Tadeusz Kozera „Orlik”, „Kogut”
Nazywam się Tadeusz Kozera, urodzony w Warszawie 5 kwietnia 1928 roku. Mój stopień w Powstaniu: strzelec, Zgrupowanie 666. porucznika „Sęka” w VI Obwodzie, który potem był przemianowany na XXVI, w II Rejonie. Mój pseudonim „Orlik”.
- Proszę powiedzieć, jak pan wspomina swoje dzieciństwo, gdzie pan mieszkał, gdzie pan chodził do szkoły?
Urodziłem się w Warszawie, niedaleko ulicy Okopowej i chodziłem do słynnej szkoły z okresu Powstania Warszawskiego, tam gdzie się na Woli rozpoczynało Powstanie. „Twierdza przy Okopowej” to nazywają. Tam chodziłem do szkoły do rozpoczęcia wojny, zresztą nie tylko ja, bo z rodziny chodziło nas pięcioro dzieci do tej samej szkoły.
- Czym się zajmowali pana rodzice?
Ojciec był rzemieślnikiem, mieliśmy piekarnię i sklep.
- Gdzie się znajdowała ta piekarnia i sklep?
Piekarnia na ulicy Sochaczewskiej, sklep na ulicy Okopowej.
Ludwik, zginął w obozie w Treblince.
- Miał pan jeszcze rodzeństwo?
Kazimierz Kozera, o którym wspomnę jeszcze potem i trzy siostry, Barbara, Wiesława i Danuta.
- Wszyscy chodzili razem z panem do tej szkoły?
Tak, przechodziliśmy przez jedną ulicę. Do dzisiaj czapkę zdejmuję przechodząc przed tą szkołą.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?
W szczególności zapamiętałem, że jeszcze człowiek spał, matka tak roztoczyła ręce nade mną i zapłakała. Zapamiętałem to dokładnie, ale potem doszedłem do wniosku dlaczego. Otóż ludzie z tamtego okresu, w wieku mojej matki, doskonale pamiętali I wojnę światową i doświadczenia I wojny. Szykowali się do tej drugiej wojny, do dzisiaj pamiętam suchary, jakie były pieczone w domu, bułka masełkiem posmarowana, w piecyku i do woreczka. To zapamiętałem chyba najlepiej, dopiero potem przyszło to, że pokazały się samoloty, że człowiek coś usłyszał, że strzelają. Ale pierwsze to jest to, że matka z samego rana, jeszcze człowiek był w łóżku, przyniosła tę przykrą wiadomość.
- Czy ktoś z pana rodziny uczestniczył w obronie Warszawy?
W sposób bezpośredni nie, natomiast ojciec był komendantem obwodu w obronie przeciwlotniczej w tamtej dzielnicy, więc cała ulica Sochaczewska podlegała mojemu ojcu w przygotowaniach do obrony przeciwlotniczej.
- Pamięta pan ten moment, gdy Niemcy wkroczyli do Warszawy?
Doskonale pamiętam, ale nie ze względu na to, że zaobserwowałem wkroczenie do Warszawy- ja Niemców zauważyłem w szkole, do której chodziłem, bo oni zaraz szkołę zajęli, jak tylko weszli do Warszawy. To był ten charakterystyczny moment, który do dzisiaj też zapamiętałem bardzo dokładnie zresztą, bo już się pokazali w oknach, nawet w klasie, do której chodziłem. Ta szkoła do dzisiaj istnieje, tak że człowiek może sobie wyobrazić jak to było.
- Co się działo dalej w czasie okupacji, czy ten sklep i piekarnia dalej funkcjonowały? Dlaczego tata zginął w Treblince?
Ojciec był rzemieślnikiem, dość uznanym w rzemiośle piekarskim. Próbował dalej działać w tym zakresie, ale okazało się to trudne ze względu na ograniczenia, jakie Niemcy stosowali w stosunku do ludności polskiej. Każda działalność, która szkodziła gospodarce niemieckiej, była przez Niemców napiętnowana, a ludzie uprawiający swoje zawody prześladowani i ojciec właśnie tak trafił do obozu Treblinka, który w pierwszym okresie był obozem dla Polaków.
- Ale jak to wyglądało, przyszli do domu, aresztowali?
Ojciec był dwukrotnie aresztowany. Pierwszy raz był aresztowany chyba w roku 1942. Z tym że w międzyczasie przeprowadziliśmy się z Woli na Pragę z uwagi na to, że mieszkaliśmy na granicy getta, gdy było tworzone, więc musieliśmy się usunąć. Ale ojciec prowadził dalej swoje sprawy, była piekarnia, był sklep. Ojciec i matka starali się utrzymać ten rytm i przedwojenny zawód. Pierwszy raz ojca zabrano do więzienia i przesiedział ponad rok na Mokotowie, za działanie na szkodę gospodarki Niemiec, dosłownie. Rok przesiedział tam w więzieniu, a jak wyszedł, to powrócił do zawodu. Ale to się już potem nie udało i po raz kolejny zabrali ojca. Do dzisiaj pamiętam jak przyszli i zabrali, trafił na wachę żandarmerii, która mieściła się na ulicy Targowej pod numerem 15, wysoki dom koło Kijowskiej. Potem bezpośrednio już trafił do obozu w Treblince, który był pierwszym obozem na terenie obecnego układu Treblinki, tak jak go dzisiaj się prezentuje. Wraz z ojcem zabrano dwóch pracowników jednocześnie, z tym że jeden z nich wyszedł, a drugi wraz z ojcem zginął. [...]
- Czy przyszła jakaś wiadomość o śmierci taty?
O ojcu przyszła konkretna wiadomość, którą do dzisiaj mamy, że w dniu takim i takim, konkretnie 3 grudnia 1943 roku, zmarł na serce.
- Ale Niemcy nie skonfiskowali tego sklepu ani piekarni?
Nie, to nie było w obszarze ich zainteresowania, w obszarze ich zainteresowania było zlikwidowanie działalności.
- Czy tata działał w jakiejś konspiracji?
O ile się nie mylę, nie. Po prostu tyle rzeczy robił dla utrzymania interesu, był mocno z tym związany i dużo czasu temu musiał poświęcać. Na przykład nie było drzewa do palenia w piecach, trzeba było próbować znaleźć. Poza tym trudno było o mąkę, więc ojciec kupił młyn, który postawił tam na miejscu, obok piekarni i kupowało się zboże, które można było łatwiej dostać ze wsi podwarszawskich. Mogę powiedzieć, że prawie 70 procent żywności w Warszawie było tu sprowadzane nielegalnie. Przy czym ta ogromna ilość żywności szła głównie koleją i kolejkami, między innymi spod Jabłonny, spod Karczewa, zza Otwocka, spod Dęblina.
- W czasie okupacji dla ludności polskiej chleb był na kartki, on był wydzielany.
Tak jest, ale to wszystko było za mało dla ludzi.
- A może tata na przykład sprzedawał chleb także poza kartkami?
Nie ukrywam, że tak, ale robił to po to, żeby można było ten chleb w ogóle kupić. Chleb się pojawia na dziesięć minut, znika i nie ma chleba. Mogę opowiedzieć jak było w 1939 roku, gdzie w okresie kilku dni przed upadkiem Warszawy już w ogóle nie było mąki i chleb był pieczony tylko z mąki, którą dostarczało wojsko. Za 100 kilogramów mąki ojciec oddawał 100 kilogramów chleba dla wojska. Ale jest tak zwany przypiek w piekarni, to znaczy ze 100 kilogramów mąki można dostać 125 kilogramów chleba, więc ta reszta szła na sprzedaż. Znów obraz w pamięci, już ostatni lub przedostatni dzień przed kapitulacją, kolejka stoi przed bramą, wojsko wjeżdża samochodem w podwórko po chleb, żeby ludzie nie widzieli, zresztą żołnierze część tego chleba oddają. Kolejka to nie jest taka, że kilka osób, to jest rzędu dziesiątek, czy nawet ponad setki ludzi czeka na pół bochenka chleba. Oczywiście w części okupacyjnej moich wspomnień, nie było może tak długich kolejek, ale chleb się pojawiał tylko na dziesięć, piętnaście minut, sprzedało się…
- Był pan może świadkiem łapanek albo rozstrzeliwań na ulicach Warszawy?
Byłem świadkiem rozstrzelania grupy Polaków na ulicy Kępnej na Pradze. Widziałem z okna trzeciego piętra domu, z którego można było dostrzec ulicę Kępną. Mieszkałem na ulicy Brukowej i stamtąd, jakieś czterysta metrów, widziałem dokładnie jak to się odbywało. Zresztą do dzisiaj to miejsce jest oznaczone, jest podana informacja, a ja to na własne oczy oglądałem.
- Mógłby pan to jakoś opisać?
To się widziało tylko sam fakt, przywieziono ludzi samochodem, mieli zawiązane oczy, wystawiono pod ścianą, jedna salwa, druga. Człowiek nie widzi żołnierzy, ale widzi padające trupy. Tak to się odbywało, z obserwacji dokonanych przeze mnie z około trzystu, czterystu metrów od miejsca tej zbrodni.
- Czy Niemcy później sprzątnęli te trupy?
Zabierali Niemcy... Miałem okazję być kilka minut po tym na miejscu zbrodni, gdzie się zaraz pojawiły kwiaty, ale i części czerepów i mózgów leżały obok.
- Czy miał Pan styczność z konspiracją w czasie okupacji?
Tak, przy czym miałem okazję mieć dwa okresy. Pierwszy okres nieformalny, Oddział Harcerski „Nowiny”, wchodzący w skład „Szarych Szeregów”. To była pierwsza część. Potem znów była grupa tych samych ludzi, która potem przeszła dalej, jak powiedział kolega, który nas werbował: „Pójdziecie do prawdziwego wojska”.
Brat jednego z naszych kolegów z klasy, starszy od nas.
Stanisław Staszewski, potem kapral „Szary”, po wojnie inżynier architekt, pracujący później przy rozbudowie Płocka, ojciec Kazika Staszewskiego, muzyka. Stanisław był synem kierownika szkoły, do której chodziłem w okresie okupacji, która mieściła się na Szerokiej, a potem na Wileńskiej.
- Jak to wyglądało: podchodził i pytał, czy ktoś chce wstąpić do konspiracji?
Nie, po prostu on obserwował nas, grupę młodszych od siebie, bo jego brat Jerzy Staszewski był naszym kolegą z klasy, a była nas grupa kilku chłopaków, zorganizowanych już w tej Grupie Harcerskiej „Nowiny”. Mówi więc do nas: „Co się bawicie w harcerzy? Chodźcie do prawdziwego wojska”. Było nas kilku, głównie koledzy z jednej klasy, ze szkoły. Mogę pokazać zdjęcie w razie czego.
- Wtedy składał pan z kolegami jakąś przysięgę?
Tak jest.
Odbyło się to w mieszkaniu kierownika szkoły, u braci Staszewskich, w pokoju, który do dzisiaj pamiętam, z pianinem.
Mieściło się to na ulicy Brukowej 24. Dom i mieszkanie stoją jak przedtem.
1943 rok, na przełomie wiosny i lata. A odbyło to się bardzo prozaicznie, a jednocześnie bardzo uczuciowo. Przychodzi, jak dzisiaj się domyślamy, ówczesny szef zgrupowania, z gazetą w ręku i w gazecie miał rotę przysięgi, którą wyjął i odczytał, a potem nastąpiło zaprzysiężenie. Kolega wspomina jeszcze, że przedtem byliśmy u spowiedzi, nie pamiętam tego, ale powtarzam. Kolegów miałem właśnie kilku, to właśnie Jerzy Staszewski, syn kierownika szkoły; to był Janusz Krasowski, postać takiego zagończyka; to był Michał Malinowski. Z tamtego okresu te nazwiska. […] Ale przede wszystkim podaję te nazwiska, bo jakoś bardzo byliśmy związani ze sobą- ta sama klasa i dzielnica.
- Na czym polegała pana działalność w konspiracji? Czy mieli państwo jakieś szkolenia, czy jakiś mały sabotaż?
Byliśmy wykorzystywani na różnego rodzaju działalność, którą różnie można określać: liczenie pociągów, które przejeżdżają przez Dworzec Wschodni ze wschodu, nalepianie różnych rzeczy. Ale poza tym było regularne szkolenie, które uczyło nas przede wszystkim pewnych elementów techniki saperskiej, głównie minerskiej- jak wysadzić pociąg, co podłożyć pod szyny.
- Ale to była tylko teoria?
Teoria, nie było praktyki wysadzania, ja w każdym bądź razie nie brałem udziału. Natomiast to było przygotowanie do tego typu działań, z pełną na dzisiaj informacją, że ja i moi koledzy posiedli umiejętność działania właśnie tego typu. Ale to było terenoznawstwo.
- Pana rodzice o tym wiedzieli, że pan należy do konspiracji?
Raczej wprost nie wiedzieli, natomiast mogli się domyślać z kontaktów. Zresztą mieliśmy pewną swobodę wykorzystywania piekarni na miejsce zbiórek. Mało tego, nawet próba strzelania odbywała się właśnie tam, na ulicy Brukowej 24.
- Kogoś z rodzeństwa wciągnął pan też do konspiracji?
Bezpośrednio też nie, natomiast moich dwóch braci, rodzony brat Kazimierz i stryjeczny brat Wiesław, zgłosili się do Powstania razem z grupą, w której ja byłem.
- Jak pan zapamiętał 1 sierpnia 1944 roku? Czy wcześniej już coś się mówiło, że może wybuchnąć Powstanie?
Tak jest. Znów nawiążę do tego, że była pewna swoboda korzystania z możliwości kwaterowania. To była piekarnia, duże pomieszczenie, tu były komórki do dyspozycji, więc na kilka dni przed Powstaniem, od 27 lipca ta grupa, w której uczestniczyłem, była zakwaterowana u nas. To jest znane z literatury, że było pierwsze wezwanie do Powstania właśnie o kilka dni wcześniej, potem było odwołane i od tego momentu, przez tych kilka dni koledzy byli po prostu u mnie na kwaterze. Zresztą był dostęp do chleba, to było ważne. W dniu 1 sierpnia po prostu przyszedł ktoś po mnie, kilka minut po pierwszej, tyle że zdążyłem się z matką pożegnać.
- Wtedy pan jej powiedział, że idzie pan do Powstania?
Tak, zresztą już wtedy matka wiedziała, bo koledzy byli blisko.
- Gdzie pan miał się zgłosić, w którym miejscu była koncentracja?
Nie wiedziałem dokąd idę. Wspomnę tylko, że w międzyczasie, kiedy koledzy byli, rozeszła się wiadomość, że cała nasza grupa ma trafić na Mokotów, co jest zresztą też znane z literatury, że część ludzi z Pragi miała trafić na Mokotów. Ale trafiliśmy, cała nasza grupa, na Targówek, a ja prowadzony przez tego człowieka, który do mnie przyszedł, przecież to był starszy człowiek ode mnie, trafiłem na ulicę Wileńską 5, na trzecie piętro, zaraz z bramy na lewo, do dzisiaj pamiętam, dom stoi zresztą. Stamtąd zabraliśmy broń, dwa pistolety, lornetkę i inne wyposażenie.
To było związane bezpośrednio z człowiekiem, który do mnie przyszedł. Natomiast było jeszcze trochę amunicji do tych pistoletów. Tylko ja jeden z tej całej grupy, która siedziała u mnie na kwaterze przy Brukowej 24, z ulicy Wileńskiej 5 idziemy Wileńską dalej do Konopackiej, mijamy Konopacką, wchodzimy do Ciemnowileńskiej, przechodzimy do ulicy Szwedzkiej, przecinamy ulicę Szwedzką i dochodzimy do wału kolejowego. Przecinamy wał kolejowy górą, ostrożnie bo bahnschutz, czyli niemiecka ochrona kolei, od czasu do czasu patroluje ten rejon. Przelatujemy na drugą stronę, to już jest w zasadzie Targówek i dochodzimy do miejsca, ulica Kołowa, Gorzykowska, Pratulińska, w tą okolicę. To jest godzina chyba czwarta, zbierają się nieliczni w domku charakteru podmiejskiego z piecem, pokój pośrodku. […] Kilka minut po piątej zgłasza się reszta mojej grupy. Też ciekawostka, bo oni już wyszli na wezwanie, również ktoś po nich przybiegł i z całym wyposażeniem: karabin, pistolet, dwa pistolety. Z gmachu Gimnazjum Władysława IV, gdzie stacjonowali Niemcy i uciekając z Warszawy opuścili je, zabrane były hełmy i inne wyposażenie wojskowe, nie broń. Z tym wszystkim jechali tramwajem, tramwaj został zatrzymany i oni to wszystko na ramionach nieśli. Ale stał ryksiarz ze swoją rykszą i udzielił im pomocy, dał im ryksze, mówi: „Jedźcie chłopaki”. To już mam przekazane od tych kolegów, którzy tam do mnie dotarli. Takie było mniej więcej dojście do miejsca koncentracji.
- To było to dojście, ale mi właśnie chodzi o 1 sierpnia, jak wybuchło Powstanie. Jakie miał pan na przykład pierwsze zadanie? Czy była walka już 1 sierpnia, czy na przykład ten dzień przebiegł spokojnie?
On nie tyle był nietypowy dla nas, bo w tym miejscu były wydawane granaty, nie przypominam sobie żeby była wydawana broń. Kto nie przyszedł z bronią, to prawdopodobnie jej tam nie dostał. Natomiast były wydawane granaty, słynne „sidolki”, to były przygotowane butelki z benzyną. Ale granatów, o ile do dzisiaj mogę zapamiętać, było stosunkowo dużo, jak na ogólne zaopatrzenie, o którym się dzisiaj wie, że prawie go nie było. W tej małej chałupce, w tym małym pokoju, gdzie te granaty rozdawano, jeden z tych granatów wybuchł. To jest znany przypadek w historii Powstania na Pradze, że zanim Powstanie się zaczęło, było już kilkunastu rannych.
Nie, te granaty miały raczej charakter obronny, nie były to zaczepne granaty ciężkiego typu. Natomiast poraniło kilkunastu chłopaków, w tym między innymi jednego z kolegów z tej grupy, w której ja bezpośrednio uczestniczyłem. Przy czym znów ciekawe zdarzenie, bo ten kolega zwraca się do mnie i mówi: „Wiesz, prawie ostatni wychodziłem z tego pokoju jak walnęło i mnie się jakoś udało”. Kręcimy się po ogródku, bo to domek typu podmiejskiego, jak wspomniałem, ale w pewnym momencie mówi: „Coś mnie tak ciepło tutaj”. Ja mówię: „Odwróć się”. Jak się odwrócił, to miał marynarkę pocętkowaną dziurkami.
- Który to był z pana kolegów?
Jerzy… uciekło mi [nazwisko] z pamięci. W każdym bądź razie kolega, pracownik mojego ojca z kolei, który się dołączył już widząc, że zaczyna się ruchawka.
- Do kiedy panowie byli w akcji?
Już trzeciego dnia nasza grupa została, nie tyle rozformowana, ile zwolniona z udziału. Byliśmy najmłodszą grupą w tym miejscu. Ale przedtem jeszcze chodziliśmy na patrole, dwa razy wychodziłem na ulicę Radzymińską, od tego miejsca gdzie byliśmy. Zmienialiśmy kwaterę z tego miejsca gdzie wydawano granaty, zajęliśmy cały domek, który potem został zburzony, nie wiem, może przez Niemców. Ale jeszcze tego samego dnia Niemcy próbowali w nas trafić. Wiedzieli, że jesteśmy, nie wiedzieli natomiast gdzie jesteśmy. Chociaż na centralnej Pradze jeździli samochodami pancernymi, to tam do nas nie dotarli. Natomiast próbowali nas „wymazać”. Ostrzeliwali nas, a pociski leciały obok domu, w którym byliśmy. Na drugi dzień przygotowywaliśmy się do udziału w natarciu w jakiejś szkole, mniej więcej orientowałem się gdzie to może być, ale odwołano. Natomiast przygotowano nas do obrony właśnie tego miejsca gdzie stacjonowaliśmy, bo podobno niemiecka kolumna posuwała się w naszym kierunku. Potem były patrole jeszcze w kierunku Cmentarza Bródnowskiego, od strony Targówka, bo my byliśmy bliżej ulicy Radzymińskiej. Wspominam bardzo mile sanitariuszki, bo się zaraz zajęły rannymi chłopakami, mieliśmy też bardzo dobrą aprowizację. W pierwszym, drugim dniu, to było na przykład wejście dziewczyn z miednicą kanapek.
- Miał pan jakąś ulubioną sanitariuszkę?
Nie było czasu się poznać, bo zanim się zaczęło, to już się skończyło, tak to trzeba sobie jasno i wyraźnie powiedzieć. Na Pradze, w tym miejscu gdzie byłem, walka trwała trzy dni.
- Wrócił pan do domu i co pan wtedy czuł? Przecież widział pan, że tam po drugiej stronie Wisły jednak jest to Powstanie, walczy Warszawa.
To jest osobna sprawa, ci ludzie, którzy wyszli a nie trafili, to czuli, co się tam dzieje. Co prawda nie wyobrażali sobie tego w sposób jaki potem zobaczyłem, a byłem pierwszego dnia po wyzwoleniu Warszawy. Natomiast muszę opowiedzieć o tym jak szedłem, bo się zdecydowałem iść w kierunku domu w tym trzecim dniu, kiedy nas zwolniono. Zatrzymałem się na noc w okolicach kościoła na ulicy Pratulińskiej, tam był punkt sanitarny gdzieś w okolicy, zatrzymałem się i przenocowałem w jakiejś grupie cywilów, którzy się schronili. Następnego dnia rano, to był 4 sierpnia, ruszyłem w kierunku dzisiejszej ulicy Odrowąża, żeby przejść pod wiaduktem, który do dzisiaj istnieje i przejść do ulicy 11 Listopada. Muszę się szczerze przyznać, że szedłem nieświadomy niebezpieczeństwa, po prostu to był teren raczej nasz. Idąc ulicą Oszmiańską, przy Odrowąża (dzisiaj Wysockiego) zauważyłem leżące trupy. Trochę się zastanowiłem czy iść, ale poszedłem, nie miałem gdzie się zatrzymać, szedłem sam. Przechodziłem pod tunelem, który do dzisiaj istnieje, [ulica] 11 Listopada, wchodząc z Targówka na Pragę. Tam był narożnik siedziby 36. Pułku Piechoty Legii Akademickiej i na rogu ogrodzenia tego terenu, który bezskutecznie próbowano zdobyć, był bunkier. Przechodząc tam zauważyłem trupa i wtedy zdałem sobie sprawę z ogromnego niebezpieczeństwa, a słyszałem Niemców rozmawiających w tym bunkrze. Ale udało mi się doskoczyć za róg ulicy 11 Listopada i Szwedzkiej, już wtedy odetchnąłem. Po drodze spotkałem jeszcze sanitariuszkę- łączniczkę i we dwoje szliśmy w kierunku ulicy Wileńskiej. Znów przypadek: strzelali do nas Niemcy i okazuje się, że ją trafili w palec, a szła obok mnie. Prawie jej odstrzelono ten palec.
- Ale już pan tam właśnie był w domu do końca, aż wkroczyli Rosjanie?
Jeszcze musiałem przejść ulicę Wileńską i Targową. Na Wileńskiej spotkałem cywila, który szedł na Jagiellońską, gdzie pracował przy porcie, bo już nie mógł iść do domu na Żerań. Jak byliśmy blisko Wileńskiej 7, 5, 3, jechały samochody pancerne niemieckie- pusto na ulicach tylko my dwaj i te jadące samochody. Szczęśliwie, że wcześniej ich zauważyliśmy i wskoczyliśmy do bramy, która zresztą okazała się zamknięta, więc zaułek służył nam za schron. Muszę się szczerze przyznać, to do scenki filmowej się nadaje: on we mnie, a ja w niego staraliśmy się wcisnąć razem w tą bramę. Przejechali szczęśliwie, tylko nieszczęście przyszło zaraz potem, bo Niemcy strzelali od Ratuszowej, wzdłuż Targowej. Musieliśmy przejść, żebym trafił na Brukową, a on żeby trafił na Jagiellońską. Zastanawiamy się: iść, czy nie iść, on mówi: „Idę”. Nie zdążył zejść z chodnika, kiedy go zastrzelili. Do dzisiaj mam w oczach świetlne pociski wpadające w niego i to, jak się skręcił i upadł. Ja już nie ryzykowałem przejścia przez Targową, wróciłem na Wileńską i przeszedłem na Dworzec Wileński przez gmachy byłej dyrekcji kolejowej na Wileńskiej, które były zajęte przez powstańców w tamtym okresie. Jak ja przechodziłem, już były opuszczone. Tamtędy przeszedłem na dzisiejszy Dworzec Wileński, na ulicę Białostocką. Przez kawałek Białostockiej przeszedłem w kierunku Szerokiej. Tam już Niemcy strzelając od Ratuszowej nie mogli trafić, bo to już było stosunkowo daleko, a człowiek tylko uważał, żeby nie trafić na pojazdy niemieckie, które patrolowały. Tak trafiłem do domu.
- Później pamięta pan jak weszli Rosjanie?
Pamiętam, a pewne fragmenty pamiętam dokładnie. Nas Niemcy wyrzucili, bo wyrzucali wszystkich ludzi mieszkających pomiędzy Targową a praskim brzegiem Wisły, przygotowując się do obrony Pragi. Zamieszkaliśmy na Brzeskiej, kątem u kogoś, tak jak ludzie sobie pomagali. Z 13 na 14 września 1944 roku, w Warszawie trwa Powstanie dalej, siedzieliśmy w schronie w piwnicy, ktoś daje znać, że Niemcy uciekają. Rzeczywiście, ja wyskoczyłem i widać jak Niemcy po prostu uciekają nie oglądając się na nic, byle jak najszybciej dobiec do Wisły. Za jakieś dwie, trzy godziny nastąpiły głuche wybuchy, to Niemcy właśnie wysadzali mosty i kościół Świętego Floriana na ulicy Zygmuntowskiej. W tym samym dniu wysadzono wiadukt kolejowy na ulicy Targowej przy Zamoyskiego i przy Kijowskiej. Po wybuchach następna wiadomość do schronu dochodzi, że pojawili się Rosjanie. Ludzie byli doświadczeni okresem wojny, więc twierdzili, że trzeba uważać, że mogą to być przebrani Niemcy, w związku z tym należy się niezbyt gorąco się do nich odnosić… Ale ludzie zaraz poznali się, że to nie przebrani Niemcy, że to Rosjanie. Tym bardziej, że wtedy dużo ludzi mówiło po rosyjsku jeszcze z okresu przed I wojną światową, więc szybko się dogadali, zaraz pojawiła się wódka, jedzenie, witanie.
- Faktycznie właśnie ta ludność praska witała serdecznie Rosjan?
Tak jest, ja wprost oświadczam, tak jest, bo to przyszli ci, którzy wtedy wyzwalali. Była u ludzi świadomość Katynia, szczególnie wśród tych z Kresów. W mojej rodzinie było doświadczenie, że część rodziny wyjechała, była w Łucku, tam doznała przykrych doświadczeń od samych Rosjan. Był już przekaz do nas tutaj, do Warszawy. Natomiast wtedy: noc, Niemcy uciekli i to, że uciekli, to była ta ogromna radość. Ale to również było serdeczne przywitanie tych żołnierzy, dopiero potem się okazało, co to niosło ze sobą. Potem jeszcze charakterystyczne dwa przykłady. Następnego dnia po tej nocy, o której wspomniałem, wyszedłem na Targową, którą nazywano „Aleją śmierci”, a wtedy po raz pierwszy pojawili się ludzie na ulicy. Właśnie jestem świadkiem, jak taka starsza pani zwraca się do oficera polskiego, pułkownika i mówi: „Panie oficerze! Panie oficerze! To kiedy wyzwolicie Warszawę teraz?!”. Do dzisiaj mogę powtórzyć jak on to powiedział: Nie bojsja, nie bojsja. Zawtra Warszawa budziet nasza. Powtórzyłem to już po rosyjsku, którego potem się zacząłem uczyć w szkole.
Nie bojsja babuszka, zawtra Warszawa budziet nasza. Ile miesięcy trwało to zawtra, to wiemy. Dopiero jesteśmy 14 września, a wyzwolenie Warszawy następuje 17 stycznia następnego roku. To było to
zawtra, czyli jutro. Drugi jeszcze ciekawy przypadek: w tym miejscu na Wileńskiej 3, który tak zapamiętałem z racji, że zabito tam przy mnie tego przypadkowego kolegę, w szukaniu dojścia z powrotem do domu. Idę zobaczyć to podwórko gdzie myśmy się dostali przez tą bramę, która okazała się zamknięta, zresztą jak wszystkie inne bramy wtedy. Brama jest oczywiście otwarta, wchodzę na podwórko i jestem świadkiem, jak ktoś wezwał żołnierzy, że tam się w piwnicy ukryli Niemcy. Rzeczywiście, wojsko akurat weszło na podwórko, na którym stoję, znalazł się ktoś kto umiał po niemiecku i krzyczy tam do piwnicy, żeby wychodzili. Oni wyszli na trzęsących się nogach, z podniesionymi rękoma, które też się trzęsą. Absolutnie już nie ci sami Niemcy. Wychodzą i zaraz jeden z nich został zabity na miejscu. Któryś z żołnierzy nie wytrzymał. Tę grupę wyciągniętą z piwnicy prowadzą ulicą Wileńską w kierunku ulicy Inżynierskiej. Z naprzeciwka idzie starszy pan z laseczką, w okularach, minął tych Niemców prowadzonych już przez naszych żołnierzy, ale zatrzymał się, obejrzał się, podniósł laskę do góry i za tymi Niemcami, zaczął ich bić. Absolutnie filmowa scenka, szedł, zobaczył, dopiero potem doszło do niego kto to, odwrócił się i tą lachą zaczął bić tych Niemców.
- Kto panu przyniósł wiadomość o upadku Powstania Warszawskiego?
Myśmy przecież ciągle oglądali te sceny bombardowania Warszawy, ze strony Pragi to było wszystko widać jak na dłoni. Widziałem grupę trzech sztukasów, samolotów niemieckich i nagle… widać było jak się bomby odrywały, a za chwilę pokazywały się wybuchy w postaci ognisk czy dymu. Mieliśmy poanoramę prawie całej lewobrzeżnej Warszawy...
- Pan powiedział wcześniej, że 17 stycznia zaraz pan przeszedł na drugą stronę Wisły…
Tak, zaraz poszedłem po prostu zobaczyć te miejsca, które mnie interesowały. Na przykład Za Żelazną Bramą gdzie mieszkało wujostwo, oczywiście nic nie było. Szedłem również w kierunku Żoliborza, w okolicach Mostu Gdańskiego, tam też nikogo nie zastałem.
- Proszę powiedzieć, skąd się wzięły pana dwa pseudonimy „Kogut” i „Orlik”?
Ten „Kogut” wziął się z mojego przymierzania się do harcerstwa, z pierwszego okresu bawienia się w konspirację. Przepraszam, że tak mówię, ale to było uczestnictwo, które można by było dzisiaj nazwać w ten sposób, bawienie się w harcerzy, w żołnierzy. Natomiast potem to pamiętne: „Chodźcie do prawdziwego wojska”.
- Czy gdyby pan miał znowu szesnaście lat, to poszedłby pan do Powstania?
Absolutnie tak, w tej świadomości, która w nas tkwiła, a która się brała z domu, potem ze szkoły, do której chodziliśmy w czasie okupacji, Szkoły Nr 196 imienia Prezydenta Ignacego Mościckiego. Były tam na przykład tajne dodatkowe lekcje historii, czytaliśmy i uczyliśmy się poezji, której młodzież dzisiejsza po prostu nie musi nawet znać, bo dziś są inne czasy. W nienawiści do wroga, który wtedy był i świadomości potrzeby wolności, ciężkich doświadczeń z okresu okupacji, obserwacji. To nie ulega wątpliwości, że człowiek by bez zastanowienia poszedł jeszcze raz.
Warszawa, 11 stycznia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama