Barbara Kuźnicka-Łukomska
- Proszę opowiedzieć, co pani robiła przed wybuchem wojny. Jak pani pamięta swoją rodzinę? Czy chodziła pani do szkoły przed wybuchem wojny?
Byłam w gimnazjum Królowej Jadwigi na placu Trzech Krzyży. Wojna wybuchła, wtedy byłam na rok przed maturą. Może przeskoczę następny rok. Robiłam tak zwaną maturę tajną, na tajnych kursach. Jeśli chodzi o szkołę, to pamiętam i czczę moją szkołę. Czczę wspaniałą dyrektor, panią Martę Frankowską i cały zespół, gremium nauczycielskie wspaniałe, patriotyczne.
Moja szkoła to była wspaniała szkoła numer 10 – dziesiątka na tarczy oczywiście i na berecie, w znaczku. Szkoła bardzo dla nas ważna, żeńska. Byłam już w liceum, kiedy wybuchła [wojna] i szykowałam się do matury. Ale obsunęłam się o jedną klasę przy tak zwanej małej maturze, co sobie nawet dzisiaj bardzo chwalę. Dlatego potem miałam maturę po tajnych kursach nauczania. Mam maturę, mam dyplom, oczywiście wszystko bardzo ładnie zostało załatwione, bez żadnych przykrych konsekwencji, kiedy zbierałyśmy się jako uczennice. W moim domu na ulicy Wilczej również były takie spotkania moich koleżanek, grupy, która przychodziła do nas. Niezależnie od tego to samo było z bratem i to samo z moją siostrą. W różnych miejscach Warszawy myśmy się spotykały. Zakończyło się to [tak], że miałam na wiosnę maturę pisemną i ustną. Dostałam w ten sposób dyplom, czyli po prostu świadectwo dojrzałości.
- Mogłaby pani powiedzieć kilka słów o swojej rodzinie?
Rodzina moja po prostu była [wspaniała]. To, co powiedział mój kuzyn, krewny, wspaniały cioteczny brat: „Moja rodzina była wspaniała”. Użył takiego określenia. Już nie żyje oczywiście, bo był dużo starszy ode mnie. Zmarł zresztą w Anglii po różnych, bardzo wielkich perypetiach. Wybitnie zdolny prawnik. Jestem prawnikiem, ale nie jestem wcale wybitnie zdolna, tylko [jestem] osobą w pewnym sensie odpowiedzialną i myślącą, a on po prostu był wybitnym prawnikiem.
Na czym polegała ta wspaniałość? Wspaniałe wychowanie. Co to znaczy? Ojciec miał takie credo: „Kto kłamie, to i kradnie”, więc po prostu o kłamstwie nie było mowy, to nie wchodziło w ogóle w grę. Ojciec był bardzo surowy. Byłam pierworodną córką, ojciec bardzo mnie kochał i od [mojego] siódmego roku życia poświęcił swoje wolne chwile, żeby uczyć mnie języka francuskiego. Do dzisiejszego dnia, przez pamięć dla ojca, należę do Instytutu Francuskiego, biorę książki, czytam, nic nie zapominam. Bardzo sobie to chwalę, ale praktycznie z tego nie mam żadnej korzyści poza wielka frajdą, bo to przecudowny język i świetne rzeczy stamtąd biorę. Zaprzyjaźniona jestem z personelem, kupuję sobie czasami ciekawe książki, sprowadzają mi wtedy z Francji. Tak że to zawdzięczam ojcu.
Uczyłam się grać na pianinie. O ile siostra nie miała zdolności pianistycznych, to mnie oceniano pozytywnie. Jako pierworodna wykazałam swoje zdolności i dobry słuch. Ładnie śpiewałam jako dziewczynka, potem nawet u pani Konfilgowskiej w czasie okupacji brałam z namowy rodziny lekcje śpiewu, ale to wszystko się rozeszło.
Rodzina. Na czym polegał jej patriotyzm? Na kulcie tego, co było. Mickiewicz to był numer jeden. Ojciec, tak jak uwielbiał Piłsudskiego pierwotnie, do 1926 roku, to potem już stracił do niego bardzo serce. Bardzo i to jeszcze raz [bardzo], tak że były w rodzinie niesnaski na skutek tego, że jego siostra, a moja chrzestna matka, uwielbiała go i wystawiała jego śliczny portret, a my dzieci podchodziliśmy do półki o odstawiałyśmy, bo ojciec już nie lubił Piłsudskiego w tamtym okresie.
Patriotyzm na tym polegał między innymi, że się szło pod Belweder któregoś listopada, kiedy się oglądało „czwartaków”. To było po prostu obowiązkiem, żeby tam być. Brat miał różne urządzenia, mógł się ubrać na „czwartaka” czy krakusa, czy inne patriotyczne stroje miał. Pamiętam go w stroju ułana: szabelka, czako. Ale ojciec był nieprzejednany później, nie mógł się pogodzić z polityką Piłsudskiego. Patriotyzm sięga korzeni, prakorzeni. Przecież te nasze pokolenia, o których wspominałam… O Janie Daleckim, notariuszu późniejszym, który się ożenił z panną Dębińską, wychowanką, a właściwie siostrzenicą prałata Kukiera. Prałat Kukier wisiał u nas do dnia Powstania. Jak poszła bomba, to i prałat Kukier znikł i wszystko poszło. Ojciec był zbieraczem antyków, jeszcze to trzeba dodać.
Wykształcenie. Ojciec chciał, żebym znała język francuski oprócz angielskiego. Do szkoły chodziłam w tak zwanej klasie angielskiej. Cóż więcej? Pianino, wykazywałam zdolności pianistyczne.
Patriotyzm to była niesłychanie ważna rzecz u mojego ojca. Uczciwość, przyzwoitość, żadnego alkoholu. Nie wolno było nawet najdrobniejszego… W czasie Wielkanocy, kiedy dzieci miały swój stoliczek, były małe kieliszeczki i tam był soczek nalany. Robił dzikie awantury. To było tępione całkowicie, żeby dzieci nie nabrały jakiejś ochoty do alkoholu. Bał się o to straszne. Sam nie pił nigdy. Palił kiedyś, jeszcze był młodym, trzydziestoparoletnim kawalerem. Potem się zjawiłam na tym świecie. Zresztą miał zakaz palenia, po prostu miał już
angina pectoris. Tak że to były bardzo trudne lata. Ojciec zmarł w 1936 roku. Kochał swoją rodzinę ponad wszystko. Swoje siostry, swoich szwagrów.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Zapamiętałam to w ten sposób, że to było w Mińsku Mazowieckim, w piwniczce, która miała piasek, w domu mojej ciotki Janiny Hebda z domu Daleckiej, w którym myśmy zamieszkiwali. Tam się ładowałyśmy, jak tylko słyszałyśmy, że coś trzeba zrobić. Była jakaś jedna maska przeciwgazowa. Pojęcia nie miałyśmy, jak to zakładać, śmierdziała okropnie. Wiele strachu było przed gazem. Ładowałyśmy się do piwniczki, ale czy myśmy odczuwały jakiś lęk? Nie, nie odczuwałyśmy. Była atmosfera jeszcze przed wybuchem, kiedy pancerki przejeżdżały w Mińsku Mazowieckim. Myśmy mieszkali nad torami. Ta willa i ten ogród, bardzo ładny, były nad torami, mniej więcej na wprost stacji. Była atmosfera przedwojenna, bo już było wiadomo. Czuło się napięcie i wielki niepokój. Ale wybuch Powstania przywitałyśmy w ten sposób, że żeśmy się znalazły w piwniczce, zresztą jedynej piwniczce pod dosyć dużym drewnianym domem. Potem żeśmy wyszły, widząc, że nic się nie dzieje. Matka moja była wtedy w Warszawie i postanowiła, że rodzina, czyli cała trójka dzieci, musi się znaleźć w Warszawie. Trzeba być na swoich śmieciach, w swoim własnym domu, a nie gdzie indziej się tułać, nie wiadomo gdzie.
- W Mińsku byliście na wakacjach?
Zawsze [tam] byliśmy na wakacjach. Mój ojciec był już bardzo wiekowym człowiekiem i zawsze bardzo lubił spędzać [tam wakacje]. Tam były dwie piękne wille, obecnie jedna – willa doktora Huberta – jest odnawiana. […] Nie wyobrażałyśmy sobie, że można gdzie indziej spędzać [wakacje]. Tam były warunki do tego, żeby móc odpoczywać. Piękne ogrody, zadbane i zaplecze, trzeba wiedzieć. To były wtedy latyfundia Dernałowiczów, przepiękne lasy, dosłownie kolumnowe sosny, nie zapomnę ich nigdy. Niemcy w pień to wszystko wycięli na maszty. To były piękne rzeczy, zupełnie piękne. Spacery były ładne, zboża były i Świder, który tam przebiegał. Rzeczka nazywa się Srebrna.
Matka zabrała nas i tak się zaczęło. Chodziłam na kursy. Ponieważ byłam bezrobotna, zapisałam się na kurs kosmetyczny u pani Kasperskiej i Kreczmerowej, żeby mieć ausweis. Nie miałam żadnego ausweisu.
Jak myśmy żyły? To też trzeba dodać, bardzo ważne. Kiedy ojciec umarł, mama kupiła bardzo ładny dom w styku ze szpitalikiem – Działdowska 3. W czasie okupacji sprzedała dwie ćwiartki jednej rodzinie i drugiej. Zresztą z tą pierwszą, Dobrowolskich (to byli piekarze z Targówka) zaprzyjaźniła się niesłychanie. Pan Roman Dobrowolski był naprawdę cudowny, niezapomniana postać po prostu. Z tego żyłyśmy, z tego mogłyśmy jeszcze pomóc innym, móc kupić jajka, mleko. Dostawcy przychodzili co jakiś czas, co dwa tygodnie, co tydzień, coś przynosili mojej matce, raniutko przywożąc coś spod Warszawy.
Co ze mną było? Po kursie – który mi nic nie dał, bo nienawidzę kosmetyki, dotykania cudzych twarzy, to była tylko fikcja, potrzebny mi był papier – coś trzeba było matce pomóc. Brat był jeszcze uczniem, w gimnazjum „Przyszłość” na Śniadeckich. Zresztą tam jest tablica, na której on figuruje wśród wielu profesorów i uczniów, którzy zginęli. Pomagałam matce. Matka dostała przez swoją znajomą, wielką przyjaciółkę, prawo do kupienia budki na Wielopolu. Bardzo często tam przychodziłam, żeby sprzedawać nici. Po prostu coś trzeba było robić, już się nie uczyłam, już nic nie robiłam w czasie okupacji. Żadnej nauki nie podjęłam jak i moja siostra, na tajnych kursach czy coś takiego. Nie, to nie wchodziło w grę. Po zakończeniu wojny znalazłam się w Lublinie i tam zaliczyłam pierwszy rok studiów na KUL-u.
Potem pracowałam w bardzo atrakcyjnym miejscu, w „Melodii”. To była kawiarnia w Warszawie, [pracowałam] między piątą a siódmą. Dostępna również była dla Niemców, trzeba przyznać. Dyrektorem był Janusz Warnecki, nie byle kto. Ober, pilnujący porządku na sali, to był Kielanowski, który potem znalazł się w Londynie. Był zbiór panienek, takich jak ja, młodych, w fartuszkach czarnych, w jakimś stroiku. To był doborowy [personel]. Już Janusz Warnecki tam nie dopuścił kogoś… Dostałam się przez Annę Żeromską, która była cioteczną siostrą mojego ojca, drugą żoną Żeromskiego, matką Moniki Żeromskiej. Uważałam to za wielkie swoje szczęście. Wypełniałam swój zawód bardzo dobrze. Były różne potknięcia. Warnecki stanął na wysokości. Muszę powiedzieć, że to był wielki człowiek i wielki aktor. Niedawno było wspomnienie o nim i był piękny film z nim pokazany.
Nie będę wspominała tego incydentu. Incydent był taki, że jakieś bloczki nie pasowały pani blokierce przy wynoszeniu koktajli. Coś takiego, taki moment był. I ona mnie, szlachciance, takiej uczciwej, ośmieliła się powiedzieć, że wzięłam bloczki. Jakieś krętactwo z jej strony wyszło. Dostałam takiego strasznego szału, że mało nie rozniosłam kuchni. Warnecki zwolnił ją następnego dnia, dlatego że to było niesprawiedliwe, to było straszne. Jeszcze Kielanowski podszedł do tych, którzy zamówili koktajle. Ile dostali? Dostali tyle, ile mówiłam. Ale to jest wtręt, który wprowadziłam, bo nie sposób nie mówić o takich wielkich sprawach i takim wielkim człowieku, jakim był Warnecki. Warnecki, żeby nie znaleźć się w grupie aktorów grających, to nawet sprzedawał włoszczyznę na wózku, trzeba wiedzieć. Potem mu ktoś, przez życzliwość, serdeczność, dał zarząd „Melodii”, kawiarni. To [było tam], gdzie teraz stoi pałac błękitny.
W ten sposób upłynęły mi dni okupacyjne. Starałam się uczyć angielskiego. Znalazł się jeden [nauczyciel], stwierdziłam, że nic nie umie, jeszcze mniej umie angielski niż ja. Chciałam ciągle coś kontynuować i kontynuować, chociaż nie zatracać angielskiego. Matka moja w czasie okupacji starała się prowadzić handel. To było uciążliwe, głupie i nieprzyjemne, ale co robić? Trzeba było coś robić.
Jeżeli widziałam, że gdzieś Niemcy stoją na ulicy i kontrolują czyjeś ausweisy czy kenkarty, to waliłam prosto na nich. Trudno. Trzeba było iść i udawać, że się w ogóle nie zauważa tego incydentu. Po prostu coś we mnie wstępowało. Tak że nie miałam jakichś okrutnych przygód. Raz jechała wielka buda niemiecka, pełno Niemców w kaskach… Szłam właśnie na Wielopole, deszczyk padał, miałam parasoleczkę otwartą. I oni:
Fräulein, Fräulein! Udałam, że w ogóle nie słyszę, że to o mnie chodzi. Doszłam za węgieł – nie należę do arcyodważnych, to fakt – i od razu zaczęłam pędzić na Wielopole. Pamiętam taki moment. Ale żeby coś się działo w czasie okupacji takiego, co by było dla mnie przerażające, to nie.
Dochodzimy za chwilę do Powstania. Ale trzeba wiedzieć, że w czasie okupacji w każdym, między innymi w naszym domu na Wilczej, były kapliczki. Zbierali się ludzie z pięter, żeby się wspólnie pomodlić. Wtedy bramy już były zamknięte. Tak to wyglądało.
- Gdzie panią zastał wybuch Powstania?
W domu. To był wtorek. Młodsze rodzeństwo odeszło. Przecież wiadomo, że nie należałam do żadnej organizacji i nie chciałam należeć. Nie miałam żadnych tego typu kontaktów i nie chciałam ich mieć po prostu. Zostałam z matką. Pamiętam, że było pranie i pękła szklanka. Jeszcze był wspaniały „Ryś”, mecenas Michalski, który miał pseudonim „Ryś”. Był u „Kilińskiego”, przeprowadzał panie Żeromskie ze Starego Miasta, bo tam mieszkały, na Brzozowej. Przeprowadził je szczęśliwie kanałami do centrum. Już nie żyje. Był wielkim zwolennikiem, wielkim entuzjastą Powstania. Uważał, że to było niezbędne i konieczne. Trzeba uczcić jego pamięć. To nasz wielki przyjaciel. Wydawało mi się, jak bomby sypały się w czasie okupacji (to były jakieś sowieckie alarmistyczne historie, że coś pada, było pełno świateł na niebie), że jak stoję koło niego, to mi się żadna krzywda nie stanie, żaden mur się nie obsunie i tak dalej.
Jak więc mnie zastało Powstanie? W domu. Powiadam: było pranie, młodzież odeszła, zostałam z matką. Jeszcze byli moi dziadkowie, rodzice matki. Zostałam z tą czwórką.
Przechodzę teraz do drugiego tematu, jak [wyglądały] pierwsze dni Powstania. Jakoś trzeba się było przyzwyczaić. Dostaliśmy rozgrzeszenie powszechne, to pierwsze. Ksiądz nam wszystkim udzielił. Nie chodziłam po żadną wodę. Pamiętam, że ginęły kobiety idące po wodę z kubłami. Wiem, że takie wydarzenia były. Mnie ani mojej matce nic złego się nie stało w tamtym czasie. Do czasu oczywiście.
- Zostałyście w Śródmieściu?
Myśmy mieszkały na Wilczej 26A. Tutaj jest bardzo ważny moment, który muszę podkreślić. Myśmy mieszkały na wprost dużego domu przy Wilczej 23, który jeszcze stoi. Prawdopodobnie część komendy się przesunęła i w tym bardzo wysokim i – wydawało się – bardzo bezpiecznym domu gdzieś w piwnicach się zadekowali. Wywiad niemiecki musiał mieć o tym wiadomość, bo później, 13 września, trzy sztukasy poleciały, bomby stukilogramowe i celowali na ten dom. Trafili w nasz dom. To było 13 września. Ale jeszcze trzeba dodać, że w miarę, jak dzielnice były atakowane czy palone, to krewni przychodzili do nas i lokowali się w piwnicy pod samą bramą. (Wejście kuchenne, a pod bramą się lokowali). Otomana czy poduszki z otomany zjechały dla tych ludzi. A myśmy się przeniosły z pierwszego piętra na parter do państwa Adamskich, którzy nam udzielili swojego parterowego lokum. Razem mieszkaliśmy, razem spaliśmy, że niby bliżej ziemi, bliżej parteru w razie ucieczki. Bomba przebiła całkowicie strop i zginęło sporo ludzi. Mało tego. Pani Trecerowa z domu (późniejsza Suzinowa, babka Janka Suzina, który kiedyś w telewizji działał) udała się do naszego pokoju stołowego w tym dniu ze swoją pomocą podręczną [w osobie] mojej kuzynki Józi Kosińskiej, czyli jej córki. Odświeżyły się, napiły się, położyły się na otomanie, bo otomana nie „zjechała” do piwnicy, tylko poduszki z otomany. [Babka] mówi: „Teraz niech się dzieje, co chce, ale ja się już nie ruszam”. I bomby ścięły do łazienki dokładnie cały front, wszystko. Pianino moje, wszystkie lustra. Ojciec miał swoje różne bardzo ładne zestawy, był zbieraczem. Wszystko poszło. Tymczasem moja babka (matka mojej matki) miała zapowiedziane przez swojego syna: „Żeby mama pamiętała, jak mama usłyszy, że są sztukasy czy samoloty, niech mama się zawsze zatrzymuje tam, gdzie są kleinowskie sklepienia”. Kleinowskie sklepienia były wzmocnione jakimiś metalowymi podporami. Babka moja ocalała w łazience. Usłyszała, że coś się dzieje, że samoloty nadlatują, uciekła do łazienki. A dziadek siedział w piwnicy, zaraz przy wylocie, przy schodach. Też chciał mieć jakieś możliwości ewakuacyjne. Oboje ocaleli, oboje wyszli z Warszawy, oboje udali się do miejsca swojego urodzenia, do Gidli pod Radomskiem. To byli starzy ludzie. Niemcy ich na rampę [wzięli], potem do Pruszkowa i potem dziadkowie sami już się udali do Radomska. A ci ludzie poginęli. Ktoś ocalał, kogoś wyciągali z gruzowiska z naszej piwnicy.
Dlaczego ocalałam z matką? O tym trzeba wspomnieć. Otóż kiedy zaczęły nadlatywać ogromne kolejowe pociski z Pruszkowa, robiło się podciśnienie, które powodowało, że człowiek musiał się cały skulić. Powiedziałam do swojej matki, że nie możemy dłużej tu być. Nie będę tutaj, po prostu nie wiem, co zrobię. Nie wiem, czy zagroziłam samobójstwem, coś takiego może mi nawet przez myśl przeszło. I taki zbieg okoliczności: moja matka wynajmowała jeden pokój po śmierci mojego ojca, zmniejszyła troszeczkę pięciopokojowe mieszkanie na czteropokojowe. Byli tam państwo Cegłowscy. Pan Cegłowski z żoną postanowił opuścić Wilczą 26A i udać się na Śniadeckich, bo tam miał kuzyna, proboszcza w kościele Zbawiciela. Myśmy się z nim zabrały. A dlaczego myśmy się zabrały? Bo pan von dem Bach dawał ogłoszenia do ludności, żeby ludność opuszczała miasto. Myśmy wykorzystały dwie godziny przerwy i różnymi przejściami razem z tym małżeństwem udałyśmy się na Śniadeckich. Ulica Śniadeckich mnie zdumiała. U nas było wszystko już [w gruzach], szyby poniszczone…
- To było po niemieckiej stronie?
Na styku z Jaworzyńską. Nietknięta dzielnica, szyby w oknach. Jeszcze w drugim podwórku, więc można sobie wyobrazić. Warunki takie, jakie mogły być, bo myśmy z matką wyszły… Matka miała wtedy straszny karbunkuł na brzuchu. W ogóle karbunkuły [robiły] się natychmiast, jakiś atak. Ja też jakieś wrzodzianki natychmiast [dostałam], a matka dostała wielki karbunkuł na brzuchu. Niebezpieczne, bo mógł się perforować do wnętrza. I matka, ubłagana przeze mnie, towarzyszyła mi na Śniadeckich. Tam się zakończyło Powstanie. Tam żeśmy przebywali do 6 października, tam nas odwiedzali koledzy mojej siostry i przyjaciele, żołnierze po prostu.
Jeszcze muszę wspomnieć fakt, że nasza Wilcza dostała raz „krowę” w oficynie. [To] znaczy oficyna została zaatakowana niemiecką „krową”. „Krowy” to było najpierw nakręcanie, a potem trzeba było czekać na efekt. Gdzie „krowa” padnie, to się potem okazało.
Bardzo ważny moment – już sama kontynuuję opowiadanie – jak myśmy się potem znalazły we własnej piwnicy? Szliśmy poprzez gruzowisko na Marszałkowskiej, która była jednym wielkim gruzowiskiem.
Tak, już po kapitulacji. […] Brat nas odwiedził 1 września w nocy. Przebiegał przez Aleje Jerozolimskie, tam była przecież bardzo poważna barykada. To był moment. Był bardzo rozgoryczony. Proszę pamiętać, bo to jest ważne. Dzielny ale rozgoryczony. To jeszcze chciałam wspomnieć.
Brat zginął 11 września w południe. Wtedy był na Wareckiej i granatnikiem dostał w głowę. Mam nadzieję, że – jak opowiadają znajome sanitariuszki – długo się nie męczył. Pochowany został na ulicy Przeskok, na ziemnej części, jeszcze był hełm położony. Myśmy się dowiedziały bardzo szybko, na ulicy Śniadeckich. Przyszedł nasz kapitan „Ryś” i [powiedział] że Józio dostał drewniany krzyż. Matka z wielkim stoicyzmem przyjęła tą wiadomość. Podziwiam ją, bo w ogóle miała takie usposobienie.
Teraz wracamy znów do naszego powrotu. Dziadkowie jako starcy już wyjechali z Warszawy. Myśmy zabrały z piwnicy coś jeszcze ważnego, ocaliłam fotografie. W pierwszych dniach [po] wybuchu Powstania wszystko plądrowałam i zbierałam fotografie, które bym zabrała. Tam się już nic nie dało zbierać, one były w piwnicy, zdeponowałam [je] w piwnicy i mogłam włożyć do plecaka. Jakieś futro, jakieś buty narciarskie. Trzeba się było udać na rampę kolejową, zgodnie z zaleceniem. Wywieziono nas do Pruszkowa.
Tak, rampa na Dworcu Zachodnim. Zdeponowano nas do wielkich kolejowych warsztatów, gdzie [były] tłumy ludzi, rodziny żydowskie, masę matek z dziećmi, wszystko pomieszane. Wszystko to pamiętam. Już ruszyła cała Warszawa.
Teraz jest cud. Matka moja wypatrzyła żonę profesora Tadeusza Budkiewicza, sławnego przedwojennego chirurga. Pani Anna – jego żona z córką Zosią, starszą ode mnie. Matka podeszła do niej i powiedziała: „Ratujmy nasze córki”. Pan profesor Budkiewicz z synem Kaziem był wtedy w Szpitalu Przemienienia po drugiej stronie Wisły. I cóż się dzieje? Pani Anna Budkiewiczowa zbliża się do lekarza dyżurnego, Polaka (chciałabym koniecznie znać jego nazwisko, bardzo dorodny, bardzo przyjemny). W ten sposób zaapelowała, żeby coś zrobić dla nas, dla niej przede wszystkim i dla jej córki Zośki, a przy okazji i dla mnie. Mieszkałyśmy dosłownie balkon w balkon, okno w okno, na pierwszym piętrze. Doktor widocznie postanawia pomóc, zabiera nas z tłumu nieszczęśników i ładuje do pawilonu, można by nazwać szpitalnego, który tym się manifestował, że miał pochylone deski, na których można się było położyć. Po południu przyszedł doktor, Niemiec. Doktor [polski] prowadził go i mówił: „Ta ma chore nerki, a ta ma chore płuca”. Zostałyśmy przeznaczone do nieznanej nam wówczas wysyłki jako chorzy, ale z matkami.
Ranek obudził nas tym, że już byłyśmy gotowe do wymarszu i szłyśmy z odrębną zupełnie grupą ludzką do otwartych węglarek i [byłyśmy] ładowane do tych węglarek. Wszystko jedno, czy to byli tacy, takiego pochodzenia, takiego wyznania, czy nie. To było dość zagęszczone, z otworem na ewentualne sprawy higieniczne. Gdy wyjechaliśmy w stronę Skierniewic, to Skierniewice nas obdarzały jabłkami, rzucały jabłka. Myśmy nie wiedziały gdzie i co, ale ufałyśmy, że nas nie wiozą do Oświęcimia, aczkolwiek kierunek był na Kielce.
Nocą w Kielcach parę postaci się wymknęło. Wolno było wyjść dla załatwienia jakiejś potrzeby i tak dalej i parę osób odeszło w ciemnościach. Nas dalej wieziono i zadaje się, że zawieziono do Płoszowic, to jest pod Krakowem. Tutaj nastąpił skręt na Bochnię, więc już wiadomo, że nie Oświęcim. Proszę sobie wyobrazić, że tutaj nas przywitał Wehrmacht niemiecki i kotły upragnionego jedzenia – ryżówka rozgotowana z wołową konserwą. Przecież to był dla nas rarytas. Ludność tamtejsza była widocznie zobligowana, żeby nas, grupę warszawską, rozebrać, [rozdzielić między siebie]. Myśmy trafiły do pani doktorowej Totuniowej, gdzie byłyśmy trzymane przez parę dni. Jak nam jedzenie podawała, to kończyłam jeść kartofle, ale patrzyłam tylko ciągle na półmisek z kartoflami, że jeszcze są na półmisku, że można jeszcze sobie dobrać.
Potem jakaś dobra organizacja spowodowała, że nas rozebrano na wsie. We czwórkę, znaczy doktorowa z córka Zośką i ja z matką, zostałyśmy odesłane do Stanisławic (to jest na linii Bochnia-Kraków). Tam w leśniczówce żeśmy w jakimś sensie wegetowały w jednym pokoju, każda z nas spała ze swoją matką. O dziwo, jak to czasami bywa, potrafiłyśmy wspominać rzeczy wesołe i potrafiłyśmy się nawet śmiać. Pani doktorowa ani Zośka nie straciła nikogo, natomiast myśmy straciły brata, już wiedziałyśmy, że zginął, a losy siostry były zupełnie nieznane. Zupełnie nie wiedziałyśmy, co się z nią dzieje. Dopiero zaczęły się kontakty poprzez wyjazdy naszych mam do Krakowa, zawiadamianie, że tu żyjemy, tu mieszkamy. Były wypisywane jakieś zawiadomienia, że istniejemy, że żyjemy, że czekamy na jakieś wiadomości o siostrze. Odezwała się doktorowa Lipińska z Piotrkowa, która dała nam pierwszą wiadomość o mojej siostrze, że przeżyła Powstanie, została wywieziona. Dokładnie już nie pamiętam, jakąś wiadomość ostatecznie moja matka otrzymała.
Nasze matki udawały się często do Krakowa, żeby coś sprzedać, żeby móc za to kupić jakąś żywność, bo właściwie nie musiałyśmy być ciężarem u leśniczyny, która nas przytuliła do siebie. Nie wiem, jakie to było spontaniczne ze strony ludności, bośmy nie dochodziły tego zupełnie, dlaczego nas tak tam potraktowano. Najpierw Wehrmacht wspaniale nas przyjął tym przygotowanym, zorganizowanym dobrze jadłem; potem rozdział w Bochni, a potem rozdział na odpowiednie wsie. Odwiedzała nas rodzina, niezapomniana ciotka Aniela Kleczyńska, siostra rodzona Anny Żeromskiej i jeszcze inne osoby, Jurek Wiechecki, z którym siostra moja pełzła i nie chciała dać się namówić na przejście kanałami. Wspaniały chłopak, odwiedził nas, dał znak, że żyje, zresztą interesował się nami bardzo. Bardzo dobry chłopak.
Potem przyszło tak zwane przejście frontu, bo nie nazywam tego wyzwoleniem. Usłyszałyśmy dudnienie w Dębicy, dudniło kawał nocy, jedną czy dwie noce i potem nastąpiła zmiana. Myśmy się udawały do kościoła, do Bochni. Ze Stanisławic można było przejść, to było półtora kilometra, ale myśmy zawsze były na mszy w niedzielę. W tym momencie po raz pierwszy zobaczyłam wojów bolszewickich, rosyjskich, nie wiem, jak ich nazwać. Żołnierze straszni, z workami na plecach, a koni w życiu nie widziałam tak obrośniętych, tak strasznych. Ale ani jeden nie ośmielił się nas zaczepić, mimo że każda z nas siedziała w futrze, bo to było coś, co wyniosłyśmy z Powstania.
Kiedy już front przeszedł i przesunął się dalej, trochę bardziej na zachód, zaczęłyśmy myśleć o powolnym zabraniu się stamtąd. Przyjechały jeszcze nasze największe [uszkodzenie na płycie 38:39] z Niemiec i też trafiły do nas, czyli się już powiększyła nasza rodzina. Poczciwi tamtejsi ludzie wynajęli nam dwukołowy wózek, gdzie myśmy złożyli wszystkie swoje bambetle, jakie by nie były i udałyśmy się w podróż powrotną do Warszawy – powiedzmy do Warszawy, ale gdzie Warszawa jeszcze wtedy była?
Pierwszy wypoczynek był w Wieliczce. Ciocia dostała natychmiast zapalenia stawów od bomb fosforowych i nie mogła już dalej iść. Nie wiem, czy ją się położyło, [czy] usiadła na ten dwukołowy wózek i tak żeśmy doszły do Krakowa. Krakowa nie będę wspominała wcale, chociaż jeszcze parę bomb padło w Krakowie. Potem się rozdzieliliśmy.
W lutym było przejście… To był może luty, marzec. Byłam cały czas ze swoją matką. Doktorowa się udała do jakichś krewnych w Krakowie i drogi nasze się rozeszły. Potem myśmy po prostu zaczęły wracać do siebie. Z Krakowa uciekłyśmy po drugim nalocie. Niezbyt to było przyjemne. Zabrałyśmy swoje manele. Zresztą spałam na przykład na łóżku, które było tylko ramą na podłodze, w ramie spałam. Ale czułam jakieś kołysanie przy wybuchu bomb, to było niezbyt przyjemne.
Myśmy opuściły Kraków, żeby się udać do Częstochowy, w strasznych warunkach kolejowych, koszmarnych, z jakimiś żołnierzami radzieckimi. W Częstochowie zamieszkałyśmy przez jedną noc, bo cały czas szłyśmy na Warszawę. Już nie będę mówiła, że noc była nieprzespana, bo właściciele (on, ona i dziecko) siedzieli pod kominem, ustąpili nam. Myśmy nie zmrużyły oka, bo nie wiemy, z kim mamy do czynienia. Też w okropnych warunkach dojechałyśmy do Milanówka, gdzie mieszkała nasza bliska kuzynka. Byłyśmy dwa tygodnie w Milanówku po to, żeby potem, razem z tą kuzynką, udać się przez Warszawę, nie zaczepiając już o naszą ulicę Wilczą, tylko prosto, na jakiś most pontonowy czy inny, na Dworzec Wschodni, żeby się udać do siostry mojej matki, cudownej cioci Anieli i wuja Józefa Kujawiaka. Oni nas przyjęli, akurat tuż tuż były imieniny Józefa, to było mniej więcej 19 marca, kiedy myśmy się tam udały.
Tam już się kończy nasza męka. Siostra przyjeżdża dopiero na pierwsze Boże Narodzenie, które spędzamy u wujostwa na Krochmalnej, w cukrowni Lublin. [Wuj] był chemikiem w cukrowni. Zapisałam się w te pędy na KUL (Katolicki Uniwersytet Lubelski), na wydział prawa, który ukończyłam. Tak przewegetowałam, a marzyłam o tym, żeby wrócić do Warszawy. Powrotu nie będę opisywać, powrót jak to powrót.
Miałam szalone szczęście, że dostałam się do UNRRA, byłam pracownikiem UNRRA, tak że forsę miałam od razu, od początku. A dlaczego? Natychmiast się zgłosiłam na angielski, znowuż chciałam koniecznie kontynuować. Wyjeżdżała do Stanów bardzo dla mnie życzliwa pani, jeszcze mi książkę
Idiomatic English zostawiła i mnie rekomendowała do UNRRA. Można sobie wyobrazić: przyszłam do UNRRA, nic nie rozumiałam, co do mnie mówią, trzeba to powiedzieć, bo przecież akcent. Po trzech miesiącach już się osłuchałam. Sekretarzem głównego szefa ze strony polskiej był Bronek Zieliński. Był pan generał Drury, już nie żyje, szybko się zabrał (o wypadek samochodowy w Stanach nietrudno). Był bardzo sympatyczny, życzliwy dla nas. Był zbiór różnych ludzi niewiadomego autoramentu. Na pewno pracowali w wywiadzie, ale mnie nic nie obchodzi, kto był kto, byli różnych narodowości.
Trafiłam na bardzo przyjemnego, cudownego szefa, Norwega, który poznał swoją żonę w Polsce, też Norweżkę. Mówił zawsze do mnie: „Jesteś bardzo popularna, jesteś lubiana”. Chciał mi powiedzieć, jak bardzo jestem lubiana. Najpierw pracowałam w dziale transport,
division. Usiłowałam w czasie okupacji uczyć się pisać na maszynie, ale jak usiadłam, to za siódmym razem błąd zrobiłam. No i trach! Jack Turbury wściekł się i powiedział: „Nie, ona nie może”. Ale jego szef, pan Witchiker, bardzo mnie lubił i mówił (mam w książeczce do nabożeństwa zachowany jego liścik), że: „My cię przekierujemy do innego wydziału, gdzie nie będzie potrzeba pisać na maszynie”. Proszę sobie wyobrazić, dostałam się do tak zwanego
telephone board. Wtykałam, wyciągałam, łączyłam i takie różne rzeczy. Taka centralka. Strasznie byłam lubiana, przychodzili tam z różnych działów.
Powiem ciekawostkę, bo nie mogę zapomnieć. Bronek był sekretarzem, znał wspaniale języki, to był wspaniały chłopak, wykształcony, miał piękną prezencję. To był mąż Moniki Żeromskiej. […] Był taki incydent: był
informing board i tam było, co kto może. Na przykład pokój dla rozrywek dla
first class personnel. Second class personnel to byliśmy my, takie nic dla ludzi, co zarządzali UNRRA, międzynarodowe towarzystwo. Była
miss Kay, to była pani personalna, pan Brown to był główny szef, potem przyszedł generał Drury.
First class personnel miał dostęp do wszystkiego, głównie cudzoziemcy, a my byliśmy second class. Bronek wściekł się, napisał:
Nur für Deutsche. Proszę o tym pamiętać, bo to był wspaniały człowiek, później tłumaczył Hemingwaya, tłumaczył Caldwella, tłumaczył wiele różnych rzeczy. Już nie żyje też. Tak że tak to wyglądało z grubsza. Potem UNRRA się rozwiązała, po prostu koniec.
Potem moje dzieje to był głównie handel zagraniczny i studiowałam, później dopiero, później. W Katowicach rozpoczęłam, a zakończyłam Uniwersytet Wrocławski, tak że mam dyplom Uniwersytetu Wrocławskiego. Bardzo sobie chwalę, ponieważ tam byli wielcy profesorowie, przede wszystkim ten, u którego pisałam pracę magisterską, to był cudowny Iwo Jaworski z Wilna. Pisałam o Janie Jakubie Rousseau
Du contrat social. Znałam francuski, wiec mogłam sobie pozwolić na zbieranie książek francuskich i studiowanie. On był zachwycony moją pracą, bo o takiej książce w ogóle nie wiedział. A ja po prostu tłumaczyłam tą książkę, bo cóż mogłam wymyślić mądrego o Janie Jakubie Rousseau? Musiałam czytać o nim, musiałam czytać jego dzieła. […] Więc Iwo Jaworski, potem cudowny Lwów przyszedł, profesorowie lwowscy niezapomniani. I to wszystko mniej więcej.
Warszawa, 21 stycznia 2009 roku
Rozmowę prowadził Piotr Żółkowski