrysa”. Tak kierowca to tłumaczył.
- Nie dało się akcji wykonać?
Nie, już się nie dało. Jak się akcję wykonało czy nie udało się wykonać, to następował, nazywaliśmy tą czynność „odskok” z miejsca akcji. Załadowaliśmy się do samochodów i pojechali przez Kraków, potem przez Bronowice, Pieskową Skałę, Ojców, serpentyny ojcowskie, miejscowość Skała, Wolbrom i w odległości pięćdziesięciu, może sześćdziesięciu kilometrów od Krakowa, to zależy, jak liczyć serpentyny ojcowskie, mieliśmy mieć już bezpieczną bazę rozładowania się.
Tutaj była bardzo piękna współpraca z „Kedywem” krakowskim, trzeba powiedzieć, bo oni nas zawsze wspomagali, jak również było doskonale zorganizowane współdziałanie ze wszystkimi oddziałami na trasie przejazdu, dlatego że oni, chłopcy z oddziałów, stali na trasie i jeżeli mieli pałeczkę drewna obłupaną z kory, białą, to droga jest bezpieczna. Jeżeli mieli nieobłupaną, to uwaga, trzeba albo się zatrzymać, porozumieć, inny sposób działania, zmienić trasę. Myśmy w każdym razie jechali bezpiecznie przez Skałę, przez Wolbrom, tory kolejowe w Wolbromiu i dalej potem. W majątku Poręba Dzierżna między Wolbromiem a Żarnowcem, następne miasteczko, był zorganizowany szpital. Ewentualni ranni byliby tam dowiezieni. Tam był lekarz nasz, sanitariuszka i poza tym dyżurowali tam zawsze lekarze zorganizowani w potrzebie leczniczej, miejscowi lekarze z Krakowa czy z okolicy. To fantastyczne było. Cały czas – to trudno było zasygnalizować, że będzie akcja – oni tam zawsze mieli dyżury, pełnili dyżury.
Majątek był prywatny, jak się potem okazało, pani też nie pomnę nazwiska, teściowej brata Janusza Pniewskiego, rolnika z wykształcenia, który wtedy administrował tym majątkiem, w czasie wojny, pomagał teściowej brata Bogdana Pniewskiego, architekta, profesora architektury na Politechnice Warszawskiej. Takie skojarzenia. Dlatego o tym mówię, bo potem u Bogdana Pniewskiego pracowałem kupę lat. Wobec tego byliśmy zaprzyjaźnieni i z Bogdanem, i z Januszem Pniewskim, nawet po imieniu byliśmy, chociaż on był rówieśnikiem mojego ojca. Zatrzymaliśmy się w Porębie Dzierżnej i lekarz, który jechał z nami, nasz lekarz, poszedł zawiadomić w majątku, to niedaleko od szosy było do dworu, że [można] likwidować punkt szpitalny, niepotrzebny już jest. Wrócił do samochodu i ruszyliśmy.
I wydarzyło się, że na dalszym [odcinku] po ruchu naszym w kierunku, nam owało dziesięciu kilometrów, żeby było bezpiecznie zupełnie, na odcinku dziesięciu kilometrów spotkaliśmy z naprzeciwka jadące dwie terenówy niemieckie z Niemcami uzbrojonymi i oni nas ostrzelali, i myśmy do nich strzelali. Nie ja osobiście, ale koledzy strzelali. I ranny był wtedy jeden z naszych kolegów, Gienio Szilberg, o pseudonimie „Ditrich”. Był ranny w brzuch, bardzo niebezpieczna rana. Dojechaliśmy do następnej wioski, Ułduż i lekarz czy „Jeremi” miał skomunikować się znowuż z właścicielami majątku Udórz. Wyszła pani Brzozowska z majątku Udórz i „Ditricha” się ulokowało w samochodzie osobowym i pani Brzozowska, kierowca i dwóch chłopaków w ubezpieczeniu, ubezpieczający ich podróż, pojechało do lasu do partyzantki, znanej już, też skomunikowanej, zorganizowanej też dla naszego ewentualnego bezpieczeństwa i współdziałania. [...]
W momencie ostrzelania nas przez samochody niemieckie, samochód jednego nie chciał się uruchomić i został w poprzek drogi ustawiony i zostawiliśmy go tam. Dalej jechaliśmy w mniejszej ilości samochodów, trzech tylko. Jeden BMW pojechał z „Ditrichem”, Staszek „Rafał” dowódca akcji był ulokowany przy wyjeździe ze wsi, zresztą w bardzo trudnym miejscu obronnym. Droga szła w wykopie, skarpy z lewej i z prawej strony ze sześciometrowe i w odległości trzystu metrów w poprzek szła szosa. Mnie „Rafał” zostawił z małą półciężarówką, jak „Ditrich”, ranny odjedzie do lasu, to mam dołączyć do nich, tam dojechać. Jeszcze wrócę do miejsca wyjazdu z Krakowa, mianowicie już w Bronowicach (to jest na skraju Krakowa) po przejeździe pod wiaduktami kolejowymi był nasz lekarz, czekał i łączniczka nasza, 1. kompanii już wtedy, „Zeta”, która się domagała, że chce też w odjeździe akcji [brać udział].
Półciężarówką, siedząc przy kierowcy, jadę, pod budą kilku chłopaków jechało i na wielkiej ciężarówce już na skrzyni byli, i „Rafał”, i „Zeta” przy kierowcy. Dojeżdżam tam i widzę, że z obu kierunków, i drogą, którą się dojeżdżało do niej, w odległości trzystu metrów, i z lewej strony, i z prawej strony jadą niemieckie samochody, nie pojedynczo, tylko jeden, dwa czy trzy, z każdej strony. Od razu strzelanina z ich strony. Więc wszyscy z samochodu się wyładowali i żeśmy wdrapali się na prawą skarpę, sześć metrów czy więcej, tam w górę, z szosy. Jakieś drzewa oczywiście tam były, można było oczekiwać, ale „Zeta” się nie ruszyła z samochodu, została ranna w samochodzie. Jak żeśmy się wdrapali na skarpę w górę, zdarzyło się tak, że byłem na lewym skrzydle grupy, czyli najbliżej usytuowany w stosunku do Niemców. Był raz ranny „Rafał”, bardzo mocno, nie pamiętam, gdzie był ranny, ale bardzo ciężko był ranny. Ranny był „Warski”, a przedtem jeszcze był ranny jeden chłopak, w nogę, w stopę, to wcześniej, w czasie pierwszej strzelaniny na trasie. „Rafał” na tyle się zmobilizował i na tyle silny był… Tam ranny był „Rafał” Staszek Leopold, „Jeremi” go zorganizował, że Staszek zdołał iść, poruszać się, a Tadek „Warski” był prowadzony przez dwóch przyjaciół, właśnie przez Staszka „Alego” i przez Wojtka „Orlika”, dwóch przyjaciół. Byłem na lewym skrzydle, inni koledzy parli, Niemcy byli po lewej stronie, pola, łąki, zboża i posuwali się równolegle do drogi, którą przyjechali Niemcy w kierunku na wschód, trzeba powiedzieć od razu. Było widać lasek nieduży, była rzeka Udorka, przez rzeczkę przeszliśmy. Nawet nie dostrzegłem wówczas, że Tadek „Warski” został tam w pobliżu szosy, nie zdołał wyjść, choć był prowadzony przez przyjaciół. Lasek, znowuż, jak przeszedłem rzeczkę Udorkę, w górę trochę był teren ukształtowany, przyszedł Wojtek „Orlik”, [Tadek] był już nieżywy, zmarły, [Wojtek powiedział], że poległ. I znowu dochodząc do odległości kilkuset metrów, kilkudziesięciu metrów od lasku widziałem Staszka „Alego”, który biegł z kierunku lasu. To ci dwaj, którzy początkowo prowadzili Tadka „Warskiego”. Doszliśmy do lasku, Staszka „Alego” nie ma, ci, którzy przeszli, to lasek przeszli, znaleźli się w wiosce. Wioską idziemy, drogą, wspaniałe wydarzenie, bo kobiety wynosiły nam mleko, chciały karmić, bardzo piękne to było. Strzelaniny było bardzo słychać, odległość nieduża, kilometr czy dwa, czy trzy może, to strzelanina jest doskonale słyszalna. Tam znowuż idą drogą po prawej stronie okazuje się, Niemcy na furmance jadą.
„Jeremi” kazał mi wyjść przed zagrody i postrzelać w kierunku Niemców. Zrobiłem tak. Niemcy się nie ruszyli, to chłopek wiózł na furmance Niemców. Poszli my dalej, doszli do wioski, Stasin chyba się nazywa. Żeśmy rannych ulokowali, maleńka bardzo [wioska], kilka zagród tylko było, więc się tam ulokowało rannych, a myśmy, „Jeremi” został wtedy szefem, dowódcą grupy. Mnie zostawił razem z chłopakami zdrowymi i jednocześnie ubezpieczając rannych, którzy byli w domu ulokowani, w zagrodach. Sam poszedł szukać rozwiązań – nie wiem – i wrócił już po ciemku. Był już zdecydowany, że rannych zostawiamy, a sami idziemy dalej na wschód, tam kilometry.
Szliśmy wzdłuż lasu, w lesie żeśmy zanocowali, a rano znowuż przyszły dziewczyny z jedzeniem z pobliskiej wioski, nakarmiły nas i przenieśliśmy się do wioski Przysieka. Wioska niedaleko Kozłowa. Przeszliśmy dwadzieścia parę, trzydzieści kilometrów cała trasa wynosiła z Udąrza do Przysieki. Tam potem przeszliśmy do zagrody i wszyscy ulokowali się w stodole, w zagrodzie. To było w odległości dwustu metrów od lasu, niedaleko. Chłopcy miejscowi wokół bardzo nas ubezpieczali, strzegli. Nie wolno było nigdzie wychodzić, poruszać się nigdzie więcej, a ranni byli w domu gospodarzy.
Mieszkamy w zagrodzie pięknej, życzliwej, sympatycznej, gdzie są rodzice i córka, i syn. Chłopcy z miejscowej konspiracji, BCh czy Armia Krajowa, to już różnie pewnie było, są, ubezpieczają nas, żeby nic nam złego się nie stało. Wszyscy chorzy są w mieszkaniach, w budynku, a zdrowi mieszkają w stodole. Żywią nas, karmią, strzegą, pilnują, dbają o rannych. I to trwa tak dwa tygodnie. Po dwóch tygodniach, dziesięciu dniach zaczynamy powoli wyjeżdżać do Warszawy. Akcja była 11 lipca, dwudziestego któregoś [lipca] wróciłem do Warszawy, 22, 23 lipca wróciłem do Warszawy z wsi Przysieka, stacja kolejowa Udórz, niedaleko tunelu. Jak się przejeżdża z Warszawy do Krakowa, to przejeżdża się przez tunel i jest po przejeździe stacja Tunel. To to jest po stronie północnej tunelu, a stacja jest po stronie południowej góry. Tyle chyba o Koppem. Ranni wrócili też, wszyscy byli czynni. Jedynie Gienio Szilberg nie uczestniczył chyba w Powstaniu, natomiast „Rafał” dowodził swoją kompanią do swojej śmierci, jak poległ 25 sierpnia. Tyle.
- Co się działo w Warszawie, w momencie kiedy pan wrócił? To było na krótko przed Powstaniem. Dało się zauważyć, że Warszawa przygotowuje się do Powstania?
Trudno mi odpowiedzieć na takie pytanie, bo jeżeli człowiek, który by nie uczestniczył w takich przygotowaniach, to pewnie czy by dostrzegał, czy nie dostrzegał, to w jego imieniu nie umiem nic odpowiedzieć. Ja w tym uczestniczyłem, wobec tego dla mnie to nie było żadnym szczegółem dziwnym. Wiadomo było jedno, że od drugiej strony Wisły dochodzą bardzo potężne wybuchy, salwy karabinów, artyleryjskie. Wszystko to było słychać. Samoloty rosyjskie latały. Między innymi zbombardowały, nie wiadomo dlaczego, tutaj w rejonie placu Weteranów, czyli to dzisiejsza Aleja Solidarności, między Targową a mostem Kierbedzia dawnym, a dzisiaj Śląsko-Dąbrowskim, tam bomby zrzucili koło kościoła świętego Floriana. Gdzieś indziej może też, ale nie powiem. Ale tam na pewno.
- Kiedy dowiedział się pan o godzinie „W”, na kiedy została wyznaczona?
Dowiedziałem się 1 sierpnia rano, bo była odprawa u dowódcy, jako szef służby byłem na odprawie, byli dowódcy kompanii i szefowie innych służb. To się dowiedziałem i wtedy dawałem sygnał odpowiedni, co mają zrobić poszczególni szefowie motoryzacji w kompaniach. Jest w Muzeum Powstania Warszawskiego, jak inaczej to powiedzieć, korespondencja w oddziale i moja, i jaką wysyłałem, i jaką otrzymywałem, była pisana na bibułkach, wielkości półformatki papieru, połowa tej kartki, bibułka, ołówkiem pisane. U szefa motoryzacji 2. kompanii zachowały się moje dwie bibułki pisane przeze mnie do niego, dyspozycje, co on ma zrobić z samochodami.
Dyspozycje mówiły, że ma dostarczyć samochody na Wolę, gdzie była koncentracja oddziału, drugie samochody znowuż na… myśmy mieli sami siedem samochodów w ogóle, a oprócz tego tuż przed Powstaniem dostaliśmy od przedsiębiorstwa budowlanego jeden czy dwa samochody ciężarowe i motocykl. Na ulicy Stępińskiej to miejsce było, więc na ulicę Stępińską część samochodów miała być dowieziona, przetransportowana. Wszyscy [mówili], generalnie się mówiło – Powstanie trwa dwa, trzy dni, tydzień. Oprócz tego samochody były ulokowane, te które miały brać czynny udział, pojechały na Wolę, a te które miały uczestniczyć dopiero później w działaniach oddziału, to były w garażach. Garaże były przy ulicy Czerniakowskiej i w przedsiębiorstwie budowlanym przy ulicy Stępińskiej, poniżej Belwederu.
- Jaka funkcja została panu przydzielona na godzinę „W”?
Szef motoryzacji w dalszym ciągu. Miałem swoją grupę, swoich kierowców, parapluton motorowy organizowany, kierowcy i łączniczki i miałem bardzo oryginalne wydarzenie, bo miałem dyspozycję, rozkaz dyrektora ulokować się na lokalu alarmowym, moim własnym, to było przy ulicy Kredytowej 8 i czekać dalszych rozkazów. Taka była dyspozycja. Samochody rozjechały się tak jak trzeba było, dotarły wszystkie na miejsce, z tym że samochody dwa czy trzy pojechały na Wolę, część na garażowała Czerniakowie, to została, część była na Stępińskiej. Tam wysłałem dwóch moich zastępców jako kierujących ludźmi, którzy tam byli. Kierowcy byli ulokowani, zorganizowani na lokalach, w tych miejscach. Jestem na ulicy Kredytowej, róg Boduena. Z ciekawości może, a nie z chęci (nie miałem żadnej broni przecież) ulokowałem się w oddziałach, które działały wzdłuż Marszałkowskiej.
Byłem jeden, dwa dni, kojarzyłem się z nimi, a moje towarzystwo, ilu ich było? Chyba trzech kierowców, dwie łączniczki, może więcej coś było, zostali w lokalu Hanki Orłowskiej, mojej łączniczki. Ciekawostka, bo ona wyjechała do Anglii i tam po Powstaniu wyszła za mąż oficera czy żołnierza brygady spadochronowej, cichociemnego, spadochroniarza. W Stanach [Zjednoczonych] mieszkają.
Przychodzę, nie ma mojego towarzystwa, lokal pusty. Nie miałem co robić, to było południe 3 sierpnia. Miałem granat ręczny niemiecki i z granatem poszedłem na Wolę. Rozkaz był, by czekać na dalsze rozkazy, a przychodzę na Wolę, przy Mireckiego, spotykam dyrektora, a dyrektor do mnie: „Pan dopiero teraz tu?!”. Jakbym przyszedł wcześniej, to bym mógł złamać rozkaz, dyspozycję, nie? No nic. Organizowałem tylko samochody, transport żywności, broni, bo przy ulicy Stawki, na Stawkach były wielkie magazyny niemieckie, i broni, i żywności. Więc transportowało się żywność i broń, i umundurowanie. Wszyscy, którzy walczyli na Woli, byli umundurowani w mundury niemieckie przecież, w większości w niemieckie mundury, hełmy niemieckie. Jest transport tego, a potem 7 sierpnia już trzeba było się przenieść, Niemcy nacierali bardzo intensywnie przez cmentarze ewangelickie, [trzeba było] przenieść się na Stare Miasto. Znowuż załadowałem wszystkie sprzęty na samochody, dwa czy trzy osobowe i półciężaróweczka „Tempo” była. Pojechaliśmy, Fiat 508, pamiętam był, na Stare Miasto przez ulicę Gęsią.
- Czy na Woli był pan świadkiem zbrodni niemieckich?
Nie, w tym miejscu nic takiego się nie działo. Zbrodnie niemieckie były głównie już przy kościele Świętego Wojciecha, tam prawdopodobnie albo troszkę wcześniej, ale w tym rejonie ludzi cywilnych nie widziałem, nie pamiętam ich. Myśmy zresztą [byli] w domu starców, tak zwanym, tam oddział rezydował, ale ludzi cywilnych nie widziałem. Nie wiem, czy byli pochowani w piwnicach, czy jak, ale nie było nikogo. Może nie pamiętam, ale raczej bym pamiętał. Widziałem tylko różnych żołnierzy. Ulokowaliśmy samochody w Ogrodzie Krasińskich, a cały oddział się potem sprowadził i mieszkał w pałacu Krasińskich. Miałem piękny lokal, pałac Krasińskich, na pierwszym piętrze. Głębokie fotele, wygodne jak nie wiem co, skórą okryte, pięknie było, ale to bardzo krótko, bo żeśmy się przenieśli do piwnicy i w piwnicy cały czas.
Co jeszcze ważne było, mieliśmy sanitarkę, samochód, czy dwie sanitarki nawet, ale jedna głównie kursowała i to dość dużo. Woziliśmy rannych z Woli, rannych na Woli na Stare Miasto i lokowaliśmy po szpitalach – u ojców bonifratrów czy w innych szpitalach, które były zorganizowane na Starym Mieście. Dowódca nasz, „dyrektor” był ranny chyba 7 sierpnia i przywieziony do szpitala. Gdzie on był, to już trudno mi powiedzieć, nie odwiedzałem go i nie widziałem go w szpitalu. Jeździłem i koledzy moi jeździli sanitarką po rannych, przywozili. Pamiętam jednego biednego, znałem go wcześniej, kolegę. Podjeżdżam tam, on czeka na przewiezienie na Stare Miasto, Marek [miał na imię]. Otwieram, bo nie było żadnego [miejsca do leżenia], na siedząco przyjeżdżali ranni. Tam nie było w środku żadnego łoża, może, ale nieużywane. Marek staje przed otwartymi drzwiami i mówi do mnie: „Tylko jedź ostrożnie”. A jechało się przez ruiny getta przecież, ulica Gęsia to były tylko ruiny, tylko ruiny getta. Niemcy strzelali w czasie podróży, Gęsia postrzelana była mocno z wieży kościoła przy ulicy Nowolipki, Nowolipie. Tam chyba jest kościół [Świętego] Augustyna. Wieża była i z wieży strzelali do nas. Jak się już potem Wola skończyła, to i samochody się skończyły.
- Jakie warunki panowały w szpitalach, gdzie zawoził pan rannych?
Tego to nie umiem powiedzieć, jakie. Nie byłem tam, to nie wiem. Żywność woziło się ze Stawek. Taka śmieszna rzecz, można powiedzieć, bo mogli budować barykady z worków z cukrem aż, tyle cukru było na Stawkach. A jak się przeszło do Śródmieścia, to kostka cukru to był rarytas, a tam było nie wiadomo ile, i też w kostkach cukier był. To tyle. Oddział wtedy zajmował stanowiska wzdłuż ulicy Świętojerskiej, w ogrodzie Krasińskich, broniąc miasta od strony zachodniej, tutaj wzdłuż Świętojerskiej. Z tym że stał mur getta jeszcze wtedy wzdłuż Świętojerskiej i wzdłuż Bonifraterskiej, tak jak ambasada chińska jest, tak dosłownie, tylko mur był bliżej ogrodu Krasińskich. Niemcy posuwali się gruzami, za murem najczęściej. Nigdy nie doszli tędy, za moich czasów nie doszli tędy do Starego Miasta. Pamiętam tylko grupy Niemców, właściwie „ukraińców”, ruskich, bo oni po rosyjsku wołali. Oni szli przy murze, jak słyszałem, że są za murem, blisko, rzuciłem im granat, to oni zaczęli wołać: Kulomiot tuda! Więc to tylko tyle i wycofali się oczywiście po granacie.
- Poza granatem miał pan kontakt z inną bronią?
Miałem pistolet maszynowy MP-40, niemiecki pistolet. Bezpośrednich walk nie było. Nie uczestniczyłem wtedy [w bezpośrednich walkach]. Tylko tragiczne wydarzenia były. 24 sierpnia, już się nasza kompania wycofuje, zmienia się stanowiskami, wycofuje się na bazę i stał, tak jak jest dzisiaj, co przejeżdżają autobusy, zamknięty od północy plac Krasińskich, to tam stał budynek normalny, który miał wycięty przejazd. Przy przebudowie komunikacji w Warszawie w 1936 roku tramwaje i samochody przejeżdżały tamtędy. Siedziałem z Przemkiem „Akszakiem” na rogu budynku. Siedziałem na ścianie, która była w stronę zachodnią, oparty o ścianę, a przede mną, na ławce siedział Przemek „Akszak”. Strzał w serce, zginął na miejscu, przy mnie. Cały czas ginęli moi najbliżsi przyjaciele, w ten sposób. To 24 sierpnia. 25 sierpnia kompania dostaje zadanie natarcia z ulicy Długiej 28, 27, 30, z tego rejonu, tam było kino „Miejskie” wtedy, w głębi się mieściło, w kierunku placu Teatralnego, ulicy Bankowej, w kierunku ulicy Bielańskiej. To już jest 25 sierpnia, wiadomo, interpretuję to na własny sposób. Już właściwie Stare Miasto dłużej nie miało szans się utrzymać. To natarcie 1. kompanii miało za zadanie zdobycia terenów już w pewnej części zajętych przez Niemców dla uzyskania tak zwanej wojskowo podstawy wyjściowej do natarcia w kierunku Śródmieścia. Uczestniczyłem w natarciu, niestety „Rafał” dowodził, „Rafał” był ranny potwornie, wyniesiony. Wtedy jak „Rafał” był ranny, wszystko się załamało. [Został] przeniesiony do pałacu Krasińskich i zmarł 25 sierpnia. A my nadal byliśmy też, służbę mieliśmy wzdłuż ulicy Świętojerskiej.
Też akcja się nie powiodła.
Nie dochodziłem. Przy „Rafale” nie byłem wtedy, tylko wydaje mi się, że był ostrzał tak potężny niemiecki wówczas, nie zdążyłem tam wskoczyć, że po prostu natarcie nie mogło się udać. To nie tylko „Rafał” był tam ranny wtedy.
- Ile osób brało udział w tym natarciu?
To ze dwudziestu chłopaków było albo więcej, uczestniczyło wtedy. Trudno mi określić dane, ale właściwie cała kompania, ale kompania wtedy była dosyć skromna ilościowo, bo to przecież jest koniec sierpnia. Ilu kolegów już poległo, na Woli i na Starym Mieście tak samo.
Potem byłem przy obsadzaniu stanowisk wzdłuż ulicy Świętojerskiej. Pałac Krasińskich był, ale wzdłuż Świętojerskiej, wzdłuż Ogrodu Saskiego były jeszcze dwa budynki mieszkalne. Myśmy w tych budynkach stali, niedaleko, nie w pałacu Krasińskich. I znowuż, siódma rano, kończymy służbę, mało tego, to są dla mnie rozpaczliwe wspomnienia, zupełnie. Jak zginął „Rafał”, to dowódcą kompanii został sierżant podchorąży „Włodek” Władysław Kalinowski, a ja zostałem jego zastępcą, zastępcą dowódcy 1. kompanii. Rozwijamy stanowiska wzdłuż Świętojerskiej, bo zmiana oddziału, jestem znowuż w sądzie poprzecznym, przy placu Krasińskich, bombardują Niemcy, a przedtem jeszcze w nocy przychodzi do mnie łączniczka, przychodzą do mnie dwaj chłopcy, nawet z motoryzacji moi chłopcy dwaj, brat Józka Saskiego, Zika Saskiego i Wojtek Makowski drugi, że oni się bardzo źle czują, żebym ich zwolnił ze służby tam na stanowiskach. „Idźcie!” – tą trójkę zgodziłem się, żeby poszli do piwnicy pałacu Krasińskich, na końcu skrzydła od strony Świętojerskiej, tam było nasze lokum, 1. kompanii. Bomby spadły na tę część pałacu Krasińskich i wszyscy ci, których zwolniłem, żeby na odpoczynek poszli, zginęli tam. To nie rozpaczliwe sytuacje dla mnie? I spokój.
Potem przychodzi 30 sierpnia, przygotowania do natarcia na Śródmieście. To już wszystkie oddziały staromiejskie mają nacierać, przebić się przez Ogród Saski, generalnie kończąc całą trasę do Śródmieścia, do ulicy Królewskiej. I „Zośka” i „Czata 49”, i „Miotła” i wszystkie oddziały staromiejskie. Kompanią dowodzi „Włodek”, jestem, uczestniczę w tym i o piątej rano 31 sierpnia natarcie na Śródmieście się rozpoczyna i znowuż taka potężna siła ognia niemieckiego, że natarcie się nie udało, zupełnie. Jedynie tam przeszła drobna część, nie wiem, ilu chłopaków z „Zośki” przeszła przez ogród Krasińskich, ale oni przeszli z ulicy Bielańskiej. A myśmy zostali. O dziwo, zostałem wtedy ranny, bardzo oryginalnie, taki przestrzał – tu [w poliku] weszło, tędy [drugim polikiem] wyszło, dziury są w kościach... to nieważne. Wycofałem się sam do pałacu Krasińskich, tam doktor „Maks” nasz lekarz przylepił mi dwa opatrunki plastrami na krzyż, bardzo to pięknie było, a potem przed wieczorem, to była szósta, siódma godzina, przeszedłem kanałami do Śródmieścia. Ulokowali mnie w szpitalu i zacząłem stan rannego. Taki był mój koniec Powstania.
- Czy mógłby pan opowiedzieć, jak odbywało się przejście kanałami?
Schodziło się we właz na placu Krasińskich, prawie przy wylocie ulicy Długa. Tam myśmy wchodzili, tam schodziłem. Miałem długie buty z cholewami. Jak zszedłem, poruszałem się, mogłem się poruszać, byłem ranny w rękę i w nogę, więc ręka to była niewiele [uszkodzona], a noga też… Mogłem się swobodnie poruszać. Zszedłem na dół, w wodę nogi postawiłem i woda mi się wlała przez cholewy w dół, w buty, tyle pamiętam. Potem żeśmy szli pod ulicą Miodową, Krakowskim Przedmieściem, Nowym Światem. Przede mną szedł z 1. kompanii kolega nasz Jurek Dargiel, harcerz, poeta, pieśniarz, dużo rzeczy, był dyrektorem teatru nawet po wojnie i on miał plecaczek czy tobół, na plecach. Przed nim szedłem, tam żeśmy się tak trzymali, na odległość ręki, jeden za drugim, ciągle się zatrzymywał, i ja tym nosem pokiereszowanym w plecak uderzałem, tyle pamiętam. Nie pamiętam, żeby tam były smrody, tego nie pamiętam. Była woda, chlupała, to wiem, natomiast to, co niektórzy opisują, że wchodzili, w mazi, błocie, gnoju wędrowali, to tego nie dostrzegłem. Mój strój nie był na tyle zabrudzony, żebym nie mógł chodzić w nim normalnie. Wyschło to i koniec. Już byłem. Najpierw mnie ulokowali, jak wyszedłem kanałem tam, to już ciemno było.
Nowy Świat przy ulicy Świętokrzyskiej chyba, róg Wareckiej, albo tu, albo tu. Ulokowały mnie, to znaczy łączniczki czekały już na nas, ulokowały mnie w lokalu, niby szpital był, cukiernia Węgierkiewicza na rogu Boduena i Zgoda. Położyli mnie tam, leżałem. Potem przyszła łączniczka i powiedziała, że ponieważ oni doszli do wniosku, że mogę mieć oczy, mam oczy zagrożone, wobec tego przeniosą mnie do szpitala, gdzie są okuliści. I przenieśli mnie na Foksal. Ale musiałem ładnie wyglądać, bo idąc ulicą [...] Wojciecha Górskiego, spotykam znaną mi już od wielu lat łączniczkę naszą, „Janę”, zatrzymuję ją, a ona się pyta: „A kto ty?”. Tak spuchnięty miałem łeb, że nikt nie mógł mnie poznać.
Potem byłem na Foksal, w pierwszym szpitalu byłem dwa dni, w drugim dwa dni i tam pewnej nocy, ostatniej zresztą, której tam byłem, na Foksal, absolutnie nikt się tam mną nie zajmował, patrzę wieczorem, poprzedniego dnia, któregoś wieczoru, trzeciego czy piątego dnia września zaczynają przychodzić chłopcy różni, łączniczki i swoich kolegów chorych zabierają, wynoszą, wyprowadzają. Zostałem sam w wielkim lokalu. Co robić? Zdecydowałem, że poczekam do rana i na drugi dzień rano wyjdę też i przeniosę się do Śródmieścia, gdzie miałem ciotkę mieszkającą na Wspólnej 49. Pomyślałem sobie, że pójdę do ciotki i przeniosłem się do ciotki. W tym domu był malutki szpitalik, bardzo zręcznie prowadzony, doskonale prowadzony i tam mnie ciotka ulokowała, i tam do końca Powstania przebywałem. Koniec opowiadania o Powstaniu.
- W szpitalu na Foksal, czy tam znajdował się personel – lekarze, pielęgniarki?
Dziś nie pamiętam. Nikt się do mnie nie zwracał z jakimkolwiek zapytaniem, poradą, nic, absolutnie nic. Już wtedy trwało bardzo intensywne natarcie Niemców z Powiśla w kierunku Nowego Światu i dlatego rannych zabierali, bo już Niemcy chyba doszli do Nowego Światu wtedy. W ostatnim momencie chyba się przeniosłem na Wspólną. Ale chodziłem, mogłem chodzić normalnie, tak że nie potrzebowałem żadnego prowadzenia, opieki, przenoszenia, szczęśliwie, że tak było.
- To była pana rodzina, tam gdzie pan się zatrzymał, tak?
Ciotka moja była tam, na Wspólnej 49.
- Do końca Powstania pan tam został?
Tam, w szpitaliku. To było mieszkanie w podwórzu, w którym urządzono mały szpitalik – kuchnia, dwa pokoje, w których leżało po kilku rannych.
- Dużo osób było w szpitalu?
Był jeden lekarz i było kilka pań, starszych zresztą pań, które były pielęgniarkami w szpitaliku, i rannych kilku. Pamiętam, jeden miał pseudonim „Motyl”, troszkę starszy pan ode mnie.
- Jaką opiekę pan tam otrzymał? Warunki były dobre?
Warunki były dobre, zupełnie dobre. Na wygodnym łóżku się leżało, lekarz się opiekował, zmieniał opatrunki, ręka, noga, tutaj na głowie. Miałem odłamek w dłoni, zanieśli mnie na Poznańską do rentgena, wyciągnęli mi odłamek, który zresztą spowodował poprzedniej nocy, nim się przeniosłem, potworny krwotok z ręki. Pływałem we własnej krwi w łóżku, przesada moja – oczywiście, że nie pływałem.
Tam było fajnie, bardzo rodzinnie tam było. Jedzenie było przyzwoite. Jedynie kłopotliwe było to, jak zrobili na obiad fasolę, jasia dużego, który nie był może do końca ugotowany. Nie miałem siły, bo to mnie potwornie bolało, zgryźć jasia. Takie zmartwienie miałem. Położyli mi, jako coś rewelacyjnego dla Śródmieścia, kostkę cukru przy łóżku na talerzyku. Wówczas miałem wstręt do cukru, w ogóle nie mogłem patrzeć nawet na cukier. Dziwna rzecz, miałem torbę własnego cukru też.
Potem już jest koniec Powstania i mały szpitalik przenoszą do dużego szpitala przy ulicy Poznańskiej 12, budynek był zachowany w dobrym stanie. Wracając do budynku Wspólna 49, on był między Poznańską a Marszałkowską, a już niewiele za Poznańską w kierunku Chałubińskiego już byli Niemcy. Wobec tego ten rejon nigdy nie był bombardowany przez Niemców. Mieszkańcy tego domu mówili: „Jedyna dziura w dachu to jest ze zrzutu sowieckiego, bo bez spadochronu zrzucali różne rzeczy”.
- A na Wspólnej też przebywali powstańcy?
Tak. W ogóle trzeba powiedzieć, jeżeli chodzi o Śródmieście (nie wiem, jak Wola czy Stare Miasto, bo to myśmy na Starym Mieście byli w szczególnym miejscu – pałac Krasińskich, ogród Krasińskich), to przecież tam były sytuacje, że jak [była] zabudowa gęsta, to rejon pusty, tu Niemcy, tu Polacy, a tu pusty, to okolice pustego rejonu nie zajętego przez nikogo, nie był bombardowany przez Niemców. Łatwo było zbombardować Niemców, oni się na tyle orientowali.
- I sam szpital na Poznańskiej?
Ale to już było przygotowanie, to już się działo po poddaniu się Powstania. Były przygotowania do wywożenia do obozów jenieckich, bo to wtedy było ustanowione, że żołnierze jadą do obozów jenieckich. Z tym że zdrowi wychodzili piechotą z Warszawy, a ranni byli zgromadzeni w Architekturze głównie i na Poznańskiej 12. Tam podjeżdżały samochody niemieckie, ciężarowe zresztą, [na] które przenosiło się albo przechodzili sami ranni i na Dworzec przy ulicy Towarowej, tam była linia towarowa. Wielki pociąg, długi, towarowe wagony, ale z pryczami dwupiętrowymi dla rannych, chorych. Tak się załadowaliśmy, ruszyliśmy popołudniem, trzecia godzina, na zachód.
Pociąg zatrzymał się w Błoniu. Tam różni ludzie czekali, z zapasami, kiełbasa. Wysiadłem z wagonu, a już byłem zdecydowany, że zostanę w Błoniu nawet, zostanę, nie będę jechał dalej. Wyszedłem w Błoniu na peron, kupiłem kawał kiełbasy od człowieka, który miał to, wróciłem do wagonu, wziąłem swój maleńki tobołeczek i chciałem wysiąść, ale nie byłem na tyle żwawy, żeby jak pociąg rusza, zdobyć się na wyjście, żeby wysiąść, i pojechałem do obozu. Znalazłem się w obozie jenieckim stalag IV B szpital w Zeithain, gdzie był pełen personel lekarski, mnóstwo lekarzy [...], wszystkich specjalności lekarze byli, pielęgniarki ze szpitali powstańczych, ranni.
Baraków, w których byliśmy ulokowani, było tam dwadzieścia parę. Byłem w baraku laryngologicznym, bo to przestrzał zatok Hajmora, nosa, to laryngologia. Różne były tam jeszcze oddziały, chirurgiczne głównie, różnych postrzałowych [ran] było dużo. Dwa czy trzy baraki były, gdzie mieszkali lekarze. Były pseudosale operacyjne, ale o tyle było szczęśliwie, że personel szpitalny, lekarze i pielęgniarki, potrafił wywieźć z Warszawy wszystko, co było [potrzebne] do obsługi szpitala, nawet rentgen był wywieziony do tego szpitala.
- Cały personel to byli Polacy?
Polacy, tak. Wszyscy, pułkownik Leon Strehl, szefostwo Służby Sanitarnej Wojska Polskiego przed wojną, był dowódcą Szpitala Ujazdowskiego. W Ujazdowie był szpital wojskowy, on był komendantem tego szpitala, pułkownik Leon Strehl. Jego zastępcą był chirurg, pułkownik Bętkowski. Wszelkich specjalności lekarze tam byli, i pielęgniarki. Tutaj laryngologia była [połączona] z ocznym. Było dwóch okulistów i jeden [laryngolog] czy dwóch laryngologów i jeden okulista, lekarz był i siostry obsługujące w gabinecie. W baraku lekarze przyjmowali.
Co ciekawego, jeżeli chodzi o lekarzy, lekarz laryngolog, który mnie obsługiwał, to był doktor kapitan Tadeusz Gerwel, który był potem profesorem laryngologii na Akademii Medycznej w Gdańsku. Spotkałem się z nim po wojnie, także w Gdańsku. On już pewne zabiegi mi robił. Zrobił mi jeden, a zapowiedział mi, że jeszcze będzie drugi zabieg. Paskudny zabieg, bo tam się okazały zrosty wewnątrz, i zrosty mi elektrodą, elektrycznie wypalał, żeby nie było zrostów. Ciągle się pytałem: „Panie doktorze, kiedy pan mi zrobi drugi zabieg?”. – „Poczekamy, poczekamy”. O co chodziło? Jemu chodziło to, że jakby mi zrobił drugi zabieg od razu, w styczniu, w lutym, w marcu najdalej, to mnie by z tego szpitala zabrali, Niemcy wywieźliby do normalnego obozu jenieckiego, a on chciał, żebym został w szpitalu, chciał, żeby lepiej mi było. Taki był doktor Gerwel. Pewnie nie tylko on tak działał, bo kto wyzdrowiał, to był wywożony do innych obozów jenieckich. Wesoły był, po obozie naszym ciągle się szwendali żołnierze niemieccy, strażnicy, jeden zezowaty, drugi ślepy, tego gatunku żołnierze byli i przychodzili, baraki sprawdzali i patrzyli, czy porządek jest.
Pamiętam jeszcze jednego, był podporucznik, leżał na pryczy – szczególnie niektórym wolno było leżeć na pryczy, bo to dwupiętrowe prycze były. Myśmy dostali wtedy, akurat było wydarzenie szczególne, żeśmy dostali troszkę paczek angielskich czy amerykańskich. One były dzielone na kilka osób, jedna paczka i były papierosy. Niemiecki żołnierz, strażnik przychodzi, a podporucznik leży i do niego mówi: „Chcesz papierosa, to posprzątaj tutaj mi wokół pryczy!”. I ten sprzątał. Nawet takie rzeczy były, ale to już pod koniec pobytu w obozie.
- Jakie warunki sanitarne tam panowały?
Latryny były na świeżym powietrzu – wielki dół i koniec. Woda, była pompa i przynosiło się wodę do mycia w miskach, nie było żadnych [kranów], albo na zewnątrz można było [się umyć pod kranem], w zimie trudniej, w lecie tak. Tam przecież zima głównie była. Szefem wszystkich żołnierzy pilnujących obozu był
Unteroffizier Holz. Holz się nazywał. Tam były dziewczyny też, nasze sanitariuszki i również dziewczyny z Powstania, żołnierze. Dziewczyny urządziły Holzowi w drugi dzień Wielkiej Nocy dyngus. Zrobiły mu dyngus, że był mokry i szynel na drutach ogrodzenia suszył, ale bardzo był zadowolony z tego. O dziwo, bo normalnie był niezwykle służbisty i rygorystyczny.
Tutaj, to jest bardzo ważna rzecz, przez okres marca, kwietnia, wzdłuż obozu biegła szosa na zachód, w kierunku Riesy, Łaba była pięć kilometrów na zachód od tego miejsca, od naszego obozu. Tutaj wzdłuż ogrodzenia, nie tylko naszego obozu, bo trzeba powiedzieć, że myśmy byli w środku całego zespołu obozowego, w kierunku na wschód było mnóstwo Włochów, potem byli po wschodniej stronie Rosjanie, obóz zbudowany w piróg. Tu Włosi, tu Polacy, tutaj Rosjanie, a tutaj fragmencik na rogu został, gdzie Rosjan już wywieźli. Rosjanie strasznie umierali, potwornie tam było. Jak wszedłem do baraków Rosjan, to rozpaczliwy widok był, bo to wszystko towarzystwo leżało brudne, głodne, chore. Coś strasznego. Tutaj, do pustej części, one były osobno ogrodzone oczywiście, te fragmenty, przyprowadzili Francuzów, z 1939 roku jeszcze Francuzów przyprowadzili. Tam oni mieszkali. Tutaj jadą Niemcy na zachód, uciekają oryginalnie, bo traktor, za traktorem przyczepiony wielki wóz meblowy, kryty. Za wozem przyczepiona znowuż platforma końska. Potem najmniejsza bryczuszka i na końcu wóz, Niemcy mieli ręczne, małe drabiniaste, taki wózeczek. Taki pociąg jechał. I to jechali, jechali, jechali bez przerwy Niemcy na zachód. I 23 kwietnia, moje imieniny, Rosjanie wkraczają, przejeżdżają przez obóz i wycofują się. Byli parę godzin i z powrotem wycofali się na wschód. Zostawili obóz pusty. Niemcy wszyscy już wycofali się wcześniej. Komendant niemiecki z całym swoim personelem zebrał komendantów poszczególnych obozów, Włochów, Polaków, Rosjan, Francuzów, przekazał im klucze od magazynów i wszystko. Tak że nawet karabiny maszynowe stanęły na wieżach, którymi pilnowali Niemcy obozu, porządku w obozie. Polacy od razu zaczęli myśleć, jak tu się organizować. Albo jedziemy na zachód, albo jedziemy na wschód, wracamy do domu. Wobec tego wywędrowali z obozu.
Po pierwsze, to mówię o Polakach, bo inni pewnie to samo zrobili, przynieśli ogromną moc jedzenia, bo w wozach niemieckich, bo jak Rosjanie przyszli, to Niemcy zostawili i uciekli, [tam] było jedzenie, konserwy, nie tyle puszki co słoje, bo Niemcy byli przygotowani do tego, żeby mieć żywność przygotowaną na każdą okoliczność. To wszystko do obozu przyniesiono, tak że mimo że kuchnia gotowała wspaniałe obiady, już jedzenie, bo magazyny były do dyspozycji całe, bez ograniczeń można było to zabrać i jeść, gotować i jeść, to nikt tego nie jadł, bo miał jedzenie własne, lepsze, z niemieckich [wozów]. Poza tym rowery wszędzie – wszyscy, komu się udało, to rower zdobył. Doszedłem nad Łabę, a tam było pobojowisko rowerów. Z dwóch, z trzech rowerów złożyłem sobie jeden. Miałem rower.
- Skąd się tam wzięły rowery?
Niemcy uciekali i zostawili rowery, bo musieli przekroczyć Łabę, wobec tego już roweru nie ciągnął ze sobą. Sytuacja była bardzo dziwna, bo jak Rosjanie przyszli i wycofali się, a tutaj wszyscy już mają rowery w domu. O co chodzi? Niemcy wycofali się zupełnie, nie było ich już, a Rosjan jeszcze nie było, wobec tego Polacy, wyszliśmy za druty i rowery, żeśmy zdobyli, mieli. Rosjanie mówią, że oni się wycofują, że wrócą tu Niemcy, a tu w obozie nagromadzone tyle rzeczy ukradzionych czy zdobytych, rowery. Francuzi w międzyczasie wyszli na zachód, opuścili obóz. Wobec tego Polacy zmyślni, wzięli wszystkie rowery, każdy wiedział, gdzie co kładzie i przeprowadziliśmy rowery do obozu pozostałego po Francuzach i w obozie polskim było czysto, nic. Nic zrabowanego nie było, ale szczęśliwie Niemcy nie przyszli.
30 kwietnia zorganizowaliśmy jazdę do Warszawy, do domu, wszyscy – dowódca nasz, major czy kapitan „Pług” Adam Borys. On zawsze mówił mi, że nasze miejsce jest w kraju i dlatego się też wybrałem do kraju, i koledzy z baraku, i jeszcze inni, gdzieś koło dwudziestu osób. Żeśmy zorganizowali dwie platformy konne, dwukonne i jedną bryczuszkę na jednego konia, rowery i wyruszyliśmy do Polski.
Tu bardzo ważna informacja, która jest zaprzeczeniem tego wszystkiego, co mówimy, że Niemcy zostali wygonieni z terenów zajętych przez Polskę. Otóż jadąc wtedy przez kupę drogi – Łaba, Odra i potem jeszcze Polska – nikogo we wsiach, w miejscowościach nie było, natomiast w miastach byli Rosjanie. W mieszkaniach tam mieszkali. W jednej miejscowości tylko, wiejskiej, było kilku Niemców. W jednej miejscowości tylko spotkaliśmy, ale skomunizowanych. Dlaczego? Dlatego że jak zobaczyli naszego dowódcę, dyrektora, że miał czapkę narciarkę, nazywała się [tak], z nausznikami, miał trzy gwiazdki na czapce. Niemiec patrzy, niemalże dotyka gwiazdek: Sie sind auch Komunist? Akurat trafił. Przez pustkowie jechaliśmy, mijając... Wschowa była po stronie jeszcze niemieckiej, a między Wschową a Lesznem, w połowie drogi była dawna granica polska, przebiegała. Od tego miejsca pustka zamieniła się w pełne zaludnienie, pracę ludzi na polach, gęsto było. Tam pustka, a tutaj, nie wiem, jakby coś nożem obciął.
Mówię o tym dlaczego? Bo ciągle słyszę, że zostali wygonieni. Nieprawda! Nie było nikogo na drodze dwieście kilometrów od Łaby, a od Odry na wschód tym bardziej. Tylko we Wschowie dodali nam żołnierza i powiedzieli: „Konie muszą zostać na tym miejscu. Gospodarstwo rolne potrzebuje się uruchomić”. Pozwolili nam dojechać do Leszna, gdzie już był pociąg i konie zabrali, wozy zabrali, a myśmy pojechali do Warszawy. Stojąc 9 maja, bo to już 9 maja było, na stacji w Łodzi, gdzieś koło południa strzelanina gigantyczna, hałas potworny, zakończenie wojny. Koniec. Potem dojechałem rano do Warszawy, następnego dnia.
- Gdzie w Warszawie pan się zatrzymał?
Nie poszedłem do dawnego mojego miejsca zamieszkania, zresztą tam nie mieszkałem już dawno w domu. Musiałem się wyprowadzić, bo już nie można było w domu mieszkać, mieszkanie bo było potwornie zagrożone. Poszedłem na Wilczą, gdzie mieszkali przyjaciele mojej rodziny, i dowiedziałem się, że mieszkają przy ulicy Narbutta i tam poszedłem i tam się ulokowałem. Ojca mojego nie było, nikogo z rodziny nie było zresztą w Warszawie. Tam u tych państwa, przyjaciół, rezydowałem, mieszkałem, bardzo piękne wydarzenie, wspaniali ludzie.
Natomiast ciekawostka była tego typu, może warto o tym wspomnieć, jak jechaliśmy z Warszawy do obozów, to przez Błonie, Sochaczew, potem przez Łódź i w Łodzi się pociąg zatrzymał. To była chyba Łódź Fabryczna. Stanął. Ranni, którzy umieli się poruszać, mało tego, na peronach byli już, tak jakby już byli poinformowani albo przyszli powiadomieni ludzie, łodzianie, którzy przynieśli najróżniejsze zaopatrzenie, żywnościowe oczywiście. Pełno tych ludzi było. Poza tym zdrowi wyszli z wagonów i poszli w miasto w pobliżu dworca. Do tego stopnia było wydarzenie, że jak sam się [wybrałem], pójdę, zobaczę, zajdę do sklepu. Poszedłem, zaszedłem do sklepiku najbliższego, a pani mówi: „Nie, już nic nie ma”. To wydarzenie było, jak u nas w 1980 roku – ocet stał tylko na półkach. Już wszystko rozdali sklepikarze. Wróciliśmy.
Potem nagle okazuje się, że Niemcy chcą nas zatrzymać w obozie. Wszystkich chodzących jeszcze, co się mogli poruszać, wzięli, kazali wyjść z wagonów, załadowali nas do tramwai i przewieźli na ulicę Piotrkowską, w lewo, potem nawrót, w przeciwnym kierunku i nie wiem, czy to była Radogoszcz. Nie znam Łodzi zupełnie, wtedy też się pierwszy raz [tam] znalazłem. [Zawieźli nas] do pustych budynków, gdzie nie było kawałka słomy chyba nawet, tam nas wepchali i trzymali do rana. Tak jakby chcieli nas tam zostawić, w tym miejscu, nie wozić dalej. Natomiast też chodziły pewne informacje, że gestapo niemieckie czy policja niemiecka nie zgodziły się, aby tam w Łodzi powstańcy zostali. To niebezpieczna sytuacja dla Niemców. Wróciliśmy na drugi dzień tramwajami znowuż do pociągu i ruszyliśmy dalej.
Co ciekawego, mówiłem, że ludzie przyszli na peron zaopatrzyć [nas] w jedzenie. Najpierw wszyscy cywile mogli dojść do wagonów, bo wojsko nie miało prawa zajmować się cywilami, wojsko, które nas pilnowało. Zresztą przy każdym wagonie był jeden Niemiec, żołnierz, stary dziadek jechał. Natomiast później Niemcy postawili tak… Tutaj była służba wojskowa niemiecka, a potem tutaj nie dopuszczali Polaków, cywili z Łodzi, policja niemiecka stała. Nie można było się komunikować. Ale jak żeśmy wsiedli do wagonów w Radogoszczy, żeby wrócić na dworzec kolejowy, [Łódź] Fabryczna, to na każdym siedzeniu była paczka z jedzeniem. Wziąłem to, co miałem na moim siedzeniu, i potem wysiadam na stacji kolejowej, ostatni konduktor zobaczył, że gdzieś została paczka na siedzeniu i jeszcze mnie daje. Mówię: „Panie, nie mam siły już nawet tego wziąć”. On mnie wepchał za pazuchę paczuszkę i musiałem wynieść. Tak się zachowali łodzianie wówczas, dlatego o tym mówię.
- Kiedy w Warszawie pan spotkał się z rodziną?
Mój ojciec doszedł niedaleko, bo koło Błonia miał zaprzyjaźnionych rolników i tam się ulokował, ale kiedy się z nim spotkałem, to trudno mi powiedzieć. To nie było ani w maju, ani w czerwcu, nie umiem powiedzieć kiedy. Ojciec potem się przeniósł w Lubelskie, do mojej rodziny też, od gospodarza znajomego koło Błonia. Tam jakoś dojeżdżałem. Potem się przeniósł do Sopotu, tam pracował. Tak że byłem zawsze w Warszawie, ojciec był tam, potem dopiero się przeniósł, już na emeryturze będąc, do Warszawy.
- Jak długo się pan zatrzymał na Narbutta?
Na Narbutta byłem do jesieni chyba, a potem zdarzyło się, że przy samym domu miałem mieszkanko, w ładnym [mieszkaniu] na Narbutta mieszkał syn moich państwa. Młody człowiek, oficer z „Baszty”, który zresztą też był ranny. Tylko on został, nie wyjechał do obozu jenieckiego, żonaty. Oni się wynieśli gdzieś na Dolny Śląsk do pracy, do jakiegoś uzdrowiska, do kierowania uzdrowiskiem. To był inżynier mechanik, potrzebny widocznie tam był. W tym mieszkaniu mieszkałem, ale do pewnego czasu, rok czy półtora, a potem się przeniosłem. Ciągle byłem bez mieszkania, jakoś troszeczkę zbałamucony tym, że miałem, nie postarałem się o własne i tylko mieszkałem u znajomych do końca 1948 roku. Ożeniłem się w czasie Bożego Narodzenia w 1948 roku i wtedy już mieszkałem z żoną, krótko zresztą, bo tylko dwa tygodnie. Dlaczego dwa tygodnie? Bo mnie zamknęli.
- Jak długo pan przebywał w więzieniu?
To ja zapytam, tak jak mnie normalnie moi różni znajomi pytają, którzy znają czasy, które przeżyłem także. „To powiedz mi, czy wojna według ciebie – teraz w ten sposób do pani mówię, bo tak mówię do kolegi, znajomego – czy wojna według ciebie trwała długo?”. [...] To pięć miesięcy dłużej siedziałem. [..] Siedziałem.
Po pierwsze każdy, kto mówi, że Powstanie nie powinno wybuchnąć, jest w błędzie, dlatego że wszyscy byliśmy przygotowani do tego, żeby Powstanie było. Zawsze była bardzo wielka groźba, że gdyby Powstania nie zarządzono, nie wydano rozkazu, to ludzie uzbrojeni sami by Powstanie zrobili, żołnierze. Bo w końcu nie na to pięć lat [...] przygotowywali się wszyscy, szkolenie, i zbieranie broni, materiały, sprzęt potrzebny, na to, żeby Powstania nie było. Zwłaszcza że przecież myśmy w końcu lipca słyszeli Rosjan, odległych od Warszawy, od Pragi o parę kilometrów. To tam Rembertów czy Wesoła, już tam byli przecież, stali, strzelali, słychać było. Więc trudno było czekać, aż oni przyjdą do nas, skoro samemu [można] Warszawę mieć w swoich rękach. Taka jest prawda.
Warszawa, 21 lipca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
- Kontynuacja rozmowy 15 stycznia 2009 roku
Wojciech Zygmunt Świątkowski, urodzony 12 września 1922 roku w Warszawie. W czasie Powstania byłem ranny na Starym Mieście, potem byłem w szpitalu w Śródmieściu, potem w szpitalu wojennym w obozie jenieckim w Zeithainie w Niemczech. Wróciłem stamtąd do Warszawy 10 maja 1945 roku. Jak się spotkałem z kolegami z „Parasola” czy z „Zośki” (ale głównie z „Parasola”), to się zorientowaliśmy, że działa tak zwana druga konspiracja, to znaczy skierowana przeciwko działaniom ówczesnych władz peerelowskich. Potem pułkownik „Radosław”, który kierował tą działalnością, był aresztowany. Wówczas w porozumieniu z władzami wydał orędzie dla ujawnienia się żołnierzy Armii Krajowej.
Myśmy się ujawnili we wrześniu 1945 roku. Ujawnienie polegało tylko na zgłoszeniu się do komisji likwidacyjnej i zapisaniu swojego nazwiska i działalności, danych personalnych i to wszystko. Na tym skończyła się nasza działalność w drugiej konspiracji, ale utrzymywaliśmy nadal i do dzisiaj utrzymujemy bardzo bliskie, przyjazne stosunki między kolegami, koleżankami wśród żołnierzy „Parasola”, jak również Batalionu „Zośka”, a czasami i innych. Jeździliśmy na zimowiska, na narty do Karpacza, do Szklarskiej Poręby chyba dwa lata z rzędu. Był grudzień 1946 roku, początki stycznia 1947 roku; wtedy kiedy były przerwy świąteczne i przerwy na uczelniach akademickich.
- Czy spotkał się pan z jakimiś represjami?
Nie, wtedy żadnych represji nie było. Do 1949 roku żadnych represji nie odczuwałem, wręcz przeciwnie, uważałem, że jeżeli działam społecznie w Związku [niezrozumiałe] czy w środowisku żołnierzy Batalionu „Parasol”, to jest to nie tylko chęć, życzenie, ale przede wszystkim obowiązek. Wszystkie oddziały powstańcze organizowały ekshumację wszystkich swoich poległych i pochowali ich przyzwoicie na cmentarzu wojskowym czy też innych cmentarzach. To był obowiązek i to była działalność.
W zupełnie niezrozumiały sposób i z niezrozumiałej przyczyny 24 grudnia 1948 roku był pierwszy aresztowany spośród moich kolegów. Był to Jan Rodowicz „Anoda”. Potem były następne aresztowania jeszcze w grudniu (chyba 27, 28 i 30 grudnia), w pierwszych dniach stycznia, jak również potem były aresztowania 13 stycznia i także w drugiej połowie stycznia. Mnie aresztowano 13 stycznia wieczorem w 1949 roku. Przejazdem byłem przez ulicę Koszykową, tam było Ministerstwo Bezpieczeństwa i przede wszystkim najpierw tam zawozili aresztowanych. Siedziałem tam, nawet nie rozbierałem się i potem mnie przewieziono na Mokotów i tam się rozpoczęło.
- Przyszedł ktoś do pana do domu?
Było chyba dwóch jegomościów, którzy przyjechali po mnie samochodem, bo samochodem dowieźli mnie na Koszykową i potem do więzienia na Mokotowie. W nocy dowieźli mnie na Mokotów i puścili do celi wśród nocy. Biedni ci ludzie, musieli wstać. Żadnych łóżek nie było, na podłodze (zresztą nie drewnianej) były sienniki. [Leżeli] w bieliźnie.
To była malutka cela, tam było trzech więźniów, ale cela była jednoosobowa. Wtedy było trzech, ja byłem czwarty.
- Czy to też byli powstańcy, czy inni więźniowie?
Nie, to nie byli powstańcy. Był działacz ludowy z Poznańskiego, zresztą dużej rangi – pamiętam nazwisko, pan Droździk. Nie pamiętam, kto tam jeszcze mógł być.
Potem za parę tygodni przeniesiono mnie do innej celi, zmiana lokalu, inna cela, na innym piętrze. Też nieduża, ale w każdym razie dwukrotnie większa od tamtej. Tam dla odmiany siedziało sześciu ludzi.
- Jakie warunki panowały w celach?
Teoretycznie to były cele jednoosobowe, bo jeżeli było składane łoże przyczepione na zawiasach do ściany i podnoszone, to znaczy, że to była cela jednoosobowa. Na ten składany element łóżkowy składało się sienniki na dzień, a na noc rozkładało się łoże i rozkładało się sienniki na betonowej posadzce. Ale ludzi było wtedy sześciu. [Pomieszczenie] było [wielkości] dwa dwadzieścia na cztery metry, mniej więcej taka cela. Śledztwo. Cóż tu opowiadać o śledztwie? To nie jest sympatyczne wydarzenie. Przykre, zwłaszcza że ci ludzie byli bezczelni.
- Kiedy panu postawiono jakieś zarzuty?
Bo ja wiem, jakie zarzuty? Postawili nam zarzuty, żeśmy nadal utrzymywali stosunki, żeśmy w dalszym ciągu kontynuowali nasze przyjazne stosunki z okresu okupacji i że to wszystko jest skierowane przeciwko ówczesnym władzom. Takie były zarzuty.
- Czy był pan przesłuchiwany?
Byłem przesłuchiwany bardzo często. Protokoły pisał dosyć prymitywny śledczy w niskich oficerskich stopniach czy stopniach chorążych. Cóż, czasami człowieka trochę potłukli, ale to normalne wydarzenie. Na Mokotowie byłem na pawilonie śledczym numer dziesięć gdzieś do października, listopada, a potem mnie i jeszcze jednego kolegę związanego z „Parasolem” przewieziono do UB przy ulicy Cyryla i Metodego.
- O co pana pytali na przesłuchaniach?
Zawsze o życiorys. Tu jest właśnie ciekawa rzecz. Na Cyryla też było śledztwo. Prowadził je śledczy, który nazywał się pan Sałajczyk. Zdaję sobie sprawę, że oni również w jakiejś mierze mieli swoich następców, których przyzwyczajali, uczyli, jak takie śledztwo prowadzić i na czym ono polega. Pamiętam wydarzenie, że był młody śledczy, chłopak pewnie nawet młodszy ode mnie. Opowiadałem mu życiorys, opowiadałem mu o działalności dywersyjnej. Zaciekawiony podniósł się w ogóle z [krzesła] i tylko się dopytywał: „Jak to było? Jak to było, jak to było?”. W tym momencie wchodzi pan Sałajczyk, zorientował się, co ten młody człowiek się mnie wypytuje. Nie [prowadził] śledztwa z działalności przeciwko władzom, tylko z działalności dywersyjnej. Takie śmieszne wydarzenie. Zabrał tego chłopaka i już go więcej nie widziałem.
Potem znowu znalazłem się na Mokotowie. To była wielka, przejściowa cela, gdzie ludzi było dużo. Pamiętam, że w tej celi akurat przywieziono zbrodniarza niemieckiego, gauleitera Prus Wschodnich. Nie pamiętam jego nazwiska, ale znane. Przywieziono go tutaj, złapano gdzieś w Niemczech. Chyba także działał na Pomorzu. W każdym razie [przywieziono], żeby tutaj przeprowadzić śledztwo i prawidłowo ukarać. Ludzie byli zadziwieni, że my razem siedzimy z takim zbrodniarzem hitlerowskim.
Dla mnie to była chwila, bo w celi przejściowej byłem jeden, dwa czy trzy dni. Jego tu sprowadzili, a potem natychmiast przenieśli gdzie indziej. Pierwszy moment przywiezienia go na Mokotów to właśnie cela przejściowa. Nie pamiętam, jak się nazywał.
- Proszę opowiedzieć o innych współwięźniach. Czy spotkał pan jakiegoś kolegę? Czy to też byli powstańcy?
Siedziałem raz z jednym również powstańcem. Było tam sześć osób, wszystkich nie wymienię, ale był Wojciech Zieliński, dyrektor główny Polskich Linii Lotniczych LOT. Potem był Stanisław… z Armii Krajowej z Wileńszczyzny, zapomniałem, jak się nazywał, w każdym razie towarzystwo było różne.
Tego nie wiem, oni się nie chwalili. Jeżeli kogoś sadzają w celi z innymi ludźmi, to na pewno nigdy nie będzie opowiadał o jakiejkolwiek swojej działalności czy życiorysie, dlatego że może również siedzieć szpicel. Tak się nie dzieje, nie opowiada się. Dyrektor LOT-u – siedział, był dyrektorem LOT-u, coś im się u niego nie podobało i zamknęli jego czy innych ludzi. Z Armii Krajowej z Wilna przecież siedziało mnóstwo ludzi.
Jak ponownie znalazłem się na Mokotowie, to już tylko na Cyryla sporządzono akt oskarżenia i miałem rozprawę na Mokotowie – rejonowy sąd wojskowy. Sędzią głównym był major Stanisław Widaj, sławny zbrodniarz peerelowski jako sędzia, który skazał dziesiątki ludzi na karę śmierci, którzy nie przeżyli. Rozprawa nie była w sądzie rejonowym na Koszykowej, tam gdzie sąd się mieścił, tylko w celi na Mokotowie. Siedział Widaj, dwóch szeregowych jako ławników. Pamiętam śmieszne wydarzenie. Po prawej stronie siedział Widaj, podpisał się prawą ręką, a ten, który po [lewej, podpisał się lewą ręką], jak już był napisany wyrok. To wszystko się działo na Mokotowie. Przesłuchanie sędziego, zeznania, potem cały czas przy mnie pisał wyrok, potem dał temu po prawej stronie, podpisał [prawą], ten po lewej stronie podpisał lewą ręką. Potem znowuż siedziałem od 5 czy 6 marca 1950 roku dalej na Mokotowie, a chyba 10 czy 11 stycznia w 1951 roku całą gromadę ludzi z Mokotowa wywieziono do Wronek. Następne więzienie, inne.
- Ile pan siedział we Wronkach?
We Wronkach siedziałem od stycznia 1951 roku do lutego 1955 roku, do końca. Nie zmieniałem „lokalu”.
- Czy miał pan kontakt z rodziną?
Łączność z rodziną była dopiero po śledztwie. Z tym że nie pamiętam, czy na Mokotowie były widzenia. Natomiast we Wronkach były widzenia raz na miesiąc, mogłem coś tam pisać raz na miesiąc. Coś tam, bo przecież co tu pisać. Raz na miesiąc otrzymywałem informację od rodziny, od żony, od brata czy od ojca. Wymieniali się możliwością napisania do mnie listu. Przykrość była, bo w 1952 roku zmarł mój brat, młodszy ode mnie. Nie powiedziano mi o tym, dopiero w Warszawie się o tym dowiedziałem, jak wróciłem do domu. Na ogół było tam spokojnie.
- Jak wyglądał dzień w więzieniu? Co pan robił? Pracował pan?
Nie, nie pracowałem. 1951 rok, 1952 rok i 1953 rok – nie pracowałem. Może coś kiedyś mi zaproponowano, studiowałem architekturę, więc się orientowałem w sprawach graficznych. Coś takiego robiłem chyba z okazji choinki… klawiszy, władz więziennych, chyba coś takiego, ale to króciusieńko, to był epizod. Natomiast potem, w 1954 roku o dziwo władze więzienne (a może to z dyspozycji wyższych władz) rozpoznały, jakie wykształcenie mają więźniowie. Jeżeli mieli tylko wstępne podstawowe, to dla tych ludzi zorganizowano naukę szkoły powszechnej. Mianowano mnie wtedy nauczycielem. Miałem pięciu takich uczniów. Było czterech bardzo zręcznych, bardzo dzielnych, chyba bardzo świetnych rolników z okolic Ciechanowa, Mazowieckiego, z rejonów Pułtuska. Byli wykształceni, bardzo inteligentni. Jednego pamiętam, bo mi bardzo było żal tego człowieka, był bardzo biedny, nie dostawał żadnych paczek, nikt do niego nie pisał. Bardzo prymitywny mężczyzna, rolnik z Kurpiów. Nawet nie umiał trzymać ołówka. Miałem jednego takiego ucznia. Przykro nam było ogromnie, tym pozostałym, że mamy wśród nas takiego biedaka, który zostawił żonę i kilkoro dzieci.
Jeżeli mówimy o tych wielu ludziach, którzy siedzieli w powojennych więzieniach w czasach peerelowskich, to oczywiście będziemy zawsze z żalem i smutkiem wspominali tych, którzy dostali karę śmierci i byli w więzieniu zamordowani. Siedziałem z takimi, których trudno mi zapomnieć. Wspaniali ludzie, niezwykle wykształceni, patriotyczni, ale nie przeżyli. Chcę powiedzieć, że jeżeli mówimy o tych, którzy siedzieli, a udało im się przeżyć, to nigdy nie wspominamy o warunkach, w jakich zostały ich rodziny. To na ogół byli w większości ludzie młodzi, ale nie tylko. Ludzie młodzi, którzy studiowali, bardzo często musieli pracować, byli rok czy półtora po ślubie, młoda żona, maleńkie dziecko – kilka takich przypadków było wśród moich kolegów, którzy byli aresztowani w sposób nagły, niezrozumiały dla nikogo. Biedna żona, biedne dzieciątko jest w [takich] warunkach, a jednocześnie na tę żonę spadają obowiązki znalezienia adwokata, który teoretycznie ma bronić więzionego i sądzonego. Paczki, listy, dojazdy do Wronek z Warszawy raz w miesiącu, no i utrzymanie siebie i dziecka. To wszystko dobrze, jeżeli był wyrok taki, który nie groził niczym więcej. Natomiast znam przypadki moich przyjaciół, którzy byli też aresztowani w tym samym czasie.
Opowiadał mi kolega z Batalionu „Miotła”, który był aresztowany i po rozprawie w sądzie wojskowym dostał karę śmierci. Takich przypadków było więcej, nie mówię tylko o tym. Ciągle nie mogę sobie wyobrazić, w jakich warunkach, w jakim stanie psychicznym mogła być żona (nie tylko Janka, tego mojego kolegi), dziecko, czekając na ewentualne rozstrzygnięcie Najwyższego Sądu Wojskowego – czy przeżyje, czy będzie wyrok zmieniony na inny. Proszę się usytuować na miejscu tej żony, dzieciątka – nie wiedzą, co ma się stać z ojcem. Po roku, po odwołaniu do Sądu Najwyższego zmiana na dożywocie. Czy to jest jakaś różnica? Jedyne, że człowiek żyje i jest szansa, że może będzie po jakimś czasie zwolniony. Właśnie mówię, tak jest. Wspomniałem o Janku Rodowiczu „Anodzie”, który aresztowany 24 grudnia, 7 stycznia już został zamordowany prawdopodobnie w śledztwie. To jest nasze przypuszczenie, właściwie nasza pewność, żadne władze się do tego nigdy nie przyznały, jak to się odbyło, mimo bardzo skrupulatnej działalności adwokata, bardzo zacnego pana. Nigdy to tego nie dotarliśmy. Informacja o Janku „Anodzie”, że okno było otwarte i wyskoczył przez okno, to jest pomysł absurdalny, bo Janek na taką rzecz nigdy by się nie zdobył. Takie jest moje luźne przypuszczenie, że Janek, który był niezwykle inteligentny, niezwykle dowcipny, mógł śledczego wprowadzić w jakąś złość, że on go wziął, zastrzelił. Takie przypuszczenie.
Dlatego mówię o Janku, że pozostała rodzina: matka i ojciec. Ojciec zresztą bardzo szybko zmarł i potem matka od 1949 roku około czterdziestu lat żyła samotnie, biedna. Pani Zofia Rodowiczowa. Pomyślmy – jeden syn, starszy, zginął w czasie Powstania, drugi zamordowany w śledztwie przez UB.
- Jakie były nastroje wśród więźniów?
Trudno mówić o nastrojach. Wszystko zależy, w jakim towarzystwie się siedziało. Do dzisiaj mam przyjazne stosunki z kolegami z Wileńszczyzny na przykład.
Tak, chłopak z Wileńszczyzny najpierw mieszkał na Mazurach, ożenił się, stworzył bardzo piękną rodzinę. Jest w Warszawie. Poza tym, cóż, piękne wydarzenia też były. Zaraz opowiem. Jak siedzieliśmy w Warszawie na Mokotowie, to po śledztwie, po sprawie w oczekiwaniu na jakieś następne koleje losu, to w celi siedziało sto osób lub grubo ponad sto. To byli najprzeróżniejsi ludzie. Była na przykład cała ostatnia komenda WiN-u, Wolność i Niepodległość. Kilku z tej komendy siedziało ze mną. Wspaniały człowiek, Mietek Kawalec, prawnik. Wszyscy z WiN-u zostali zamordowani. Było także trzech czy czterech księży. Oni byli obojętni, ale sympatyczni. Jeden potem był proboszczem w kościele w Gdańsku, w najgłówniejszym, gdzie był Wałęsa – nie pamiętam, jak się ksiądz nazywał. Był ksiądz, ojciec marianin Leon Szeląg, pamiętam. Jak mówiłem, w tej ogromnej celi było tyle sienników, co ludzi siedziało, na noc się rozkładało na podłodze i spało się na siennikach, a na dzień składało się w ogromnej celi w stos, w pryzmę w rogu. Można było chodzić między ścianą a pryzmą, można było pójść, schować się, być wtedy samotnym. Pamiętam, że ksiądz Leon Szeląg zaproponował mi cichą spowiedź. Nic się nie mówi. Skorzystałem z tego.
Potem było wydarzenie we Wronkach. Staś z Wileńszczyzny wraca z widzenia i mówi: „Słuchaj, nie wiem, co to się stało, bo był tam, czekał na widzenie też ktoś w takim stroju więziennym i zaproponował mi cichą spowiedź. Ja się zgodziłem, ale teraz boję się, że to może jakaś awantura”. Opowiedział mi, jak wyglądał ten jegomość. Mówię: „Uspokój się, ojciec Szeląg”. Potem z ojcem Szelągiem do końca życia się spotykaliśmy w Warszawie. Wspaniały człowiek, pochodził z Polesia, był głównym marianinem, potem sam siedział chyba w Wesołej. Miał brata na Polesiu. Były możliwości, wybrał się do niego w odwiedziny. Odwiedziny uzupełnił wizytą duszpasterską we Lwowie, w Wilnie i aż do Łotwy dojechał, będąc dwa czy trzy razy u brata, taki wspaniały duszpasterz. O takich ludziach muszę wspominać. Jednocześnie w celi też były piękne wydarzenia. Książek nie było, gazet nie było, nic nie było.
Coś się tam plotło albo nic się nie gadało, było cicho. Siedzimy, siedzimy i jeden z panów (miał dziesięć czy piętnaście lat więzienia) zaproponował: „Chcecie, to wam opowiem »Ogniem i mieczem«”. Miesiąc mówił tekstem sienkiewiczowskim, skądinąd inżynier rolnik z wykształcenia. Nie piękne, nie oryginalne wydarzenie? Kontynuowałem z nim spotkania, korespondencję po więzieniu, jak żeśmy się mogli komunikować. Mieszkał w Poznaniu, więc nie mogłem się z nim codziennie widywać.
- Jak wyglądał dzień w więzieniu?
Godzina siódma pobudka, trzeba było wstać, trochę się pochlapać wodą, bo nigdzie nie było umywalek.
W dzbanie i miska. Koniec. Można było wtedy sobie prać w ręku, głównie chustki do nosa, skarpetki, bo bieliznę nam dawali. Siedziało się tam, potem śniadanie. Potem jakiś spacer, wypuszczali kilkudziesięciu więźniów na zewnątrz budynku. Spacerowało się po okrężnym placu. Króciusieńko, szybko, szybko i do celi. Obiad, kolacja, spać i koniec. Żadnych specjalnych wydarzeń nie było. Miałem jedno takie wydarzenie, nawet razem z żoną. Już nie pamiętam, kto to zrobił, ale chyba [nastąpiło] z mojej przyczyny. Widzenie. Widzenie odbywało się tak, że po naszej stronie [było] pomieszczenie, w którym stało się i czekało (stojąc twarzą do ściany) na wpuszczenie do tego miejsca, do zamkniętej przestrzeni, gdzie się odbywało widzenie. Widzenie odbywało się tak, że była krata, po jednej stronie więzień, po drugiej stronie ktoś odwiedzający. Przez tą kratę trudno było zobaczyć, jak kto wygląda. Obok stał klawisz, który słyszał. Nie wiem, czy powiedziałem żonie, że spotkałem we Wronkach kogoś znajomego, jakiegoś kolegę. Klapa trzasnęła, mnie zabrali do celi, a żonę trzymali prawie cały dzień, wypuścili dopiero pod koniec dnia. Takie wykształcenie, żeby zapomniała, co się działo.
- Jak rodzina reagowała na to, że pan siedzi w więzieniu?
Tego nie wiem, nie dopytywałem o to. Też trzeba podziwiać moją żonę, bo mnie zamknęli dwa tygodnie po ślubie, może więcej, osiemnaście dni po ślubie. Potem, jak mówiłem, napisałem do prokuratury czy do Sądu Najwyższego, zwolnili mnie. Nim mnie zwolnili, to trzymali samego w pojedynkę w celi, żebym, że tak powiem, zapomniał, co było w poprzednich dniach i w innym towarzystwie. Potem, o dziwo, wzywają mnie, podpisałem dokumenty, wyrok postanowienia sądu – zwolnienie z więzienia. Dostałem pieniądze na bilet i wypuszczono mnie. To było jakoś popołudniem, w każdym razie do Warszawy przyjechałem już w nocy, około północy. Poszedłem tam, gdzie żona mieszkała i o dziwo się znalazła, o niczym nie wiedziała, że się nagle zjawię.
Tak…
- Mówił pan, że uczył więźniów. W jaki sposób to się odbywało?
Mieliśmy jakieś książki ze szkoły podstawowej, więźniowie mieli zeszyty, ołówki.
- Więźniowie byli z pana celi czy z innej?
Miałem już w mojej celi komplet, niezmienny komplecik pięciu uczniów. To trwało kilka miesięcy, potem mnie wycofali chyba, jak już przyszło postanowienie sądowe, że mnie mają zwolnić.
Wszyscy ludzie byli bardzo sympatyczni. Ci rolnicy z rejonów Mławy, Ciechanowa, to byli bardzo fajni ludzie. Podczas okupacji tam była Rzesza i dlatego nie mieli polskich szkół, nie uczyli się.
- Jak się pan odnalazł po wyjściu z więzienia? Co pan robił?
Co ja robiłem… żona zdecydowała, że pojedziemy na kilkanaście dni do Zakopanego. Pojechaliśmy, wróciliśmy. Potem się zastanawiałem, co mam robić. Przecież przedtem pracowałem nawet w dwóch instytucjach i byłem studentem. Nie wiedziałem, co robić. Przecież gdzie ja pójdę? Zgłoszę się do kogoś nieznajomego, że chcę pracować w biurze projektów?
Byłem przy końcu trzeciego roku studiów architektury. Nie wiedziałem, co robić. Natomiast z ostatnich lat przed więzieniem bardzo dobrze zapoznałem (zresztą pracowaliśmy w jednym miejscu) wspaniałego kolegę, architekta Jerzego Kowarskiego. Był prezesem Związku Stowarzyszenia Architektury przede mną w tym komplecie. Potem zaproponował, żebym był jego następcą, ale wybrano mnie jako wiceprezesa w 1948 roku w Związku Stowarzyszenia Architektury. Poszedłem do Jerzego. Powiedziałem: „No co ja mam robić?”. Był wówczas sekretarzem generalnym stowarzyszenia architektów. Nie poszedłem do żadnej instytucji państwowej, tylko do stowarzyszenia. Jerzy bardzo ciekawie powiedział, że będziemy głośno myśleć, gdzie mnie ulokować. Wymieniał najprzeróżniejsze nazwiska architektów, którzy prowadzili swoje pracownie – państwowe pracownie, ale byli głównymi architektami w poszczególnych pracowniach. W końcu mówi: „Jacek Nowicki”. Przecież sześć lat mnie nie było, nie wiem, co się działo w kraju. Ani nie protestowałem, ani nie… mówiłem, że tak ma być. Jerzy Kowarski powiedział: „To ja zadzwonię do Jacka”. Zadzwonił.
Za dwa dni Jacek się zgodził. Wspaniały człowiek, wspaniały architekt. Spotkałem tam wspaniałe grono kolegów. O moim więzieniu nigdy nie powiedziało się tam słowa. Wspominam o Jacku, dlatego że był z przekonań człowiekiem absolutnie lewicującym, ale bardzo życzliwy, przyjazny dla ludzi. Trafiłem do jednej z najwspanialszych wówczas pracowni architektonicznych i sympatycznego grona ludzi. Mówię o tym, bo to jest wydarzenie. Jacek Nowicki to dla mnie w życiu wydarzenie. Zmarł kilkanaście lat temu. Byłem u jego żony i mówiłem jej, że mam taką a taką wdzięczność dla Jacka. „Ja wiem, ja wiem, bo pan mi już to nieraz mówił”.
- Czy po wyjściu z więzienia był pan jeszcze inwigilowany?
Bo ja wiem… musiałem się przez jakiś czas gdzieś zgłaszać. Nie pamiętam, ile to czasu trwało, ale w każdym razie coś takiego było. Musiałem się przecież zgłosić do wojska, poprzednio byłem zarejestrowany w wojsku jako podporucznik, a teraz się zgłosiłem i zostałem szeregowcem. Mówię to jako śmieszne wydarzenie, nie żadna satysfakcja, bo to ani to, ani to nie jest.
- Jaki ślad zostawiło w panu więzienie, prześladowania?
O tym się w ogóle nie myśli. Przypuszczam, że nie tylko ja tak bym odpowiedział, tylko wszyscy koledzy, którzy siedzieli. Owszem, wspominamy takie rzeczy wśród kolegów, jak na przykład o Janku, którego wspominałem, z „Miotły”, czy o Staszku z „Zośki”. Siennik, w środku sieczka, nie słoma. Każdy miał do dyspozycji jakiś kocyk. Coś było pod głowę, nie pamiętam już co… W każdym razie zimą było zimno, to myśmy spali we dwóch, przykrywając się dwoma kocami jednocześnie, żeby było cieplej. To są ci moi [koledzy]. Staszek zawsze wspomina: „No spod jednego koca jesteśmy”. „Zośkowy” człowiek, bardzo fajny, ale już bardzo chory.
- Czy chciałby pan jeszcze coś powiedzieć o tym czasie?
Może powiem, co już było po czasie. Oczywiście klawiszy z Wronek nie pamiętam. Natomiast w części, tak zwanym ogólniaku na Mokotowie, gdzie ludzie po śledztwie siedzą w wielkich celach, był korytarz, wielkie cele, chodzi klawisz z kluczami i brzdąkał – czasami potrzeba zabrać kogoś na śledztwo, sprawę czy widzenie. Na ogół krzyczą. Był taki jeden klawisz, który strasznie krzyczał, był potwornie wrzaskliwy. Jest znowuż 1951 rok, może 1956 rok koło lata. Idę przez plac Bankowy i przede mną idzie ten klawisz. Zdaje się, że on był jeszcze w mundurze czy w płaszczu, ale bez pasa, to tak, jakby już był poza służbą. Ukłonił mi się. Pamiętał i ukłonił mi się. Na temat takiego poznania muszę powiedzieć, że miałem wydarzenie. Dowiedziałem się, że sędzia, który mnie sądził, Widaj, mieszka przy ulicy… Koziej, chyba numer 5. Znalazłem go na liście lokatorów. Tyle mnie to interesowało, że wiedziałem, gdzie on mieszka. Jest rok stanu wojennego. Mieszkałem wtedy na Nowiniarskiej na Nowym Mieście i chodziłem do sklepu przy ulicy Długiej i tam widziałem pana Widaja. Przychodził z siateczką z rejonu Trębackiej, Krakowskiego Przedmieścia po zakupy, bo był dobry sklepik. Nie zwracaliśmy na siebie uwagi. Natomiast w następnym czasie, po roku, może więcej, idę z placu Bankowego znowuż ulicą Senatorską do placu Teatralnego. Patrzę, idzie przede mną Widaj. Nie kłaniamy się. Minęliśmy się. Stanąłem przed niedużym sklepem motoryzacyjnym, coś tam szukałem sobie dla samochodu i zupełnie bezwiednie odwracam głowę nie do placu Teatralnego, ale placu Bankowego. Patrzę, w odległości dziesięciu, piętnastu metrów stoi Widaj i jeszcze na mnie patrzy. Czyli mnie poznał. Ciągle mówię: „Mnie to łatwo rozpoznać, bo jak miałem dwadzieścia pięć lat, to już byłem łysy”. Takie rzeczy miałem z Widajem.
To był dla mnie zupełny potwór, jeżeli on potrafił ludzi sądzić i skazywać. Mnie ofiarował piętnaście lat więzienia. Siedziałem sześć dzięki pomysłowi, że napisałem do prokuratury skargę, że siedzę nie wiadomo za co. Właściwie wszyscy moi konspiracyjni koledzy, którzy tam siedzieli, to zawsze wszyscy kończyli nauki szkolne, normalne ogólnokształcące, a potem studia. Nas, studentów architektury było ze mną chyba pięciu aresztowanych. Dwóch wyszło wcześniej i skończyło architekturę.
Michał Glinka, już nie żyje, architekt z „Zośki”. Wyszedł wcześniej, miał mniejszy wyrok i wyszedł wcześniej. Skończył architekturę. Drugi, Bogdan Kijowicz, też wyszedł wcześniej i zrobił dyplom architektury w 1952 roku. Potem z grupy aresztowanych w tym czasie, grudzień 1948 roku, styczeń 1949 zostało trzech kolegów. Kłopot był taki, że z wydziału architektury, który był czteroletni, zrobiono pięcioletni. My, będąc na końcowych studiach trzeciego roku, musieliśmy dorabiać więcej, niż to było w poprzednim programie. Mało tego, za naszych czasów rysunek odręczny trwał trzy lata, a tutaj miałbym już przez pięć lat. Trzeba było to wszystko odrabiać. Ale profesor Zygmunt Kamiński, który był na ogół bardzo rygorystyczny, nie wymagał od nas, żebyśmy chodzili na zajęcia rysunku odręcznego. Tylko co semestr żeśmy chodzili i wpisywał nam zaliczenia. Naprawdę tak było. Mało tego. Pamiętam, że przyszedłem kiedyś do profesora właśnie po wpis (a profesor zachowywał się bardzo oryginalnie) i [powiedział]: „O, pamiętam, pan był taki zdolny!”. Takich mieliśmy wspaniałych profesorów.
Może wspomnę jeszcze o innej osobie. Mianowicie profesor, doktor medycyny, laryngolog Tadeusz Gerwel. Lekarz Powstania. Pochodził gdzieś z Poznańskiego, znalazł się w czasie wojny w Warszawie. Lekarz powstańczy. W szpitalu w obozie jenieckim (byłem tak ranny, że miałem poważne kłopoty laryngologiczne) byłem w baraku, gdzie była laryngologia i okulistyka. O co chodzi: mam przestrzał, tu weszło, tędy wyszło, wobec tego wszystko w środku było podziurawione, pojawiły się zrosty, które przeszkadzały w oddychaniu. Doktór Tadeusz Gerwel mówi: „To ja panu tu ureguluję”. Szpitale warszawskie zawiozły do Zeithain całe wyposażenie, leki nie leki, rentgeny nie rentgeny – wszystko co było, co mieli, zawieźli tam. W jednej dziurce przypalał mi elektronicznie. Drugą dziurkę odłożył na późniejszy czas. Mija w końcu miesiąc, dwa, mówię: „Panie doktorze, a kiedy pan mi to zrobi, drugą dziurkę?”. – „Poczekajmy, bo jakbym panu zrobił, to by pana wywieźli stąd do innego obozu”. Mówię o ludziach, to jest ważne. Nie żyje, odwiedzałem go w Gdańsku. Był zawsze bardzo miły. Zmarło mu się, wspaniały lekarz.
Warszawa, 15 stycznia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbrich