Jerzy Mikołaj Baczuk „Baczuk”
Jerzy Baczuk. Jestem już emerytem, od czternastu lat.
- Czy mógłby nam pan powiedzieć o tym, co robił pan przed 1 września 1939 roku? O swoim dzieciństwie, o młodości, o rodzinie?
Urodziłem się 16 września, na Pelcowiźnie, na Pradze. Mój ojciec, Mikołaj Baczuk, pracował na Polskich Kolejach Państwowych, w warsztatach kolejowych na Bródnie. Był tokarzem. W pracy był zawsze bardzo ceniony. W okresie okupacji pomagał nam. Jak wstąpiłem do „Szarych Szeregów”, mając lat czternaście, pomagał nam w małym sabotażu, który żeśmy uprawiali na torach kolejowych między warsztatami PKP na Bródnie a przejazdem kolejowym, który był na rogu Toruńskiej [głównie było to zamienianie listów przewozowych na wagonach]. Polegało to na tym, że podpowiadał nam, że jak wyciągają wagony towarowe przez przejazd w okolicy Białołęki, tam był most na Kanale Żerańskim, i wtedy można było, z tych wagonów, wyciągać różne ciekawe rzeczy. Robili to głównie chłopcy z Annopola i z Bródna, w wieku od dziesięciu do czternastu lat, którzy dostawali się przez okienka w wagonach towarowych i wyrzucali na zewnątrz czekoladki przeznaczone dla żołnierzy niemieckich na wschód, albo nakolanniki takie, wełniane, które trzeba było w nocy spruć, przefarbować i robić z tego swetry czy skarpetki.
Poza tym żeśmy zamieniali listy przewozowe. Na każdym wagonie towarowym była siatka metalowa i za tą siatką był zatknięty list przewozowy. Oznaczona była zawartość wagonu, więc odchylało się tę siatkę, wyciągało te listy i zamieniało się [na listy] z innego wagonu, dawało się w to miejsce list o innej treści. Niemcy strasznie to zaczęli tępić. Sprowadzili
Bahnschutzów z psami i kilku tych młodych chłopców zastrzelili w czasie, kiedy oni okradali wagony.
- Cofnijmy się jeszcze przed 1939 rok. Mówił pan o swoim ojcu. A pana matka, rodzeństwo, dom rodzinny jak pan wspomina?
Ojciec mój pracował poprzednio w Twierdzy Modlin, gdzie obsługiwał wodociągi i elektrownię miejscową, wojskową. Potem nastąpiła zmiana, przeprowadził się do Warszawy. W Warszawie w 1926−1927 roku było bardzo trudno zdobyć mieszkania, więc zamieszkaliśmy w takim małym drewniaczku czterorodzinnym i musieliśmy za rok z góry zapłacić komorne i wyremontować to mieszkanie, które nie bardzo nadawało się w ogóle do zamieszkiwania. Więc warunki były ciężkie. Nie było bieżącej wody w domu, nie było elektryczności. Tam zacząłem chodzić do szkoły podstawowej numer 160 przy ulicy Modlińskiej.
Szkołę wspominam bardzo dobrze. Byłem dosyć znacznym urwisem, z tym że sprytnym i nie dawałem się złapać na gorącym uczynku w różnych psotach uczniowskich.
Oprócz tego, że opowiadało się różne historyjki, to zamieniało się zeszyty. Na przykład jak ktoś miał nieodrobioną lekcję, a drugi kolega miał odrobioną lekcję, to idąc między ławkami, od razu się podmieniało zeszyt i przychodziło się do nauczyciela, że lekcja jest odrobiona. Takie psikusy szkolne, różne.
- Czy pamięta pan atmosferę szkoły, jaka ogólnie panowała w tym dwudziestoleciu międzywojennym?
Atmosfera była bardzo sympatyczna. Mieliśmy wychowawcę profesora, nazywał się Wojciechowski. Z powołania, można powiedzieć, nauczyciel. Dobrze potrafił oddziaływać na chłopców swoim autorytetem. Tak, że wszyscy go lubili, chociaż był surowy i wymagający. Była to pierwsza szkoła przy ulicy Modlińskiej. Tam były dwie szkoły, 113 na parterze i 160 na górze, [na pierwszym piętrze]. Później mieściły się tam, po wojnie, biura FSO. Były posadzki, klepka drewniana, i były kałamarze z atramentem w ławkach. Najczęściej, ponieważ nosiło się plecaki, jak się pakowało do plecaka książki i zeszyty, klapka od plecaka podchodziła pod kałamarz, który [tam] był. Jak się pociągnęło – katastrofa. [Kałamarz z atramentem wypadał na podłogę]. Wzywanie rodziców. Podłogę zabrudzoną atramentem trzeba było wiórkować. Tak że były takie niedogodności dla nas, dla uczniów, bo uczeń nie jest taki zrównoważony, jest rozbiegany i często mu się zdarzają różne przypadki.
Poza tym miałem taka wadę, że byłem tak zwanym niejadkiem. Nie lubiłem dużo jeść i w ogóle wszystkiego nie lubiłem. I w związku z tym jak były takie spotkania na sali ogólnej, gdzie pokazywali przeźrocza, to mnie się robiło słabo, bo byłem, po prostu, za bardzo zabiedzony, anemiczny, z uwagi na to niedojadanie, ile było potrzeba.
- Jak pan pamięta wybuch wojny?
Wybuch wojny pamiętam w ten sposób, że przed wybuchem wojny, w końcu sierpnia, po ulicach, na Pelcowiźnie, chodził taki obszarpany dziadek i ciągle powtarzał takie słowa: „Samoloty chodzą stąd w te, stąd w te, wojna będzie!”. Wszyscy się dziwili, bo tych nastrojów wojennych jeszcze nie było. A on wypowiedział to tydzień przed wybuchem wojny. Zaskoczenie było pełne.
W tym domku czteromieszkaniowym było tylko jedno radio i z radia dowiedzieliśmy się, że samoloty nad Polskę Niemcy wysyłają i bombardują miasta. Pierwsze samoloty trafiły nad Warszawę gdzieś 3 czy 4 września. Takie rozpoznawcze, jeszcze nie bombardowały. Była dosyć silna obrona przeciwlotnicza. Były takie działa Beauforta, zenitówki tak zwane, które strzelały ostro przez pierwsze dziesięć dni do tych samolotów, które się pojawiały nad Warszawą. Pojawiały się też i polskie samoloty myśliwskie, ale to trwało tylko około dziesięciu dni a potem już całkowicie Niemcy panowali nad przestrzenią powietrzną.
- Ile pan miał lat jak wybuchła wojna?
Jedenaście.
- Proszę powiedzieć o okresie okupacji. Czy mieszkali państwo nadal w tym samym miejscu?
W tym samym miejscu mieszkaliśmy jeszcze dwa czy trzy lata po wybuchu wojny. Potem zwolniło się takie mieszkanie [przy ulicy] Warmińskiej 47, (to była Warmińska 30, gdzie mieszkaliśmy [poprzednio] w tym domku, dosyć biednym). Tam to był domek piętrowy, wyższy był standard lokatorów. Ja na tym skorzystałem, że nie zadawałem się z takimi kolegami, którzy przychodzili do mnie. Bo zacząłem zbierać znaczki i te znaczki kupowałem w Warszawie i sprzedawałem tym chłopcom, co podkradali Niemcom węgiel. I ciągle miałem sporo pieniędzy, bo im nie zależało na wartości znaczka, że on jest wydany wtedy czy wtedy, tylko były znaczki trójkątne, czworokątne, Mongolia na przykład, takie kolorowe. Tymi brudnymi łapinami łapali te znaczki największe i kolorowe. I dawali każdą kwotę. Kwoty były niewielkie, ale ja miałem zawsze swoje pieniążki.
- Co pan robił z tymi pieniędzmi, na co pan je przeznaczał?
Pieniążki przeznaczaliśmy na spotkania. Przy rogu Miodowej była taka cukiernia i sprzedawali ciastka po pięćdziesiąt groszy. Normalnie ciastko kosztowało dwa złote, a tu były po pięćdziesiąt groszy. Więc chodziliśmy tam zawsze w sobotę czy w niedzielę na tak zwane uczty Baltazara i zamawialiśmy dziesięć z serem, dziesięć z makiem, dziesięć z [czymś] innym.
Tak, za te pieniądze, które na tych znaczkach zarabiałem.
- Pana koledzy to byli koledzy ze szkoły czy koledzy z dzielnicy?
Ja chodziłem z kolegami z dzielnicy. A ci, co przychodzili, to przychodzili tacy nie wiadomo skąd, którzy podkradali ten węgiel i wiedzieli, że ja mam te znaczki i przychodzili do mnie. Z Bródna, z Targówka, z Zacisza nawet. Tak że byłem [dostawcą różnych znaczków]...
Tak.
- Kiedy, po raz pierwszy, zetknął się pan z konspiracją?
Do konspiracji trafiłem przez kolegę, Jędrka Polubca. Jego tata był komendantem policji granatowej na Pelcowiźnie. Potem dowiedziałem się od Jędrka, i to potwierdziło się w inny sposób, że on był tym komendantem, ale współpracował z Armią Krajową i przekazywał różne informacje, które były dla mieszkańców bardzo cenne. Bo były różne obławy, były wywózki na kopanie okopów, do pracy do Niemiec. Więc Jędrek mówił mi, ja następnemu koledze i w kilkadziesiąt minut już cała dzielnica była powiadomiona, że, na przykład, jutro będzie obława i trzeba się kryć, żeby nie być wywiezionym do Niemiec na roboty. To znaczy nie chodziło o nas, bo my byliśmy za młodzi, ale rodziny w ten sposób miały jakąś ochronę, taką dosyć skuteczną. Jędrek został drużynowym i mnie zwerbował jako patrolowego. Ja musiałem dobrać sobie czterech kolegów ze szkoły. To był Jurek Kurowski, Tomek Dąbrowski, Romek Zieliński i Leszek Welbel – jego tata był pediatrą. To był pierwszy nasz patrol. Potem ci koledzy, po jakimś czasie, znów dobierali trzy, cztery osoby. Jak dobrał tylu, że ma już piątkę z sobą, to tworzył nowy patrol. Najpierw Leszek Welbel od nas się wyłączył, z patrolu, potem Romek Zieliński. Tak że ta organizacja obejmowała coraz szersze grono uczniów.
- Jakie były wasze zadania?
Oprócz tak zwanej małej dywersji: Niemcy ciągle wywieszali jakieś ogłoszenia, które były przez nas niszczone. Bo przed wojną, premier Sławoj Składkowski zarządził, że parkany drewniane muszą mieć prześwity. Więc jak był naklejony plakat, to tylko żeśmy oglądali [się] czy ktoś nie nadchodzi i patyczkami cięło się go na części. To była pierwsza praca.
Druga praca to było to, co tata mi podpowiadał. Ponieważ tam była stacja rozrządowa Warszawa Praga niedaleko i był ruch wagonów towarowych, to podnosiło się klapki, które były do smarowania osi pociągu i wsypywało się tam troszkę piaseczku. I one w czasie długiej jazdy tak się zacierały, że [osie] musiały być wyłączone ze składu. Potem zamienialiśmy te listy przewozowe. Potem rozwoziliśmy gazetki – to już jak chodziłem do gimnazjum. To było gimnazjum przedwojenne, III Miejskie Gimnazjum. Nazywało się [jednak szkołą zawodową]. Mieliśmy takie warsztaty na ulicy Konopczyńskiego 4 i tam odbywały się lekcje łaciny, historii, tych przedmiotów [z programu gimnazjum], które były przez Niemców zabronione, żeby w szkole coś się uczniowie mogli dowiedzieć.
Tam mieliśmy warsztaty i robiliśmy tam z drewna, z metalu różne rzeczy. Warsztat służył do przechowywania książek i zeszytów. Niebezpiecznie było wozić te książki, bo Niemcy często robili łapanki. Z tramwaju kazali wszystkim wychodzić, każdy brał swój bagaż i oni to przeglądali. Najłatwiej było wpaść, bo myśmy te gazetki dostawali od akowca. Taki był Kubuś Kuczmierowski, starszy od nas, z Armii Krajowej, który przywoził nam te gazetki. I myśmy spore pliki tych gazetek brali. Siostra moja rozprowadzała, kuzyn [z Trzeciej Rzeszy, z Modlina − Kazimierz Nowicki], który u nas mieszkał, bo w Rzeszy nie było szkół dla Polaków.
Więc robiło się w ten sposób, że jechało się na zewnątrz tramwaju, przyczepionym gdzieś tam na tylnym pomoście, tramwaje były trochę inne, tak że łatwo było tam stanąć sobie, trzymając się [ramy] szyby. Jak była łapanka to zeskakiwało się, a teczka z [gazetkami] zostawała w środku, w wagonie. Była bezpańska i Niemcy się wtedy nie interesowali specjalnie [ich zawartością].
- Czy musiał pan kiedyś tak zeskakiwać?
Kilka razy. Miodowa róg Trębackiej − kiedyś była taka łapanka. Okazuje się, że rozstrzelali pięćdziesięciu mieszkańców Bródna i okolic. Wracałem ze szkoły, dosyć późno, jeszcze byłem u kolegi. I tam, na rogu Trębackiej i Miodowej, tramwaj skręcał, zaczynały się hamulce włączać, gwałtowne zatrzymanie. Po boku stały na ulicy „budy” – ciężarówki, do których ładowali tych ludzi, którym kazali wychodzić z tramwaju. Ja byłem zawsze na ostatnim pomoście i wychodziłem ostatni. Jak Niemiec się odwrócił, miał maszynowy karabin, to on odprowadzał [nim człowieka], który wysiadał i przekazywał następnemu. Jak on się odwrócił do mnie tyłem, to ja z tego tramwaju dałem susa. Tylko pół jezdni trzeba było przeskoczyć, brama i do bramy. I na czwarte czy piąte piętro, klatką schodową. I tylko nasłuchiwałem czy mnie nie gonią. Ale widocznie już dał sobie spokój, bo ja nie byłem wyrośnięty. Byłem dosyć długo mały, z uwagi na to, że zawsze słabo jadłem i zawsze koledzy prawie o głowę byli ode mnie wyżsi. Więc on, widocznie, jak się odwrócił, zobaczył, że jakiś malec ucieka, to dał sobie spokój. Na drugi dzień ukazały się ogłoszenia, że rozstrzelali pięćdziesięciu zakładników, bo tam jakiegoś Niemca zaatakowali. Na Nowym Świecie, w tej kawiarni, ktoś odpalił ładunek, poraniło kilku szwabów i za to rozstrzelali pięćdziesięciu Polaków na Pradze i pięćdziesięciu w centrum. Stu Polaków zginęło.
Mnie się udało, bo tam czekałem, bałem się wyjść [z klatki schodowej]. Myślałem, że może oni tam na mnie czekają, bo to taka mentalność dziecka, które miało czternaście czy piętnaście lat, to nie rozumuje tak rzeczowo. Ale, ponieważ zbliżała się godzina policyjna, więc powoli, powoli szedłem [do bramy]. A okazuje się, że jak wbiegłem tam, na klatkę schodową i do pierwszych drzwi dopadłem, to myślałem, że mi otworzą i się schowam do mieszkania. Ale nikt nie chciał ryzykować. Nikt nie otworzył drzwi. Dobiegłem do strychu. Za mną nikt w pogoń nie ruszył, na szczęście. Następnym tramwajem pojechałem do domu.
- Mówił pan, że pana ojciec pomagał w tej małej dywersji?
Ojciec pomagał przede wszystkim w rozprowadzaniu gazetek, bo miał duży autorytet i był znany. Pracował w związkach zawodowych na PKP. Rozprowadzał tam, wśród swoich kolegów na kolei, te gazetki. Poza tym nie należał do żadnej organizacji. I to z jego inicjatywy żeśmy robili te zamiany listów przewozowych, dosypywanie, maźnice to się nazywa, piasku na osiach kół [i zamiana listów przewozowych na wagonach towarowych przejeżdżających z górki rozrządowej za przejazd kolejowy na rogu ulicy Toruńskiej w kierunku mostu kolejowego koło Białołęki].
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania Warszawskiego?
Wybuch Powstania zastał mnie na Pelcowiźnie [przy ulicy Warmińskiej 47]. Tam żeśmy się skontaktowali, ale nie od razu. Drużynowy został wezwany na odprawę do Warszawy i tam miał dostać broń, czy wskazówki gdzie ta broń jest, i miał tu zorganizować jakąś akcję zbrojną, po powrocie. Okazuje się, że Niemcy od razu odcięli oba mosty, dawny Kierbedzia i Poniatowskiego i bardzo trudno, jakoś mu się udało przemknąć jeszcze przed ścisłą blokadą mostów. Dostał sam pistolet, mały, pięciostrzałowy, myśmy nazywali to „damski” pistolet, i kilkanaście naboi. Więc nie było z czym zaczynać walki. Przywiózł nam wskazówki, że mamy zająć się wywiadem ruchu wojsk, które Niemcy ściągają do Warszawy przez Jabłonnę, Pragę, do centrum. I [spotykaliśmy się] przy komisariacie, który był na rogu Toruńskiej, tam pracował ojciec Andrzeja Polubca, który był tym komendantem, [był też członkiem AK]. Zwykle odbywało to się w ten sposób, że przy furtce stał jakiś strażnik. To przeważnie byli [to] folksdojcze. Więc myśmy czekali za rogiem ulicy, za płotem. Potem strażnik prowadził Jędrka do ojca, przez podwórko, do biura i w tym czasie mogliśmy zniszczyć ogłoszeniowe plakaty, które były na bramie wywieszane. Jędrek dostawał od ojca różne informacje w sprawie Powstania Warszawskiego. Ale, ponieważ myśmy byli najmłodszą grupą „Zawiszaków” i nieuzbrojeni, to nas do żadnej akcji zbrojnej nie przeznaczono, tylko do wywiadu, żeby obserwować ruch wojsk na trasie: ulica Modlińska, Toruńska i składać codziennie meldunki. Mieliśmy trzy punkty wyznaczone – przy fabryce Norblina, przy „fabryce dzwonkowej”, to była dawna [firma] Telefunkena i w jeszcze jednym miejscu. Tam były informacje, że w okresie takim a takim, w godzinach takich a takich takie oddziały przemieszczały się w tym kierunku. Był to: rodzaj wojsk czy zmotoryzowany czy saperzy czy czołgi, takie lakoniczne dosyć [informacje]. Tylko chodziło o ilość i kierunek przemieszczania się tych sił. Z tych punktów zabierano te meldunki codziennie i przewożono na Kawęczyńską do bazyliki. Tam był sztab Wojskowej Informacyjnej Służby Specjalnej i opracowywał informacje dla powstańców warszawskich, którzy walczyli w stolicy. Bo po tygodniu to właściwie Powstanie na Pradze wygasło.
Najdłużej bronili się jeszcze ci, co mieli broń. Na Grochowie to trwało do dziesięciu dni, na Targówku osiem dni, a tutaj to tylko w szkole, na pętli tramwajowej, tam chodził taki tramwaj numer 21, dochodził do pętli tramwajowej przy Toruńskiej, przed przejazdem kolejowym, tam zakręcał. Koło tej pętli była szkoła kolejowa, bo Niemcy potrzebowali ludzi do pracy, do obsługi kolei, więc ta szkoła tam istniała przez cały czas okupacji. Z tym że charakter miała szkoły zawodowej, dwu-, trzyletniej, po szkole podstawowej.
- Czyli nie miał pan broni przez cały okres Powstania?
Nie, absolutnie. Tylko drużynowy dostał w Warszawie pięciostrzałowy pistolet. Na całą drużynę. Tak, że nie było.
- Czy ta wasza działalność była niebezpieczna, wiązała się z jakimiś dużym ryzykiem, niebezpieczeństwem? Jak by pan to określił?
Myślę, że Niemcy uważali to za duże przestępstwo w stosunku do nich. Dlatego wcielali do służby pomocniczej przy kopaniu okopów. Starszych wywozili do Niemiec, do obozów pracy. Tak że ryzyko było dosyć duże, tym bardziej że bardzo często represje te obejmowały nie tylko tego, którego schwytali, tylko całą rodzinę. Więc, na przykład, mama, to się strasznie denerwowała, bo były zbiórki przecież, mieliśmy szkolenie wojskowe, podstawowe, w lasach koło Legionowa, koło Choszczówki nad Wisłą. Musztra, obchodzenie się z bronią, jak się ładuje, jak się rozbiera, jak trzeba czyścić. Te szkolenia wojskowe się odbywały nie na Pelcowiźnie, tylko właśnie w lasach koło Jabłonny, [w lasach koło Buchnika].
Martwiła się, oczywiście.
- Jak pamiętał pan Niemców w czasie Powstania? Czy widział ich pan, na przykład, wziętych do niewoli?
Nie, nie widziałem. Miałem tylko taki przykry wypadek, że raz mnie zaskoczył Niemiec. Był taki intendent, inwalida, bo te nasze obie szkoły [(numer 113 i 160)] zostały zamienione na szpital niemiecki przed Powstaniem. Potem szpital ewakuowali. Został [tam] intendent, Niemiec taki, nieduży, z metr sześćdziesiąt, miał jakieś uszkodzenie dłoni, coś z jednym okiem. On chodził po ulicach na Pelcowiźnie i jak jakiegoś chłopca spotkał to, w jednym ręku miał pejcz a w drugim pistolet, od razu wysyłał do kopania okopów za Kanałem Żerańskim. Oni tam wcześniej zaczęli umocnienia robić, że w razie czego, jak będą się z Warszawy, z Pragi wycofywać, to za Kanał Żerański. Jest jakaś osłona, bo ten kanał był dosyć szeroki i tam linię okopów [urządzali].
Ja kiedyś poszedłem do Jędrka, w czasie Powstania, żeby się umówić, co my mamy robić. I tak stanąłem sobie w furtce, zamyśliłem się i w pewnym momencie posłyszałem, że po bruku ktoś idzie w butach wojskowych. Taki odgłos podkutych butów. Jak się odwróciłem, to szedł ten Niemiec. Szedł poprzeczną ulicą, a ja byłem w bocznej. Tylko dzielił nas jeden dom, brama i ja stałem przy furtce. I [zawołał] do mnie:
Komm!. Myślę: Wpadłem jak śliwka w kompot. W związku z tym, myślę, zaskoczę go. Obróciłem się na nodze, zakręciłem się, przykucnąłem [i skoczyłem na] podwórko, do płotu, przez płot na drugie podwórko, na ulicę Pomorską, potem jeszcze na jedną [ulicę]. Uciekałem, a on krzyczał i strzelał do góry, na postrach, żebym ja się widocznie zatrzymał. Byłem w gumowych trampkach. Wybiegam na trzecią ulicę, z podwórka, już rozpędem, a tu, patrzę, przede mną, jakieś trzydzieści, czterdzieści metrów, idzie dwóch Niemców z bronią naszykowaną [do strzału], a ja wypadam z bramy, na jakieś pięć, sześć metrów [na ulicę]. Zawracam natychmiast, tylko, że cicho. Nie było słychać, nie zdążyli się odwrócić. Z powrotem do bramy, znów przez płot, znów do ogródka.
W tym ogródku nie ma się gdzie schować. Stała [w nim] ubikacja taka, kiedyś to „sławojki” nazywali. Więc, przecież nie będę stał na odkrytym [miejscu]. A ten Niemiec cały czas chodzi sąsiednimi ulicami i tam pokrzykuje i strzela od czasu do czasu, żebym ja, widocznie, wyszedł. Przykucnąłem tam nisko, [w tej „sławojce”], patrzę, że szpary [są] takie, że wszystko widać. Jak będzie szedł ulicą i jak spojrzy do ogródka, do tej „sławojki”, to mnie zauważy, że tam ktoś siedzi. Więc wyrwałem się stamtąd, znów. Ale, myślę sobie, z powrotem trzeba wracać, bo on nie pomyśli, że ja będę wracał, tylko będzie mnie szukał tu, dalej. I w ten sposób jakoś mu się wymigałem. [A tak] to na okopy, a z okopów to nie wiadomo, może by i wysłali do Niemiec na roboty.
- A widok Niemca, jakie w panu budził uczucia wówczas, podczas Powstania?
Z tym Niemcem jeszcze miałem takie spotkanie wcześniej, przed Powstaniem. Myśmy chodzili, na Pelcowiźnie był taki kościółek drewniany pod wezwaniem świętej Jadwigi, przy ulicy Modlińskiej był przystanek kolejki dojazdowej Pelcowizna, która jeździła do Jabłonny i pod most Kierbedzia. Tam miała stację końcową, na Pradze. Staliśmy tak, dwie czy trzy koleżanki, nas dwóch czy trzech i idzie ten Niemiec. Ale on, widocznie, sobie lubił podpić, bo był taki awanturny. Szedł ulicą, ktoś jak nie zszedł na ulicę, a on szedł chodnikiem, miał ten pejcz, to od razu go bił. Nie patrzył – w twarz, w głowę. I podszedł do nas, a my tam żeśmy wesoło rozmawiali. I ja jemu się coś nie spodobałem. Stał Jurek Kurowski ze mną. A Jurek Kurowski był synem palacza, w tej szkole, ojciec jego, pracował w kotłowni. Znał trochę niemiecki i zaczął mu coś tłumaczyć. Ale widzę, że on chce mnie chlasnąć tym swoim pejczem. A to była niedziela, z kościoła żeśmy wyszli, tu koleżanki, tu Niemiec jak mnie... to jak ja będę wyglądał? Więc ja tak: rękę do tyłu i tak do niego się nastawiłem, że chcę uderzyć. On się zdetonował i coś zaszwargotał, odwrócił się na pięcie i odszedł. A ja byłem zdecydowany go trzasnąć. Nie on mnie pierwszy. Ale to był mały człowiek w ogóle i trochę tego Jurka Kurowskiego znał i tak, widocznie, jakoś nie chciał awantury jakiejś większej.
Nie.
- Nie było takiego strachu?
Nie.
- Czuł pan, że robi im pan takie psikusy trochę?
Ja czułem, że trzeba im maksymalnie utrudniać życie i nie okazywać strachu. Chłopak, który ma piętnaście, szesnaście lat, to sobie nie zdaje sprawy z konsekwencji, tylko, że zawsze się jakoś wymigam albo ucieknę, nie dam złapać na gorącym uczynku. Ryzykuje się trochę.
- A bał się pan kiedyś, tak bardzo, podczas Powstania?
Nie.
- Nie było takiej sytuacji?
Nie. Siostra moja strasznie przeżywała bombardowanie. Zawsze dostawała jakiegoś rozstroju nerwowego. A jeszcze jedna jest ciekawa rzecz, że po zaniechaniu tych działań powstańczych, na Pradze, Niemcy ogłosili, że wszyscy mieszkańcy mają opuścić miejsca zamieszkania z całymi rodzinami i udawać się w kierunku na Pruszków, do obozu przejściowego. Tata mój podjął taką decyzję i namówił jeszcze jedenaście osób, że żeśmy nie wyszli [do ewakuacji], tylko skryliśmy się w takim mieszkaniu na pierwszym piętrze, u sąsiadki, która miała dwa pokoje. [W] jeden pokój, przez dach w 1939 roku wpadł pocisk szrapnelowy, rozerwał się i strasznie poniszczył ściany, szyby, meble. I ten pokój był nieczynny. Drzwi były zabite deskami, na tym wisiał kilim.
Tak że jak się wchodziło tutaj to...no, jakby byli z psami, to by od razu wykryli. I tam jedenaście osób, myśmy się tam schowali. Wchodziło się ze strychu, drabina była do [tego] pokoju. Po drabince się schodziło i tam siedziało jedenaście osób, jak był jakiś sygnał, że Niemcy chodzą i sprawdzają czy wszyscy opuścili swoje mieszkania. Więc [w całym domu] zostały tylko starsze panie – trzy czy cztery. A tam lokatorów było... Dwanaście rodzin mieszkało w tym domu, co najmniej. I byliśmy tam: ja, siostra, kuzyn dorosły, który kończył Szkołę Handlową, z Rzeszy, krewny siostry mojej mamy [Kazimierz Nowicki], i ojciec – cztery osoby z naszej rodziny tam się ukrywały. I [reszta] z pozostałych rodzin. Tak że było w sumie jedenaście osób. I już [wszyscy] przetrwali do wyzwolenia. 14 września na Pragę wkroczyły wojska polskie i radzieckie. I tak żeśmy ocaleli. Żeśmy się nie tułali po obozach przejściowych.
- Jak wyglądało to wkroczenie, pamięta pan?
Wkroczenie to pamiętam, bo my, jako dzieciaki, od razu radość wielka nas opanowała. Polecieliśmy witać tych żołnierzy. A nasz gospodarz, pan Żelaziński, starszy facet, miał na strychu ukrytą chorągiew biało-czerwoną, polską. Od razu wyciągnął i zatknął na bramie. Wojska radzieckie, bo polskie były w czołgach, przyjechał taki patrol, który przywiózł trzy moździerze, które wyglądały w ten sposób, że: tarcza, dwie nóżki [metalowe], lufa. Żołnierz radziecki brał taki pocisk typu „bombka” i rzucał w tę lufę, bo tam nastąpiło odpalenie spłonki i leciał ten pocisk. Te pociski miały krótki zasięg, ale od nas, z Pelcowizny, do kanału Żerańskiego był gdzieś kilometr, półtora. I strzelali właśnie tam, bo za Kanałem Żerańskim cały czas utrzymywały się jeszcze wojska niemieckie.
- Pan wybiegł witać to wojsko?
Tak. Biegłem witać, ale w międzyczasie pojawił się na niebie niemiecki samolot wywiadowczy, który, okazuje się, że potem namierzył tę „artylerię” radziecką, która była w ogrodzie za naszym domem i jeszcze za jednym domem w ogrodzie. Okazuje się, że tak dokładnie namierzył, że jak wojska wkroczyły gdzieś o godzinie dziesiątej−jedenastej, to o dwunastej już, od strony Warszawy, zostały odpalone miotacze min, tak zwane ryczące krowy i trafiły w tę baterię. I rozbiły ją. A wojska i czołgi stały za przejazdem kolejowym, bo Niemcy w ostatniej chwili wysadzali tory kolejowe i całą parowozownię Warszawa Praga. Jak obserwowałem ten moment wybuchu to byłem na drabince i stałem w otworze takim, jaki kominiarz ma na dachu, żeby wyjść. Stałem i patrzyłem w stronę tych warsztatów. I miałem z piętnaście centymetrów od brody dach. Taki silny był ten wybuch, że ten dach mnie uderzył w brodę. Oczywiście straciłem rezon i już potem nie lecieliśmy do tych żołnierzy, żeby ich witać, bo w międzyczasie to wydarzenie się zdarzyło. Zabili jednego czy dwóch radzieckich żołnierzy, bo akurat trafili w te trzy działa, gdzieś w środek. Mieli dokładność niesamowitą tych obserwacji lotniczych.
- Wracając do Powstania. Mówił pan, że trwało krótko, ale w tym czasie, jak ludność cywilna do was się odnosiła, tych młodych chłopaków? Czy pomagała?
Początek był taki, że mój ojciec, siostra i kuzyn poszli do piekarni Polańskiego, to od nas było kilka domów do przodu, na ulicy Warmińskiej, po broń. Broni nie było. Zaoferowali im tylko opaski. Więc ojciec mówi tak, jak wyszliśmy z tej piekarni: „No tak, będziemy zakładać te opaski, a tutaj mieszka folksdojcz...” – bo się znało tych folksdojczy, którzy mieszkali na Pelcowiźnie – „...tam mieszka folksdojcz, tutaj jakiś policjant, więc nie wiadomo czy nie będą do nas strzelać”. Więc z opaską walczyć w Powstaniu, to raczej niewielka szansa, żeby coś zwalczyć. A nas pilnowano tak, że mi się udało tylko dwa razy wyjść do tego Jurka Kurowskiego, do tej szkoły i obserwowaliśmy [walki] z dachu szkoły [numer 160], bo ona jest mniej więcej naprzeciwko Wytwórni Papierów Wartościowych, po drugiej stronie [Wisły]. Przez lornetkę żeśmy obserwowali [trwające tam] walki.
Ale co można obserwować? Widać było tylko wybuchy. Jedna i druga strona kryła się przed strzałami. I tam byłbym zginął, dlatego że przed tą obserwacją zaczęliśmy się bawić w wojnę. [W dawnej szkole] był szpital, pozostawione były żarówki, „kaczki” na mocz, robiliśmy barykady, rzucaliśmy się. I w międzyczasie nadjechał samochód, taki łazik, niemiecki i jeden z kolegów rzucił tą „kaczką” tak, że ona się odbiła o ścianę i [uderzyła] w szybę i wypadła przed szkołę. Do ulicy Modlińskiej od szkoły było kilkanaście metrów tylko i ci Niemcy myśleli, że to do nich. Zatrzymali samochód i z bronią popędzili do tej szkoły. [Nam] w międzyczasie odeszła jakoś chęć do tej zabawy. Doszliśmy do schodów. Tam były dwa ciągi schodów. Jeden na pierwsze piętro, do szkoły 160 i drugi do szkoły 113, ale jeszcze do końca były dwa ciągi równoległe. Jak myśmy doszli do tych schodów, to słyszę, bo to drewniane stopnie, żołnierskie buty. Ktoś biegnie na górę. Więc ja mówię do kolegów, a nas było tam czterech: „Koledzy, Niemcy!”. Żeśmy wybrali [biegnące w dół], oni tamtymi schodami lecą do góry, a myśmy tymi [drugimi] schodami zbiegli na dół. Wpadliśmy do kotłowni. Jurek nas chciał [schować], do tych pustych kotłów parowych, takie pokrywy były, że on zsunie i tam nas zasłoni tym. Mówię: tak, oni nie będą zaglądać, tylko wezmą granat, wrzucą tam i będzie sprawa załatwiona. No to mówi: „Chodźcie, drugi jest korytarz, który biegnie pod całą szkołą”. Szkoła była dosyć długa, ze sto pięćdziesiąt metrów. Tam, w tych piwnicach były materace poszpitalne. Pokrwawione, zużyte. Myśmy tam, pod te materace się [zakopali].
A on miał wyjście z jednej strony tej szkoły, tak że mógł wyjść na zaplecze, przez okno, z parteru. I tam była taka dobudówka, gdzie on mieszkał z rodziną [przez] cały czas okupacji. Ich nie wyrzucili, bo ojciec obsługiwał tę kotłownię. Wyszedł tam, przed budynek, bo Niemcy się ustawili [tak], że jeden był z jednej strony rogu budynku, a drugi z drugiej strony budynku, tak na skos. Jeden pilnował jedną stronę, a drugi drugą. Jak on tam wyszedł, on znał niemiecki, porozmawiał z tym Niemcem, bo [Niemiec] powiedział, że: „Tu są bandyci!”, że strzelali do nich. A on mówi: „Nie, tu nikogo nie ma. Ja sam tu jestem”. „Tak, ale jakieś szkło się rozbiło, to musiał ktoś być!”. Więc myśmy już nie czekali, bo myślimy sobie: oni się będą targowali a w końcu zaczną nas szukać pewnie. Albo nie muszą szukać, tylko rzucą dwa, trzy granaty i sprawa załatwiona. Szkoła była zabezpieczona przed atakiem jakichś partyzantów. Na przedpolu, za ogrodzeniem, były gniazda dla karabinów maszynowych, takie zrobione. I te gniazda wychodziły od strony Wisły. Tam było koryto, takie starej rzeki, Wisły, zarośnięte wikliną, chaszczami. Dopiero później był wał przeciwpowodziowy i koryto rzeki za wałem. Więc myśmy wyleźli przez te gniazdo i zaczęliśmy uciekać do tych krzaków. Okazuje się, że jeden [Niemiec] nas zobaczył i puścił serię. Ale puścił wysoko, bo tam to było w dole wszystko, to było starorzecze, gdzie ta wiklina rosła. Tak że pociski [poleciały] nad naszymi głowami. Więc myśmy dostali cugu takiego, że jak przyleciałem [pierwszy], to do pasa nogi były całkiem zakrwawione, podrapane [całe], bo tam ścinali tę wiklinę na kosze, więc były ostre końcówki, a młode pędy wyrastały, więc nie było czasu szukać ścieżki, tylko na przełaj uciekaliśmy. I w taki sposób, głupi, człowiek pozbył by się życia. Udało się! To przypadek, bo gdyby salwa poszła niżej trochę, to by nas tam dopadli.
- Mówił pan o folksdojczach. Jak to było z nimi? Czy oni byli tak samo groźni jak Niemcy, czy nawet może jeszcze bardziej?
Myśmy [znali] małżeństwo Klotzów. Nazwisko niemieckie – Klotz. Oni przyjęli niemieckie obywatelstwo. Tam była Bożenka Klotzówna, była koleżanką mojej siostry. Ona była starsza ode mnie. A ten kolega, Zbyszek, był w moim wieku. Ale oni Niemcom nic na Polaków nie donosili. Nic. I tę Bożenkę spotkałem w Ministerstwie Leśnictwa w latach pięćdziesiątych. A brat jej zginął.
Tak. W czasie wojny, bo jego wzięli do
Hitlerjugend i gdzieś zginął. Nie chciała opowiadać, płakała.
- Czyli przyjaźnili się państwo [też] z folksdojczami, to nie tylko tak, że byli ci źli?
Tak.
- Czy podczas Powstania słuchał pan radia, czytał pan podziemną prasę, uczestniczył w jakichś koncertach, przedstawieniach?
Nie. Tylko żeśmy rozprowadzali gazetki. Oczywiście, zanim się rozprowadziło, to się samemu przeczytało. Ale w wieku szesnastu lat to jeszcze człowiek tak politycznie, ja zresztą nigdy się nie interesowałem polityką, raczej harcerstwo mi odpowiadało, z uwagi na styl pracy i zainteresowania. Potem trochę z tą bronią, to był taki „pociąg”. Ale polityką to się nie zajmowałem, bo byłem chyba jeszcze za młody.
- A czy w życiu religijnym pan uczestniczył?
Oprócz obowiązków szkolnych dojeżdżałem z Pelcowizny na ulicę albo Chłodną, przy Żelaznej, przy getcie, albo na Konopczyńskiego, bo tam były te warsztaty, albo na komplety, które się odbywały u kolegi Lolka na ulicy Grochowskiej, pod koniec ulicy Grochowskiej. Z tej Pelcowizny to trwał dojazd od półtorej do dwóch godzin. Powrót mniej więcej tyle samo. Poza tym trzeba było trochę pomóc mamie w domu przy sprawach porządkowych. A ponadto mama zawsze starała się o zdobycie żywności. Mieliśmy tę rodzinę jedną w Rzeszy, koło Modlina, bo w Nowym Dworze już była granica Rzeszy. Dojeżdżało się do Chotomowa pociągiem, potem trzynaście kilometrów, bo to najdłuższy przelot, do Nowego Dworu szło się lasami, potem w Nowym Dworze czekało się na zmianę wachy.
Kiedy był Niemiec, poznaniak, to tam już niewiasty wiedziały. Moja mama i jeszcze ze trzy, cztery czekały, czekały. Jak on zmienił swój dyżur, rozpoczynał, to szły do niego z prośbą, żeby przepuścił, bo tu rodzina mieszka, że dzieci nie mają co jeść, i tak dalej. I pokazywały kenkartę, a w kenkarcie było dziesięć marek. I on tak....
Fafluchten, Polnische Schweine! Raus! Mnie to kiedyś chciał kopnąć, ale nie udało mu się. A ja za mamą biegiem, przez most. Z drugiej strony, od Modlina, druga warta stoi, niemiecka.
Halt! Halt! Schiessen, schiessen! Polnische Schweine! Zurück! Zurück! – wiadomo, że znów trzeba mu te dziesięć marek dać. Więc znów kobiety tam, ja za nimi, bo byłem niedużego wzrostu, tam za nimi się przykuliłem. I też dziesięć marek wziął. Z powrotem. Powrót był taki, że trzeba było albo mendel jajek w torbie zanieść do budki Niemcowi, zostawić, albo pęto kiełbaski albo boczek jakiś ładny jako [prezent]. Tak że w ten sposób się zdobywało to pożywienie. Potem oni zaostrzyli tę straż i to, co myśmy tam chodzili piechotą, zaczęli Niemcy jeździć na rowerach i z psami. I kiedyś jednego chłopca te psy rozszarpały. Jedenaście lat miał.
Nie, nie. Potem żeśmy już przestali tą drogą chodzić. Zmieniliśmy kierunek na Piotrków. W okolicach Piotrkowa była młodsza córka mamy siostry, w majątku Lubiatów, albo Kołaciny. Jej mąż, był dużo od niej starszy, był ogrodnikiem w majątku. Jak był ogrodnikiem, to miał takie kontakty: nauczyciel, ogrodnik, ksiądz, gorzelany. I była wymiana wzajemna. Przede wszystkim alkohol był najważniejszy, bo był w największej cenie. I tam się zdobywało trochę tej żywności i z powrotem trzeba było przyjechać. To już pociągiem się wtedy jeździło. W pociągu odbywały się ciągle kontrole niemieckie. Zabierali tam ludziom, kto miał coś atrakcyjniejszego. I kiedyś mama opowiedziała takie dwa wydarzenia – bo ja już pociągiem z mamą tam nie jeździłem, bo musiałem się uczyć, pierwszą i drugą klasę gimnazjum robiłem na kompletach, jeżdżąc w te trzy punkty, więc to zabierało czas. Jedno [wydarzenie] to było takie, że Niemiec zostawiał coś, ale [była] kara [
Strafe]. Nazbierał tych pieniędzy pełno i jak już dojechali Warszawa Praga, to oni tu wysiadali. Jak przechodził koło jednego z tych pasażerów, taki młody chłopak siedział, podniósł mu mundur, połę z tyłu, i z tej tylnej kieszeni wyciągnął mu te pieniądze. On nie poczuł. Maszynista już wiedział, że taka „impreza” się odbyła, bo zaraz dali cynk i od razu, szybko pociąg ruszył i Niemiec został bez [pieniędzy na peronie].
Drugi raz jeden z pasażerów wpadł na pomysł – przed wojną były w pociągach takie lampy gazowe, od sufitu. Tam była taka klapka, takie drzwiczki małe, że tam można było włożyć rękę i coś tam regulować, coś zakładać, to oświetlenie gazowe. I tam [ten pasażer] wepchnął dwie czy trzy torebki z jajkami. Niemiec, już tu zobaczył, że nie ma od kogo co wziąć, spojrzał na to i zaczął szarpać tę (bo tam troszkę zaginali, żeby to niełatwo się otwierało) i te wszystkie jajka [wciśnięte w torbę papierową] rozmiękły, bo tam przyduszone były niektóre i na twarz mu się to wszystko wywaliło. Zaczął kląć strasznie, zaczął szukać rewolweru, że on będzie strzelał! Ale drugi przyleciał, zobaczył co się dzieje, wziął go pod pachę i wyprowadził na peron. I pociąg ruszył.
- Ktoś się ośmielił zaśmiać?
Tak, tak, [jak pociąg ruszył na stacji Warszawa Praga].
Tak, śmiali się, więc jego szał ogarnął. Ale nie mógł, bo oni mieli takie krótkie hełmy, tu, nad czołem, tak że to mu wszystko spływało po oczach. „Jajecznica”, to białko się ciągnie, nic nie widział.
- Czyli mama zajmowała się domem?
Mama się zajmowała domem i aprowizacją. Bo przecież ojciec zarabiał na kolei tak, że zarabiał na jakieś dziesięć do dwunastu kilogramów słoniny. Taka była wartość. I dostawał premię − raz na dwa tygodnie ćwiartkę alkoholu i pięćdziesiąt papierosów, najgorszych.
- Mówił pan, że jeździł na Chłodną, tam obok getta. Jak pan wspomina getto?
Pamiętam, jeden taki przypadek, że jak wchodziliśmy, bo to było na ulicy Chłodnej, przechodziło się przez bramę przy getcie i szło się dalej. Tu był mur getta a tam była Chłodna, chyba 95A, B i C – trzy duże bloki. I tam mieliśmy szkołę. To znaczy to była też filia III Miejskiego Gimnazjum, a pieczątka była jako szkoła zawodowa. I tam raz, jak wracaliśmy, przed nami szedł oficer, gestapowiec. A na rogu Chłodnej i wjazdu do getta, to było chyba przy Żelaznej, był posterunek żandarmerii. Ten gestapowiec tak idzie raźno, my idziemy za nim, tam się podśmiewamy, że on taki dumny, trzaska tymi buciorami o ten chodnik, taki pewny siebie.
I w pewnym momencie rozlegają się dwa strzały. I Niemiec padł. Strzelił ktoś do niego, z bramy. No i tutaj rwetes się zrobił na ulicy. Obok był taki sklep owocowo-warzywny, wystawione skrzynki, worki z ziemniakami na chodniku, więc wszystko się zrzuciło, bo to było przy bramie, część tej bramy. Bramy były tak porobione, że w ogrodzeniach były otwory, tak że można było jednym ciągiem dostać się na trzecią ulicę. Mnie wepchnęli tam na te [warzywa], bo Niemcy wyskoczyli z tego posterunku żandarmerii i bez zastanowienia, rozpylaczami, jak to się nazywało, po ulicy tak, powiedzmy, to była woda w sikawce, strzelali, więc prawdopodobnie parę osób ranili. Ale nikt nie czekał. Jak myśmy wpadli do tej bramy, na podwórko, z podwórka do piwnicy, z piwnicy przejściem, żeby z tego terenu uciec, bo przecież oni od razu potem otoczyli i tam ludzi wyciągali nawet z mieszkań. Za to sto osób musieli zabić, za tego jednego Niemca. Więc to było takie wydarzenie, które mi utkwiło w pamięci. W ogóle dla nich Polacy, byli traktowani jako nie ludzie. Jeżeli był pracowity i pracował dla Rzeszy, to mógł jeszcze żyć, ale byle jak, bo wynagrodzenie było marne. Jeszcze bardzo często był terror. Dzięki czemu żeśmy przeżyli tę okupację? Bo ojciec, jako tokarz, produkował łożyska, w których się obraca oś koła. To jest z mosiądzu, na zasadzie takiej, że tam nie ma żadnych kulek, nic, tylko na zasadzie zmiany tarcia, że [to jest] mosiądz, a stal twardsza i ona się obraca bez smarowania. I ojciec robił w związku z tym karbidówki, zapalniczki, poza tym takie śruby do wytłaczania oleju na zimno. Ja z mamą, to żeśmy wozili na wieś i za to żeśmy przywozili coś do jedzenia.
- Pytałam o życie religijne. Czy brał pan [w nim] udział?
Tak. Byłem zapalonym ministrantem. Po trzy msze pod rząd, bo to była między nami taka troszkę konkurencja. Jedną mszę obsłużyć to mało! Na druga się zostawało, albo i na trzecią. Mieliśmy takiego księdza, już nie pamiętam jak się nazywał, taki wikary, dosyć młody, zawsze wesoły. Jak wpadał do zakrystii to tak: „Chłopaki? Piliście wino?”. To mszalne było, więc myśmy troszkę zawsze podkradali, a uzupełniali wodą. Spróbował: „Ooj, coś tu była jakaś podróbka!”. Ale traktował to, bardzo tak, z humorem. Poza tym był wesoły, lubił nas.
Świetej Jadwigi. Taki drewniany kościółek przy Modlińskiej, za Toruńską zaraz. Tak że nie było czasu na życie. Bo tak: zbiórki, szkolenie, trzeba było to jakoś uzasadnić, że dzisiaj tam podłogi to ja mamie nie pomagam (mamie pomagałem zawsze podłogi szorować, ale tak, żeby koledzy nie widzieli, bo by się ze mnie podśmiewali). A mama źle się czuła, miała jakieś schorzenie wątroby i zmarła zaraz w 1946 roku.
- Czy może pan opowiedzieć jakieś wspomnienie, które się panu najbardziej wryło [w pamięć] z Powstania
W Powstaniu przede wszystkim byliśmy trzymani twardo w domu, żeby nie wychodzić z domu. Pojawienie się na ulicy zagrażało, że zostanie złapany człowiek i pojedzie albo kopać okopy albo do Niemiec. Więc trzeba było wykorzystać taki moment, że rodzice czymś byli bardzo zaangażowani albo nie było ich w domu przez jakiś czas, bo mama jeździła za tą żywnością, ojciec pracował na kolei, to bardzo często po fajrancie, po godzinach pracy zostawał, bo parowóz musiał wyjść w drogę, więc musiał zostać i pracował trzy, cztery godziny dłużej. A trzeba było coś zjeść, coś przygotować jak ojciec przyjdzie, żeby było coś do zjedzenia.
Najgorsze były jazdy, bo komunikacja była bardzo utrudniona. Tramwajów było mało. Jeszcze ciągle pierwszy pomost był
nur für Deutsche – tylko dla Niemców. A tutaj ci ludzie się gnieździli i ja zawsze, żeby się zabrać, jeździłem na przyczepkę – jedną nogę tu, drugą gdzieś tam się chwyciłem. I jechałem tak bardzo często dwa, trzy przystanki, bo potem już się ręka otwierała i człowiek by spadł. A jeździło się zawsze do centrum Warszawy, właśnie Chłodna, Konopczyńskiego, z Pelcowizny. To była dosyć długa droga. I często się zmieniało, tak że którym tramwajem dało się podjechać jeden przystanek nawet, to może następny będzie, można gdzieś tę nogę ulokować i czegoś się chwycić, żeby jechać dalej. A czasem trzeba było ze trzy, cztery tramwaje opuścić, bo nie było możliwości dostania się do środka. To się nigdy nie wchodziło, dlatego że raz: woziło się gazetki, a po drugie nie było siły, takiej fizycznej, żeby się tam wepchnąć. Były tak zwane winogrona, oblepiony tramwaj ze wszystkich stron.
- Czy w pana domu rozmawiało się o Powstaniu, o okupacji, o patriotyzmie, czy raczej to tak samo z siebie?
Oczywiście, bo siostra, rok przed wojną, zdała maturę. Miała koleżanki i w tym naszym domu, na parterze, w drugiej klatce schodowej mieszkała Wanda Ślusarczyk, jej przyjaciółka, która miała trzech braci i ojca, i oni byli działaczami lewicowymi. Ale dwóch z nich było starszych i kończyło Politechnikę. Oczywiście nie w jakiejś jawnej formie, tylko zakamuflowanej, ale byli bardzo zdolni i prowadzili nasłuch radiowy. W końcu wpadli, bo ten dom nasz, Warmińska 47, stał nie przy tej ulicy Warmińskiej, blisko, tylko w ogrodzie, tylko tu była ulica Bojanowska i on stał tutaj, przy tej ulicy. Więc tam ktoś przechodził tą ulicą Bojanowską i posłyszał, i to widocznie jakiś z folksdojczy, że tam gra radio, a przecież radia nie było wolno trzymać. Ja, co prawda, we wrześniu 1939 roku pobiegłem za innymi i przyniosłem taki aparat Telefunkena z fabryki, nazywała się dzwonkowa, to było na Pelcowiźnie, [przed] Kanałem Żerańskim, taka fabryka telefonów i radia. Przywiozłem to i żeśmy trzymali [to] w komórce. Po aresztowaniu całej rodziny Ślusarczyków i wywiezieniu do obozu za słuchanie radia, poszliśmy z ojcem do komórki, radio żeśmy siekierą porąbali na kawałki i wyrzucili. Bo nie było warte to, żeby stracić całą rodzinę za słuchanie radia. A w gazetach niemieckich to nie było prawdziwych wiadomości dla Polaków, ani żadnych właściwie wiadomości politycznych. Tak że to było utrudnione. Właściwie żeśmy opierali się głównie na informacjach z gazetek.
- Z tych, które pan rozprowadzał?
Tak.
- Co się działo z panem od momentu zakończenia Powstania do maja 1945 roku?
Właśnie tam żeśmy się ukrywali, w tym pokoju. Było tak, że mama nam, po kryjomu, odsuwała deskę na strychu i tam podawała coś do zjedzenia. I siedziało się. Bez ruchu.
- A co potem się działo, po maju 1945 roku?
Po wyzwoleniu Pragi przez wojska radzieckie i polskie, po ostrzelaniu tej artylerii radzieckiej, zapalił się jeden mały dom, który był w odległości od nas dwóch, trzech domów i nikt [tego] nie ratował. I w ogóle połowa dzielnicy spłonęła, bo większość to były domy drewniane. Kilkanaście było piętrowych, a reszta to były parterowe i jeden od drugiego się zajmował. Myśmy uciekli na Zacisze. Z Zacisza do Zielonki – tam był mój chrzestny, ale on znowu uciekł do Wołomina. I dopiero z Zielonki żeśmy wrócili po wyzwoleniu Warszawy, po 17 stycznia. Bo tak, to tutaj, między Zielonką, Wołominem a Warszawą były trzy albo cztery rzędy dział radzieckich w odległości pięćdziesiąt, sto metrów jedno od drugiego i jak było natarcie na Warszawę z ich strony, a Niemcy, prawdopodobnie, już odstępowali, to dwa dni i dwie noce, bez przerwy, huczały te działa i pluły ogniem na Warszawę. Tak że nie można było tam w ogóle dojść.
W międzyczasie sąsiad, który sprowadził się tam przed Powstaniem, niedawno, okradł wszystkich sąsiadów, bo żeśmy tam część rzeczy jak platery, futra, dywany mieli zakopane w ogrodzie. On to widział i, ponieważ to była strefa przyfrontowa, to on kupował pół litra, litr wódki, dawał żołnierzom radzieckim i go wpuszczali, bo on szedł „po swoje rzeczy”. I to wszystko powyciągał. Zastaliśmy – dom spalony, meble, wszystko i to wykradzione, zostaliśmy „oswobodzeni” całkowicie. Ojciec wyjechał organizować parowozownię główną w Olsztynie. Tam Niemców wysiedlili z kilku ulic, tam zajął mieszkanie na ulicy Okrzei. Ale miał też taki przypadek, że jak schodził z wagonu towarowego to upadł, rozbił sobie kolano i ze dwa tygodnie to niewiele mógł chodzić. Więc koledzy, którzy byli zdrowi, to jeden się aż podźwigał, bo tak znosili, z sąsiednich ulic, dobro niemieckie pozostawione, i opuścił ten świat z nadmiaru chciwości.
- Państwo pojechali razem z tatą do Olsztyna?
Tak. Ja tam we wrześniu zacząłem już chodzić do czwartej klasy gimnazjum i tam zapisałem się od razu do harcerzy. To była drużyna wodna imienia Zawiszy Czarnego. Kontynuowałem to dwa lata. Ale w drugiej licealnej pan dyrektor (to była koedukacyjne liceum) Chomicki, partyjny taki, wysoki, dwumetrowy, łysy, zrobił odprawę i powiedział tak: „Nie myślcie sobie, że ktoś dostanie świadectwo dojrzałości, jeżeli się nie wykaże pracą społeczną w organizacjach młodzieżowych”. A ja pierwszy rękę [podniosłem]: „Panie dyrektorze, ja jestem w drużynie wodnej imienia Zawiszy Czarnego!”. „Harcerstwo nie wchodzi w rachubę”. Więc kolega był, jego ojciec był socjalistą, takim wojującym, Henio Glinkowski, ojciec mu poradził, że zapiszcie się do OMTUR – Organizacja Młodzieżowa Towarzystwa Uniwersytetów Robotniczych. Więc zapisaliśmy się. Na pierwszym zebraniu, ja byłem trochę zawsze taki lubiany i umiałem rej wodzić − „No, kto będzie przewodniczącym?”. „Jurek Baczuk! Jurek Baczuk!”. Wszyscy: „Brawooo!”. I zostałem przewodniczącym koła OMTUR przy gimnazjum ogólnokształcącym w Olsztynie.
- Kiedy pan później wrócił do Warszawy?
Do Warszawy wróciłem w 1948 roku, bo tu siostra została w Warszawie. Pracowała w Ministerstwie Komunikacji. Miała kawalerkę, pokoik ze dwanaście metrów. Zdałem na SGGW, na Wydział Leśny, w październiku 1948 roku, i sprowadziłem się do siostrzyczki.
- Czy po wojnie był pan w jakikolwiek sposób represjonowany za to? Spotkał się z jakimś...?
Nie, dlatego że żeśmy uzgodnili z tym moim drużynowym, Andrzejem Polubcem, że on mówi: „Słuchaj, jakie ja mam wyjście? Jeżeli ja powiem, że byłem drużynowym...” (to organizacja harcerska, jeszcze byliśmy kiedyś na zlocie w Szczecinie, to Mikołajczyka nosiliśmy tam z samochodem, w powietrzu, bo to jak zebrało się stu z czymś, to samochód przesuwali, więc to był reakcyjny związek harcerstwa polskiego) „... to nie mam szans na studia się dostać. A poza tym ojciec – jak powiem, że był policjantem granatowym, to też tym bardziej”. A kto uwierzy, że on był z AK? Przecież nie ma na to dowodów. Ten nie żyje, ten wyjechał gdzieś na ziemie odzyskane. Oni też wyjechali z Warszawy, żeby zgubić ślady. Tak że ja się z nim spotkałem, on powiedział: „Nic, w ogóle, o harcerstwie nie wspominamy, bo nie dostaniemy się na studia i będziemy tak wegetować”. Więc nie podawaliśmy, okłamaliśmy władzę ludową.
- Czy coś jeszcze chciałby pan opowiedzieć z czasów Powstania, jakieś przemyślenia? Coś, czego nikt jeszcze nie powiedział o Powstaniu, o tamtym czasie?
W Powstaniu byliśmy zawiedzeni tym, że, po prostu, nie było możliwości walki poza propozycją opaski z napisem Armia Krajowa. Więc to nas ostudziło dosyć mocno, bo ojciec i jeden kuzyn, potem jeszcze był drugi, który też u nas chodził do szkoły w Warszawie. No cóż robić w Powstaniu z opaską? Poza tym odcięte zostały od razu obydwa mosty a większość magazynów [broni] zostało zlokalizowanych po stronie centrum stolicy. A tutaj to tylko Grochów trochę miał broni i Targówek. A Pelcowizna, Bródno – nie [miało] nic właściwie.
- Co pan sądzi o samej decyzji wybuchu Powstania?
Myśmy tak się zastanawiali. Bo, z drugiej strony, ja miałem trzydziestu sześciu kolegów, w tym, jak żeśmy chodzili na te komplety, to ocalało tylko pięciu, tych z Pragi [dwaj bracia Głogowscy (bliźniacy) z Pragi, Florek z Grochowa – u niego odbywały się lekcje łaciny i niemieckiego na kompletach, w pięcioosobowej grupie, mój kolega harcerz – Lech Zadróżny z Marymontu i doręczający nam gazetki Kuba Kuczmierowski z AK i ja z Pelcowizny]. A z tamtych ani jeden.
- To młodzi chłopcy byli, w pana wieku.
W moim wieku. Jeden mieszkał na Marymoncie, drugi na Żoliborzu, trzeci gdzie indziej i żaden ślad po nich nie został. Spotkałem tylko dwóch braci Głogowskich, bo to byli tacy zaprzyjaźnieni ze mną, bliźniacy. Strasznie podobni jeden do drugiego. I żeśmy zawsze w tramwaju, robili sobie takie „szutki”, że przechodził jeden, pokazywał bilet, konduktor spojrzał na niego − ten drugi zostawał w tyle. Za jakiś czas idzie ten drugi, tamten bilet podał jemu, ten patrzy, a tamten już się odwrócił gdzieś.
Zapału byłoby wtedy więcej, gdybyśmy mogli walczyć, bo cały czas nas do tego przygotowywano. A później trochę nas zainteresowało śledzenie tych ruchów wojsk niemieckich, ale to było wszystko mało. Dlatego, że trzeba było się ukrywać, nawet lornetką nie bardzo można było się posługiwać, bo odbite słońce w szkiełku mogło spowodować, że będą [do nas] strzelać. Więc to robiliśmy z ukrycia. Zawsze za przejazdem była taka boczna bocznica, która szła w kierunku Żerania i był nasyp taki, a niżej tej bocznicy i w samej tej bocznicy były okopy, jeszcze z 1939 roku. Tam żeśmy włazili w te nory, ale nie można było tak z bliska obserwować, trzeba było przez lornetkę. Ale mówię: „Długo nie patrzmy”, bo jak oni jechali na czołgach czy jakichś wozach pancernych, to oni się rozglądali, bo to przecież był teren powstańczy, w pewnym sensie. Że to Powstanie zostało stłumione, to zostało stłumione, ale liczyli na to, częściowo, że ludność, pod groźbą rozstrzelania całej rodziny, nie została.
Masę ludzi wyszło z Bródna, z Targówka. To myśmy obserwowali z tego domu, póki się nie spalił. To szły całe korowody ludzi. Tysiące ludzi z wózkami, z walizkami. Szli ulicą Toruńską, do Modlińskiej i dalej, w kierunku na Pruszków. Tak że właściwie żadnych możliwości walki nie było. Trzeba było się schować jak mysz pod miotłą, ale udało się jakoś przetrwać. Ale nie wszystkim się udało. Z tych kontaktów, to tylko w Olsztynie spotkałem Kubusia Kuczmierowskiego, który był starszy i w gazetki nas zaopatrywał. Też uciekł z Warszawy, wyjechał do Olsztyna, żeby zgubić jakiś ślad, bo on był w Armii Krajowej cały czas, w stopniu, chyba, porucznika. I też miał broń, więc byłby uznany nie za wyzwoliciela, tylko za bandytę. Tak że smutne to są raczej refleksje, bo tyle zapału i tyle dobrych chęci nie znalazło ujścia z uwagi na to, że alianci nas potraktowali, że myśmy nie uzgodnili z nimi, że ma wybuchnąć Powstanie. Sosnkowski był przeciwny, a tutaj „Bór” Komorowski dał rozkaz, żeby [walczyć]. Ale była sytuacja tak napięta wśród tych oddziałów, które miały broń, że trudno było, po prostu, nie rozpocząć tej walki. A że skutki były opłakane, bo z jednej strony jeden „przyjaciel” radziecki nie pozwolił lądować samolotom brytyjskim, które wiozły broń dla Powstania, tak samo w Wielkiej Brytanii były też różne zastrzeżenia i niechęć do wspomagania tego, żeby się nie narazić Związkowi Radzieckiemu. Tak że w sumie jest to smutna historia tych ludzi, którzy zginęli. Dali swój dowód tego, że byli patriotami, ale nie osiągnęli dużo. Bo jeszcze potem ci, którzy przeżyli, to jeszcze też mieli różne przykrości. I w pracy.[…]
Muszę się jeszcze pochwalić, że na osiemdziesięciolecie Lasów Państwowych dostałem krzyż oficerski. To już było w roku 2004, więc nie za władz komunistycznych. Mam tu pełno różnych medali i dyplomów za działalność utrwalającą historię. Prowadzę taką kronikę koła, które tam jest od 2000 roku. Pierwszy okres, 1990–2000, to był jeden egzemplarz, jeden tom, a teraz jest co roku jeden tom. Tych udziałów w uroczystościach różnych, jak 1 sierpnia, 1 września, 11 listopada i inne uroczystości związane z działalnością w leśnictwie. Bo okazuje się, że wśród leśników, bardzo duży procent zginął w czasie drugiej wojny światowej, bo byli w oddziałach partyzanckich w kraju, byli w wojsku i w armiach generała Andersa i generała Maczka. Tak że oceniają, że chyba koło dziesięciu tysięcy... I jeszcze na Wschodzie, wywieźli wszystkich gajowych, leśniczych, nadleśniczych i pomordowali od razu. Tak że ten odłam narodu został dotkliwie potraktowany. I za co? Za patriotyzm. [Dalszy ciąg wspomnień opisany jest w książce pod tytułem „Chłopcy z lasu – Wspomnienia leśników kombatantów AK”, Oficyna Edytorska „Wydawnictwo Świat”, Warszawa 1995 rok, strony 16−21].
Warszawa, 30 października 2006 roku
Rozmowę prowadziła Joanna Olekszyk